Niewolnicy słońca/Rozdział XIX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Niewolnicy słońca
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegnera
Data wyd. 1927
Druk Drukarnia Concordia
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cała księga druga
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XIX.
BIAŁA FALA.

Widziałem przed laty duże jezioro, otoczone ziemią Azji, tajemniczej, nasiąkłej krwią i brzemiennej prochami dążących na zachód ludów. Z żółtych, niespokojnych fal wyłaniała się jeszcze mała wyspa. Pozostały na niej ruiny murów, kilka nagich drzew i resztki warownych baszt. Nagle zerwał się wicher i jął smagać jezioro nielitościwym biczem, aż okryło się białą pianą i, objęte wściekłością buntu, rzucać zaczęło szeregi bałwanów kipiących, miotających się w zmaganiu z powietrznym katem.
Ten chłostał raz po raz, coraz potężniej i okrutniej. Wtedy w złości bezsilnej, a może w rozpaczy, fale cofnęły się nagle i z groźnym poszumem, z urwanym rykiem, z zapamiętałym pluskiem zaczęły wpijać krocie białych zębów w niski brzeg samotnego szmatu ziemi, lizać żołtemi, ostremi językami trzęsące się mury, zmurszałe baszty, zbutwiałe drzewa, aż runęły i, porwane przez kotłujący się wir, otwarły falom drogę...
Z mgławicy wspomnień wynurzyły mi się te już zacierające się obrazy, gdy słuchałem opowieści o losach potomków łowcy Riarego, o sprawiedliwym bogu Ammo-Uende, o potwornych, próchniejących, a potężnych fetyszach, przechowujących na sobie niewidzialne ślady błagalnych, gorejących wiarą i nadzieją oczu setek pokoleń Mossi, o tajemniczym białym niewolniku, co z krzyżem, znakiem zwycięstwa śmierci, śmierć przyniósł do rodu wysoko urodzonych potomków Ubri.
Na tle tych obrazów przeszłości i teraźniejszości nieznana ręka coś kreśliła, a z każdem jej dotknięciem występowały na ściemniałej, zamglonej powierzchni nowe plamy, żywe, jaskrawe, nieraz rażące, niemal sprawiające ból...
Były to plamy aroganckich kontrastów.
Jak wzburzone bałwany dalekiego jeziora zniszczyły resztki dawnej twierdzy chińskich najeźdźców, tak fale morza białej rasy, nieulękłej i wytrwałej, biły w brzegi i w serce czarnego lądu, porywając za sobą stare przesądy i obyczaje i piętrząc na ich gruzach nowe, do zjaw podobne gmachy, drogi, pola, plantacje, prawo.
Myślałem o tem, siedząc pewnego dnia w samochodzie p. Heslinga.
Jechaliśmy piękną, wysadzaną kailcedratami drogą, przecinającą księstwo Kaja. Gubernator rozmawiał o nowych mostach i składach bawełny z komendantem Michelem, ja zaś myślą swoją byłem daleko, w ciemnej pomroce wieków i w ciemniejszej od niej mgle przyszłości.
Czy białe fale zburzą do szczętu warowne mury i baszty prostaczej, rzewnej wiary pierwotnych ludów, jak się to stało na niskiej wyspie, wyglądającej ze spienionego żółtego jeziora, i czy, jak było tam, pomkną dalej, niosąc zagładę? Czy, dobiegłszy do przeciwległego brzegu, fale te przyniosą wyłącznie zniszczenie, czy też przechowają w swoich wirach płodne ziarna nowego życia i dokonają potężnego siewu, który pustynię zmieni w ciemne bory, w barwne, radosnem kwieciem pokryte łąki lub w złociste, żyzne łany?
A tymczasem samochód mknie, mijając nagie, olbrzymie baobaby, wioski prostodusznych tubylców, skutych rozpalonym łańcuchem słońca-tyrana, w męce i wysiłku pracujących na polach bawełny pod smaganiem miljonów płomiennych biczów.
Koła wozu, objeżdżającego most, skaczą po okrągłych kamieniach wyschłego łożyska Białej Wolty.
Trzech tubylców rozprawia o czemś, wymachując rękami i spoglądając z trwogą na dżunglę. Trzymają w rękach luki i mają twarze wylękłe.
Samochód staje.
Gubernator zapytuje o przyczynę niepokoju.
