Niezwalczone sztandary/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Niezwalczone sztandary |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie |
Data wyd. | 1923 |
Druk | Poznańska Drukarnia i Zakład Nakładowy T. A. |
Miejsce wyd. | Lwów - Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Do Penzy dojeżdżał już otoczony Tatarami w szarych myckach na głowach i w szarych wojłokowych ubraniach, od których ciemno odbijały orzechowe twarze, skupione i posępne. Tatarzy wypluwali wprawdzie całe chmury łusek słonecznikowego ziarna, ale zachowywali się poważnie i dostojnie.
Nareszcie pokazała się Penza.
Dworzec był taki sobie, kolejowy ruch na nim, jak na owe czasy, na pierwszy rzut oka normalny — to znaczy, tłumy bezpańskie, coraz bardziej obdarte, brudne, rozwłóczone, rozpuszczone, i Bóg wie skąd, rozwalające się na tłumokach, workach, naczyniach i kufrach, lecz hałaśliwe, pewne siebie i butne, a wśród nich twarze tragicznie zmęczone i sponiewierane — inteligencja nie przywykła jeszcze do nowego, demokratycznego sposobu podróżowania i która nie shołociała jeszcze dostatecznie, aby, mimo rezygnacji, obojętnie módz znosić owe poniżenie.
Niemile uderzony tym widokiem, Niwiński stał, trzymając w rękach swe kuferki i szukając w tłumie znajomej twarzy. Przecie tu oni mieli być!
Nie było nikogo.
Przejechał pociąg, przesunęli się niezliczone wagony, pełne rojących się, rajdoszących łachmanów i szmat.
— Może ich tu niema? Może trzeba było jechać dalej tym pociągiem?
Instynkt odpowiedział mu, że nie.
Zaczepił tragarza kolejowego:
— Gdzie tu eszelony czesko-słowackie?
Tragarz zmierzył go wzrokiem, splunął i odszedł.
Drugi tragarz był rozmowniejszy, ale oświadczył, że o eszelonach czesko-słowackich nic nie wie i poradził Niwińskiemu udać się po informacje do komisarza stacji.
— Coś tu niewyraźnie! — pomyślał Niwiński.
Zastanawiając się, co zrobić, „wąchał powietrze“.
Dzień był szary, mokry, skisły, chłodny, ludzie byli niby normalni a przecie po czemś nieuchwytnem niemal, nieokreślonem, niemożliwem do opisania, Niwiński odgadywał, że coś się tu święci. Atmosfera była podniecona.
A nagle, jak stal, brudny, wymiętoszony, z kuferkami w rękach, udał się do komisarza stacji.
Człowiek jakiś w mundurze, bez żadnych odznak, ale zato z napiętnowaną twarzą, zmierzył go od stóp do głów podejrzliwie i wrogo.
— Niema tu żadnych eszelonów czesko-słowackich! — odpowiedział stanowczo i opryskliwie.
Niwiński zaczął nudzić: A jak, a gdzie, a co?
Równocześnie zaś miarkował, co zrobić, jeśli, go ten komisarz w tej chwili aresztuje — miał list i dokument od czesko-słowackiej Rady Narodowej, dużo własnych papierów — i jak się ewentualnie z tej pułapki wycofać. Ponieważ nie wiedział, dla zyskania na czasie — nudził.
Tem wygrał.
— Powtarzam wam — warknął komisarz — że żadnych eszelonów czesko-słowackich tu niema! Jest tylko komisarz czesko-słowacki.
Niwińskiemu błysnęły oczy.
— Nu i sława Bogu! — odetchnął — Niczawo bolsze mnie nie nada!
Teraz już może się wycofać bezpiecznie.
— A gdie-że on, etot komisar?
— Wagon 11736, na lewo od stacji! — rzucił mu szorstko bolszewik.
Niwiński, mrucząc pod wąsem, wyszedł.
Narazie wymknął się szczęśliwie. Lecz co dalej? Komisarz czesko-słowacki! Brzmi to trochę po bolszewicku, ale Czech zawsze jest Czechem.
Rozpoczął poszukiwania.
Dzień był zniechęcający, wagonów na lewo od stacji rzędy nieskończone, ale nigdzie ani żywej duszy, ani wagonu 11736.
— Pojechali czy co? A może ten bolszewik zełgał? Jakiż ze mnie idjota! Oczywiście, jeśli on powiedział „na lewo“, trzeba było iść na prawo. Przecie oni zawsze łżą!
