Niewolnicy słońca/Rozdział XX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Niewolnicy słońca
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegnera
Data wyd. 1927
Druk Drukarnia Concordia
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cała księga druga
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XX.
WŚRÓD NIEUFNYCH.

Jeszcze zupełnie niedawno na południe od rzeki Buguri, pomiędzy prowincją Bobo-Diulasso i granicą Wybrzeża Kości Słoniowej i Wybrzeża Złotego czuł się biały podróżnik bardzo niedobrze. Brussa tej części Wysokiej Wolty należy do murzynów Lobi.
Wojowniczy szczep, surowy i oddawna nawykły do walk z nadchodzącemi od przeciwległego brzegu Wolty hordami najeźdźców, przetrwał różne czasy i dzieje i pozostał na swojej ziemi.
Lobi nie uprawiali roli, chyba zaledwie tyle, ile wystarczyć mogło dla każdej sukali[1], o czem wiedział ten, który był głową rodu. Pożywienie dla siebie zdobywali w dżungli: mężczyźni — łukiem i oszczepem, kobiety zaś — maczetą, rąbiąc gałęzie i drzewa, obarczone dzikiemi owocami.
Poco im było roli, gdy każdego dnia mogły przyjść luźne oddziały dążących na północ sąsiadów, zniszczyć pracę, zrabować urodzaj prosa i arachidów?
Lobi bronili tylko tych pól, które otaczały sukale, a bronić mogli, gdyż, co zagroda, to — twierdza.
Cztery niskie baszty, stojące na rogach kwadratu, połączone grubemi murami z ubitej ze słomą ziemi, wziętej z kopców termitów. Z baszt i murów wyzierają strzelnice, skąd wypuszczano w łupieżców zatrute strzały. Wewnątrz budowli mieści się całe gospodarstwo, rządzone przez starców, a doglądane przez kobiety.
Krwawe i ciężkie dzieje uczyniły z Lobi ludzi nieufnych.
Gdy Francuzi stali się panami obszarów, przecinanych trzema Woltami, Lobi długo przebywali w nieufności. Przy zbliżeniu się białego człowieka do wioski lub samotnie stojącej sukali — mieszkańcy albo uciekali do dżungli, albo szczelnie zamykali jedyne w murach drzwi, przywalając je od wewnątrz ciężkim kamieniem lub pokraczną kłodą wykarczowanego drzewa. Nic nie mogło wtedy zmusić ich do rozmowy z cudzoziemskim przybyszem. Gdy, zniechęcony, odchodził, często mknęła za nim jadowita strzała.
Obecnie pozostały sukale-twierdze i nie rozchmurzyły się jeszcze ponure spojrzenia Lobi, lecz już dużo się zmieniło w ich obyczajach.
Lobi dobrze pamiętają, że biali lekarze-czarownicy uratowali od cierpień i śmierci setki ich rodziców i dzieci, że magicznym nożem cudownie leczą panoszącą się tu słoniową chorobę i straszliwe wrzody na ciałach dzieci, więc już nie uciekają teraz przed człowiekiem z za morza, tylko z przyzwyczajenia patrzą na niego ponuro, z podełba.
Lobi wyszli już poza swoje sukale i mają pola daleko w brussie, w miejscach, wygodnych dla uprawiania roli. Ten i ów z nich porzuca już dawną, od ojców przejętą w spuściźnie zagrodę-twierdzę, a buduje lekki, przewiewny dom. Dawni nieugięci wojownicy zaczęli już posyłać swoje dzieci do francuskiej szkoły, kupować w sklepach przybyszów tkaniny, papierosy, blaszane kubki i misy, igły i nici, nie bojąc się sprzedawać skór lamparcich, bawełny, masła karite i kauczuku białym kupcom, zaczynają nawet przychodzić do urzędników po radę i po sprawiedliwość.
Tę rewolucję w poglądach Lobi wywołała medycyna białych najeźdźców z dalekiego brzegu nieznanego morza.
Lobi nie są tu bynajmniej najstarszymi posiadaczami ziemi, tak dzielnie przez nich bronionej.
Dziewięć już wieków upłynęło, gdy pierwsi przyszli tu z południa Gurunsi; po nich wtargnęli pobratymcy teraźniejszych Lobi, szczepy Dian i Gan, i wyparli Gurunsi w stronę Uagadugu na żer walecznych Mossi, bo zdarzyło się to przy końcu XIII wieku. Musiały dopiero upłynąć cztery stulecia, aż przywędrowali tu Lobi i osiedli tak mocno, że zdołali wytrzymać najazd Dagarisów, którzy, nie znalazłszy tu urodzajnej ziemi i dobrych pastwisk, pociągnęli dalej.
Lobi wiedzą, że przyszli z innego kraju, i przechowali pamięć o swych dawno umarłych pierwszych rodzicach. W smętne wieczory, gdy szaleje ulewa, gwarzą starcy, że od wschodu przyszły dwie kobiety i jeden młodzieniec, założyli stadło, zbudowali sukalę i stali się przodkami wszystkich Lobi.
Czy ta tak dziwna w swej postaci legenda nie mówi o boskiej trójcy, złożonej z dwóch kobiet: Uei-Nda i Uei-Nga oraz z męża Ammo?
Starcy, kapłani Ziemi, czarownicy, otoczeni młodzieżą, szepcą z przejęciem w dniach wypoczynku od zwykłej pracy na polach i w brussie, że gdzieś wysoko, bardzo wysoko, — wyżej od słońca żyje Uei-Nga, największe, najpotężniejsze z bóstw, którego imienia śmiertelnik wymówić nie może.
Ten Bóg, to Stwórca, bo stworzył cały świat i niezliczone hufce dobrych i złych demonów.
Bóg ten istnieje, lecz jest bardzo daleko, więc pośrednikami pomiędzy nim a światem widomym, boską trójcą i ludźmi są stworzone przez niego demony, żyjące na gwiazdach, w niebie i na ziemi. Bóg zostawił sobie władzę tylko nad niektóremi demonami i podług jego wyroku te duchy z biegiem czasu umierają.
Sunące po wyiskrzonem niebie ogoniaste komety, to upadek w otchłań nieznaną dotkniętego śmiercią demona.
Demony, żyjące śród ludzi, zbierają modły i prośby ludzi, zanoszą je przed oblicze bogów i z ich rozkazu pomagają śmiertelnikom lub chłoszczą ich biczem zemsty i kary.
Najstarsi, wiekowi Lobi wiedzą, że niegdyś kilka demonów chciało odebrać władzę bogom. Rozgniewane potęgi cisnęły ich na ziemię, pozbawiając siły. Nie mogą te duchy zwalczone oderwać się od piersi ziemi, bo ona trzyma je niewidzialnemi ramionami. Gdy duchy zapaliły zarzewie buntu i walki, wezwały ludzi, aby z niemi razem obalili trony bogów.
Przerażona straszliwemi zjawiskami walki bogów ludzkość pozostała bezczynna. Demony stały się djabłami, czyhającemi na niewolników bóstwa. Czają się one w wąwozach i szczelinach górskich, w lasach i w norach jeżozwierzy.