Tubylcy wszyscy naraz zaczynają mówić:
— Dwa lwy włóczą się po dżungli. Wczoraj wychodziły na drogę i napadały na przechodniów. We wiosce Korsimoro porwały dwie owce... Stare to lwy!... Już nie mają sił i szybkiego biegu, aby dogonić w brussie antylopę... Napadają więc na najbardziej bezbronne i powolne ofiary — ludzi i bydło domowe. Chcemy zapolować na lwy, lecz boimy się. Mało nas!... Tylko trzech mogło pójść... Inni bowiem zajęci są znoszeniem bawełny na składy w Korsimoro.
Gubernator obiecuje wysoką nagrodę za zabitego lwa. Ruszamy dalej.
Wieś Korsimoro... Duża, bogata wieś z obszernym placem pośrodku. Tłum tubylców z koszami, napełnionemi bawełną, zaległ plac. Kilku europejskich kupców dzieli pomiędzy sobą całą dostarczoną bawełnę, tłoczy się przy wadze, kontrolowanej przez urzędników kolonjalnych, wypłaca tubylcom należne pieniądze...
Na spotkanie gubernatora wychodzi komendant Kaji, dawny oficer, olbrzym, o marsowej twarzy, noszący nazwisko Bourrouillou, co przypomina odgłosy dalekiego grzmotu; obok komendanta kroczy majestatycznie wasalny książę Kaji-Busuma-Naba.
Obchodzimy rynek, oglądamy bawełnę; gubernator kontroluje kontrakty europejczyków i Syryjczyków z murzyńskimi plantatorami, wagę, gatunek towaru, rozmawia z najwybitniejszymi rolnikami, daje wskazówki komendantowi i jego pomocnikom, wysłuchuje kupców, robi przegląd automobilów ciężarowych, mających przewieźć nabytą od tubylców bawełnę na kolej do Buaké.
Po skończonym obchodzie rynku i składów, komendant i jego małżonka podejmują nas śniadaniem w obszernej chacie miejscowego wójta. Konserwy, kurczęta à la Uolof,[1] pieczone dzikie perliczki, papaja, ser, wino czerwone i szampańskie, a ponadto lód, specjalnie dostarczony z Uagadugu, i bardzo dobra, smaczna woda z głębokiej studni.
Wychodzimy na plac. Na wprost domu wójta usiadł w otoczeniu świty książę Busuma-Naba; za nim zgromadził się tłum mieszkańców wioski i plantatorów, przybyłych na rynek z rodzinami i niewolnikami. W tłumie tubylców o krótkich włosach spostrzegłem mężczyzn o dość misternej fryzurze i niezwykłych nacięciach na twarzy. Wyjaśniono mi, że są to oznaki arystokratów — „nakomse“, odróżniające ich od pospólstwa.
Tymczasem świta księcia i najbliższe jego otoczenie zaczęły składać mu pokłon „pussi“. Busuma-Naba powstał i zaprosił gubernatora na zabawę.
Była to już znana mi z podróży po Marokku i Algerji „fantazja“.
Wyszliśmy na obszerną płaszczyznę tuż za wsią i zajęliśmy miejsca.
Busuma-Naba w stożkowatym, splecionym z dudumy,[2] szerokim kapeluszu, w białym burnusie, przepasanym zieloną szarfą, w czerwonych butach z dużemi ostrogami, noszonemi niegdyś przez konkwistadorów, dał znak.
Podprowadzono mu gorącego, cisawego ogiera pod pięknym czaprakiem, lśniącem od czerwieni i srebra siodłem, z szeroką, kutą przyłbicą i naocznikami. Z tyłu spuszczało się do połowy ogona pasmo skóry, suto haftowanej złotem. Z rzemieni uzdy i z przyłbicy zwisały pęki piór i włosów.
Książę lekko wskoczył na siodło i oparł stopy o szerokie maurytańskie strzemiona.
Świta, ministrowie, eunuchy, nakomse i mastelarze poszli za jego przykładem.
Pachołkowie podali broń. Były to miecze o rękojeściach krzyżackich, tureckich i arabskich, o pochwach ze skóry, srebra i aksamitu, oszczepy o szerokich ostrzach i całkowicie żelazne, misternie cyzelowane i nabijane srebrem dziryty, łuki i kołczany, pełne strzał.
Dowodzeni przez księcia jeźdźcy odjechali aż na koniec obszernej płaszczyzny i, zwróciwszy konie, defilowali przed nami, przechodząc krótkim galopem.
Parskały i rżały dziarskie ogiery, gryzły się w biegu, stawały dęba, robiły szalone skoki.
Za dwustu jeźdźcami mknęła złocista kurzawa i ciężka fala huczących bębnów bojowych i basowych dźwięków balafonów.
