Niewolnicy słońca/Rozdział XVII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Niewolnicy słońca
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegnera
Data wyd. 1927
Druk Drukarnia Concordia
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cała księga druga
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XVII.
BRZEMIĘ BŁĘKITNEJ KRWI.
„Nikt nie wie, czy drzewo, kamień, potok, zwierzę nie zawiera w sobie części ducha przodków; nikt nie wie, czy lekki, przemykający się cień nie jest duchem zmarłego ojca, duchem, który dotąd nie obrał sobie siedziby w ciele żyjącego potomka...“
(Z opowiadań Tigi-Nalu).

Biały myśliwy założył obóz w dżungli niedaleko od osady Belusa i przeklinał godzinę, w której to uczynił. W spalonej przez słońce i ludzi dżungli nie spotykał nic oprócz ptactwa i małych antylop.
Przywoławszy tropiciela, myśliwy czynił mu gorzkie wyrzuty.
— Nie gniewaj się, mussu! — bronił się stary tubylec Mossi. — Sam tego chciałeś! Pytałeś przecież o miejsce, gdzie nikt nie poluje. Wskazałem ci tę dżunglę... Dlaczego się więc gniewasz?...
Mossi miał rację, więc biały człowiek nic nie odpowiedział i ukrył się w namiocie. Pławiąc się w rozpalonem powietrzu i czując ciężkie ciosy słonecznych promieni, myśliwy od świtu błąkał się po dżungli, próżno szukając śladów godnej pościgu zwierzyny. Był śmiertelnie znużony, więc rzucił się na łożko, kazawszy tropicielowi przyrządzić posiłek. Leżał na wznak, o niczem nie myśląc, co jest najcenniejszą zdolnością w życiu łowcy, lecz wkrótce podniósł głowę i zaczął nadsłuchiwać.
Przez dżunglę szły w różnych kierunkach tłumy ludzi. Dochodził gwar mowy tubylczej, odgłosy muzyki, chwilami — donośniejszy okrzyk.
— Przekleństwo! — mruknął leżący. — I tak ciągle — i w dzień, i w nocy! Żadna zwierzyna się tu nie utrzyma!
Przewrócił się na bok i zamknął oczy. Już sen zaczął go morzyć, gdy obudziła go rozmowa, tocząca się tuż za namiotem.
— Kinsi! — zawołał na tropiciela.
Tubylec wszedł do namiotu i pytającym wzrokiem spojrzał na białego.
— Kto tam przyszedł? — spytał myśliwy.
Murzyn położył palec na ustach i zagadkowo mrugnął bystremi oczami.
— No, mów! — rzekł europejczyk. — Co to za tajemnica?!
— Nie mogę! — szepnął tropiciel. — Wyjdź i zobacz sam, mussu!
— Jeszcze tego brakowało! — z oburzeniem zawołał myśliwy. — Jestem zmęczony, ktoś mnie tu nachodzi, a ja mam jeszcze wybiegać na jego spotkanie?! Niech tu sam przyjdzie!
Mossi kiwnął głową i wyszedł.
Po chwali przy wejściu do namiotu, na tle bladego nieba wyrosła postać murzyna w białym, czystym burnusie i czapeczce. Przystanął i wahał się przez chwilę.
— Wejdź! — rzekł do niego w tubylczej mowie myśliwy. — Wejdź i siadaj!
Gość wziął stołek i usiadł u nóg leżącego europejczyka.
Ten zaczął mu się uważnie przyglądać. Już sporo czasu strawił w Afryce, więc odrazu zwróciły jego uwagę czyste ubranie młodego murzyna, jego haftowane pantofle i wąskie dłonie, nie znające ciężkiej pracy.
— Co tu robisz w dżungli? — spytał myśliwy, zapalając fajkę.
— Chodziłem, szukając... samotności... Natrafiłem na twój ślad i wkrótce ujrzałem namiot... — odpowiedział cichym, smutnym głosem młodzieniec i podniósł załzawione, pełne niemej rozpaczy oczy.
Biały człowiek podniósł się i usiadł na łóżku.
— Chcesz zapalić? Masz bibułkę i tytoń! — zaproponował, wyjmując z kieszeni gumowy worek.