Tych czerwonych i czarnych demonów spotyka i widzi tylko czarownik i na ich wzór rzeźbi z drzewa lub lepi z gliny fetysze, broniące przed zemstą złych duchów. Sam tylko czarownik zna zaklęcia przeciwko tym złym siłom i nosi ze sobą talizman — kawałek skóry z figurą krzyża, znakiem słońca.
Dobre demony spełniają wolę czarownika, zjawiają się na jego wołanie, na jego prośbę ukazują się nawet niewtajemniczonym ludziom, nie czyniąc im żadnej krzywdy.
Jeżeli jednak zwykły człowiek niespodziewanie ujrzy demona na jawie — przerażona jego widokiem dusza natychmiast porzuca ciało, a śmierć przecina na zawsze łączące je więzy.
Demony mówią głosem ludzkim, lecz tylko czarownik może je słyszeć i rozumieć. Gdy jednak nie dogodzi im, rozgniewa lub nie użyje potrzebnych zaklęć duchy biją go, a ślady razów pozostają nieraz na zawsze.
Zły, mściwy czarownik, czyniący ludziom krzywdę, niosący choroby, nieurodzaj, niepłodność i śmierć, jest zawsze otoczony złemi duchami i nieraz mknie przez wsie, pola i brussę w postaci niosącej zniszczenie trąby powietrznej. Jej chybkie, miotające się kształty ulepiają złe duchy, podmuchem swoim podnosząc kurz, suche liście i trawę, poświstem i rykiem goniąc je wdał i wgórę.
Jeśli zły duch rzuci na Lobi ziarna choroby, a te zakradną się mu do piersi, mózgu i oczu — kto pomoże biedakowi?
Biały znachor — daleko, zresztą starzy nie ufają mu, bo, jeżeli nie używa magicznego noża, leczy długo.
Rodzina posyła czarownikowi dary — kury, proso, oliwę palmową, tytoń, i woła go do siebie, do sukali...
„Człowiek, czyniący w cieniu,“ przychodzi, ogląda, mrucząc zaklęcia w mowie, nieznanej w tym kraju a później zaczyna dzwonić w magiczne dzwonki, gwizdać w piszczałki z kości... Bardzo długo trwa czynność czarownika, bo coraz to nowe powtarza zaklęcia, nie wiedząc, że na innym lądzie czynią to samo jego dalecy azjatyccy pobratymcy — szamani.
Naradziwszy się z demonami, czarownik daje wskazówki i przynosi leki: zioła, suche trawy, proszki z wątroby, serca i żółci zwierząt, ptaków i płazów.
Koło domów wznoszą się przed drzwiami Lobi ołtarze na cześć bóstw męskich lub żeńskich.
Męskie — to trzy stożkowate, gliniane słupki, czasem pomalowane na czerwono lub w białe centki, nieraz mają oczy z muszel kori i inne organy — z krzemienia. Żeński ołtarz — to okrągłe, wmurowane w ziemię naczynie z gliny; często posiada ono wyrwę w jednem miejscu, a w niej stoi nieduży stożek. Koło ołtarzy stawiają misy z ziarnem i popiołem, suche gałęzie, uwieszone ofiarami — kawałkami tkanin, skórami, kosmykami włosów, piórami...
Na szczytach, we wnętrzu domów Lobi lub we wnękach nad drzwiami ukryte są małe fetysze, obrońcy przed złemi demonami. Starcy znają imiona fetyszów.
Kponintan, Dakon, Zogra, Lampo, Suga, Timpo. Tu, w ich drewnianych lub kamiennych ciałach mają swą siedzibę duchy, przodków, przy nich lubią przebywać w spokoju demony.
Każdy Lobi wie, że przed wyjściem na polowanie, na roboty polne lub w daleką podróż należy zawiesić noszone na piersi amulety w pobliżu ołtarza i fetyszów, aby duchy przodków i demony towarzyszyły człowiekowi, ochraniały w drodze i pomagały w przedsięwzięciu.
Kponintan jest fetyszem — wizerunkiem demona, ścigającego złodziei, plotkarzy i oszczerców.
Pewien biały człowiek chciał przywieść do Europy chociażby jeden taki, niezbędny dla cywilizowanego społeczeństwa fetysz, lecz mądrzy Lobi powiedzieli mu, że śród białych ludzi starożytny, czerwony w białe centki Kponintan zmiarniałby od nadmiaru pracy. Że tak będzie, słyszeli od tych rodaków, których los rzucił do dżungli białych ludzi...
Straszna to dżungla, gdzie drzewa z kamienia i żelaza tworzą ściany, twarde i mocne, jak skały. Wąskie ścieżki biegną pomiędzy niemi. Zewsząd świecą się i migocą pałające oczy huczących i tętniących potworów. Niema tam rodów, rodzin i sukab, rządzonych przez mądrych starców. Każdy człowiek, jak lampart, czyha na innego... Każdy, niby hiena, oszczerczo i złośliwie śmieje się z innych... na stypie... Jedni są tam, jak żmije o jadowitych kłach, drudzy, niby ukryte w mroku trujące stonogi i krwi łaknące pająki...
Straszna to dżungla, gdzie cuchnący bagnem wieprz przegryza gardziel szlachetnemu lwu, a łagodna sarna przekształca się w drapieżną panterę. Niema tu ratunku, bo nikt nie odróżni wroga od przyjaciela, bo sąsiad podpala dom sąsiada, niepomny, ze sam spłonąć może, bo ojciec boi się syna, a brat godzi w brata...
Fetysze białych ludzi stoją w świątyniach, milczące i bezwładne, skamieniałe, zdjęte przerażeniem. Złe demony, wyklęte przez wielkiego Ammo, znowu podnoszą głowy i ponuro marzą o zburzeniu ołtarzy ofiarnych, przez dawne pokolenia postawionych na cześć dobrych bogów.
Mądrzy Lobi, słuchając rodaków, znających dżunglę białych ludzi, kiwają głowami i, podnosząc ramiona, mówią:
— Co poradzi na grzech i zbrodnie, gnieżdżące się w dalekiej dżungli, nasz rodzimy, dobry Kponintan? Potrzebny tam jest sam wszechpotężny Ammo z mieczem-błyskawicą, z grzmotem-groźbą, z wichrem-biczem, aby wytrzebić, wyrwać z korzeniem, — wypalić tę dżunglę, jak nasi ojcowie — wypalali brussę, szukając dobrej, żyznej roli...
Lobi nieufnym okiem spoglądają na bywalców, powracających z kraju białych. Przychodzą inni, niż wyszli. Zapominają o starych bogach, obojętnieją na groby przodków i dobre obyczaje, przynoszą ze sobą zbrodnię, choroby ciała i ducha, niesprawiedliwość, podstęp i nienawiść. Widocznie złe duchy na nich najpierw rzuciły swój urok i wypuściły bezkarnie, aby siew nieprawdy padł szerokiem koliskiem po całej ziemi. Z pogardą patrzą ojcowie na przybywających z Ameryki, Europy i Liberji synów w ubraniu białych ludzi, w starych, poplamionych kapeluszach, w zniszczonych trzewikach. Nic dobrego nie przynoszą ze sobą do sukali. Dużo i nieraz śmiało mówią, a słowa ich są zawsze złudne, śliskie, jak węże, budzące trwogę i drażniące marzenia...
