Niewolnicy słońca/Rozdział X
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Niewolnicy słońca |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie R. Wegnera |
Data wyd. | 1927 |
Druk | Drukarnia Concordia |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała księga pierwsza Cały tekst |
Indeks stron |
Opowiadanie o tragicznym losie białej kobiety, która stała się członkiem rodziny murzyńskiej słyszałem w Konakry, siedząc na werandzie hotelu po spożytej wieczerzy wigilijnej. Tak! Nie zapomnieliśmy tam, pomiędzy 8° a 9° północnej szerokości, o naszej polskiej tradycji. Żona moja zorganizowała z pomocą czarnego kucharza Mamona prawdziwą wigilijną ucztę, nawet na „sianie“, z różnemi rybami i... makiem. Przełamaliśmy się opłatkiem, przywiezionym z Warszawy, wspominając rodzinę, przyjaciół i znajomych. Nad stołem naszym powiewały chorągiewki o barwach polskich, w wazie z lodem[1] stały biało-czerwone kwiaty, wymownie świadcząc o tem, że do płomiennej krainy przybyliśmy z mroźnej i śnieżnej północy.
Potem poszliśmy do kościoła na pasterkę.
Noc była duszna, gorąca. Na niebie płonęły miljony gwiazd, cicho szumiał ocean; zdaleka, koło latarni morskiej na wyspie Tamarze, niecierpliwie huczał parowiec, prosząc, aby go w tę noc tradycyjną, mistyczną wpuszczono do portu.
Nabożeństwo odprawiał biskup zakonu Białych Ojców w ogrodzie kościelnym, przy wspaniale przybranym ołtarzu. Ogród był oświetlony girlandami elektrycznych lampek, a ciemne gałęzie drzew mangowych i pomarańczowych tworzyły sklepienie. Tłumy tubylców w europejskich strojach lub w nowych białych „bubu“ zapełniały ogród. Czarny organista grał na fisharmonji, małe murzyniątka w komżach uwijały się przy ołtarzu, doskonale prowadzony chór śpiewał z powagą i namaszczeniem, a tłum wtórował mu, powtarzając słowa łacińskich psalmów.
Tubylcy modlili się gorąco, z przejęciem, niektórzy — z francuskich książek do nabożeństwa, inni — przebierając w palcach paciorki różańców i wlepiając oddane, płonące oczy w postać Chrystusa na wielkim, drewnianym krzyżu, lub w stojącą u jego podnóża rzeźbioną Matkę Boską z Lourdes. Czarne chrześcijanki w białych sukniach, wzruszone i przejęte tajemnicą chwili, przystępowały do św. komunji, po spożyciu cząstki ciała i krwi Boga padając na twarz przed ołtarzem. Nastrój panował podniosły, przepojony mistycyzmem, zapomnianym już oddawna w świątyniach krajów cywilizowanych.
Zacząłem się rozglądać uważnie, badając tłum i zastanawiając się nad tem, kto się tu korzy przed ołtarzem i czem pociąga nauka Chrystusa afrykańskich wyznawców.
Rozumiałem myśli tych kobiet, wzruszonych przyjęciem widzialnych cząstek istoty Boga. Ten Ukrzyżowany ustalił prawo, nieznane tu, prawo połączenia się na całe życie jednego męża z jedną żoną; było to prawo, zapewniające kobiecie szacunek i byt pod strzechą domu męża aż do śmierci. Jakżeż mogłyby te niewolnice nie miłować ukrzyżowanego Boga?! Jakżeż śmiałyby nie korzyć się przed Nim i nie wysławiać imienia Tego, który wyzwalał je z więzów zupełnej zależności i bezbronności wobec władzy pana i męża?!