Jeźdźcy zawrócili raz jeszcze, Busuma-Naba podniósł miecz nad głowę. Umilkły bębny, natomiast przeraźliwie, budząc niepokój, jęknęły piszczałki i pobiegły, skacząc, wysokie tony balafonów.
Z okrzykami i wyciem pomknęły zbite, skotłowane szeregi jeźdźców, wyrzucając wgórę połyskliwe klingi pałaszy i łapiąc w powietrzu drążki dzirytów. Wszystko się zmieszało w nawałnicy pędzących ciał końskich i ludzkich. Zwykły niewolnik-masztalerz, jeździec zapalony, przeganiał księcia, eunuch ścigał się z dumnym „nakomgą“, Busuma-Naba i wyprzedzał obcego giermka...
Zdziczała nagle wataha, niby skłębione w trąbie samumu złośliwe, niezwalczone dżinny-duchy, przecwałowała przed nami i odrazu znikła, pogrążona w kłębach żółtej, suchej ziemi, wyrwanej i na pył zmiażdżonej mocarnemi kopytami pianą okrytych, żarem buchających ogierów.
Jednak ciężkie strugi słońca, sączące się z bladego, do bieli rozpalonego nieba, szybko przybiły kurz do ziemi. Znowu wynurzyła się zbita czereda koni i ludzi, a szła krótkim galopem. Jeźdźcy co chwila zdzierali rwące się, unośne ogiery, wściekle trzęsące łbami i miotające pianę z żujących wędzidła warg.
Były to nieduże konie rasy Yagha, o małych, niezwykle twardych kopytach, niezastąpionych na kamienistym gruncie.
Książę Busuma-Naba zeskoczył z konia i oddał wodze i miecz pachołkowi, trzymającemu strzemię.
Złożyliśmy podziękowanie księciu i starszyznie, pożegnaliśmy urzędników i wkrótce pędziliśmy samochodem do Uagadugu.
W stolicy gubernatora Francji i króla Mossi spędziłem zaledwie jeden dzień i znowu pojechałem z p. Heslingiem do Sarji, gdzie władze francuskie założyły rolniczą stację doświadczalną. Cel jej — zbadanie warunków najwydatniejszej kultury bawełny na suchych polach oraz nauczanie tubylców nowych sposobów rolnictwa, używania wołów do pługów amerykańskich, stosowania współczesnych narzędzi rolniczych i gospodarki racjonalnej.
Do Saria przybywają młodzi „nakomse“ i synowie bardziej zamożnych wieśniaków, których wraz z roboczem bydłem posyłają tu na naukę książęta Mossi. Po przejściu praktycznej szkoły powraca młodzież do domów, a prowincja otrzymuje w ten sposób dostatecznie przygotowanych instruktorów, nauczone do chodzenia w uprzęży woły oraz pługi, ofiarowywane w postaci premjum przez administrację.
Tu znowu ujrzałem rozmach wysiłku, godny wielkiego uznania.
Przed dwoma laty panoszyła się na miejscu tej fermy-szkoły dziewicza dżungla. Teraz posiada Saria 40 hektarów wspaniałej roli, gdzie zamiast 80 kg bawełny zbiera się już z hektara 700 kg, a, ulepszając drogą selekcji nasiona tubylczej bawełny, ma wydatność dojść do 1000—1200 kg. Oprócz bawełny produkuje ferma proso, arachidy, tytoń, kukurydzę, a w błotnistej kotlinie i na jej brzegach widziałem pola ryżowe, ogród warzywny z grzędami doskonałych ogórków i pomidorów oraz łan... pszenicy. Tu i owdzie spostrzegłem szeregi kaktusów-agaw i zarośla bambusów.
Piękne byki mają przygotowany pokarm, złożony w duże stogi, stojące na platformach, opartych na palach, aby szczury, myszy i termity nie niszczyły paszy.
Przez Sarię przechodzi wyschłe łożysko małej rzeczki.
Podczas ulew rzeczka staje się rzeką i zatapia znaczny obszar niżej położonej roli. Wtedy zjawiają się tu krokodyle. Nie wszystkie one zdążają porzucić rzekę przed okresem suszy, więc ukrywają się gdzieś, czekając na lepsze czasy.
Dyrektor fermy, były oficer rosyjskiej gwardji, obecnie dyplomowany agronom francuski, p. W. A. Petrow, opowiadał mi o obyczajach tych płazów i o niezwykłem polowaniu na nie w okresie suszy.
Krokodyle kryją się w norach, wykopanych w brzegach rzeki. Najbliżej do wyjścia, a więc tam, gdzie jest więcej powietrza, śpią stare okazy, młode krokodyle — głębiej.