...Nic więc dziwnego, że pewien Lobi, stary Rirankala, już nazajutrz po powrocie syna z Europy, gdzie bił kamienie na szosach, zaczął się zamyślać.
— Co się z nim stało? — mruczał ojciec. — Przecież, gdy się urodził, zrobiliśmy z matką wszystko, jak się należy. Złożyliśmy ofiary fetyszom, kapłan powiesił mu skuteczne amulety na piersi, wszystkie obrządki wykonano w odpowiednim czasie. Uczyłem go pracować na roli, chodzić za bydłem, strzelać z łuku, tkać długie, białe pasy z bawełny, które matka zszywała później i zamieniała na „bubu“.
Nic nie miał sobie do wyrzucania stary murzyn. Istotnie, gdy syn zmężniał, ojciec kupił mu żonę w sąsiedniej wiosce. Sulian była dobrą dziewczyną i nikt jej nie widział baraszkującą z chłopakami, a żaden z nich nie mówił, że była jego kochanką.
Jednak młody Buhiari nie chciał siedzieć w domu. W trzy miesiące po ślubie znikł z wioski i — przepadł.
— Poco ja tyle ofiar złożyłem w dzień ślubu na ołtarzu! Poco tylu ludzi zaprosiłem na ucztę, trwającą aż siedem dni bez przerwy? — z żalem pytał samego siebie Rirankala. — Jedno tylko dobre, że Sulian była silną i chętną pracownicą, a gdy mąż odszedł, płakała trochę, lecz wkrótce zaczęła pracować w dwójnasób.
W rok później stary dowiedział się od żołnierza rodaka, że Buhiari przyszedł do wielkiego miasta nad morzem i — gdzieś popłynął okrętem, jako palacz. Po trzech latach powrócił... Pieniędzy nie miał, zato nosił pasiastą, marynarską koszulę, dziurawe spodnie, wykoszlawione żółte trzewiki, żelazny zegarek bez wskazówek i miękki kapelusz, z dużą, tłustą plamą dokoła.
Buhiari zaczął od tego, że poszedł do sąsiadów, upił się palmowem winem, zrobił burdę, a, powróciwszy do domu, bez żadnej przyczyny zaczął bić żonę. Stary i młodsi bracia z trudem ją obronili.
— Słuchaj, Buhiari! — rzekł do niego ojciec. — Złe duchy szaleństwa opętały cię. Weź jutro o wschodzie słońca dwa białe kurczaki, zanieś je do kapłana i poproś, aby złożył je od ciebie w ofierze fetyszom. Może odstąpi cię zły duch...
— Ofiary fetyszom! — zaśmiał się syn i nagle gwizdnął przeciągle. — Niema sensu w tych drewnianych lalkach! Widziałem w jednem mieście w muzeum całą szafę tych potworków. Biali przylepili im na czoła numery, a oni — nic! Głupie, babskie brednie te wasze fetysze!
Przeraził się stary, słysząc słowa Buhiari, i jął szeptać zaklęcia i spoglądać na fetysze domowe. Jednak ciekawość przemogła, więc zapytał:
— Może powiesz, że niema ani Ammo, ani Uidi-Nda?
— A pewno, że nie! — zawołał młody, patrząc na zegarek bez wskazówek. — Gdyby byli, zabiliby mnie natychmiast za moją śmiałość, a tymczasem nic!
Rirankala odszedł od syna.
— Bogowie są cierpliwi, jeszcze o niczem nie wiedzą, lecz gdy fetysze doniosą im, nie przebaczą... — myślał. — Zginie Buhiari, a z nim razem i na nas spadnie ręka bóstwa. Biada nam!
Wkrótce po tej rozmowie Buhiari poszedł do sąsiedniej wioski i tam zamieszkał, pracując w domu pewnego wieśniaka. Do domu zaś przysłał z przechodniem wieść, że musi wypalić i zaorać nowy zagon, za co wieśniak ma mu oddać za żonę swoją córkę Manigę.
Stary zasmucił się bardzo. Mieć jeszcze jedną pracownicę w domu — to dobrze, lecz — nie Manigę! Znał ją, bo wałęsała się po okolicznych wsiach, romansowała z mężczyznami i była dzika, niepohamowana, bezczelna. Miała już czworo dzieci od swoich kochanków, co zresztą dziewczynie murzyńskiej nie przynosi hańby, bo dopóki nie wejdzie do domu męża, rozporządza sobą sama.
— To dobrze, że ma dzieci — rozważał starzec — znaczy to, że jest płodna... Lecz, gdyby to była inna, a nie Maniga... Ona odrazu zacznie zdradzać Buhiari, ten będzie ją bił, — nieskończone awantury! pośmiewisko! A czyż nie może przyjść do zbrodni?! Buhiari ma, zdaje się, rękę szybką, a w sercu jego ciągle tli gniew, jak żar pod popiołem....
Trzy miesiące pracował młody murzyn, odrabiając wiano, dla ojca Manigi.
Pewnego razu Rirankala obchodził pole. Nagle usłyszał przeraźliwy krzyk Sulian. Pobiegł więc natychmiast ku zagrodzie.
Wieśniak ujrzał synowę. Siedziała nad urwiskiem wąwozu, tuż za domem. Łkała głośno, drapała sobie głowę, twarz i piersi paznogciami, krzycząc dziko i przeraźliwie, jak rybitwa, gdy inna odbierze jej porwaną z wody zdobycz.
Sulian wykrzykiwała urywanym głosem:
— Buhiari, mój mąż, żąda rozwodu! Już chodził do kapłana Ziemi i do rady starców... Mówił, że nie chce mieć Sulian za żonę, bo ona nie zrodziła mu dziecka... Pocóż on porzucił żonę i przez trzy lata jej nie widział?!... Poco?... Poco teraz odszedł z sukali?!... O! Sulian wie, że Buhiari chce wprowadzić do zagrody nową żonę... Maniga będzie jego żoną... Ona ma czwarte dziecko i ono stanie się dzieckiem Buhiari, bo jeszcze jest na ręku i nie należy do swego ojca... Troje większych, Maniga oddała kochankom, którzy je zrodzili... Maniga! Maniga!... Ona, jak wiecheć zaszargany... jak mata, deptana setką brudnych stóp! Zmienić Sulian na Manigę! Zmienić Sulian, która była czysta, jak jagnię, ssące owcę!...
Krzyczała i łkała, raz po raz powtarzając jedno i to samo i coraz bardziej krwawiąc paznogciami zlaną łzami twarz i czarną, wstrząsaną płaczem pierś.
Stary widział, że Buhiari nie zjawia się w domu, że wciąż pracuje u przyszłego teścia i że chodzi do osady Gaua sprzedawać białym kupcom zebrany w brussie kauczuk.
— Tam pracuje — z goryczą myślał wieśniak — a w domu — to tylko awantury, pijaństwo i głupie słowa, ściągające na sukalę gniew fetyszów!
