Niewolnicy słońca/Rozdział IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Niewolnicy słońca
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegnera
Data wyd. 1927
Druk Drukarnia Concordia
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cała księga pierwsza
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


GWINEA FRANCUSKA
Do rozdziału IV
ROZDZIAŁ IV.
W KRAJU WALKI O NIEPODLEGŁOŚĆ MURZYNÓW.

Konakry jest pięknem, nawet najpiękniejszem miastem na całem zachodniem wybrzeżu Afryki. Podróżnik, opuszczający pomost przystani, zatrzymuje się w zachwycie, widząc olbrzymi „fromager“ (Eriodendron anfractuosum), cieniem swoim pokrywający dobre 300 metrów kwadratowych. Pień tego drzewa, grubości nadzwyczajnej, przedstawia cudo architektoniczne. Drzewo to dosięga nieraz bardzo znacznej wysokości, lecz nie jest mocne; natura broni go przed wiatrami, zmuszając do wytwarzania olbrzymich grzebieni, które, jak „kontrforsy“, wrośnięte w ziemię, potęgują odporność drzewa.
Ulice Konakry toną w cieniu drzew mangowych (Mangifera indica), przywiezionych tu przed wiekami przez Portugalczyków z Ameryki Południowej, a obecnie szeroko wszędzie rozpowszechnionych i bardzo lubianych. Mangowe drzewo przynosi olbrzymią ilość bardzo smacznych i pożywnych owoców, o słabym zapachu terpentyny. Portugalczycy uwiecznili siebie w tem drzewie, a murzyni Fulah nazywają je „Bodo-Porto“, czyli portugalskiem drzewem, używanem w medycynie tubylczej jako potężny środek na ból zębów, bronchit i dyzenterję.[1]
Oprócz tych drzew ulice obramowane są palmami olejnemi, kokosowemi i rafją (Raphia vinifera).
Piękna szosa biegnie wzdłuż całego wybrzeża, zbliża się do zacisznych zatok i prowadzi dalej do małego portu, ukrytego za ścianą podwodnych skał i dającego przytułek drobnym żaglowcom rybackim.
Niemal od wschodu słońca do południa, a później od 4-ej do 7-ej kipi życie w Konakry. Pędzą ulicami małe „fordy“ kupców i plantatorów, z cichym szelestem gumowych kół toczą się eleganckie powoziki „puspus“, ciągnione przez murzynów, turkoczą na szynach wagonetki, zwożące towary z przystani do składów kilku dużych firm handlowych; po sklepach tłumy tybylców, czarni klienci po biurach urzędowych; roi się w bankach; przy chodnikach gwar, krzyki przekupniów ulicznych, żałosny ryk osłów, uginających się pod ciężarem worków z ryżem i skrzyń z bananami.
Od południa do 4-ej miasto wymiera. Europejczycy spożywają obiad w restauracjach lub domach, a później odbywają siestę w zacienionych przewiewnych lokalach; gdy skwar słabnie, znowu wre praca do wieczora, do kąpieli lub prysznicu, poprzedzających obiad. O 10-ej wszystko tu już śpi, przynajmniej tak się może wydawać, bo zapuszczone drewniane żaluzje nie przepuszczają światła lampek elektrycznych.
Życie płynie tu monotonnie i tylko ci, którzy myślą o losach kolonji gwinejskiej lub o rozwoju swoich firm, banków i plantacyj, nie skarżą się na nudy. Pospolity europejski mieszkaniec Konakry, żyjący z dnia na dzień, nudzi się tu straszliwie i pędzi życie ciężkie.
Jedyną rozrywkę jego stanowią dość rzadkie wieczory w miejscowym klubie, gdzie tańczą czasami przy dźwiękach pianina rozklekotanego, rozklejającego się od straszliwej wilgoci powietrza i rozpadającego się na kawałki.
Drobny urzędnik, subjekt firmowy lub bankowy oficjalista, spędzają resztę wolnego czasu w męczącej bezczynności, trapieni w dzień przez upały, a w nocy — przez zaduch w mieszkaniach o zasłoniętych oknach, o powietrzu, zatrutem wyziewami bujnej, podzwrotnikowej roślinności.