Młodzieniec potrząsnął głową.
Na dzikiej ziemi nawet bezwzględny europejczyk staje się delikatniejszym i nie wdziera się gwałtem do duszy bliźniego, chociaż ta dusza nigdy go naogół nie interesuje, bo zrozumieć nawet nie potrafi, że ktoś inny może myśleć, czuć i cierpieć tak samo, jak on.
Ale młody murzyn doszedł widocznie do takiej rozpaczy, że już nie mógł milczeć, nie miał sił zmagać się z nią w samotności. Musiał wyrzucić z siebie wraz ze słowami nagromadzony jad cierpienia. Pochylił się więc, przycisnął ręce do piersi i szepnął:
— Jestem Tiugu Kurita...
Biały milczał. Nigdy nie słyszał tego imienia.
— Mój ojciec jest świętym Kuritą z Belusy... — dodał młodzieniec.
— Święty Kurita? — powtórzył myśliwy.
— Nie znasz, widzę, obyczajów Mossi! — rzekł poważnym głosem Tiugu. — Opowiem ci, bo chcę prosić cię o radę...
— O radę? — zdziwił się europejczyk, podnosząc ramiona.
— Tak! Wy, biali, nie liczycie się z tem, co stanowiło treść życia przodków! Idziecie wprost przed siebie, depcąc wszystko, co wam zawadza! — szepnął młodzieniec. — Powiedziałem, że jestem synem Kurity z Belusy. Stary jest nasz ród, tak stary, jak gałąź, rodząca Moro-Nabę. Pierwszy nasz król, Ubri, mianował swego starszego syna Tiugu spadkobiorcą swej duszy i po śmierci wcielił się w niego. Lud nadał Tiugu tytuł Kurity...
— Co to znaczy? — spytał zaciekawiony myśliwy.
— To znaczy — „zwycięzca śmierci“... — odparł młodzieniec. — Kurita porzucił pałac ojca, wyrzekł się praw królewskich dla siebie i całego swego potomstwa i, żeby nie trwożyć swym widokiem młodszego brata, obranego na Moro-Nabę, poprzysiągł, że nigdy ani on, ani jego potomkowie nie staną przed oczami władcy. Król zaś nadał swemu bratu Kuricie dziedziczne prawo do świętego tytułu.
— Więc i ty, Tiugu, zostaniesz po śmierci ojca Kurita? — zapytał myśliwy.
— Tak! — odparł młodzieniec. — Należę do nieskończonego łańcucha dziedzicznych Kuritów z Belusy. Każdy Moro-Naba, a nawet każdy książę Mossi, ma swoich Kuritów, lecz tylko my jesteśmy otoczeni poszanowaniem naszego ludu w takim samym stopniu, jak osoba króla. On włada życiem, majętnością i śmiercią Mossi, my — ich duszami. Nikt w niczem sprzeciwiać się nam nie może. Moglibyśmy nawet zasiąść na tronie w Uagadugu, lecz spełniamy wolę i przysięgę pierwszego Kurity, syna Ubri. W tem jest moje nieszczęście i ból mego serca!
Młodzieniec ze smutkiem pochylił głowę i wpadł w zadumę.
— Chciałbyś mieć na swych barkach purpurowy płaszcz Moro-Naby? — rzucił biały szydercze pytanie.
— O nie! — zawołał Tiugu. — Taka myśl nie powstała w mojej głowie! Nieszczęście moje jest inne... i większe.
Umilkł. Milczał też biały człowiek.
— Opowiem ci o tem, co mnie przywiodło do twego namiotu — zaczął Tiugu. — W rodzinie Kurity z Belusy przechowywana jest czystość krwi. Nikt dotąd nie odważył się wprowadzić żony z rodziny, nie związanej z dynastją. Mój pradziad był ożeniony z dziewczyną z domu książąt Busuma, dziad — z córką króla z Jatengi, dziewczyną, która była „naba-Poko“[1], bo podług obyczaju w ciągu siedmiu dni po śmierci ojca piastowała godność królewską, dopóki nie obrano nowego władcy księstwa; mój ojciec miał za żonę wdowę Kurity z Kaja... Ja też mam już wyznaczoną sobie żonę.. Ma nią być jedna z córek poprzedniego Moro-Naby...