Tymczasem Sulian, powtórzywszy kilka razy swoją skargę i pełne pogardy słowa o rywalce, zaczęła wykrzykiwać groźby.
— Sulian była cicha i pokorna, niby zbłąkana w dżungli owca... Myśleliście, że Sulian nie ma swojej woli i sił?. O—o—o! Wy popamiętacie Sulian! Zapomnieliście, że babką moją była Pann, niewidoma królowa Diulu i arcykapłanka, mądra Pann, która kierowała tajnemi zebraniami Dyoro[2], składała bogom ofiary ludzkie i dokonywała krwawej zemsty na wrogach szczepu... Wy zapomnieliście, że matką Sulian była Antim z klanu starożytnych Tegessié, która znała miejsce ukrytego świętego kamienia bogini Ziemi? Matka moja oczyściła wodę rzeki Poni, gdy ona zatruwać zaczęła naszych ludzi i szerzyć śmierć[3]. Wy zapomnieliście o tem? Buhiari zapomniał o tem?! Maniga zapomniała o tem?! Lecz Sulian pamięta... Pamięta też rady babki i matki, jak należy usuwać kobiety, wchodzące do domu męża... Usuwać... na zawsze... Będziecie wy pamiętać Sulian! Sulian nie pójdzie na skargę do białych, nie pójdzie do kapłana i do rady starców... Sulian wywoła ducha babki Pann i ta nauczy ją, jak dokonać zemsty! O! O! O!...
Kobieta znowu łkała i wkółko powtarzała straszne, ponure pogróżki.
Gdy się wypłakała i cała się zbroczyła własną krwią, wzięła maczetę, nowy kalebas, garnek z węglami i skierowała się ku dżungli.
— Źle! — mruknął stary. — Czary... trucizna... Źle!
Wszelka nadzieja opuściła jego serce.
Tegoż wieczoru powróciła Sulian do domu, przynosząc w kalebasie jakiś ciemny, lepki płyn. Długo gotowała go przy ognisku, aż z garnka zaczął się wydobywać gęsty, słodki dym. Kobieta włożyła zwęglony proszek do skórzanej torebki, a garnek stłukła, wyrzucając czerepy na dno wąwozu.
Jednak widocznie Sulian, przygotowując truciznę, pierwsza padła jej ofiarą. W nocy rozchorowała się i straciła przytomność, a gdy słońce wyjrzało z poza pagórków, westchnęła ciężko i zesztywniała.
— Buhiari może teraz spokojnie wprowadzić do sukali Manigę, — pomyślał stary.
Żałował zmarłej synowej i był zasmucony, że nie mógł podług obyczaju zwołać sąsiadek, aby lamentowały i wychwalały ją w ostatnie chwile jej życia.
— Fetysze się gniewają i już zaczęły się mścić na nas! — mówił Rirankala do młodszych synów.
Rozpoczęły się przygotowania do pogrzebu. Zwołano sąsiadki, aby obmyły i ubrały Sulian.
— Źle umarła... Fetysze są gniewne... — rzekła z przekonaniem stara kobieta, zbliżając się do trupa. — Nikt jej powiek nie zamknął... Nikt nie powyciągał stawów i palców, aby odrazu nie stwardniały... Położymy ją do grobu leżącą... Źle to, bo sprzeciwia się obyczajom naszym i gniew bogów sprowadza na dom...
Stary Rirankala ze smutkiem potrząsł głową i trwoga coraz bardziej ściskała mu serce.
Kobiety tymczasem z krzykiem i płaczem wyniosły ciało z domu i położyły je na macie w cieniu pomarańczowego drzewa. Inne przyniosły wodę ze studni, długie, białe pasma tkaniny, masło karite i czerwoną ziemię. Przybiegły trzy młode płaczki i jęły lamentować, zawodząc:
— Biały ptak odleciał? Nie! — to Sulian odeszła. Biały kwiat opadł z drzewa? Nie! — to zmarła Sulian. — Biały motyl ulatuje ku niebu? — Nie to dusza Sulian dąży do krainy przodków!... Ohe! Oke! Ohe — e — e!
Kobiety obmyły ciało zmarłej i zaczęły namaszczać je masłem, zmieszanem z czerwoną ziemią, od czego nabrało ono żywej, bronzowej barwy na pamiątkę dawnych czerwonoskórych możnych przodków.
Przy ponurych zawodzeniach płaczek, dwie staruchy spowiły Sulian od stóp do uszu w długie białe pasy bawełniane i, sprzątnąwszy wszystko, otoczyły ją kołem; każda po kolei pochylała się teraz nad twarzą zmarłej i długo mówiła coś do niej, powierzając jej swoje troski i tajemnice.
Tymczasem nadciągnęła muzyka, złożona z balafonu i bębna.
Kobiety zaczęły śpiewać.
— Piękna, młoda Sulian! Dusza twoja porzuca ciało... Nie rozpaczaj, Sulian! Pamiętaj, że ojciec twój, Rugi, odszedł do przodków, odeszła matka, Antim, i połączyła się z duszami dziadów i pradziadów... Teraz dusza twoja złączy się z ich cieniami. Bez troski będziesz spoglądała na ziemię naszą, skąd wszyscy odchodzić muszą. Taka jest wola wielkich bogów i fetyszów Lobi, Tegessié, Sirfor i niezliczonych szczepów i rodów ludzkich! Nie rozpaczaj, Sulian! Odejdź w spokoju, piękna, młoda Sulian!
Podczas tego śpiewu żałobnego zrywały się co chwila i odchodziły od leżącego na macie martwego ciała sąsiadki najstarsze kobiety, łyse lub siwe, o twarzach, pociągniętych brunatną skórą, pomarszczoną, niby kora spróchniałego drzewa, o wargach, przewleczonych kawałkiem kości, a wyschłych, odsłaniających czarną, tylko w żółte kły uzbrojoną jamę.
Podniósłszy ku niebu głowę, niby czaszki dawnych nieboszczyków, staruchy ochrypłemi głosami wyły niepojęte słowa i nagle zaczynały skakać, przebierać i tupać nogami, robiąc drobne, nieuchwytne kroki i wstrząsając chudemi gnatami i wyschłemi piersiami.
Tym tańcem cieszyły kobiety obecne w pobliżu duchy i błagały je o łaskę dla zmarłej i dla siebie.
Po nich zaczęły wykonywać krótki taniec młodsze kobiety, świeże i nieraz piękne w bujnych kształtach i namiętnych ruchach.
Tylko jedna nie tańczyła, nie śpiewała i nie mówiła. Objęła młodemi ramionami kolana Sulian i wpatrywała się w jej twarz dużemi, załzawionemi oczami.
Była to młodsza siostra Buhiari — dziewczyna cicha i milcząca, którą się opiekowała Sulian.
Cztery płaczki stały zdaleka, zwrócone ku różnym stronom widnokręgu. Ich śpiżowe, młode ciała zamarły w ruchu rozpaczy. Ręce miały zarzucone na głowy, zasłaniały niemi oczy, lub błagalnie wyciągały dłonie ku niebu.