Polowanie odbywa się w ten sposób, że tubylcy przy wyjściu ze skrytki zapalają ognisko lub siarkę, skierowując dym w stronę nory. Stare krokodyle, tratując i dusząc małe, zaczynają natychmiast uciekać w głąb kryjówki, nigdy jednak na powierzchnię ziemi nie wychodząc. Po pewnym czasie murzyni rozkopują norę i wyciągają zdobycz.
Gdy powróciliśmy do domu, oczekiwała na mnie miła niespodzianka. Otrzymałem zaproszenie na doroczne polowanie Mossi.
Gubernator uprzedził nas, że nie możemy spodziewać się obfitej zdobyczy myśliwskiej, lecz upewniał, że będziemy mieli wrażeń coniemiara i że aparaty nasze także nie będą próżnowały.
Nie zniechęciło nas to bynajmniej, bo nie na rozlew krwi zwierzęcej i ptasiej przyjechaliśmy do zachodniej Afryki, lecz na poznanie ludzi, przyrody, nieznanych bogów i wszystkiego tego, co stanowi i co pięknem czyni życie na tej ziemi niezgłębionej tęsknicy i niewypowiedzianej radości.
Pojechaliśmy.
Na czele naszej wyprawy stanęło dwóch wodzów. Jeden — strateg; był nim Balum-Naba; drugi — główny intendent, dzielny, wesoły komendant Michel.
Drogą, prowadzącą do granicy angielskiej kolonji Złotego Wybrzeża, samochodami i konno dotarliśmy do brzegów Czerwonej Wolty.
Jadąc zauważyliśmy wielki ruch po wsiach, na drogach i ścieżkach, wijących się w brussie. Ze wszystkich stron ciągnęły mniejsze i większe oddziały czarnych myśliwych.
Łucznicy, obwieszeni amuletami łowieckiemi, z kołczanami, pełnemi zatrutych strzał, szli, prowadząc na smyczy małe, do chartów angielskich podobne psy, drepczące tuż przy nodze panów.
Każdy taki oddziałek, kierujący się na wskazane mu zawczasu miejsce, posiadał swego muzykanta, przygrywającego na flecie z bambusu lub z wypalonego wewnątrz kawałka mahoniu. Niektórzy trąbili w rogi myśliwskie o głuchych, ponurych tonach.
Gdzieniegdzie spotykaliśmy jeźdźców, samotnych lub otoczonych nieraz liczną świtą, uzbrojoną w luki, oszczepy, miecze i stare strzelby skałkowe o długich, ciężkich, lufach.
Bogaci „kamberes“ i „nakomse“ jechali na pięknych koniach, mając ze sobą dobre strzelby myśliwskie lub nawet karabiny.
Zatrzymaliśmy się w urządzonym dla nas obozie. Była to cała wioska, złożona z szałasów, skleconych naprędce z bambusu i mat słomianych. Ludność tej wioski, powstałej na rozkaz energicznego Michela w szczerej dżungli, dochodziła do pięciuset ludzi, gdyż oprócz nas i kilku zaproszonych europejczyków rozlokowali się tu Balum-Naba, Gunga-Naba[3] i trzech książąt ze swemi soroné, świtą i strażą.
Według modły europejskiej można było, siedząc przy swoich schroniskach, polować przez cały dzień, gdyż co chwila przelatywały nad obozem turkawki, zielone, dzikie gołębie, a tuż w krzakach psy raz po raz płoszyły kuropatwy, perliczki i skalne kurki.
W tym obozie przemieszkaliśmy kilka dni, spędziwszy bardzo wiele miłych chwil, gdy po męczącej włóczędze przez dżunglę, przed zachodem słońca zbieraliśmy się w dużej szopie i zasiadaliśmy do stołu, obficie przez komendanta Michela zaopatrywanego nie tylko w różne wytworne dania i doskonałe — wino, lecz nawet w lód, dostarczany codziennie samochodami z Uagadugu.
Tu, w dżungli, nieraz dzwoniły szklanki i grzmiały okrzyki na cześć naszej ojczyzny.
Polowania murzyńskie odbywają się według zasad, stosowanych przez wszystkie szczepy afrykańskie.
Oddziały pospolitych łuczników dostają z wieczora rozkazy i wyruszają na noc, otaczając znaczną przestrzeń brussy. O świcie wszystkie oddziały zaczynają się posuwać ku środkowi, tworząc w miarę zbliżania się nieprzerwany łańcuch. Tropiciele Mossi umieją tak się czaić, poruszać się bez najmniejszego szelestu, że nieraz bywałem tuż obok czarnych łuczników nie mogąc żadnego z nich wypatrzeć na szaro-żółtem tle suchej trawy i opalonych krzaków.
