Niezwalczone sztandary/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Niezwalczone sztandary | |
Wydawca | Nakładem Wydawnictwa Polskiego | |
Data wyd. | 1923 | |
Druk | Poznańska Drukarnia i Zakład Nakładowy T. A. | |
Miejsce wyd. | Lwów - Poznań | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
JERZY BANDROWSKI
NIEZWALCZONE
SZTANDARY
POWIEŚĆ
LWÓW — POZNAŃ 1923
NAKŁADEM WYDAWNICTWA POLSKIEGO.
|
Sprawa jest prosta:
Jeżeli ktoś nie może robić tego, co do niego należy, musi robić to, co do niego nie należy.
Niwiński był z upodobań literatem, z zawodu dziennikarzem, zaś usposobienie miał wygodnego i leniwego pantoflarza.
Byłoby niewątpliwie najlepiej. gdyby miał majątek i mógł robić to, coby się mu najwięcej podobało, to jest, przeważnie jakieś kunsztownie obmyślane a efektowne „nic“. Byłby wtedy szczęśliwy i nie przeszkadzałby ludziom.
Ponieważ to się zrobić nie dało, powinien był przynajmniej siedzieć cicho w jakiejś redakcji i tłumaczyć ładnym stylem ciekawe kawałki z pism zagranicznych.
Tymczasem wielka wojna zaczęła wyrabiać z nim takie komedje, że, chcąc nie chcąc, musiał ingerować osobiście. Ponieważ los zwolnił go od olśniewania współczesnych heroizmem i świetnością swych czynów orężnych, przeto Niwiński ograniczał
się przez pewien czas do spiskowania w Kijowie z Czechami przeciw swej rodzonej Austrji. Robił to z takiem powodzeniem, że kiedy Niemcy wkroczyli na Ukrainę, musiał zmykać do Moskwy, na
łasce losu pozostawiając żonę z kilkumiesięcznem dzieckiem u piersi. Dotknięty tem do żywego i rozżalony, rozgorzał tak płomienną mściwością, iż całą duszą już oddał się polskiej konspiracyjnej akcji wojskowej i spiskowaniu przeciw sowjetom, mimo poważnych niebezpieczeństw, na jakie to narażało w razie schwytania przez „czerezwyczajkę”. Jakiś czas jeździł po całej Rosii, intrygował, szachrował, organizował, wykradał z magazynów broń i amunicję, nie zaniedbując nigdy niczego, coby mogło „sowiety“ skompromitować
i coby mogło posłużyć za dowód przed światem, że bolszewicy nie są w Rosji popularni, nie siedzą pewnie i że na nich polegać nie można. Była to praca trudna, ciężka, niebezpieczna, ale owocna,
a przytem dawała Niwińskiemu ten jakiś entuzjazm życiowy, tę energję, bez której w owych arcyprzykrych czasach żyć i wierzyć było prawie nie podobieństwem.
Zwolna jednak pole działania zacieśniało się, szeregi rzedły coraz bardziej, to ten, to ów „dziękował za zaszczyt“ i wycofywał się, niektórzy już się nawet do telefonów nie zgłaszali, wielu aresztowano, misje ententy przeniosły się do Wołogdy, do Moskwy zjechał Mirbach, ochotników, jadących na „Murman coraz częściej denuncjowano, wreszcie robota ustała prawie zupełnie.
Zahamowany tem w swym rozpędzie Niwiński powrócił do swoich dawnych zajęć i upodobań. Dużo czytał, porządkował pamiętniki, grał pilnie na fortepianie płoche, dźwięczne walce Szopena, zaczął pisać ogromny poemat. Trwało to parę
tygodni — jak długo obiady w „Kole Pań“ były jeszcze możliwe i jak długo było na nie stać. Ale naraz te obiadki zmieniły się w deczki, potem w obiadziątka, potem w obiadziny — i przyszedł głód niemożliwy do zaspokojenia, wyczerpujący organizm, doprowadzający przy najmniejszym ruchu do siódmych potów, pozbawiający wszelkiej energji.
Wtedy Niwiński ocknął się i zastanowił się naprzód nad położeniem, potem nad wyjściem z sytuacji.