— Sulian odeszła od nas! — zawodziły. — Zniknie, jak owieczka w dżungli, jak kamień w głębokim nurcie Poni, jak ptak w wyżynie... Sulian cieszyła nasze serca dobrocią i skromnością, oczy radowała pięknością i łagodnym uśmiechem. Była dobra ta córka Antim, zrodzonej od Tegessié! Była wierna i gospodarna ta żona Buhiari! Była pokorna i pomocna ta synowa Rirankala! Była serdeczną przyjaciółką i dobrą sąsiadką Sulian! Dlaczego opuściłaś dom, wieś, pole, i nas wszystkich, Sulian?! Sulian!... Ohe! Ohe! Oj — ohe! Ju! Ju!
Nagle zjawił się koło kobiet, otaczających zmarłą, Buhiari. Miał niespokojne oczy i drżące wargi. Podług obyczaju miał głowę posypaną popiołem i twarz powalaną wapnem — na znak żałoby.
Chodził w tłumie, udając, że płacze i rozpacza, i — zbierał dary pogrzebowe — koszyki z prosem, miseczki z kus-kus, kalebasy z dolo i bangi, woreczki z solą, masło karite, butelki z oliwą palmową, kori.
Śpiewy i tańce trwały aż do północy. Wieśniacy składali ofiary na domowych ołtarzach, aby się zabezpieczyć przed demonami, zawsze ściągającemi do miejsc, gdzie leży zmarły człowiek.
O północy przyszedł kapłan Ziemi i, pochylając się nad martwem ciałem, pytał:
— Jeżeli umarłaś z woli bogów, pozostań w spokoju, Sulian. Jeżeli zabiła cię ręka ludzka, niech wstąpi w ciało twoje znajdująca się w pobliżu część twej duszy, ty wtedy daj znak, o Sulian!
Biedna, zrozpaczona w ostatnich chwilach swego życia kobieta leżała nieruchoma i nawet błąkające się po jej twarzy błyski ogniska nie ożywiały jej.
— Jutro ma się odbyć pogrzeb! — zawyrokował kapłan i jął modły zasyłać do fetyszów i do duchów przodków, zasiadających w mrocznej gęstwinie pomarańczowych drzew.
Przyjaciółki uplotły z gałęzi i lian nosze, złożyły na nich ciało Sulian i zaniosły do domu. Cały tłum wieśniaków z żonami, dziećmi wypełnił podwórze i wszystkie izby sukali. Zaczął się poczęstunek. Krążyły kalebasy z dolo, misy z kus-kus, pieczone mięsiwo...
Od czasu do czasu któryś z domowników uderzał w bęben i wykrzykiwał:
— Sulian była łagodna, piękna i sprawiedliwa! Co się z nią stało, gdyż niema jej z nami?!
Płaczki chórem odpowiadały:
Sulian odeszła daleko, daleko — do krainy przodków... Ju! Ju!
Przed wieczorem następnego dnia ciało zmarłej złożono na noszach. Rodzina i sąsiedzi podchodzili do Sulian i żegnali ją słowami:
— Śpij spokojnie w szczęśliwym kraju! Nie mów tam, że my jeszcze pozostajemy tu — na ziemi!
Kobiety wzięły nosze z umarłą i skierowały się do brussy, gdzie już oczekiwał wykopany grób. Tłum szedł z krzykami, śpiewami i hałasem, grała muzyka, tupotały nogi tańczących, odpędzając złe duchy.
W domu pozostali tylko krewni, zajęci przygotowaniem nowej stypy.
Tymczasem w brussie złożono ciało Sulian do grobu, z nogami zwróconemi na wschód.
Gdyby grzebano mężczyznę, leżałby on głową na wschód, na znak, że praojcowie jego przyszli od wschodu, z krainy, zapomnianej przez najsędziwszych starców i przez dziadów-pradziadów tych starców — może z doliny piramid, Sfinksa i Ozirysa, może z ponurej, skalistej ojczyzny Kusa, potomka bratobójcy Kaina...
Kobiety nie przyszły od wschodu. Tylko mężowie, dążący na zachód i zdobywający sobie żony wszędzie, gdzie po krwawej walce stanęli twardo strudzoną stopą wędrowców...
Zasypano mogiłę ziemią, przywalono kamieniami, aby dzikie zwierzęta nie dostały się do niej, zrobiono mały otwór w ziemi, prowadzący do ciała, żeby dusza zmarłej mogła w ciągu pierwszych dni nawiedzać swoją ziemską powłokę. Zarżnięto na świeżej mogile barana i kilka kurcząt, postawiono kalebasy z jedzeniem i na pojem dla ducha Sulian, dla cieniów przodków i dla demonów. Tłum, wychwalając zmarłą i wydając rozpaczliwe okrzyki, powracał na nową ucztę do domu Rirankala.
Kapłan przez kilka dni przelewał krew ofiarnych kurcząt na domowym ołtarzu, domownicy posypywali głowy popiołem, sąsiedzi jedli i pili w zagrodzie Rirankala, a później wszyscy zapomnieli o zmarłej; życie płynęło, jak dawniej, w pracy, trosce, lęku przed duchami, pod jarzmem i biczem nielitościwego słońca — boga i djabła zarazem.
Pewnego wieczoru do starego wieśniaka zbliżył się syn-wdowiec i rzekł:
— Ojcze! Ja się nie ożenię z Manigą...
— Jakto? — zdziwił się ojciec. — Tyle czasu i pracy straciłeś na wiano?...
— Ja się nie ożenię — powtórzył syn. — Sulian mówiła, że Maniga jest zaszarganym wiechciem... Mówiła prawdę... Pójdę szukać złota i białych, skrzących się w słońcu kamyków... Może mi się uda... Przecież innym się udawało?![4]
— Idź! — odparł Rirankala. — Chociaż tam najwięcej złych demonów...
— Nie boję się demonów! — przerwał Buhiari. — Ludzie są gorsi i bardziej szkodliwi!
Buhiari wziął maczetę, rydel, trochę żywności i — poszedł.
Stary czekał na niego długo, bo aż cały rok.
Syn jednak nie powracał.
W pobliżu miejsc, gdzie ziemia ukryła złoto, roi się od złych, krwawych i zwodniczych demonów. Jedne z nich rzucają urok na człowieka, a wtedy szał go ogarnia. Człowiek ginie, spadając na dno przepaścistych wąwozów, tonąc w nurtach rzek, dusząc się w wyrytych przez siebie norach pod zwałami kamieni lub osypującej się ziemi. Inne — przyjmują kształty ludzkie, rabują złoto, w pocie czoła, w krwi rąk i nóg wyrwane ziemi, strzelają z łuku lub karabinu, wbijają nóż...
Buhiari nie powracał...
Stary Rirankala rozumiał, że ręka fetyszów z woli obrażonych przez Buhiari bóstw spadła na jego sukalę. Składał bogom ofiary i opłakiwał syna. Nie wiedział, gdzie złożył Buhiari śmiałą, miotającą się głowę, zatrutą przez demonów, napotkanych w dżungli białych ludzi. Nieraz przychodził w okolice Gaua, tam, gdzie przy drodze z Galguli do Lorhosso stoją ruiny starej twierdzy. Stary słyszał od swego dziada, że przed pięciu wiekami przybyli tu z za morza ludzie Porto[5] i zbudowali grube mury i potężne baszty, ziejące ogniem. Robili dalekie wyprawy i rabowali złoto, zdobyte przez Lobi, Sirfor i Tigessié, mordując ich bez litości. Starzec domyślał się, że cienie zamordowanych przylatywały tu, aby szukać ludzi Porto i mścić się na nich.