Rozumiałem uwielbianie Chrystusa przez czarny tłum mężczyzn, bo nie widziałem tu dumnych, dostojnych twarzy starszyzny i potomków niedawno panujących rodzin murzyńskich, nie mogłem dojrzeć wolnych, bogatych rolników i pasterzy z brussy Dolnej Gwinei lub z gór Futa-Dżalon. Tu, pod ciemnem sklepieniem mangowych konarów, korzyli się przed tym ołtarzem dawni niewolnicy i ich potomkowie, pozbawieni wszelkich praw w środowisku murzyńskiem, ludzie bezdomni i bezbronni, których Zbawiciel usiłował, zdawało się, ogarnąć rozkrzyżowanemi ramionami, przytulić do piersi, ukoić słowami pociechy i miłości i zapowiedzieć nowe przyjście Swoje. O niem mówił właśnie głosem groźnym, przenikającym do serca i mózgu kaznodzieja, powtarzając za ewangelistą Łukaszem słowa Chrystusa:
„Na ziemi będzie uciśnienie narodów i rozpacz, gdy zaszumi morze i jego wały, gdy ludzie drętwieć będą w strachu przed oczekiwaniem tego, co spadnie na wszystek świat“...
Te wierzące tłumy czarnych chrześcijan przyjmowały cząstkę ciała i krwi ukrzyżowanego Zbawiciela, a nikt więcej głębiej, i gorącej od nich nie mógł odczuwać tajemnicy tego misterjum. Nikt, bo przecież ich ojcowie czynili to samo, zjadając skrwawione okruchy ciała ludzkiej ofiary, złożonej na cześć płodnej w dary doczesne bogini — Ziemi, łącząc się z nią więzami krwi i wspólnoty duszy!
Nauka Chrystusa, nauka przeznaczona dla ubogich w duchu, skruszonych i uniżonych, smętnych i jęczących, cichych i pokornych, głodnych i spragnionych sprawiedliwości, jak wszędzie na całej ziemi, znalazła posłuch śród ubogich, uniżonych i krzywdzonych.
Lecz wolni ludzie dżungli i gór afrykańskich nie garną się pod ramiona krzyża męki i zbawienia.
Chrześcijaństwo jest w umyśle czarnego tubylca ściśle związane z białym człowiekiem — posiadającym straszliwą, piorunującą broń palną, umiejącym odcinać chore członki, nie zabijając człowieka, rozmawiać na odległość, przenosić się z miejsca na miejsce bez hamaku i konia, posługując się wozem bez zaprzęgu, latać w powietrzu, przepływać ocean, posługiwać się błyskawicą i piorunem i robić niewolnikami całe ludy.
„Chrześcijanin-Nazara jest czarownikiem i my mamy przed nim strach!“ — mówią murzyni muzułmanie i fetyszyści.
Czarne szczepy boją się chrześcijan, ale też i nienawidzą ich, gdyż oni burzą cały ustrój ich tradycyjnego społeczeństwa.
Na pierwszem miejscu tego burzenia życia tubylczego należy postawić zasadę jednożeństwa. W tem się kryje zagłada czarnej rasy, ponieważ klimat i warunki życia wymagają wielożeństwa, które odpowiada naturze tubylców, osłabia wpływ wysokiego procentu umierających dzieci, pokrywa zapotrzebowanie rąk roboczych przy uprawie roli i ciężkich obowiązków przy obsłudze domu.
Taki stan rzeczy doskonale rozumieją nawet misjonarze, a niektórzy politycy występowali już z projektem legalizowania wielożeństwa śród nawróconych na chrześcijaństwo murzynów[2].
Drugim słabym punktem chrześcijaństwa dla szerzenia się jego w środowisku afrykańskiem jest walka z niewolnictwem, na którem opiera się cały dobrobyt rodzin murzyńskich, przymusowe zrównanie praw właściciela i niewolnika, i nareszcie — ciosy, zadawane przez chrześcijańską administrację władzy i wpływowi starszyzny tubylczej.
