<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł Niezwalczone sztandary
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1923
Druk Poznańska Drukarnia i Zakład Nakładowy T. A.
Miejsce wyd. Lwów - Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IV.

Przechadzając się między eszelonami Niwiński obserwował żołnierzy.
Byli spokojni, nawet pewni siebie, ale klęli.
— Tak się nam Rosjanie odwdzięczyli! — narzekali z goryczą. — Cztery lata chodziliśmy dla nich, jak psy, na „rozwiedkę“, pisać i czytać uczyliśmy, gdyśmy po tych ich wsiach zagnojonych stali — a oni nam za to tak?
Twarze były przygnębione, posępne, nastrój ponury.
— Macie wzajemność słowiańską! — powtarzano.
— Nie wierzmy nikomu na świecie całym! — krzyczała znowu tragiczna niewiara narodowa w rozgoryczonych sercach żołnierzy czeskich.
Czesi zrobili sytuację wyjściową i stanęli. Tu i owdzie posuwali się naprzód. Wzięli dworzec osobowy, stracili go, znowu go wzięli, ale widać było, że nie mają sił.
— Ilu was tu jest? — pytał Niwiński Ryszana.
— Trzy do czterech tysięcy ludzi. Pierwszy pułk, siedmiuset ludzi pułku rezerwowego, tyleż rekrutów, piąta baterja bez dział. Nad ranem powinien się zjawić Czeczek z czwartym pułkiem z Rtiszczewa. Będzie nas razem jakich siedem tysięcy bagnetów. Cóż, przebijemy się teraz, lecz co dalej? Druga dywizja pod Syrowym w Syberji zachodniej, trzecia we Władywostoku, żeby, się z niemi złączyć, musimy sforsować Wołgę, Samarę, Ufę... Tysiące wiorst...
— Ale skąd ten nagły napad?
— Jaki nagły? Toż to tylko dalszy ciąg Dowbora-Muśnickiego. On poddać się musiał, bo nie mógł się bić... My bić się możemy i musimy... To wszystko dla Mirbacha... On zażądał zniesienia w Rosji formacji wojsk narodowych... Myśmy ustępowali, chcieliśmy nawet oddać część broni, wydaliśmy działa, wierzyliśmy... Bolszewicy mówili, że okłamujemy żołnierzy, że żołnierze Rosji opuszczać nie chcą. Powiedzieliśmy: Dobrze, przekonacie się. Wczoraj urządziliśmy wiec, na którym nie było ani jednego oficera. Żołnierze sami, bez oficerów, wprost pertraktowali z tutejszym sowjetem, oświadczyli, że broni nie wydadzą, oficerom swoim wierzą i chcą jechać do Francji. Dziś rano chłopcy zobaczyli sprowadzone z Moskwy samochody pancerne... Nie jesteśmy idjotami! Aresztowaliśmy samochody, bolszewicy zażądali ich wydania, my ich wydać nie możemy, oni postawili ultimatum — no i masz.
Historja była prosta i jasna, ale bardzo nieprzyjemna.
Nadszedł wieczór i Niwiński, zmęczony wrażeniami, poszedł spać, przeprowadziwszy z kucharzami pewne tranzakcje, mające na celu umundurowanie.
Nad ranem zbudził go grzmot artylerji, a po pewnym czasie usłyszał chrzęst łańcuchów i turkot wozów. Przesuwały się powoli puste ciepluszki.
— To pewnie Czeczek! — westchnął z ulgą — No, teraz można spać spokojnie.
Czeczek, który dowodził brygadą czeską pod Zborowem, miał opinję bardzo zdolnego oficera.
Dzień wstał piękny, ale kapryśny, chmurzący się co chwilę. Penza świeciła zdala, cała biała, a tylko huczała głośniej niż poprzedniego dnia. Czesi w wagonach popijali czarną kawę, zupełnie już pewni siebie, spokojni i weseli.
Niwiński wałęsał się jakiś czas między nimi, ale podejrzliwi Czesi wciąż go zaczepiali, wietrząc w nim „szpiega.“ Nie chcąc, nieumundurowany i nieznany żołnierzom, kręcić się wśród nich, zawadzać i narażać się na nieprzyjemne pytania, wyszedł na dach wagonu, by stamtąd może coś niecoś zobaczyć.
W mieście nie widział nic, prócz czerwonej chorągwi na jakiejś wieży — za to jeden rzut oka na tory kolejowe i na to, co się na nich działo, przekonał go, że bolszewicy, napadając na Czechów właśnie w Penzie, doskonale wiedzieli, co robią.
Ta garść Czechów — bez artylerji — uwięziona między dworcem osobowym a towarowym, przykuta była na małej przestrzeni do miasta dużego, bronionego szeroką rzeką, osłonionego sadami i leżącego na wcale stromem i sporem wzgórzu. Na wschodzie mieli Czesi przed sobą Wołgę i most syzrański, broniony przez Syzrań, prawie stotysięczne miasto ze swym „sowjetem“, uzbrojonym proletarjatem i słynnym obozem jeńców, liczącym przeszło siedem tysięcy żołnierzy austrjackich, węgierskich i niemieckich. Prócz tego z dwuch stron prowadziły do Penzy dwa tory, któremi bolszewicy łatwo mogli wysłać nietylko posiłki, ale przedewszystkiem pociągi pancerne i działa i z ich pomocą rozbić w przeciągu godziny w drzazgi eszelony czeskie wraz z ukrytą w nich amunicją.