Trzy tygodnie spędziliśmy w stolicy Gwinei. Mogę więc coś o życiu w Konakry powiedzieć. Odrzućmy już cierpienia, spowodowane przez upalne dnie i duszne noce. Dość nie domknąć drewnianych rolek, a pokój w jednej chwili napełni się owadami; wszystkie one, jeżeli nie gryzą, to w każdym razie dokuczają nieznośnie, wciskają się do ust, nosa i oczu, wpadają do napoju i potraw, a że są to najczęściej okazy duże, prawie ogromne, nie sprawia to bynajmniej przyjemności. Z małych owadów — moskity tną boleśnie i grożą zaszczepieniem zarazków malarji; drobne, gryzące muszki są niebezpieczne jako roznosicielki dyzenterji. Ogromne czarne karaluchy, wielkości myszy, śmigają po posadzce i przy okazji wpijają się w ciało człowieka. Na białej ścianie lub suficie co chwila wykwitają, niby jakieś ponure brunatne kwiaty, olbrzymie pająki. Ci nocni bandyci polują na różne owady, lecz nieraz atakują człowieka i zmuszają go do chodzenia przez dwa, trzy dni z opuchniętą nogą; jadowite stonogi, żyjące w Gwinei, są tu w swoim żywiole i prowadzą z pająkami zacięte walki.
W zacienionych kątach pokoju można zauważyć małe kulki szarej pajęczyny.
Podróżnik, widząc to, podnosi z filozoficznym spokojem ramiona i mruczy:
— Ładna służba! Nikt nie odkurza ścian...
Po kilku dniach filozof-podróżnik robi nowe odkrycia, a podejrzenie zakrada się mu do duszy.
Szare kulki pajęczyny posuwają się wzdłuż ściany, powolnie, lecz wytrwale, a wszystkie kierują się ku szafie z ubraniem i bielizną. Biada człowiekowi, jeśli nie zacznie się bronić natychmiast i to — dzielnie! W przeciwnym razie jego garderoba zostanie doszczętnie zniszczona.
Do pokoju dostają się nieraz zastępy termitów i przez noc spożywają z apetytem spodnie i trzewiki, futerał, lornety, pudełko z papierosami, znaczki pocztowe i mydło.
W każdym niemal kącie znaleźć można mrowiska, a ich drobne, prawie przezroczyste mieszkanki pożerają wszystko, nawet pastę do zębów i maść do obuwia, a cóż dopiero — masło, kakao, cukier i dobre angielskie konfitury!
Noce spędzaliśmy pod siatkami, broniącemi nas przed moskitami i wszelkiemi owadami.
Pamiętam jakiś paradny obiad, gdzie powstał popłoch, gdyż trujący pająk spadł z sufitu na stół i, z błyskawiczną szybkością przebiegłszy białą płaszczyznę serwety, dał nura pod nią a, może być, komuś na kolana. Długo go poszukiwaliśmy, bo już sama nazwa tego pająka, solpuga[2], wzbudzała dla niego szacunek. Innym znowu razem gościnny gospodarz, schylając się nad wydekoltowanem ramieniem swej sąsiadki, szybko coś strzepnął palcami.
— Co takiego? — zapytała zdziwiona pani.
— Głupstwo! — odparł gospodarz. — Zrzuciłem z ramienia pani jadowitą jaszczurkę „tarantę“, bo, gdyby przebiegła po obnażonej skórze, zostawiłaby po sobie przykre poparzenie i zapalny stan...
Nieraz się zdarza, że z podwórza przedostanie się do mieszkania skorpion, należący do jednego z licznych tu gatunków, a do namiotu w dżungli wpełznie olbrzym, „król pająków“, Mygale, odważający się napadać na ptaki i nietoperze.
Codziennem zjawiskiem jest zjawienie się na ścianach domów odrażających ogoniastych telifonów (Telyphonus caudatus), podobnych z powierzchowności do skorpionów, lecz prawie nie trujących.
Pewnego dnia poznaliśmy na werandzie naszego hotelu dziwnego człowieka. Był to p. Ozanne. Zaczął rozmawiać z nami łamaną polszczyzną i wspominać nazwiska swoich znajomych z Warszawy. Okazało się, że był lotnikiem w polskiej armji w czasie wojny z bolszewikami, a należał do francuskiej misji generała Weyganda. Pan Ozanne opowiedział nam, że brał udział w przebiegu automobilowym p. Tranin przez Afrykę, obecnie zaś pozostał tu z ramienia ogrodu zoologicznego w Paryżu i trudni się chwytaniem dzikich zwierząt. W Konakry miał już trzy lwy i lamparta, a w parę tygodni później spotkałem go już w głębi kraju, gdzie organizował polowania z siecią na hipopotamy.