Wszystko to toruje drogę islamowi, niosącemu z sobą ideje, wrogie białej rasie. Islam szerzy się wśród arystokratycznych i wpływowych rodzin tubylczych, bo uznaje tradycyjne władanie niewolnikami i ich potomkami, popiera poligamję i tworzy naturalne granice prawne dla ludzi wolnych i dla niewolników.
W w. VII-ym i VIII-ym naszej ery islam już był raz zwyciężył w Afryce, walcząc tą właśnie bronią. Wszakże tunisyjski Sfaks był od II-go wieku ostoją kościoła chrześcijańskiego w Afryce północnej i szerzył naukę Nazareńczyka coraz dalej i dalej, docierając aż do Muluji, lecz przyszedł Sidi-Okba, apostoł Proroka, miecz Allaha, syn bezpłodnej, rozpalonej pustyni, ustalił prawo obyczajowe, zrozumiałe i konieczne dla czarnego człowieka, i obalił krzyż, broniący słabych, uciśnionych i jęczących.
W tych warunkach chrześcijańska nauka nie ma przed sobą przyszłości na czarnym lądzie.
Jeżeli nadejdzie czas, w którym wszyscy czarni niewolnicy-chrześcijanie staną się wolnymi ludźmi i z pomocą władz europejskich otrzymają swoją własną ziemię, wtedy niezawodnie, stając się niezależnymi posiadaczami roli, wszyscy powrócą do wielożeństwa, do islamu lub do kultu przodków i fetyszów. Takie wypadki mają miejsce i w naszych czasach, a historja kolonizacji w Afryce daje dużo podobnych przykładów.
Misje religijne portugalskie, kierowane przez diecezję Wysp Zielonego Przylądka, rozrzucone po całem atlantyckiem wybrzeżu Afryki, nawróciły około miljona murzynów. Obecnie potomkowie czarnych chrześcijan składają ofiary fetyszom, a domy, w których mieściły się misje i szkoły religijne, zapadają się, zburzone przez wilgoć i termity.
Misjonarze rożnych kościołów chrześcijańskich wiedzą dobrze, że praca ich wydaje owoc bardzo kruchy, rozpadający się wnet, gdy znika nad nim nieprzerwana, pieczołowita opieka, nie zawsze możliwa i wykonalna.
Jedna tylko okoliczność daje nauce Chrystusa nadzieję zwycięstwa, lecz dużo wody upłynie w rzekach afrykańskich, zanim nastąpi ta chwila.
Uczyni to cywilizacja europejska, o ile do tego czasu nie zginie sama. Gdy medycyna doprowadzi do normy ilość umierających dzieci i nauczy ludność walczyć z chorobami, gdy technika przetnie cały kontynent kolejami i drogami samochodowemi, gdy agronomja zmieni jałowe ziemie w żyzne pola i wprowadzi mechaniczne pługi i inne narzędzia rolnicze do gospodarki murzyńskiej — wtedy znikną wielożeństwo i niewolnictwo, wtedy prawdziwie wolny murzyn — czy patrycjusz, czy plebeusz — zrozumieją naukę Chrystusa, błogosławiącego nie tylko słabym, uciśnionym i ubogim duchem, lecz także potężnym a miłosiernym i pokój czyniącym; wtedy garnąć się zaczną czarne szczepy pod ukrzyżowane ramiona Zbawiciela, gdyż nikt głębiej od nich nie odczuje płonącego miłością serca Syna człowieczego, tak drogiego i jasnego dla ich gołębich, dziecinnych serc i prostaczych mózgów.
Jestem przekonany, że, o ile śród innych ras chrześcijaństwo zrodziło cywilizację, o tyle w Afryce — cywilizacja przyniesie naukę Chrystusa i na zawsze ją utrwali.
Zupełnie przypadkowo myśli te znalazły potwierdzenie w kilka godzin później.