Tiugu znowu umilkł i mocniej przycisnął rękę do piersi.
— Ja nic chcę jej, ja nie mogę! — zawołał z nagłym wybuchem i wstał.
Młodzieniec wybiegł z namiotu i kazał tropicielowi podać sobie kubek wody. Murzyn spełnił rozkaz, czołgając się ku gościowi na kolanach i nie ośmielając się spojrzeć mu w oczy.
Tiugu uspokoił się i znowu usiadł.
— Setki ludzi przybywają do Belusy, aby prosić o błogosławieństwo lub wskazówki mego ojca Kurity — mówił po chwili smutny młodzieniec. — Tubylcy dojrzeli twoje ślady i twój namiot. Od nich dowiedziałem się o tem, więc przyszedłem do ciebie po radę. Pomóż mi w moich troskach!
— Chętnie! Jeżeli będę mógł — zgodził się biały człowiek, kładąc rękę na ramieniu murzyna. — Mów!
— Ja nie mogę brać wybranej mi przez rodziców żony, bo nie chcę mieć kilku kobiet! Chcę mieć jedną, którą umiłowało serce moje... Kocham Enamdoro... Tylko ją chcę wprowadzić do mego domu — ją jedną aż do śmierci!
Tiugu czynił to wyznanie cichym, rzewnym głosem, błagalnie patrząc w oczy myśliwemu.
— Z jakiej rodziny pochodzi twoja wybrana, Tiugu-Kurita? — zapytał biały.
— Z rodu niewolników... — szepnął. — Ojciec i matka jej są griotami, i Enamdoro tańczy jako griotka podczas uroczystości ofiarnych, na pogrzebach i na ucztach weselnych...
Biały człowiek, zrodzony w Europie, w świecie perfidji i przesądów błękitnej krwi, odczuł tragedję młodego Kurity i zamyślił się głęboko. Długa włóczęga zrzuciła z niego jarzmo zależności od starych tradycyj, więc długo ważył w swojej myśli odpowiedź, rozumiejąc, że może nią rozstrzygnąć los tego zbuntowanego i miotającego się serca. Nareszcie odezwał się:
— Gdybym wiedział, że umiłowana przez ciebie dziewczyna godna jest ciebie — rzekłbym bez namysłu: Skrusz silną ręką więzy obyczajów waszych, porzuć dom ojca i idź w świat z miłą towarzyszką życia! Lecz nie znam jej, więc nie mam rady dla ciebie, Tiugu-Kurita, nie mam...
— Enamdoro jest czysta, jak enamdoro — jak niebo! — zawołał namiętnym głosem młody murzyn. — Przysiągłbym na cienie przodków! Czuję to...
— Miłość wyżera człowiekowi oczy, jak rażące słońce, lub jak gryzący dym! — szepnął biały. — Pamiętaj, przyjacielu, co mówi przysłowie Bambara: Du gu kolo gnuman be te seneke joro e de[2]... Nie znam Enamdoro, więc nie wiem, co mam ci radzić...
Zapadło milczenie.
Myśliwy zaczął nabijać fajkę i myślał o tem, że więcej zajęło go spotkanie z Tiugu-Kuritą, niż pościg i strzał do bawołu. Miał współczucie dla tego dziwnego młodzieńca, przeznaczonego do przyjęcia ducha dawno zmarłego króla Mossi, a razem z tą godnością — ciężkich kajdan obyczaju.
Nagle murzyn podniósł się i rzekł stanowczym głosem:
— Pokażę ci Enamdoro!... Przyjdź dziś wieczorem do Belusy... Nie! przyślę po ciebie niewolnika z koniem... Dziś Enamdoro tańczy na ślubie Dusungi... Wprowadzę cię, jako mego przyjaciela... Przyjdziesz?
Myśliwy wciąż milczał.
— Nie chcesz? — pytał Tiugu.