Czeczek rozebrał za sobą tor, którym jego pułk przyjechał, ale na drugim torze już walczono. Ujrzał tam Niwiński wyszperane skądś przez Czechów działo polowe, ustawione na platformie, którą popychała lokomotywa. Platforma manewrowała na torze wśród przecudnej, majowej zieleni łąk, to cofając się, to podjeżdżając naprzód, podczas gdy działko od czasu do czasu pluło dymem.
Sytuacja była w całem znaczeniu słowa niebezpieczna i wszystko zależało od tego, jak prędko Czesi zdołają uporać się z Penzą. Niewątpliwie przewaga sztuki wojskowej, reprezentowanej przez oficerów niemieckich i oficerów rosyjskiego sztabu jeneralnego, była po stronie bolszewików. Czesi takich specjalistów nie posiadali. Prawie żaden z oficerów czeskich, nawet najwyższych, nie widział jeszcze wówczas szkoły wojskowej. Jasnem było, że bój rozstrzygnie wartość bojowa prostego żołnierza. Jeśli Penza padnie wnet, Syzrań nie potrafi się zorganizować, Wołgę się przejdzie i przynajmniej tyły będą nią jako tako kryte. Jeśli nie, bolszewicy zamkną Czechów w zdobyłej przez nich Penzie, a wówczas co? Druga dywizja za Uralem, trzecia nad Oceanem Spokojnym.
— Nielada impreza! — myślał Niwiński.
A tymczasem działa bolszewickie biły, a karabiny maszynowe grzechotały z wzrastającą wściekłością.
Niebo zachmurzyło się. Zrobiło się zimno. Zbierało się na burzę.
Niwiński, znudzony wystawaniem na dachu wagonu, wrócił do swego przedziału.
Zadygotały szyby w oknach, pozieleniało niebo od ognia, zaczęły bić pioruny; ale karabiny maszynowe nie milkły ani na chwilę.
— Burza majowa! — pomyślał Niwiński. — Może to i dla Rosji będzie burza majowa. Odświeży trochę atmosferę. Ale tymczasem w kogóż to gromy biją?
Ale naraz zamyślił się ciężko, agresywnie, tak jak tylko Polak zamyślić się umie. Podejrzewał, że widzi bardzo daleko i aż zanadto jasno. Zdawało mu się, że już naprzód omawia się o warunki, mimo, iż jeśli co, to bezwarunkowo, bezwarunkowo...
Po szybach lały się rzęsiste łzy.
Kiedy się wypogodziło trochę, wyszedł znowu na dach wagonu.
Świat, zroszony obfitym deszczem i oczyszczony od pyłu, lśnił, jak nowy. Przez wikłe nadbrzeżne świeciła złotemi iskrami rzeka, pola zielone nabrały połysku. Penza sama, choć chmura nad nią czarna jeszcze wisiała, skrzyła się, jak ulepiona z marmuru i srebra. Daleko, niby olbrzymi tympan, warczał grzmot, a w powietrzu pienił się coraz silniejszy i donośniejszy tryl karabinów maszynowych. Wysoko nad miastem, w czarnych chmurach, trzepotał się wciąż jeszcze szarpany wichrem czerwony sztandar.
Wtem rozległy się głośne okrzyki i żołnierze czescy hurmą sypnęli się w jedną stronę. Niewiele myśląc, Niwiński zesunął się z dachu wagonu i pobiegł za nimi.
Wpadł na rozbawioną gromadę. Strzelec czeski, wyzwolony przez swoich z niewoli bolszewickiej, do której dostał się poprzedniego dnia, zaskoczony niespodziewanem rozpoczęciem działań wojennych, wiódł teraz jeńców, jak był, bez broni. Czesi, widząc na jego czapce biało-czerwoną wstążeczkę i myśląc, że to wzięty do niewoli zdrajca, żołnierz czeski, komunista, przyskoczyli do niego i zaczęli go bić. Zdziwiony takiem przyjęciem biedak, który, wyzwolony z opresji, z rozpromienioną gębą szedł ku swoim, podniósł oczywiście przeraźliwy wrzask. Nieporozumienie prędko się wyjaśniło i teraz tak posiniaczony żołnierz, jak i ci, co go bili, śmiali się do rozpuku, rżąc jak konie.
— Ja tu prowadzę jeńców, cieszę się, żem się do swoich dosiadł, a ten jak nie strzeli mnie w mordę! — opowiadał ze śmiechem ciekawym.
— Aleś kwiczał! — śmiał się sprawca nieporozumienia, wciąż jeszcze wygrażając ogromnemi, czarnemi pięściami.