Na tych polowaniach można widzieć czasami niezwykłe sceny.
Koło strzelców już otoczyło dżunglę. Starszyzna, uzbrojona w strzelby, zajęła wybrane dla niej stanowiska. Tropiciel, prowadzący naganiaczy, idących bez hałasu, wczołgał się, jak wąż, do środka kotła, wywęszył, wypatrzył wszystko, odczytał każdy ślad na suchej ziemi, zrozumiał znaczenie każdej odgryzionej gałęzi, zdartej kory, każdej skazy na kamieniu.
Ze szczytu pagórka cała otoczona zewsząd część dżungli — jak na dłoni.
Z biciem serca można się przyglądać, jak wypadają z chaszczy antylopy, spłoszone nie hałasem, lecz raczej zaczajoną ciszą, jakąś wiszącą w powietrzu ukrytą groźbą.
Wybiegają i mkną przed siebie rude i ciemno-szare, lekkie w pędzie zwierzęta, ufne w siłę sprężystych nóg, czujące bliskość nowych, bezpiecznych gąszczów. Nagle rozszerzają się im latające chrapy, chwytające wraz z prądem powietrza jakiś obcy, zupełnie zbliska zalatujący zapach. Jeszcze skok i — tuż za krzakiem wyrasta wyprężona w napięciu luku postać strzelca. Błyskawiczny, nieuchwytny zygzak czyni w okamgnieniu wylękłe, a czujne i baczne zwierzę, mknie na prawo, lecz znowu zalatuje je ten sam budzący trwogę zapach. Antylopa staje, jak wryta, węszy, patrzy i słucha... Wtedy z przeciągłym poświstem wbija się w nią zatruta strzała lub grzmi karabin.
Trochę dalej, przywarłszy plamiste ciało do ziemi, jak węże, czołgają się drapieżcę: ryś i cyweta. Chwilami znikają z oczu, bo się zaczaiły w kępie wysokiej trawy. Długo trzeba macać wzrokiem każdy kamień, każdą spaloną gałęź lub spróchniały pieniek, aby wypatrzeć, raczej zgadnąć drapieżników. Dopiero wtedy uda się ich dostrzec, gdy błysną w słońcu żółtemi ślepiami, gorejącemi przerażeniem i wściekłością.
Mała polanka wśród traw... Przemykają się przez nią, jak widma... Wpadają do zarośli palmowych krzaków i nagle płaszczą się przy ziemi, bo widzą człowieka. Nie spuszczając z niego wytężonego wzroku, czołgają się ku wysokiej trawie, nie widząc, że tam stoją czarni, nadzy ludzie, że podnieśli oszczepy, że czekają już na swe ofiary.. Dopełzły i odrazu kilka szerokich ostrz przygwoździło rysia do ziemi. Cyweta gwałtownym rzutem, mignąwszy pręgowanym ogonem, miotała się na polance, lecz padła, ugodzona grubym śrótem.
Nagle ostrzegawczym rykiem odezwał się róg tropiciela; oglądać się zaczęli ukryci za krzakami naganiacze, nadsłuchiwać i ostrożnie dotykać amuletów.
Po chwili zaczęli się cofać, odchodząc na prawo i na lewo, jak gdyby otwierając komuś możnemu szerokie i wolne przejście.
Nieraz bywa to istotnie możny pan — bezgrzywiasty, płowy, jak piachy pustyni, lew, władca i postrach dżungli.
Ludzie zbudzili go w jego królewskiem legowisku, więc podniósł głowę i długo słuchał i oglądał okolicę. Domyślił się, co się dzieje w jego posiadłościach, zrozumiał, że jego odwieczny wróg, człowiek, wtargnął do dżungli, siejąc zniszczenie, bo oto buchnął strzał gdzieś daleko, po nim drugi, przemknęła spłoszona antylopa, nawet nic spostrzegłszy jego, przed którym wszystko drżało...
Tuląc uszy i zlekka ukazując kły, lew ruszył w przeciwną stronę.
Rozstąpiły się przed nim szeregi uzbrojonych tylko w łuki i dziryty myśliwych, a on obejrzał się raz jeszcze i wielkiemi susami jął sadzić przez kamienie i niewysokie krzaki, aż zapadł gdzieś w chaszczach na błotnistym brzegu, wychylił się z nich po chwili, przebrnął rzekę i pędził dalej i dalej, chrapliwie dysząc.