Konakry wydało się nam miastem czarodziejskiem i wszystkie przykrości podzwrotnikowe z chęcią mu przebaczaliśmy za jego czyste, zacienione ulice, wille, tonące w ogrodach, za aromatyczne nocne powiewy morza, gdy, stojąc na wybrzeżu lub pod wiekowym „fromager“, patrzyliśmy na szalejące fale przypływu i słuchaliśmy potężnej pieśni Oceanu, za cudną roślinność okolic z rozrzuconemi schludnemi, trzcinowemi chatkami tubylców, uprzejmych i wesołych, za niezamącony, wprost nieziemski spokój malowniczych, uśpionych zatok i za czarne, przepaściste niebo z płonącemi gwiazdami i ognistemi zygzakami mknących bolidów.
Nieraz biegł nasz samochód daleko za miasto, gdzie znikały zabudowania europejskie i chatki tubylcze, a gdzie do samej szosy podchodziła „brussa“, najeżona wysokiemi zaroślami traw, kłujących krzaków i uwieńczona tu i owdzie koronami drzew. Tuż przed samochodem przebiegały drogę stadka kuropatw (Francolinus bicalcaratus) i dzikich perliczek (Numida meleagris); nad dżunglą latały ptaki, czasem tak małe, jak południowo-amerykańskie kolibry, a i przez kolonistów też kolibrami zwane; czasem większe, barwne, jak naprzyład, turako (Turacus persa), fojotokol (Chrysococcyz smaragdineus), zabawne czarne, o długich ogonach i złocistych plamkach na grzebieniu, „czarni ojcowie“ (Penthetriopsis macruda) i wspaniałe drozdy metalowe (Lamprocolius purpureus). Z drzew zwisały do kokosów podobne, okrągłe gniazda małych ptaków, nazywanych tu „żandarmami“ (Hyphontornis cucullatus). Są to zawzięci wrogowie termitów i wprawni tkacze. Z włókien palmy, z najcieńszych źdźbełek trawy umieją tkać misterne, okrągłe koszyczki z jednym wąskim otworem — wejściem. Setki tych gniazd zwisają z gałęzi baobabów, jeżeli na nich zamieszkała kolonja tych ptaszków; umieszczają one gniazda swoje na końcach liści palmowych lub najcieńszych gałązek innych drzew, a to dlatego, aby się uchronić od napadu wiewiórek i węży.
Po naszych wycieczkach za miasto zawsze wstępowaliśmy do bardzo starannie utrzymanego botanicznego ogrodu. Tu zgromadzono prawie wszystkie gatunki roślin Zachodniej Afryki. Przyglądaliśmy się więc drzewom karite (Butyrospermum Parkii), dającym roślinny olej, gęsty, jak masło; papai (Carica Papaya), rodzącej melony, o wysokim procencie pepsyny; drzewom pomarańczowym i cytrynowym; znakomitej na febrę kinkilibie (Combretum micranthum), jadowitej „teli“ (Erythrophlaeum guinense), orzechom Kola (Sterculia Kola), eukaliptusom, różnym gatunkom palm, tamaryndom; używanym dla zatrucia broni murzyńskiej strofantom (Strophantus hispidus i sarmentitus); aromatycznym trawom: cytrynowej (Andropogon cytratus) i wetiwerji (Andropogon maricatus), poszukiwanym jako surowiec dla fabryk perfum.
Spotykamy rośliny z innych okolic a nawet lądów, jak imbir, drzewo chinowe, kokainowe, kakaowe, kawowe i inne. Widziałem tu małpę — największego szkodnika. Ten gatunek tubylcy nazywają „Kinsinkule“, francuzi — zieloną małpą, zoologja — Cercopithecus callithrichus. Imieniem tych małp pogardliwie nazywają też metysów, pochodzących od Portugalczyków.
Gdyśmy przybyli do Gwinei, gubernator tej kolonji, p. Georges Poiret, bawił jeszcze we Francji, gdzie przed wyjazdem z Paryża spotkałem go w Ministerstwie Kolonij. Jednak generalny gubernator i sam p. Poiret powiadomili władze gwinejskie o przybyciu polskiej wyprawy, to też roztoczono nad nami jaknajtroskliwszą opiekę. Dzięki temu, mogłem przed dalszą podróżą przestudjować szereg dzieł, brakujących mi, i porobić obszerne notatki.