O świcie pierwszego dnia świąt Bożego Narodzenia opuściliśmy Konakry. Jechaliśmy na wschód linją, prowadzącą do Nigru.
Przed oknami wagonu mknęły lasy gwinejskie, plantacje bananów i ananasów, małe wioski murzynów Sussu, rojne stacyjki kolejowe, gdzie przybycie kursującego dwa razy w tygodniu pociągu osobowego stanowiło widowisko pierwszorzędne. Z nabitych publicznością do sufitu wagonów trzeciej i czwartej klasy wylęgali na peron przekupnie-murzyni i rozpoczynali handel tuż, na ziemi, sprzedając klejnoty, tkaniny, chustki, nici i igły — dla kobiet, a bubu, pantofle fajki i noże — dla mężczyzn, karmelki zaś i pierniki — dla dzieci. Wieśniacy przynosili z brussy skóry lamparcie, rogi antylop, orzechy kola, arachidy, pomarańcze, banany i cukierki murzyńskie — „sumbara“, przyrządzane z soku pewnej rośliny. Odbywał się handel zwyczajny i zamienny przy akompanjamencie krzyków, śpiewu i dźwięków „soko“.
Bogobojni muzułmanie Fulah, odszedłszy kilka kroków od tłumu, czynili rytualne obmywania, bili pokłony do ziemi i korzyli się przed Allahem, obróciwszy twarz na Wschód, w kierunku Mekki.
Czarny maszynista i jego pomocnik palacz, czarny naczelnik stacji, czarni konduktorzy czekali na naturalny koniec improwizowanego targu, a później lokomotywa huczała przeciągle i mknęła, wlokąc za sobą łańcuch wozów, robiła zawrotne skręty, wspinała się na pagórki i, jak wściekła, staczała się na łeb na szyję w równinę, pędząc dalej i dalej w obłokach czerwonego kurzu, w chaosie turkotu kół, brzęku łańcuchów, skrzypu hamulców i wrzasku czarnych pasażerów.
Pierwsza większa stacja wypadła w Kindji, położonej śród gór Futa-Dżalon, otaczających już plant kolejowy ze wszystkich stron.
Tu spotkało nas bardzo przykre niepowodzenie, gdyż mieliśmy zamiar zwiedzić Instytut Pasteura, znajdujący się w okolicach stacji, lecz, jak się okazało, pociąg stał tu tylko godzinę.
Na peronie spotkał nas zastępca dyrektora Instytutu i w krótkich zarysach przedstawił plan dokonywanych badań. Już w Warszawie otrzymałem z Instytutu jego raport[3] z opisem prac, kierowanych przez p. J. Willbert podług programu prof. Calmete’a.
Żywym materjałem dla badań są małpy: szympansy, genony, babuiny i inne. W raporcie Instytutu migają przed oczami imiona: Luciola, Gertruda, Gison, Butor, Baby, Róża, Emilja, Hektor, Lulu, Tekla, Tonio, Katarzyna, Juno, Zizi itd.
A przy tych imionach najczęściej widzę krzyż i słowa: „Zmarła na gruźlicę.“
Te imiona należą do małp różnych gatunków. Przywleczono je z dżungli i użyto w badaniach nad sposobami walki ze straszliwą klęską, dziesiątkującą ludzkość.
Lekarze zastrzykują małpom pod skórę lub wprowadzają do żołądka żywe kultury bakteryj Calmette-Guerin, czyli tak zwaną „BCG“. Małpy znoszą te operacje bez żadnych objawów chorobliwych i stają się po zastosowaniu tego zabiegu odpornemi na gruźlicę co najmniej w ciągu jednego roku. Powtarzając zabieg każdego roku, można, jak się zdaje, nazawsze uchronić małpę, a więc prawdopodobnie i człowieka, od zarażenia się gruźlicą.
Jednakże, gdy przyglądaliśmy się naszej „Kaśce“, tej miłej i mądrej szympansiczce, sposób dokonywania tych prób wydał mi się przerażającym i wprost potwornym.