Stado małp, skacząc i niespokojnie rechocząc, dobiegło do wysokiego drzewa i wdrapało się aż na sam szczyt.
Koło strzelców zwężało się coraz bardziej. Już nie było to jedno koło, lecz — dwa, po nim — trzy, nareszcie cztery. Na małej przestrzeni, otoczonej tłumem ludzi, miotały się zamknięte ze wszystkich stron antylopy, drobne drapieżniki i padały pod ciosami oszczepów i ciężkich kijów. Co chwila wylatywały z łopotem skrzydeł i trwożnym krzykiem kuropatwy, dropie, kury faraonowe, perliczki, przepiórki, lecz rażone kijami i drzewcami oszczepów, spadały w trawę, aby już nigdy się nie podnieść.
Pozostawały tylko małpy, zaczajone na nagich gałęziach potężnego drzewa-starca. Do niego zbliżyli się ministrowie, książęta, nakomse i sędziwi wójtowie, posiadający broń palną. Grzmiały wystrzały. Dymem osłoniła się dżungla, niby kryjąc swoje oblicze przed widokiem wstrętnej rzezi. Z drzewa spadały zabite małpy, głucho uderzając o twardą ziemię, ranne niezgrabnie czepiały się gałęzi i, prężąc ciała, usiłowały wspiąć się jaknajwyżej, lecz strzelby ziały ogniem i strącały je na ziemię.
Wkrótce tylko trupy zwierząt i ptaków pozostały na wypalonej, żałobnej polanie. Myśliwi dzielili zdobycz podług ustalonego obyczaju i tuż na miejscu wycinali wątroby i serca zwierząt, piekli na ogniu i pożerali chciwie, radośnie, bez miary.
Z krzykiem wyłoniły się nowe tłumy. Były to kobiety — żony, córki, dążące za strzelcami. Niosły kosze na głowach i szerokie maczety w rękach. Gdy podział zdobyczy zakończono, odeszły, niosąc napełnione mięsem i skórami kosze, ociekające krwią...
Wioski Mossi posiadają dużo drobiu, owiec, kóz i byków — więc mieszkańcy zawsze mogą mieć mięso. Dostarczają go także pola prosa i bawełny, gdyż tam roi się od zajęcy i kuropatw.
Skąd więc ten pęd do mięsa podczas polowań, pęd nieprzezwyciężony, a tak potężny, że tubylcy zjadają wszystko, co trafi pod strzał lub pod uderzenie maczetą i kijem?
Widziałem, jak po polowaniu piekły się na węglach ogniska, dymiąc, wątroby antylop, tygrysiastych kotów, cywet i zajęcy.
Może jest to jakiś wpływ słońcu na organizm czarnego człowieka, potrzebującego w pewnych okresach nadmiaru pokarmu mięsnego?
Może w pożeraniu znacznej nieraz zdobyczy w ciągu jednego dnia — brzmią jeszcze echa dawnych czasów?
Może wygnane niegdyś z jakiejś jałowej, niegościnnej ziemi-praojczyzny, nękane głodem hordy „synów Kaina“, wędrujących w nieznane krainy, docierały do miejscowości, obfitujących w zwierzynę, i tu w pośpiechu usiłowały wzmocnić swe znużone mięśnie, ożywić upadające siły?
Czyż podczas swoich wypraw nie znalazłem odpowiedzi na te obydwa pytania?
Biali ludzie, pracujący w kolonjach, potrzebują obfitego mięsnego odżywiania. Bez niego zapadają na zdrowiu, tracą energję.
Poganiacze wielbłądów w pustyni Gobi i Saharze żywią się przez długie tygodnie mączną strawą, lecz, przybywając do miejsc zaludnionych, z jakąś zwierzęcą żarłocznością zjadają potworną ilość mięsa; nieraz nie mają nawet cierpliwości na przyrządzenie mięsa i pożerają surowe, krwawiące jeszcze kawałki, wysysają z rozbitych kości szpik, wyjadają mózg z uciętych przed chwilą łbów baranich.
Fizjologja czy dziedziczność koczownicza są podłożem ohydnych scen, podpatrzonych na polowaniach tubylców.
Murzyni polują nie dla zabawy łowieckiej, nie dla sportu. Celem polowań jest zawsze mięso, jaknajwięcej mięsa!
Gdy się zabije na polowaniu bawoła, hipopotama lub słonia, tropiciele nieraz piją ich krew, włażą do ich wnętrza z nożem w ręku i pożerają surowe mięso i sadło bez żadnej miary, zapamiętale i chciwie. Wychodzą okryci posoką zwierza, nieprzytomni, pijani krwią...