Razem z ich cieniami mogła przylatywać tu dusza Buhiari, związana z niemi szałem złota... Starzec, przychodząc do ruin, krył się w krzakach i zarzynał koguta dla ducha syna.
Nie wiedział, czy Buhiari umarł, czy też powędrował gdzieś daleko, lecz wierzył, że już go nigdy nie ujrzy, gdyż śmierć zaglądała starcowi w zgasłe źrenice, a czuł, że fetysze nie dały się przebłagać...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Do kraju Rirankala, Buhiari i Sulian przybyła moja ekspedycja i stanęła w Gaua.
Pomocnik komendanta, p. Haumant, syn słynnego slawisty, profesora Sorbony, był moim ciceronem. Mój nowy znajomy dał mi możność zajrzenia do archiwum administracji, gdzie urzędnicy i oficerowie złożyli swoje luźne notatki, spostrzeżenia, a nieraz bardzo daleko posunięte badania życia Lobi i innych tubylców, ich historji i przyrody kraju; zwołał dla mnie zebranie starców i kapłanów, z którymi rozmawiałem o ich bogach i fetyszach i o tem, co już zaczynało wygasać w pamięci Lobi, a więc o Bogu-Twórcy i o wielkich potęgach, rządzących światem; zaprowadził mnie na pogrzeb Sulian; poznał z żołnierzem Lobi, który przyniósł z Europy wspomnienia o dżungli białych ludzi; pokazał ruiny portugalskiej fortecy, chociaż myślę, że była to duża sukala jakiegoś tubylczego rodu królewskiego, gdyż w wykopaliskich nie znaleziono ani portugalskich, ani francuskich przedmiotów, zato dużo czerepów naczyń murzyńskich i mosiężnych wężów i ryb — totemów, przyniesionych z Wschodu, a używanych przez Kulango, pobratymców teraźniejszych Lobi. Zresztą nawet plan i architektura tej twierdzy niczem się nie różnią od sukali mieszkańców prowincji Gaua.
Od p. Haumant dowiedziałem się, że gleba prowincji nie jest urodzajna, chociaż cały szereg rzek przecina kraj zamieszkały przez 232 000 ludzi różnych szczepów.
Rolnictwo dotąd jeszcze rozwija się słabo. Tubylcy sieją ryż, proso, kukurydzę i bawełnę, zbierają w dżungli masło karite, stanowiące bogactwo ludności, hodują bydło[6]. Władze usiłują zwiększyć tereny rolne, podnieść urodzajność gleby, budować i zaopatrywać śpichrze tubylcze. Ludność naogół z coraz większem zaufaniem podlega zarządzeniom administracji francuskiej. Tylko północno-wschodnia część prowincji, gdzie przetrwały jeszcze do tego czasu anarchiczny ustrój i wendetta[7] nie jest jeszcze moralnie podbita przez białych ludzi.
Dowiedziałem się, że w górzystych rejonach średnia najniższa temperatura przypada na styczeń: +16,5° C, najwyższa na płaszczyźnie, w lutym: +33,7° C.
Ulewny okres trwa zaledwie 67 dni, a przez ten czas spada 1 m 53 cm wody na cm 1 kw powierzchni. Prowincja Gaua leży w strefie sudańskiej, więc pod względem flory niczem się od Sudanu nie różni — te same wysokie trawy i klujące krzaki, baobaby, karite, „nre“, „finza“, kailcedraty, kauczukowe liany i tylko na południu zjawia się największa z palm — Latania — (Borassus flabelliformis) — z której ziarn robią murzyni paciorki, różańce dla handlu z muzułmanami i talizmany, europejczycy zaś jak zwykle prozaiczni — guziki.
Fauna też nie posiada cech specyficznych — te same małpy, antylopy i drapieżniki, rzadko słonie, w rzekach — hipopotamy i krokodyle, w zalesionych górach — tygrysiaste pytony i plujące naja, na piaskach — żmije, w brussie długi na 2 metry zielony wąż, totem niektórych rodów tubylczych.
Firmy europejskie, bardzo tu nieliczne, nabywają od tubylców masło karite, kauczuk, bawełnę i złoto.
Państwo Haumant, u których spędziliśmy trzy bardzo przyjemne i pełne wrażeń dni, dali nam możność przekonania się o dawnych wojowniczych instynktach pokojowych obecnie Lobi.
Duch wojowników nie zagasł jeszcze w tych nieufnych ludziach. Spostrzegliśmy to wyraźnie, gdy urządzono dla nas „wojnę“ na płaszczyźnie, niedaleko ruin „portugalskiej fortecy“.
Około tysiąca uzbrojonych w łuki tubylców w hełmach z kalebasów, ozdobionych grzywami końskiemi i piórami, podzielono na dwa przeciwne obozy. Zahuczały bębny bojowe, odezwały się trąby i piszczałki z drzewa, kości i rogów antylop, wrzasło tysiąc gardzieli i — „wojna“ się rozpoczęła.
Najpierw wyszli doświadczeni bojownicy, znani z wymowy, i zaczęli rzucać przeciwnikom brzydkie przezwiska, drwiny i słowa, obrażające honor gołych rycerzy.
Gdy patrzyłem na pomalowane w białe i czerwone paski groźne, ponure oblicza Lobi, na ich piersi i nogi, pokryte plamami rozmieszanej w oleju żółtej ziemi, przyszły mi na pamięć twarze walecznych wodzów czerwonoskórych Irokezów, Kamanczów i Delawarów.
Po skończonych „językowych harcach“ szermierze cofnęli się do swoich szeregów, i dwie linje wojowników, wymachujących łukami i udających, że wypuszczają strzały, z okrzykami bojowemi zaczęły biec ku sobie. Nagle o jakie pięćdziesiąt kroków zatrzymały się. Jedna część zaczęła zmykać, druga — gonić. Po chwili role się zmieniły. Powtarzało się to kilka razy, aż nareszcie wojownicy się zmieszali w zażartej potyczce, gdzie z braku innej broni potężnie młóciły pięści i kopały sprężyste, chude nogi.
Po pewnym czasie zagrały trąby, jęknęły piszczałki i wojownicy zaczęli się cofać i tworzyć dawne dwa obozy. Na „polu chwały“ pozostali „zabici“. Wtedy z dżungli z żałobną pieśnią wypadły kobiety i zaczęły zbierać „trupy“ i nieść w stronę wsi. Tłumy czarnych gapiów, wojownicy i „nieboszczyki“ ryknęły wielkim śmiechem, chociaż oczy im się świeciły, jak naszym północnym wilkom.
Mądrze zarządził p. Haumant, nie dając wojownikom strzał do kołczanów! Niezawodnie mielibyśmy wówczas nie tylko „nieboszczyków“ falsyfikowanych, lecz nawet prawdziwy pogrzeb i do tego — nie jeden.