Położenie było kiepskie. Środków do życia nie miał. Prędzej czy później trzeba było wyleźć ze swej nory i szukać jakiejś roboty. Tymczasem liczba emigrantów polskich w Moskwie zmalała, bo kto mógł, brał wizę od Mirbacha i zmykał pod Prusaka, dzięki czemu ewidencja pozostałych zrobiła się łatwiejsza i możliwość „wsypania się” większa. Przedzierać się przez front ukraiński do Kijowa nie miało najmniejszego sensu. Moskwa równała się Butyrkom lub śmierci głodowej.
A Murman?
Oczywiście — Murman. Dlaczegożby nie?
Poszedł do „swoich”. Pokazało się, że on, który tylu ludzi na Murman wysłał, sam dostać się tam nie może. „Swoi” powiedzieli mu, że nie mają prawa go wysłać, bo nie jest oficerem bojowym, nie był na wojnie. Wysyłać ochotników — miał prawo, za to teraz mógł iść do „czerezwyczajki” zameldować się i prosić, aby go rozstrzelano.
Dobrze.
Poszedł do Francuzów sam.
— Absolument impossible.
Ha, „vive la France!“ Pojedzie tedy bez pytania i bez pozwolenia.
Poszedł na Plac Teatralny, stał przez cały dzień w ogonku przed kasą z biletami, wreszcie zażądano od niego pozwolenia na wyjazd na Murman.
— Jakiego pozwolenia?
— Wyszedł dziś rozkaz, iż z powodu niedostatecznej aprowizacji i braku chleba na Murmanie i w Archangielsku, wyjazd do tych miejscowości jest możliwy tylko za okazaniem specjalnego pozwolenia.
— Skąd je wziąć?
— Zgłosiwszy się osobiście do sowjetów.
— Dziękuję bardzo.
Sytuacja, bądź co bądź, „wyjaśniała się.”
Niwiński wiedział przynajmniej, dokąd jechać nie może.
Przez ukraiński front nie, na wieś nie, do Wołogdy nie, do Archangielska nie, na Murman też nie.
A jednak wyjechać musi.
Dokąd?
Jedna jeszcze pozostawała droga wolna: Na wschód. Do Władywostoku albo z Charbina przez Chiny.
— Zajadę?
Wzruszył ramionami.
— Tu siedząc, daleko z pewnością nie zajadę.
Przeszło osiem tysięcy wiorst!
Policzył swe kapitały: Dwieście siedemdziesiąt cztery ruble w „kierenkach“. Wyjechać z Moskwy za to w każdym razie można. A dalej? Zajedzie — albo nie zajedzie. Zobaczymy. „Goli“ podróżują tanio.
Wrócił do domu zmęczony, głodny jak tygrys, ale z postanowieniem. Dużo jeżdżąc, miał mapę kolejową. Rozłożył ją przed sobą, patrzył, wmyślał się w swój los, odgadywał, co go czeka, co go spotkać może.
— Moskwa — to już nic, to było — Tuła, tajemnicze, wiecznie przez poezję obskakiwane „Tbule“, miasto samowarów i kiepskich pistoletów rosyjskich — potem Penza, djabli wiedzą, co za miasto, nazywa się Penza, dlaczego nie? Dalej jest Samara nad Wołgą, ładne imię, no i Wołga, potem Ufa, nic o tej lufie nie wiem, potem dopiero Czelabinsk i tu kończy się Europa, a zaczyna się tom drugi — Syberja, „ziemia łez, wygnania, przekleństw“ i wszelkiego cierpiętnictwa. Jakże daleko Czita, Charbin, wreszcie nadmorski Władywostok!
Nieznane!
— Nieznanego będziesz się bał, człowieku tępy? Wszakże wszystko poznane, to właśnie przeszłość czyli śmierć. Życie jest w przyszłości, w nieznanem, w tem, co będzie, nie w tem, co było. Co mnie może czekać na tej strasznie długiej drodze? Stacje kolejowe. Jak stacja kolejowa wygląda, to już wiem. A jak wygląda jutro? Z dwojga złego przestrzeń jest znacznie mniejszym wrogiem człowieka, niż czas, i tylko czas usposabia ją dla człowieka nieprzyjaźnie. Więc — jedzie się. Doskonale. Niema o czem dużo gadać. Ale czy ja czego nie zapomniałem? Co mnie tak niepokoi?
Zrewidował swą kalkulację raz, drugi i trzeci — wszystko było niby w porządku a przecie czegoś brakowało.