Z zarządzeń gubernatora Gwinei, a później z rozmów z nim zrozumiałem, że prowadzi on w swej kolonji politykę „walki o niepodległość murzynów“. Może to wydać się parodoksalnem, a jednak jest tak istotnie! Murzyn dotąd jest niewolnikiem słońca, więźniem natury. Walczyć z temi potęgami nie może, bo znajduje się dotąd na szczeblu rozwoju pierwotnego człowieka.
Dłuższy, niż zwykle, i silniejszy upalny okres, niezwykły wylew rzeki, przeciągająca się ulewa, nieurodzajność, a właściwie szybkie wyczerpanie roli — wszystko to jest katastrofą, dopustem Allaha lub duchów, widmem śmierci. Murzyn, widząc, że modły i ofiary nie pomagają, ze spokojem patrzy na śmierć dzieci i oczekuje dnia własnej zagłady.
Ekonomiczna polityka w kolonjach opiera się ogółem na zniewalaniu tubylców do większej i bardziej intenzywnej pracy lub do wprowadzania mechanicznych sił dla powiększenia wydajności ziemi.
Pan Poiret, dobrze znający swoją kolonję, przyszedł do innego wniosku.
Zmusić tubylców do większej ilości godzin pracy i do większego wysiłku?
— W ciągu pół godziny można ułożyć i wydać taki dekret, lecz tylko pogorszenie sprawy będzie rezultatem tego zarządzenia — twierdzi gubernator.
Murzyn wcale nie jest leniwy; pracując przy średniej temperaturze +37,59 może się zdobyć na najwyższy wysiłek, mądrze regulując swój dzień pomiędzy pracą a koniecznym wypoczynkiem.
Jeżeli bardzo głęboko pomyślany rozkład jego dnia nie da dobrych wyników, niema w tem winy murzyna-wieśniaka, bo albo rola jest już wyczerpana, albo narzędzie rolnicze — motyka, zrobiona przez kowala wiejskiego i brak nawozów stanowią przyczynę niepowodzenia.
Jeżeli przy takich warunkach administracja będzie zmuszała murzynów do pracy ponad miarę, ustaloną od wieków, a zależną od klimatu, czyż nie odstraszy to wieśniaka od roli? Czyż nie wzbudzi niezadowolenia, nawet wybuchów protestu ludności? Czyż nie spowoduje to zastraszającego zmniejszenia się ilości produktów rolnych, jako artykułu pokarmowego dla ludności tubylczej, nie mówiąc już o eksporcie?
O zastosowaniu maszyn parowych dla robót polnych w Gwinei nie można tymczasem mówić poważnie. Ludność jest zbyt uboga, pozostaje na niskim stopniu rozwoju kulturalnego, nie posiada ani wykwalifikowanych mechaników i instruktorów, ani dróg i środków dowozowych, żeby myśleć o traktorach lub innych skomplikowanych mechanizmach, poruszanych siłą pary.
— A jednak — twierdzi p. Poiret — zastąpienie słabego mechanizmu ludzkiego silniejszym mechanizmem jest możliwem i koniecznem!
Dowodzi tego mała statystyka porównawcza.
Jeżeli człowiek dokona stu punktów jakiejśkolwiek pracy, osioł dokona 155 punktów tejże pracy, muł — 375, a wół — 546 punktów!
W Gwinei bez użytku chowano 800 000 byków, kilkanaście tysięcy koni i osłów; murzyni umieją hodować bydło i rozumieją korzyści nawozu w rolnictwie. Tubylcy, jak każda żywa istota, są bardzo czuli na dodatnią stronę prawa najmniejszego wysiłku i na zdobycie większego dobrobytu. Rolnik wszędzie i zawsze posiada miłość do ziemi i atawistyczne dążenie do zabezpieczenia bytu swej rodzinie. Te właściwości natury rolnika potęgują się jeszcze bardziej we wrogim klimacie tropikalnym, gdzie lada zjawisko może w niwecz obrócić jego wysiłek i zachody. Oprócz tego gleba Afryki nie jest żyzna, gdyż ulewy i następujący po nich suchy okres roku szybko wyczerpują rozrodcze siły ziemi, słabo i tylko powierzchownie uprawianej zapomocą motyk.
Po dwóch urodzajach bywa tubylec zmuszony porzucać swoje pole i walczyć z dżunglą, wyrywając jej zapomocą ognia i tejże motyki nowe obszary jeszcze dziewiczej, bardziej żyznej ziemi. Któż z murzynów nie zgodziłby się pracować z roku na rok na jednem i temsamem polu i zbierać z niego zapewniony i dostatecznie obfity plon?