— Nie wiem jeszcze... — odparł europejczyk. — Boję się, żeby nie było tak, jak głosi wasze przysłowie: „Jeżeli dziecko zakrztusi się kaszą — wszyscy mówią, że nie umie jeść; jeżeli spotka to starca — sąsiedzi twierdzą, że winna temu żona, źle gotująca kaszę“. Jeżeli ci coś poradzi tubylec, a rada będzie zła — powiesz, że nie potrafił ci dopomóc, jeżeli zaś moja rada nie da ci szczęścia — pomyślisz, że biały źle ci życzył. Nie chcę, abyś tak myślał!
— Przyjedź! przyjedź! — błagał młody murzyn i głaskał rękę myśliwego.
— Przyszlij konia... — mruknął biały. — Jeżeli będę mógł — przyjadę. Muszę pomyśleć jeszcze...
— Czekam na ciebie! — zawołał uradowany Tiugu i szybko wyszedł z namiotu.
Rozmowa ta tak bardzo zajęła myśli europejczyka, że nie wybrał się na polowanie i z niecierpliwością czekał na konia. Postanowił bowiem pojechać i przyjrzeć się uważnie dziewczynie, dla której przyszły dziedziczny Kurita był gotów zerwać więzy, łączące go z cieniem Ubri, ubóstwianego przez liczny lud Mossi.
Przed zachodem słońca zjawił się konny pachołek, prowadząc osiodłanego konia. Biały natychmiast wyruszył w drogę.
O zmroku dojrzał zdaleka ognie w Belusie, a po kilku minutach spotkał przy pierwszych chatach Tiugu. Poszli razem ku dużej zagrodzie z buchającem na podwórzu ogniskiem. Już zdaleka dochodził warkot bębnów, brzęk balafonów i okrzyki tańczących griotów.
Gdy weszli na dziedziniec, ucztujący nie zwrócili nawet na nich uwagi. Na ziemi stało kilkanaście opróżnionych już kalebasów i garnków, a kobiety przynosiły coraz to inne naczynia, pełne pieniącego się dolo i bangi.[3] Starzy i młodzi tubylcy byli już bardzo podochoceni, śpiewali głośno i przeraźliwie, krzyczeli, rozmawiali wszyscy naraz, nie słuchając jeden drugiego.
Jakiś ucztujący młodzieniec wybiegł na środek dziedzińca, oświetlonego ogniskiem, i zaczął tańczyć, przechylając wtył piękne, hebanowe ciało; skakał wysoko, prężąc kształtne nogi i wymachując połami białego burnusa.
Biały człowiek odrazu zauważył, że podpity murzyn ani razu nie stracił tempa, ani na chwilę nie rozminął się z rytmem muzyki, zachowując wrodzony murzynom zmysł muzykalny.
Gdy usiadł zmęczony, wyszło z tłumu kilka tancerek.
Wszystkie były młode, strojnie ubrane i pobrzękiwały klejnotami. Jedna z dziewcząt miała nogi skute srebrnym łańcuszkiem z przymocowanemi do niego dzwoneczkami.
— Patrz teraz! — szepnął Tiugu. — To moja Enamdoro, słodki owoc mangowy!
Dziewczęta okrążyły powolnym krokiem ognisko i zatrzymały się w nieruchomych postawach, podniósłszy ręce do księżyca.
Enamdoro stała naprzeciwko myśliwego i Tiugu, siedzących w gęstym cieniu.
Biały ocenił kobietę z pierwszego rzutu oka. Miała bronzową skórę, wyraziste w ruchu, delikatne w linji, ruchome, jak węże, ramiona i małe, kształtne piersi. Pięknie zarysowane silne nogi były zazdrośnie zaciśnięte i sztywne, niby z bronzu odlane. Na młodej, wyrazistej twarzy płonęły podłużne oczy, przykryte opuszczonemi powiekami; podobne do szkarłatnego płatka róży usta niepokoiły i pociągały ku sobie; tajemniczy uśmiech błąkał się na nich i czaił się w załamaniach świeżych, gorących warg.
Griotki rozpoczęły taniec księżyca, to płynąc, niby fale niebieskiego zimnego światła, to miotając się niepokojnie, jak nietoperze, igrające miłośnie nad wodą w noc księżycową, upojną, przesyconą pożądaniem noc...