Myślałem nad murzyńskim sposobem ataku.
Co miało na celu to następowanie i szybkie cofanie się?
Przypuszczam, że jest to manewr strategiczny, podczas którego wojownicy wypatrują wodzów przeciwnika, rodzaj uzbrojenia i niektóre zalety bojowe, jak naprzykład szybkość biegu.
Gdy skończy się taka rewja przeciwnych sił, następuje starcie lub też ucieczka z pola walki.
Złożywszy na ręce „wodzów“ datek pieniężny na kupno dolo i na pociechę poturbowanym, powróciliśmy do Gaua, gdzie po obiedzie widzieliśmy tamtam Lobi.
Tańczyły nagie dziewczęta, trzymając się za ręce i chodząc wkółko powolnym krokiem, trzęsąc biodrami, ramionami i piersiami.
Obok tańczyli w drugiem, zewnętrznem kole mężczyźni. Mieli opaski na biodrach, na głowach ozdoby z piór. Ciała ich były pomalowane w białe figury różnych kształtów. Szli miarowym krokiem, podnosząc nogi, jak stąpające po błocie bociany i żórawie, i kręcąc głowami, osadzonemi na giętkich, ruchomych szyjach.
Był to taniec zwycięstwa, wykonany przy dźwiękach balafonów i bębnów.
Wieczorem byliśmy na przyjęciu u pani Pelloux-Prayer, żony nieobecnego komendanta, odbywającego służbową podróż po prowincji.
Komendantowa pokazała nam swoje gospodarstwo, kury, kaczki, oswojonego ukoronowanego żórawia i zaprzyjaźnionego z nim marabuta. Był to olbrzymi ptak, przypominający staroświeckiego, łysego profesora, o długim i nieco za bardzo czerwonym nosie, o kołnierzyku zbyt szerokim, nie zupełnie czystej białej kamizelce pod czarnym frakiem.
Marabut tarł się o swoją panią łysą głową i chciwie łypał okiem na małą sadzawkę, gdzie pływały kaczki ze swemi pisklętami.
Spostrzegłszy to, pani Prayer uderzyła „profesora“ po łysinie, on zaś, niezgrabnie podskakując, podnosząc skrzydła i klaszcząc dziobem, odbiegł mocno zawstydzony.
— Przed kilku dniami ten nicpoń skorzystał, że rozmawiam z kucharzem i porwał mi aż pięcioro kacząt! — skarżyła się pani Pelloux-Prayer.
— Ma dobry apetyt ten czcigodny pan, tak skoncentrowany na końcu swego nosa! — zauważyłem.
— O! — zawołała komendantowa. — On nigdy niema dość! On by wszystkich nas połknął, gdyby mógł.
„Profesor“ stał w oddali i jak gdyby nie słuchał, przechylając głowę na bok.
Prawdopodobnie uśmiechał się pobłażliwie i mruczał sobie pod nosem:
— Co też pani mówi! Czyżbym śmiał?!...
Gdy nazajutrz rano odjeżdżaliśmy z osady Gaua, marabut stał na skale, pogrążony w myślach, lecz wciąż zezował w stronę, biegających po podwórzu kurcząt. W wykonaniu jednak planów przeszkadzali mu gościnni państwo Haumant i pani Pelloux-Prayer, którzy odprowadzali nas do auta.
Z Gaua nie przeprowadzono jeszcze drogi wprost na południe, ku Wybrzeżu Kości Słoniowej. Istnieją tam tylko ścieżki tubylcze, biegnące przez dżunglę w stronę morza. Temi ścieżkami dążą murzyni lub jadą na swoich wytrzymałych, ponurych osłach przedsiębiorczy Maurowie z Sahelu. Niema tu jednak dróg dla naszych samochodów, więc zmuszeni byliśmy powrócić do Bobo-Diulasso i dopiero stamtąd wyruszyć ku granicy Wybrzeża Kości Słoniowej.
W drodze zatrzymaliśmy się w Diebugu — bardzo malowniczej osadzie, położonej w pobliżu rzeki Buguriba.
Tu widziałem dramat białego człowieka.
Na czele obwodu stał młody, inteligentny komendant p. Rognon. Był to słynny strzelec i doskonały myśliwy, a towarzyszką jego wypraw łowieckich była jego żona — malutka paryżanka, dzielnie sobie poczynająca z karabinem wojskowym, z którego celnie strzelała do hipopotamów i antylop. Ta dzielna, drobna kobietka, bardzo muzykalna, nawykła do paryskiego życia, nadrabiała humorem, moralnie podtrzymując męża na tej dalekiej placówce. Jednak p. Rognon z troską i niepokojem przyglądał się jej mizernej twarzyczce o dużych, połyskujących niezdrowym ogniem, silnie podsiniałych oczach. On wiedział, że nielitościwe słońce już zdążyło wlać do jej krwi swój nieuchwytny, wszędzie rozprószony jad, że każdego dnia może obalić tę delikatną istotę, a wtedy co będzie?
To pytanie nie znikało w niespokojnych, stroskanych oczach i nie schodziło z nachmurzonego czoła komendanta.
Tymczasem ciągle zmuszony był opuszczać dom, gdyż dżungla, tająca w sobie wioski tubylcze, drobne role i rzesze czarowników, potrzebowała ciągłego dozoru. W obwodzie mieszkają murzyni o anarchicznym ustroju, posługujący się prawem krwawej zemsty; szczepami rządzą naczelnicy, nieraz nie pochodzący z tych szczepów, a więc nie mający u tubylców posłuchu; żeby dopomóc komendantom, władze potworzyły rady, złożone z pływowych, możnych ludzi, podtrzymujących administrację kolonjalną i mianowanych przez nią naczelników. Do obwodu przemycają czarownicy i muzułmani palną broń dla wojowniczych Lobi i Degari. W ciągu ostatnich dwóch lat odebrano tubylcom 750 strzelb, dostarczonych z Wybrzeża Złotego przez czarowników i agitatorów muzułmańskich, niezadowolonych ze słabego postępu islamu, gdyż z 232 000 mieszkańców prowincji Gaua — wyznawców Proroka liczą na 4000 ludzi.
Przy istnieniu wendetty powodowała broń setki zbrodni. Od czasu, gdy władze starannie strzegą granic i gdy znikli miejscowi rusznikarze, źle przez urzędników kolonjalnych widziani, wypadki zbrodniczych aktów zdarzają się w całej prowincji rzadko. Wendetta spowodowała w ostatnich latach zaledwie dziesięć morderstw i osiem zamachów na życie. Stanowi to znikomą ilość w stosunku do tego, co się działo przed piętnastu laty.
Komendant powinien z urzędu pilnować, aby naczelnicy zmuszali wieśniaków do przekładania dróg w brussie, budowy i naprawy mostów przez rzeki i potoki. Jednem z poważniejszych zadań p. Rognon jest zachęcanie mieszkańców obwodu do robót polnych, do robienia zapasów żywności, do walki z głodem, zniewalającym tubylców do porzucania starych siedzib i szukania nowej, bardziej urodzajnej ziemi. Rolnictwo prowincji, chociaż nieznaczne,[8] wymaga nawału pracy i dużego wysiłku od kontrolujących je czterech zaledwie urzędników.