— To może być jakieś tragiczne niedopatrzenie! — mówił sobie Niwiński. — Coby tu robić? Najlepiej — położyć się spać na ten temat!
Tak też i zrobił.
Zbudziwszy się na drugi dzień, długą chwilę leżał nieruchomo i jak najbardziej biernie, pozwalając myślom, wspomnieniom, wrażeniom gadać sobie niedorzecznie nakształt małych dzieci, bawiących się na garonie. Słuchał i czuwał. Prawie że wiedział, ale wciąż jeszcze nie mógł sobie przypomnieć.
Zamyślony, wstał, ubrał się i wyszedł na miasto. Zwykle, zamiast śniadania, pił sześć do ośmiu szklanek gorzkiej, gorącej herbaty — wypadająca na niego, jako dzienna porcja burżuja, jedną ósmą część rosyjskiego funta chleba zjadał wieczorem na kolację — dziś jednak, wybierając się już w podróż, postanowił zjeść śniadanie w kawiarni. Ponieważ mieszkał tuż przy Twerskiej, wstąpił do Boma.
Było ledwie po dziewiątej, na publiczność rosyjską zawcześnie, więc kawiarnia świeciła miłemi pustkami i nie była zadymiona.
Nie pytając o cenę, Niwiński jadł, jakby był miljonerem. Wypił szklankę kawy z mlekiem, zjadł trzy bułki, zapalił papierosa i zaczął czytać gazetę.
Wtem rzekł ktoś zcicha:
— Jak se mate, pane Niwiński!
Niwiński w tej chwili rzucił gazetę.
To byli to! Czesi!
Stał przed nim w „rewolucyjnym stroju“, to jest w butach wysokich i niby mundurze wojskowym, bez żadnych jednak odznak, ogromny chłop, znany i nieznany zarazem. Oczy były znane, lecz czegoś brakowało. Aha! Kędzierzawa czupryna, bujna, „literacka“ broda.
— Na zdar, pane Markowicz! — przywitał go Niwiński — Siądźcie na chwilę.
— Nie mam czasu, muszę już iść! — odpowiedział Słowak.
Ale przysiadł się do niego.
— Nie poznałem was w pierwszej chwili — mówił Niwiński. — Coście zrobili z czupryną?
— To, widzicie, są takie komedje. My pracujemy teraz konspiracyjnie. Wiecie, że nasi komuniści zajęli nasz lokal? Na szczęście, zdążyliśmy papiery popalić. Maksa aresztowany, siedzi już w Butyrkach.
— A czy to są czescy komuniści, czy też komuniści przez was odkomenderowani?
Dryblas uśmiechnął się.
— Gdyby to było tak! Ale wy, panie Niwiński, znacie nas! Niema teorji społecznej, którejby się nasz człowiek nie chwycił. Każda nowość mu imponuje.
— A co wy tu robicie?
— Mamy zostać. Odkomenderowano nas. A wy nie jedziecie? Zdaje mi się — byłby ostatni czas. Zostaną tu tylko ci, którzy z Niemcami trzymają.
— No, tak, zapewne, niebezpiecznie, nieprzyjemnie, zaś przedewszystkiem głupio. Oni tu od abecadła zaczynają, a myśmy już z tego wyrośli. Toteż ja jadę.
— Dokąd?
— Trudno powiedzieć, bo nie wiem, czy dojadę. Chcę jechać do Francji przez Syberję.
— To jedźcie z naszemi eszelonami, panie Niwiński!
Otóż — to było to! To było to!
— A wezmą mnie? — spytał z uśmiechem Niwiński, wszelkiemi siłami starając się zapanować nad sobą.
— Z pewnością. Was — napewno. Zresztą — mogę wam dać kartkę.
Markowicz wyjął notesik, pióro amerykańskie, szybko napisał parę słów, wydarł kartkę i podał ją Niwińskiemu.
— To wystarczy. Ale jeśli chcecie jechać, to się spieszcie. Widzicie...
Podał mu dziennik, zakreślając palcem komunikat sowjecki.
— W Czelabińsku już się nasi z bolszewikami
pobili. Jakieś awantury... Kurjerzy nasi muszą już jeździć po cywilnemu... Mirbach robi, co może...
— A dokąd jechać?