Do wspólnej klatki wsadza badacz trzy małpy — jedną, chorą na gruźlicę, drugą, zabezpieczoną zastrzykiem BCG, i trzecią, tak zwanego „świadka“ — zupełnie zdrową, nie poddaną działaniu zbawczych bakteryj.
Czytam o nich w sprawozdaniu Instytutu: „Butor“, samica, szympans, 4 lata z zastrzykiem bakteryj — pozostaje w dobrem zdrowiu do 15 czerwca 1925 r.
Jej towarzyszka — „Ida“, 8-letnia szympansica, chora na suchoty, zmarła na tę chorobę 28 listopada 1924 r.
Tragiczny „świadek“, 5-letnia szympansica „Tekla“, umarła 5. grudnia 1924 r. na gruźlicę...
Biedactwo! Męczennica! Męczennice za ludzkość...
Z czasem, gdy wszystkie szympansy wyginą na ofiarnym ołtarzu Nauki, wdzięczna ludzkość powinna wznieść na ich cześć wspaniały pomnik, uwieczniwszy niesamowite kształty, rysy twarzy, mądre i beznadziejnie tęskne oczy „starych, dawnych ludzi“, jak nazywają murzyni tych milczących męczenników.
Pomnik powinien być bardzo piękny i potężny, a postać szympansa — odlana z bronzu w postawie stojącej, z ręką wyciągniętą łagodnym, lecz stanowczym ruchem. Dziwna bowiem rzecz! Nawet dziki szympans po kilku godzinach niewoli, a czasem nawet odrazu, wyciąga do człowieka swoją rękę i, patrząc mu badawczo w oczy swemi tęsknemi źrenicami, zdaje się mówić:
— Masz moją dłoń! Nie bój się! Przyszedłem tu, aby nieść ci pomoc i bronić cię!
Czyż nie pomagają ludziom, nie bronią ich wszystkie te Idy, Katarzyny i Gertrudy, w pokorze i milczeniu umierające w klatkach instytutu Pasteura na polu bitwy ze straszliwą armją bakteryj gruźlicy?
Za Kindją aż do stacji Mamu ciągnęły się lasy — prawdziwa dżungla leśna, dziewicza. Na gałęziach, zwisających nad plantem, siedziały małpy — duże, brunatne „kuladié-ularé“, jak nazywają Fulah, i „płaczki“ podług tcrminologji kolonistów francuskich. Były to Cercopithecus Patas — wrogowie plantatorów, bezczelni rabusie i bandyci, plądrujący pola, a nawet gromadą napadający na ludzi i na lamparta.
Te brunatne poczwary, widząc mknący pociąg, gniewnie potrząsały gałęziami i ciskały kawałki kory lub owoce.
Zdziwiła mnie obfitość małp tuż przy plancie kolejowym. Jednak wkrótce zrozumiałem, że to pożar leśny wyparł je z dżungli. Lasy z obydwu stron kolei paliły się. W niektórych miejscach płomień dobiegł już do rowu, oddzielającego plant od dżungli i z hałasem pożerał suchą trawę i krzaki. Z haszczy co chwila wypadały wypłoszone zające, palmowe wiewiórki i różne drobne zwierzątka. Wśród dymu, iskier, płonących szczątków trzcin i liści miotały się w powietrzu stadka kuropatw, perliczek, dzikich gołębi i różnego innego ptactwa, a wyżej, nad morzem ognia, tkwiły już pod obłokami drapieżne sępy i orły. Czekały cierpliwie, aż płomień, nasyciwszy swą żądzę zniszczenia, zgaśnie, pozostawiając na czarnej, zwęglonej ziemi trupy zwierząt i ptaków.