Ten nadmiar pracy często odrywał komendanta od domu, a wtedy troska o żonę jeszcze bardziej bruździła młode czoło i nurtowała strwożone serce białego człowieka.
W okolicach Diebugu spotkaliśmy w dżungli ślady antylop Roberta i różnych drobnych rodzajów tych zwierząt; na błotnistych brzegach Buguriby z zapartym oddechem przyglądaliśmy się śladom bawołów i hipopotamów, lecz strzelać do nich udało się nam tylko na Wybrzeżu Kości Słoniowej, dokąd zdążaliśmy.
Na drogach wszędzie żerowały stada kuropatw i perliczek, na skraju dróg przechadzały się dropie i myszkowały czupurne, ciemno-bronzowe kurki skalne. Czasem przed zachodem słońca wypadał z zarośli mały zając dżungli, z rozmiarów swoich i ruchów podobny do naszych królików; drogę przebiegały nam wspaniałe, kury faraonowe, opierzeniem swojem przypominające bażanta.
Nie brakowało nam tu świeżego mięsa!
W dżungli koło Diebugu dostałem na polowaniu po raz pierwszy i, na szczęście, ostatni porażenia słonecznego.
Straszna jest to rzecz i złowroga!
Szedłem, ubrany jak zwykle, mając na głowie dobry hełm korkowy. Tyle razy prażyło mnie w nim słońce na szczytach Futa-Dżalon, w brussie Kaarty, koło Uagadugu i w setkach innych miejscowości.
Lecz tu nagle poczułem, że promienie słońca zmieniły się w jakiś drobny pyłek, wiszący w powietrzu i wkradający się do mózgu przez otwory wentylatorów w hełmie, przez niewidzialne szczeliny w korku i tkaninie, przez pory mojej skóry i przez kości czaszki. Czułem, że wdycham ten jadowity proszek, że pochłaniam go nawet spojrzeniem. Ucieszyłem się, gdy ujrzałem rzekę. Płuca zaczęły łapać świeży powiew powietrza. Lecz w tem właśnie była moja zguba!
Rzeka iskrzyła się i lśniła, tryskała miljonem odbitych promieni; one rozpryskiwały się w powietrzu w ognistą kurzawę, a wtedy skóra, płuca, oczy, kości znowu pochłaniały ją i zatruwały krew i serce.
Niewidzialna ręka wbiła mi nagle na głowę płomienną, żelazną obręcz, zdusiła gardło, zatamowała oddech. Przed oczami zaczęły mi się toczyć olbrzymie kule, tryskające czerwonym i zielonym ogniem, podskakiwały i wirowały, aż zapaliły mi oczy, tak, iż czułem płomień pod powiekami. Żar, niby roztopiony, ciężki metal, zaczął spływać w głąb ciała, sparzył i wysuszył język, krtań i płuca, tysiącami drobnych płomyków zaczął lizać serce i burzyć w niem krew. Tętniło w skroniach, głośno tłukło się w wypalonej piersi serce, zimny pot występował na czole i dłoniach.
Zbiegłem do rzeki, aby zamoczyć głowę i obmyć twarz, oczy i ręce.
Ulżyło mi to trochę, więc, ściskając skronie rękoma, zawlokłem się do samochodu, stojącego o jakie trzy kilometry, i powróciłem do Diebugu.
Sprowadzono felczera-tubylca, który dał mi jakieś krople, gorące okłady na nogi, zrobił masaż i, otuliwszy ciepłym kocem, zalecił pozostać w łóżku. Po zachodzie słońca przyszły dreszcze i miotały mną aż do północy. Nazajutrz byłem jednak zdrów, chociaż czułem wielką słabość w całem ciele. Teraz sprawdziłem na sobie cierpienie, które przechodziła moja biedna, dzielna towarzyszka — żona, która dwa razy przeszła porażenie słoneczne z dodatkiem ataku febry, zaszczepionej jej przez zdradliwe moskity.
Państwo Rognon byli bardzo dla nas dobrzy i troskliwi. Nie chcieli nas wypuścić, a gdy odjeżdżaliśmy, obdarzyli nas pięknemi upominkami; przyglądając się tym drobiazgom w naszem warszawskiem mieszkaniu, przypominamy sobie błyszczące oczy, blade policzki młodej kobiety i stroskaną twarz jej męża.
Doprawdy, byłbym chętnie spędził z nimi kilka dni, lecz niebo coraz częściej się chmurzyło. Po nocach pełzały na horyzoncie czarne chmury-widma, a śród ich zwałów i zwojów przemykały węże błyskawic, budzących niepokój i zło-wrogie przeczucia.
Było to suche tornado.
Jednak, gdy zrywał się wiatr, przynosił on na swoich szybko tnących przestrzeń skrzydłach głuche odgłosy dalekich grzmotów i wilgotny posmak deszczu.
Zaledwie kilka tygodni dzieliło nas od zimy, podczas której przez rozpalone powietrze przebijać się będą gorące potoki ulewy i uderzać z rozmachem, wżerać się w skamieniałą ziemię, ożywiając uśpione korzenie drzew i krzewów, zrywać stwardniałe, wysuszone błony z kryjących w sobie iskry życia nasion traw i ziarn nagich olbrzymów dżungli.
Wkrótce miała się odbyć tajemnicza orgja zapłodnienia, wiekuista walka miłosna pomiędzy Niebem z jego potęgą, żarem słońca, co zabija i odradza, a Ziemią z jej niezmienną płodnością i namiętnym szałem piastowania młodzi na gnijących cmentarzyskach, pełnych niepogrzebanych trupów.
Rozsądek zmuszał pędzić coprędzej do portu, do morza, do wielkiej, ruchomej, nie znającej śladów drogi, biegnącej hen! — do ojczyzny...





  1. Zagroda.
  2. Tajna organizacja religijna u Lobi.
  3. Fakty historyczne z niedawnych czasów, dowodzące istnienia śród Lobi i Tegessié matrjarchatu.
  4. W prowincji Gaua istotnie znaleziono złoto (20—50 gr. w tonnie), jako produkt rozpadu amfibolowych granitów, kwarcitów, gnejsów i diabazów, a Anglik J. Harley twierdzi, że masyw Diebugu i Galguli posiada mineralne pokłady, zawierające w sobie diamenty. Pokłady złotonośnych warstw geologicznych stanowią dalszy ciąg pokładów Złotego Wybrzeża.
  5. Tak murzyni nazywali Portugalczyków.
  6. Byków i krów 60 000; owiec — 143 000; kóz — 167 000.
  7. Prawo krwawej zemsty.
  8. Prosa — 75 000 ton; ryżu (paddy) — 155 ton; kukurydzy — 18 000 ton; arachidów — 6000; bobów — 150 ton. Z tej ilości ogólnych zbiorów na eksport pozostaje: prosa — 2000 ton; ryżu — 59 ton; kukurydzy — 100 ton; bobów — 100 ton. Oprócz tego europejscy kupcy nabywają od tubylców 100 ton masła karite.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.