Pan Poiret dobrze przestudjował ten stan rzeczy i przyszedł do przekonania, że należy nauczyć murzynów zastosowania w rolnictwie zwierząt pociągowych (wołów, koni, osłów) i używania pługów, a w celu wychowania instruktorów — posyłać murzynów na naukę do francuskich fermerów.
Plan ten wprowadził gubernator Gwinei w życie.
Jakież są rezultaty tego planu?
Znowu trochę statystyki.
W 1919 r. zaledwie 12 rodzin tybylczych używało dwunastu pługów, do ciągnienia których wytresowało 129 wołów i uprawiało w ten sposób 40 hektarów ziemi z bardzo dobrym rezultatem, kilkanaście razy bowiem zwiększywszy urodzaj. Minęło od tej chwili 5 lat i w roku 1925 już 910 rodzin korzystało z 1146 pługów, w tym celu posiadano już 23000 wołów, a wielokrotnie zwiększony plon zbierano z 4500 hektarów.
Rezultat wymowny i przekonywający!
Francuzi zburzyli istniejące w kolonjach niewolnictwo, gubernator Gwinei burzy niewolniczą zależność tubylców od samej natury Afryki.
Dlatego nazywam Gwineję „krajem walki o niepodległość murzynów“. Z powodu nader różnorodnych pasów klimatycznych, jak naprzykład: — wilgotna Dolna Gwineja, górzysty kraj Futa Dżalon i nareszcie wschodnia część już sudańskiej strefy — a także z powodu braku dróg, kolonja pod względem ekonomicznym pozostaje jeszcze słabo zbadaną, a każdy rok przynosi nowe i coraz cenniejsze odkrycia, świadczące o wielkich możliwościach na przyszłość.
Tubylcy i po części nieliczni plantatorzy produkują tu kauczuk, wydobywając go z roślin Caslilloas elastica, Landolphia Hendelotii, Funtumia[3] i sprzedając do półtora miljona kilogramów rocznie; dające oleje roślinne ziarna arachidów, palmy Eloeis Guineensis i Sezamu[4]; jadalny ryż[5]; wywożone do Europy banany (około 1000 ton) i ananasy (około 50 ton); owoce mają w Gwinei doskonałe warunki, które pozwolą z chwilą, gdy będą kursowały statki lodownie, rozpocząć konkurencję z bananami Wysp Kanaryjskich; orzechy Kola, tytoń, bawełnę, kawę, gumę arabską i dostarczającą doskonałego włókna dla grubych, mocnych tkanin — agawę (Sizal).
Bogactwa mineralne Gwinei nie są dostatecznie zbadane, jednak znane już są duże pokłady rudy żelaznej, zawierającej 52% żelaza i 3% chromu[6]; rudy aluminjowej (boxyt[7]; złota[8]); miedzi i innych metali.
Obecnie jednak europejczycy nie posiadają tu żadnych przedsiębiorstw metalurgicznych.
Europejski kapitał ma tu zastosowanie wyłącznie w handlu oraz na plantacjach bananów, ananasów, cytrynowej trawy i wetiwerji.
Znaczniejszych plantacyj i żadnych fabryk w Gwinei Francuzi nie posiadają i ta okoliczność sprzyja temu, że murzyni-rolnicy nie deklasują się, przechodząc w kadry robotników, i są zmuszeni do coraz intensywniejszej pracy na własnej roli już nowemi sposobami, podsuwanemi im przez administrację kolonjalną.





  1. H. Pobeguin, Agriculture pratique des pays chauds. Paris 1911.
  2. Guleodes araneoides.
  3. Administracja kolonji założyła specjalne szkoły w Kankanie i Dabola dla nauczania tubylców kultury kauczuku.
  4. Eksport dochodzi do 3,5 milj. kil. arachidów; 71,5 milj. kil. ziaren palmy olejnej oraz 760 000 klgr. oleju; 1,6 milj. kg. Sezamu.
  5. Eksport ryżu dochodzi do 6 milj. kg.
  6. W obwodach Konakry, Boke, Forekariah i w górach Fula-Dżalon.
  7. W obwodach Boke, Forekariah.
  8. Roczna produkcja pierwotnym sposobem, praktykowanym przez murzynów daje do 3 milj. franków. Złotodajne piaski znajdują się w północno-wschodniej części kolonji, szczególnie zaś w pobliżu Sigiri. Jestem jednak przekonany, że w niektórych dolinach Futa-Dżalon znajdują się też niewielkie pokłady piasków, zawierających złoto.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.