Nieco dalej, ustawieni półkołem pod stosem progów kolejowych, stali jeńcy, żołnierze rosyjscy, byli żołnierze austrjaccy i węgierscy, komuniści czescy, Niemcy, Węgrzy, Czesi, Polacy, Rosjanie — pozielenieli na twarzach i z niewyraźnemi minami. Mierzyły ich złe, zawzięte spojrzenia oczu mściwych i nie wróżących nic dobrego. Ktoś tam przed nimi stał, perorując wysokim, trochę skrzeczącym tenorem, obiecując wszystkim sąd sprawiedliwy i namawiając do poprawy.
Był to pułkownik Czeczek, dowodzący pierwszą, tak zwaną „husycką” dywizją czesko-słowacką. Młody człowiek średniego wzrostu, z pewną skłonnością do tycia, może zanadto ściśnięty srebrnym pasem oficerskim, silił się na dostojność i rycerską powagę, ale jego pucułowata, świecąca, bronzowa od słońca twarz promieniała zadowoleniem a duże, ładnie osadzone, czarne oczy świeciły wesoło, trochę po łobuzersku nawet. Stosując się do nowych, demokratycznych, bolszewickich czasów, dywizjoner był w „rubaszce“, bez żadnych, wpadających w oczy, odznak oficerskich. Na wielkiej, gładko przyczesanej, czarnej głowie miał zamałą, nazbyt kokieteryjnie na prawe ucho zsuniętą czapkę, uszytą francuskim krojem, a zwaną po czesku „kundiczka”.
Ujrzawszy Niwińskiego, wystawiającego głowę z poza stosu progów dębowych, Czeczek na chwilę zaniemówił, jak gdyby widmo zobaczył. Wtedy Niwiński, który go dobrze znał jeszcze z Kijowa, przyłożył rękę do kapelusza. Wpatrzony w niego dywizjoner zrozumiał, iż nie ma do czynienia z duchem, skończył swe przemówienie i poskoczywszy doń, zaczął się z nim serdecznie witać.
— Więc i ty tu, panie Wojciechu! — wołał, ściskając go serdecznie — Nie opuściłeś nas!
— Nie miałem się już gdzie schronić! — śmiał się Niwiński, ujęty tem powitaniem. — Alem też wpadł!
— Napadli na nas! — skarżył się Czeczek, biorąc Niwińskiego silnie pod ramię i prowadząc go do budki zwrotniczego, gdzie mieścił się jego sztab. — Ale nie poddamy się! Spłoniemy tu raczej, jak świeca, do cna, do ostatniego człowieka!
— Lepiej, Czeczku, nie spłońcie! — mitygował go Niwiński żartobliwie. — Wroga najlepiej przeżyć! Świeczka świeczką a dywizja dywizją. Każdy z twoich żołnierzy powie ci, że woli słońce od dwudziestofuntowej gromnicy, a cóż dopiero od świeczki! Kiedy weźmiecie Penzę? — dodał, ruchem głowy wskazując miasto, w którem rozszczekały się karabiny maszynowe.
— Lada chwila. Co? — zwrócił się pułkownik do jakiegoś „cywila“ — Do domu? Póki z Penzy nie wyjedziemy, nikomu na wyjazd pozwolić nie mogę.
— Wasz — stwo, ja cztery dni już w domu nie byłem.
— Ja cztery lata, a wciąż jeszcze muszę się bić.
— Dzieci w domu zostały.
— Dzieci! Szczęśliwy człowieku, wy macie dzieci, a ja, choć jutro mogę być zabity, nie mam ich!
— Gdybyś był, Czeczku, jeszcze dodał „Kto je za mnie zrobi!“ byłbyś stanowczo przesadził! — roześmiał się Niwiński.
W sztabie spotkał Niwiński kilku znajomych oficerów, ale rozmawiać nie można było. Wciąż buczał telefon, krzyczał Czeczek, wpadali żołnierze z raportami.
— Kiedy Penza padnie? — wołał Czeczek do kogoś przez telefon.
Położył słuchawkę, wielkiemi, czarnemi oczami powiódł po ścianie, jak uczeń, kiedy się namyśla nad odpowiedzią, wreszcie mruknął:
— Za kwadrans powinna paść.
I krzyknął do telefonu:
— Rezerw z rąk nie wypuszczaj! Nie zapalaj się! Trzymaj rezerwy! Ale możesz telegrafować, że Penza już padła! To ich trochę ochłodzi!
Trwał ogłuszający trzaskot karabinów maszynowych.
W tej chwili ktoś szarpnął drzwiami i do sztabu wpadł żołnierz z okrzykiem:
— Uż se to bili![1]
— Penza wzięta! — zawołał Czeczek.
Karabiny maszynowe cichły jeden po drugim.
Czeczek wraz ze świtą wyszedł przed budkę.
Niebo wypogadzało się. Z za chmur wyglądało słońce.
Żołnierze czescy tańczyli z radości.
Penza była już cicha.

Czerwony sztandar zniknął z białej wieży soboru.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.
  1. Już się to bieli! — w czeskim żargonie wojskowym wyrażenie to odpowiadałoby naszemu „już tam nasi robią porządek“).