— Pierwsza dywizja jest ponoś w Penzie... Do wczoraj jeszcze tam była... Czy jest dziś? Nie wiem. Nie można wiedzieć. Ale, choćby ruszyli naprzód, dowiedzieć się o nich będzie można... To najmniej dziesięć pociągów wojskowych — nie szpilka...
— Zatem Penza?
— Penza.
— Jadę dziś. Dziękuję wam. A wy tu zostajecie?
— Ktoś zostać musi. — A tam co znów takiego?
Twerska zapełniła się naraz ludźmi, migotaniem barw, blaskiem złota, srebra i drogich kamieni i słodkim, harmonijnym śpiewem.
— Aida! — uśmiechnął się Słowak.
— Nie, procesja majowa! — rzekł Polak. — Jakieś święto.
Szedł potężno-grzywy, czarnooki pop w nadzwyczaj barwnym stroju powłoczystym, dostojny, imponujący. Z otwartych jego ust sączył się niski basowy, ton, niby złocisty strumień wonnego miodu. Wielkie, spokojne, mądre oczy badawcze patrzyły to na lewo, to na prawo. Kiedy spotkały oczy siedzącego tuż za szybą wystawową kawiarni Niwińskiego, spytały poważnem wpatrzeniem się. Niwiński lekko pochylił głowę. A wówczas dłoń duchownego podniosła się wysoko i nakreślony w powietrzu krzyż padł na głowę Polaka.
Niwiński przeżegnał się.
Zmięszało się w ulicy złoto dźwięczne harmonji rytualnej ze złotem feretronów, monstrancji i chorągwi, i pochód zniknął, pozostawiając echo słodkich, majestatycznych akordów i siwe, wonne obłoki kadzideł.
W kawiarni coraz gęściej gromadziły się przykre, nieogolonemi smugami czerniejące, charkocące gęby spekulantów.
— Więc — szczęśliwej drogi, panie Niwiński.
— Dziękuje... A którego dziś mamy?
— Dziś? Dwudziesty pierwszy maja...
— A więc — pojechałem! — rzekł sobie w duchu Niwiński, gdy pociąg ruszył.
Trudności nie było żadnych. Miejsce znalazło się doskonałe na górnej półce; Niwiński wdrapał się na nią natychmiast, rozmieścił kuferki tak, że na jednym mógł oprzeć głowę jak na poduszce, wyciągnął się, nakrył się płaszczem i udawał że śpi.
Na przeciwległej półce rozwalił się jakiś drab w mundurze i szynelu sołdackim. Ten nie udawał śpiącego, ale naciągnął szynel na głowę i zachrapał na cały wagon.
Niwiński był tym zbiegiem okoliczności wprost uszczęśliwiony. Nie tylko dlatego, iż każdej chwili miał swobodny dostęp do okna i że, choć na gołych deskach, mógł jednak wygodnie leżeć i spać dowoli, ale oto, ukryty przed zawsze podejrzliwym wzrokiem pasażerów, sam ze swej półki widział wszystko, nie nagabywany przez towarzyszy podróży i nie zwracając na siebie ich uwagi.
Co się tyczy powierzchowności, lękać się o siebie nie potrzebował. Był bez zarzutu. Miał kacapską brodę i po kacapsku ucięte na karku długie włosy, rozdeptane buty z cholewami, bardzo wyświechtany, czarny płaszcz z guzikami poobrywanemi lub dyndającemi na nitkach, i czarny, zagadkowego kształtu kapelusz. Taki wygląd rzadko narażał na niebezpieczeństwa.
Wagon zapełniony był pasażerami, przeważnie zamkniętymi w sobie, wstrzemięźliwymi w słowach, ubranymi jak najniepozorniej. Dawna rosyjska rozmowność i poufałość w podróży zmieniła się w nieufną skrytość i podejrzliwość. Pod Niwińskim, na dole, zajęło przy oknie miejsce dwuch robotników. Jeden z nich, blondyn, okrutnej twarzy, z ogromnemi blado-niebieskiemi, krwią nabiegłemi oczami, śmiało, głośno i bezwzględnie krytykował bolszewickie rządy i narzekał na brak chleba i pracy. Nie odpowiadano mu jednak. Chytrzy i podstępni Moskale w mig w tym śmiałym malkontencie zwietrzyli prowokatora bolszewickiego.