Znalazł wreszcie jakiegoś Czecha, pokazało się jednak, że tu wpadł już gruntownie, bo był to bolszewik, który Niwińskiego natychmiast aresztował.
Kłócili się z półgodziny. Czech nie chciał Niwińskiego puścić, mówiąc, że do Masarykowców już iść nie można, bo na nich już wyrychtowano działa.
— Kto wyrychtował?
— Czerwone wojska!
— Jakże! I ty, Czech, dopuściłbyś do tego?
— A co oni robią? — wrzasnął Czech. — Głupcy, nie wiedzą, że ich za dwa i pół miljona dolarów Francuzom sprzedano! Co robią? Rosji trzeba dopomódz, a oni zamiast się tu z Niemcami bić uciekają do Francji! Co tam po nich? W jeden dzień do nogi ich pod jakiemś Verdun Niemcy wytłuką! I co oni pomogą tam, jeśli Rosja z Niemcami pójdzie? Tu trzeba radzić, trzeba pomagać Rosji, bo inaczej wszystko przepadnie.
Krzyczał długo, ale wreszcie zmiękł i nietylko, że puścił Niwińskiego wolno, ale nawet poprowadził go w stronę eszelonów.
Minąwszy budynek stacyjny weszli na boczny tor, na którym ukazała się druga stacja, towarowa, przed nią pociągi z lokomotywami pod parą a dalej, na wzgórzu, białe, ponętne zdaleka miasto za rzeką.
— Widzisz eszelony? — mówił Czech. — Stoją. Maszyny są pod parą. Idź i powiedz im, żeby nie czekali. Niech jadą, bo ich tu inaczej wytną. Ja dalej już iść nie mogę.
— Dziękuję ci! — żegnał się z nim Niwiński — Jabym ci poradził — wróć do pułku. Znasz swoich. Jak im wpadniesz w ręce, nie darują — możesz wisieć.
— Wisieć?
Żołnierz machnął szeroko, pogardliwie ręką i odszedł.
Niwiński ruszył też w swoją stronę.
Na torze stał pociąg towarowy, z którego pospólstwo wyładowywało broń i amunicję — mużyki brodate, baby, chłopcy. Mały chłopak ciągnął torem cztery karabiny, szurując kolbami po progach i kamieniach. Piętrzyły się stosy czerwonych skrzyń z amunicją.
Dalej tor był już pusty.
Ale nadole, u nasypu kolejowego, stały na ślepych torach długie szeregi wyranżowanych wozów. Naraz wypadło z poza tych wozów kilku zbrojnych w karabiny, czarno zarośniętych Madjarów.
— Kuda leziesz! — wołali na niego.
Sklął ich rdzennie po rosyjsku. Odeszli śmiejąc się.
— Czego te cygańskie mordy tu się włóczą? — myślał Niwiński — i w dodatku uzbrojeni...
Zauważył, że jest na torze zupełnie sam. W tę stronę, co on, nie szedł nikt.
Wreszcie spotkał oficera czeskiego z biało-czerwoną wstążeczką na czapce. Ten odprowadził go do eszelonu sztabu dywizji, a tam Niwiński był już w domu. Spotkał mnóstwo znajomych, spotkał kuzyna swego, Ryszana, znanego z brawury oficera a zarazem poetę czeskiego, słowem: Już wyjechał z Rosji. Pytano go o nowiny, przestrzegano go, że bolszewicy lada chwila na eszelony czesko-słowackie napadną, wypytywano o znajomych, częstowano papierosami, wódką, wreszcie przypomniano sobie o rzeczy najważniejszej i wysłano go do wagonu, w którym mieściła się kuchnia, na obiad.
Niwiński, który oddawna właściwie nic treściwszego nie miał w ustach, jadł z wilczym apetytem, zaś kucharze, widząc to, dodawali mu jeszcze. Właśnie jeden z nich podał mu szklankę herbaty, z życzliwości nieprawdopodobnie przesłodzonej i trzy cudne, cukrem obficie posypane, rumiane pączki, gdy naraz padło kilka strzałów karabinowych, a po nich rozległy się krzyki. Niwiński wychylił się z ciepluszki i ujrzał dwóch żołnierzy czeskich, idących szybko od strony dworca osobowego. Jeden z nich był ranny; na jego żółto-gliniastym szynelu widać było wielką, burą plamę.
— Bolszewicy strzelają do naszych chłopców! — wołali żołnierze.
— Co się stało? — pytał Ryszan, wyskoczywszy ze swego woza.
— Bolszewicy zaczęli strzelać do „kluków“, którzy wyszli na „progulkę“.