Łatwo zrozumieć, że w tych warunkach nie chcą oni, aby biały myśliwy przyjmował udział w ich łowach, i zawsze potrafią go usunąć, skierowawszy na taką placówkę, gdzie niefortunny sportsmen nie ujrzy nic, oprócz srok, sępów i drozdów.
Europejski myśliwy niechętnie też poluje podczas zbiorowych łowów, bo nie trudno tu dostać strzałę w piersi lub w plecy, a jeszcze łatwiej zranić zaczajonych naganiaczy. Najważniejszą zaś przyczyną wstrętu do takich polowań jest ohydne widowisko mordu, dokonywanego na osaczonej zewsząd zwierzynie.
Największą atrakcję polowań murzyńskich stanowi możność obserwowania ludzi i zwierząt. Tego miałem jednak podostatkiem w okolicach Czerwonej Wolty, więc z wielką radością przyjąłem wiadomość, że możemy powracać.
Był już wielki czas! Na niebie wieczornem już nieraz pełzły ciężkie, szare i czarne chmury — zwiastuny zbliżających się tornado. Nadchodził okres, w którym po kaskadach słonecznych promieni zaczynało niebo wylewać smugi i potoki ciepłego deszczu, zamieniającego suche wąwozy w wartkie potoki, piękne zaś drogi — w gąszcz nieprzebytej brussy.
Należało się spieszyć, aby przed ulewami zdążyć do portu.
Powróciliśmy do Uagadugu i odrazu przystąpiliśmy do pakowania bagaży; musiałem wykończyć korespondencję do kraju i dla „Corriere della Sera[4], oraz wyekspedjować do Polski różne paczki ze zbiorami.
Jednak nawet ostatnie dni, spędzone w Uagadugu pod dobrotliwem skrzydłem gubernatora Heslinga, nie przeszły dla mnie bez śladu.
Po zachodzie słońca stawiano zwykle przy naszym domu na warcie czarnego żołnierza, aby strzegł naszych bagaży, złożonych na otwartej werandzie.
Nasz Cerber zjawiał się punktualnie, lecz, gdy zmrok zapadał, przychodziła jego żona i przynosiła małżonkowi szeroki mat słomiany i posiłek. Mat zaścielano pod drzewem kapokowem i po kolacji małżeństwo najspokojniej w świecie układało się do spoczynku. Przychodząc późno do domu od Heslingów lub Michelów, zdaleka już słyszeliśmy basowe chrapanie wartownika i delikatne pogwizdywanie jego małżonki.
Gdyby pomiędzy uczciwymi Mossi znalazł się złodziej, z pewnością mógłby wynieść całe nasze mienie, dodawszy do niego stróża i jego arcy-czarną połowicę.
Jednak ten prosty żołnierz, rozmawiając ze mną, dopomógł mi w zrozumieniu duszy ludu Mossi.
Pewnego razu, zauważywszy, że mały, może siedmioletni chłopak przynosił mu jedzenie, zapytałem, jak liczną rodzinę posiada nasz wierny obrońca.
— Miałem trzy kobiety — odpowiedział — lecz dwie umarły. Jesteśmy teraz we dwoje z żoną.
— A ten chłopak nie jest chyba twoim synem?
— Nie! — rzekł. — Jest to wychowaniec wsi. Pewna wdowa powierzyła nam po śmierci opiekę nad swem dzieckiem.
— Po śmierci, powiadasz? — zapytałem. — Jakże to było?...
— To zwykła rzecz! — oświadczył. — Gdy umiera wdowa i pozostawia po sobie dziecko, sąsiedzi otaczają ciało zmarłej i pytają się jej, co mają uczynić z dzieckiem.
— W jaki sposób się pytacie?
— Wołamy czarownika — „bara“ i prosimy, aby dowiedział się od zmarłej, co myśli o losie dziecka. Bara kładzie dziecko na piersi matki i czeka. Jeżeli trup się poruszy, ma to oznaczać, że matka chce zabrać dziecko ze sobą. Wtedy bara pozostawia sierotę na brzegu rzeki.... Krokodyle, hijeny, lub drapieżne ptaki pożerają dziecko. Jeżeli jednak zmarła leży spokojnie, znaczy to, że chce, aby sąsiedzi wychowali sierotę. Takiem dzieckiem wsi jest mały Romalassi...