Cały tłum zaklaskał w dłonie, zaryczał, wybuchnął krótkim śmiechem, w którym drgała żądza, gdy Enamdoro, uczyniwszy wysoki skok, zerwała w powietrzu srebrne pęta i rozpoczęła ostatnią figurę tańca.
Miał to być moment, gdy słońce chyli się coraz bardziej ku mdlejącej z miłości ziemi, gdy muska ją swem srebrnem ciałem i znika — pozostawiając na niebie świetlane wspomnienia... Ziemia leży bezwładna, upojona, czująca swoją płodność.
Enamdoro tańcem, wirem powolnych, ociągających się kroków, uśmiechem, wyrazem pięknych oczu, zmienną falą namiętnie wstydliwych i nieprzytomnie nieskromnych ruchów wyraziła wieczną erotykę natury.
Tancerka upadła na ziemię przy ognisku, drżąc na całem ciele, naga, już nie tająca piękności i czaru młodego, roznamiętnionego ciała, giętkiemi, jak zielone liany, ramionami przyciskała niewidzialnego kochanka do żądnego pieszczot łona. — Płomień ogniska natychmiast jął wyrzucać ku niej długie, chybkie smugi, usiłując dosięgnąć tego nieprzytomnego ciała, przyciągnąć do siebie i wchłonąć jego żar do swej dyszącej ogniem piersi...
Umilkły bębenki i balafony. Enamdoro a z nią inne tancerki podniosły się i zaczęły się owijać w zrzucone w tańcu płachty i szale.
Biały człowiek śledził bacznie każdy ruch tancerki i spostrzegł, że, podnosząc się, stanęła naga, jak nieznany, grzeszny fetysz z bronzu, skąpana w szkarłatnym blasku ogniska, a jarzące się, jeszcze nieprzytomne oczy utkwiła w młodzieńca, który rozpoczął taniec. Siedział on z towarzyszami, pijąc bangi i głośno się śmiejąc.
— Chodź do nas, dziewczyno! — zawołał. — Tańczyłaś dziś, jak kinkirga,[4] burzący krew i mącący rozum! Chodź tu, napij się z nami!
Zbliżyła się, owijając biodra barwną tkaniną. Młodzieniec podniósł się i przycisnął ją do siebie. Tancerka wydała namiętny okrzyk, jakim woła orła stęskniona orlica, i całem ciałem przytuliła się do mężczyzny, wpijając się w niego, jak liana w wysmukłą kolumnę palmy.
— Jak się nazywa ten młodzieniec? — spytał biały, patrząc na skamieniałą nagle twarz Tiugu.
— Baoro, brat mój! — padła odpowiedź.
— Chcę mówić z Enamdoro — szepnął myśliwy. — Przyprowadź ją tutaj, a sam odejdź!
Po chwili biały spostrzegł pachołka, który powiedział coś na ucho Baoro i ten natychmiast opuścił dziedziniec. Pachołek zbliżył się wtedy do tancerki i, coś mówiąc, wskazał jej oczami siedzącego w mroku myśliwego.
Leniwym krokiem podeszła i patrzyła pytająco.
— Pięknie tańczysz, Enamdoro! — zaczął europejczyk. — Masz w nagrodę pięć franków!
— O! — zawołała dziewczyna i klasnęła w dłonie.
— Tańczyłaś dziś dla Baoro! — mówił dalej. — Widzę serca ludzkie i nic się przede mną nie ukryje...
— O! — powtórzyła tancerka, a w głosie jej brzmiała trwoga.
— Nie bój się! — uspokoił ją myśliwy. — Lecz co powie Tiugu-Kurita, który ciebie kocha?
— O, ty wszystko wiesz! — zawołała.
— Wiem wszystko i dlatego pytam, co będzie teraz?
— Ja lubię wesołych, śmiałych młodzieńców, takich, którzy kochają, jak na mężczyznę przystało! — mruknęła kapryśnym głosem Enamdoro. — Tiugu ma być dopiero uznany za świętego, a jest już teraz świętym. Jam nie dla takiego!
— Będziesz się nudziła z przyszłym Kuritą? — pytał biały.
— Będę szukała miłości... — rzekła twardym głosem.
— Z kim? Z Baoro?