Widziałem tu po raz pierwszy ogromnego[4] czarnego ptaka o białych końcach skrzydeł i o potwornym dzióbie z rogową, pustą wewnątrz narością nad nim, tworzącą rodzaj hełmu. Służy ona prawdopodobnie jako rezonator, wzmacniający siłę jego głosu. Francuscy koloniści nazywają go „tukanem“, lecz jest to wielki kalao (Bucorax Abyssinicus), pożeracz gadów. Jak mi opowiadano w Gwinei, kalao posiada zawsze dwie samice, które urządzają gniazda w dziupli drzewa; gdy samica złoży jaja, samiec zamurowuje ją w dziupli, zostawiając tylko otwór dla dostarczania jej pokarmu. Kilka tych ptaków zmykało przed pożarem, odlatując w stronę wysokich szczytów, wznoszących się na północ od kolei. Za niemi leciały ciemno-szare ptaki, o długich, ciężkich dziobach, które nadają lotowi falisty charakter. Były to też kalao, lecz znacznie mniejsze — Lophoceros nasutus, ptak nader ostrożny i chytry. Zabić dużego kalao jest rzeczą łatwą, lecz mały sprawił nam wiele kłopotu, zanim zdobyliśmy ten okaz dla naszych zbiorów.
W pobliżu wiosek spostrzegłem znaczne stada baranów i dość rosłe, bułane krowy i byki.
Od chwili, gdy nas otoczyły góry, znikli bez śladu starzy znajomi — Sussu. Zmienił się typ domów i typ ludzi. Byliśmy w kraju Fulah, najeźdźców, którzy wyparli niegdyś Sussu-Hyksosów z ich gór i zawładnęli temi obszarami doskonałych pastwisk.
O 7-ej wieczorem pociąg stanął na stacji Mamu, skąd mieliśmy samochodami jechać na północ, w góry, a dalej iść już pieszo, posługując się hamakami i tragarzami.
W Mamu przyjął nas gościnnie miejscowy administrator rządowy i po kolacji pokazywał nam park, należący do jego rezydencji.
Jasna noc zawładnęła ziemią, w srebrnym połysku księżyca, niby czarne fale nieznanego i skamieniałego morza, piętrzyły się na południu i północy łańcuchy grzbietu Futa-Dżalon. Niżej, w dolinie, migotały światełka na stacji kolejowej i w osadzie, a na horyzoncie drgała, upadając i wznosząc się, szkarłatna ściana płonącej dżungli.
Zupełnie nisko, u stóp góry, pienił się i srebrzył potok, a nad nim unosiły się i chybotały nikłe widma nocnych mgieł. Od szczytów dalekich powiał nagle zimny podmuch i doniósł jękliwe nawoływania muezzina[5]...
Drżeliśmy przez całą noc w wagonie... Nasza „Kaśka“ zaczęła zapamiętale kichać...
Cóż dziwnego! Wyjechaliśmy zrana tegoż dnia z Konakry przy +36 C° w cieniu a wieczorem i w nocy mieliśmy zaledwie 6 C° ciepła, bo nasz pociąg nieznacznie i powoli wgramolił się na wysokość około tysiąca metrów...
Pierwszy raz od czasu przekroczenia zwrotnika wyglądaliśmy z upragnieniem słońca...
Z rana wyszedłem z wagonu i ujrzałem Białego Ojca, który chodził po peronie dworca kolejowego z brewjarzem i modlił się. Kilku murzynów Fulah, a śród nich jeden, sądząc z ubrania i okazywanych mu honorów, marabut[6] z obawą przyglądało się zakonnikowi. Gdy mnich zaczął bić się w pierś, tubylcy rozpoczęli zaklęcia i kreślili palcami lewej ręki magiczne znaki, broniące przed napaścią złych duchów. Wkrótce cały tłum tubylców rozprószył się w różne strony. Peron opustoszał, a na nim pozostał tylko zakonnik w białym habicie, z czarnym krzyżem na piersi...
Sługa Chrystusa był zupełnie samotny...