Słuchając tego opowiadania, zrozumiałem, że szybko rozkładające się w upale ciało istotnie może wykonywać pewne ruchy. Widziałem to na zabitych podczas polowania zwierzętach; poruszały nogami, uszami i powiekami pod wpływem ciśnienia rozwijających się we krwi i w kiszkach gazów; zrozumiałem też, że, kładąc na piersi zmarłej dziecko, czarownik może wywołać przesunięcie się gazów i pewne ruchy martwego ciała. Jednocześnie przyszła mi myśl, że bądź co bądź los sieroty zawsze jest w ręku bara...
Może on zachować dziecko przy życiu, lub, otrzymawszy zapłatę od wójta wiejskiego, zgubić biedactwo.
— Jak myślisz — zapytałem żołnierza — czy matka Romalassi wie, że jej syn dobrze się chowa?
— Część jej duszy pozostała przecież w pobliżu wsi, a druga — jest na szczycie wysokiej góry, gdzie wielki bóg, Naba Uende, panuje w szczęśliwem królestwie zmarłych!
Znowu usłyszałem dochodzący z otchłani minionych wieków pomruk egipskich i chaldejskich wierzeń, ustalonych przez wtajemniczonych kapłanów-animistów...
A może ta szczęśliwa kraina zmarłych była naszym chrześcijańskim rajem, królestwem bożem, o którem rozpowiadali apostołowie Zbawiciela, gdy przybyli na północ Afryki i w grotach Sfaxa[5] założyli pierwszą gminę wyznawców Chrystusa...
Temi samemi łożyskami płynęły legendy, mity i kulty, zrodzone w Mezopotamji, nad Nilem i w Nazarei.
Przecież zawędrowały aż tu, do kraju Mossi, boska trójca z Teb, stożkowate ołtarze-fetysze, te namacalne pozostałości dawno zapomnianego kultu Baala, a imię proroka Aissa-Jezusa powtarzały przed wiekami miljony barwnych ludzi na północy, a setki tysięcy ich — w sercu czarnego lądu.
Dlaczegożby piękny obraz królestwa bożego nie mógł się z biegiem czasu przeistoczyć w górzystą krainę, gdzie panuje przedwieczny Naba-Uende, najwyższe bóstwo, dalekie i niedostępne, ustępujące powoli miejsca — wrogiej potędze — słońcu, bóstwu żeńskiego rodzaju, obsługiwanego przez wielkich kapłanów Hogo-Uango. Znaki tego słonecznego boga — swastykę — spotkałem śród Mossi, wyciętą na klindzie miecza i naszytą na hełmie starego tropiciela słoni.
Pożegnawszy naszych przyjaciół w Uagadugu, wyruszyliśmy na południe, pozostawiając poza sobą kraj Moro-Naba.
Znowu mijamy wioski, gdzie w nieznanych skrytkach stoją rodowe fetysze, gdzie z ołtarzy spływa krew ofiarnych ptaków, gdzie czarownicy rozmawiają z duszami przodków i rozgniewanych bożków, gdzie pędzą średniowieczne życie dumni „nakomse“ i gdzie rolę ich uprawiają tysiące niewolników Gurunsi...
Toną te wioski i te obrazy w złocistej mgle kurzu, pędzącego za naszemi samochodami, lecz z mgły wyłaniają się ciągle nowe obrazy.
Widzę olbrzymie traktory, głęboko brużdżące suchą pierś ziemi potomków czarnych i czerwonych ludzi, fabryki, lokomobile, żniwiarki, irygacyjne kanały, murowane domy i śpichrze, połyskujące pasmo szyn kolejowych, kościoły...
Słyszę jak biją dzwony, a każde uderzenie — to okrzyk groźny:
— Śmierć Hogo Uango! Śmierć Hogo Uango!
Na dalekim horyzoncie widzę twierdzę czarnych ludów, stojącą na wysokiej skale wśród nieznanego morza.
Biją z hukiem i wyciem białe fale w czarny masyw skały, wyżerając w niej groty, wygryzając głębokie szczeliny i wstrząsając posadami starej twierdzy....
Nic znają wytchnienia potężne fale, walą w kamień, ryczą i biegną z sykiem:
— Przyjdzie czas! przyjdzie czas! Jeszcze... jeszcze!...
Na skale, zwisającej nad spienionem morzem, nad chaosem fał, piany i bryzgów, stoi zapatrzony w dal Hogo Uango.
Milczy...





  1. Murzyni szczepu Uolof podają kurczęta w potrawce z oleju arachidowego i czerwonego pieprzu.
  2. Duduma — wysoka trawa, dostarczająca doskonałego muterjału dla robót koszykarskich.
  3. Wódz piechoty Moro-Naby.
  4. Jedno z największych pism włoskich, gdzie drukowały się listy autora z jego podróży do Afryki.
  5. Miasto w Tunisji.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.