— Z Baoro, czy z niewolnikiem Kurity, aby była miłość... taka, co pali i zabija, jak śmierć! — wybuchnęła.
— Kurita jest młody i piękny — rzucił myśliwy.
— Niech sobie szuka żony, która to dojrzy! — zaśmiała się szyderczo. — Ja nie widzę tego, bo boję się świętych.
— Jesteś istotnie „kingirga“! — uśmiechnął się biały. — Wydajesz się cicha i skromna, a gdy tańczysz — w tobie płonie ogień i woła grzech.
— Ogień — to dobrze, jak mówi Baoro i inni chłopcy! A gdzie jest grzech? — zapytała, podnosząc zdziwione oczy.
— Pociągasz do siebie i zwodzisz Kuritę — rzekł europejczyk.
— Niech się nie daje pociągać i zwodzić! — zawołała ze śmiechem. — Jam griotka i każdy, kto hojny, może mieć mnie na własność... na krótko...
— Masz jeszcze pięć franków, dziewczyno! — przerwał jej biały. — Weź i idź!...
Myśliwy obszedł podwórko i, nie znalazłszy Kurity, zaczął szukać go na drodze. Młodzieniec czekał na niego przy koniach.
— Odprowadzę cię do twego namiotu! — rzekł. — Ruszajmy!
Wjechali na ścieżkę leśną, którą widziały wyraźnie wprawne, bystre oczy Kurity. Milczeli.
Nareszcie biały odezwał się:
— Porzuć swoje myśli o tej dziewczynie, przyjacielu!
— Dlaczego? — zapytał drżącym głosem.
— Nie dla Kurity zrodziła ziemia grzeszną kinkirgę, żyjącą w pięknem ciele niewieściem! — odpowiedział.
Kurita milczał długo, a później zapytał:
— Nie kocha mnie?
— Nie! — odrzekł biały.
— Kocha Baoro? — pytał.
— Może jego, może innych... — odpowiedział myśliwy.
— Baoro z przyjaciółmi swymi spotkał mnie wczoraj. — Wszyscy się śmieli — szepnął Tiugu. — Nie wiedzą, że „co wzbudza śmiech u jednych, drugim wyciska łzy“[5].
— Lepiej będzie, jeżeli oni teraz będą się śmieli, a ty — płakał, niż później, gdy zaczniesz już się starzeć, Kurita! — powiedział myśliwy.
— Lepiej... to — prawda! — zgodził się Tiugu.
— A widzisz! — ucieszył się europejczyk. — Pamiętaj zawsze, co mówią mądrzy ludzie, że „w starości człowiek ogrzewa się drzewem, zebranem w młodości“.
— Tak... — westchnął przyszły Kurita. — Widzę już twój namiot...
Biały zeskoczył z konia i podał młodzieńcowi rzemienie uzdy.
— Bywaj zdrów, Tiugu-Kurita, i pamiętaj o mojej radzie! — rzekł, zaglądając w smutną twarz murzyna.
Potomek syna Ubri płakał cicho, jak skrzywdzone dziecko...
Nagle wspiął konia, zawrócił go młyńcem na miejscu i pomknął w stronę Belusy. Drugi koń luzem pobiegł za nim, rżąc głośno.
Biały człowiek długo stał i myślał nad dziwnemi losami ludzi, dziećmi jednej matki-tęsknoty, w obliczu której wszyscy są równi, czy są potomkami legendarnego Ubri, czy palaczami na okręcie lub robotnikami w kopalniach węgla.
Pocieszył się jednak, przypomniawszy sobie przysłowie murzyńskie:
— Wielkość pirogi nie przeszkadza jej zatonięciu... Kulun te bogna firi ma de.
Westchnął i poszedł do namiotu.
— Kinsi! — zawołał, zwracając się do tybylca. — Sprowadź jutro tragarzy, a spiesz się! Przenosimy się na inne miejsce...
— Słucham, mussu! — odpowiedział stary tropiciel...





  1. Tłumaczenie: Król-kobieta.
  2. Nie wszystkie piękne miejscowości są dobre na rolę.
  3. Dolo — piwo z prosa; bangi — wino palmowe.
  4. Zły duch.
  5. Przysłowie murzyńskie.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.