Prócz tych dwuch podejrzanych ptaszków, znajdowało się też w wagonie kilku Łotyszów. Już na dworcu, w Moskwie, Niwiński zauważył rozmawiającą po łotewsku gromadę „cywilów“, trzymających się jednak kupy, zaopatrzonych prawie wyłącznie w „sumki“ wojskowe a rozdzielających się na małe grupy po wagonach. Domyślił się, że to tajny, maskowany transport wojskowy.
Były to zgoła ordynarne i pospolite parobasy, ci Łotysze, przypominający trochę Niemców, lecz jakby bezduszniejsi czy posępniejsi. Gęby mieli kwadratowe, drewniane, typowe „Ohrfeigengesichter“, wyraz oczu mało inteligentny, tępy a pewny siebie i zarozumiały, kapralski.
Jeden z nich zapalił świeczkę, — w wagonie było prawie ciemno — drudzy rozmawiając żywo, pootwierali duże, fińskie noże, powyciągali z „sumek” ogromne bochny chleba żytniego, masło i zaczęli jeść po chłopsku, z głośnem, gwiżdżącem mlaskaniem, a powoli i systematycznie. Tak dostatnio mogli w tych czasach jeść tylko żołnierze. Niwiński z pogardliwą zawiścią patrzył na ich olbrzymie pajdy chleba, połyskujące żółtawym tłuszczem, zaś Moskale, typowi i namiętni zjadacze chleba, wzdychali głośno, udając zresztą, że Łotyszów nie widzą.
Ci ze swej strony również zupełnie ich ignorowali.
Niwiński myślał chwilę o Łotyszach, potem o Czechach, potem zaniepokoił się, zastanawiając się nad tem, czy dobrze zrobił, zameldowawszy „swoim“ swój wyjazd do Czechów. Uczynił tak ze względu na żonę, bo nagłe zniknięcie „bez wieści” mogło pociągnąć różne komentarze. Ale teraz żałował, bo znowu zatruto mu tę beztroską pogodę, z jaką, porzuciwszy wszystko, wybierał się w świat.
Powiedziano mu:
— Jeśli to będzie możliwe, wszelkiemi siłami starajcie się Czechów w Rosji zatrzymać. Wszędzie na Wschodzie macie już nasze tajne związki wojskowe, możecie z nich korzystać. Zatrzymajcie wszystkiemi siłami i sposobami.
Niwiński odpowiedział:
— Jesteście okrutni. Nigdy nie przestajecie żądać. Zrozumiejcie, że to, co ja robię, jest krokiem rozpaczliwym, skokiem w otchłań. A wy mówicie mi: — Jak będziesz leciał, pamiętaj, nie zapomnij załatwić — Nie. To okrucieństwo. Najwyższy czas, żebym mógł spokojnie sam o sobie pomyśleć.
Nie zlitowano się nad nim.
— Musicie. Wojna trwa, nasza wojna, nieprzegrana, nierozegrana. Abyśmy ją mogli wygrać, na Wschodzie musi być front, wszystko jedno gdzie, choćby nad Irtyszem, Angorą czy za Bajkałem. W tym celu należy robić wszystko co się da.
— Nie ruszę ani ręką, ani nogą! — żachnął się Niwiński. — Nie chcę się, już do niczego mieszać, mam dość.
Wyśmiano go i odprawiono niegrzecznie.
A teraz rozmyślał — i wątpił i gryzł się i już znowu zaczynał go trapić niepokój. Bronił się, argumentował, rozważał szanse — a w końcu zapomniał o wszystkiem. Od włóczęgów-Moskali nauczył się Polak beztroskiego podróżowania, lotu przestrzenią bez myśli o tem, co było i co będzie, byle jechać wciąż naprzód i naprzód, byle uciec od wszystkiego, co trwałe i co przykuwa do siebie.
W nocy wtargnęła do wagonu hałaśliwa zgraja „mieszoczników“, to jest mieszkańców pozbawionych chleba okolic, którzy, doprowadzeni do rozpaczy, gromadami wyprawiali się do „chlebnych krajów“ po zboże lub mąkę — proceder w owych czasach bardzo niebezpieczny i karany śmiercią przez sowjety, zazdrośnie strzegące monopolu zbożowego. „Mieszocznicy“, „ljudi otczajannyje“[1] — jak ich powszechnie nazywano — i podnieceni niebezpieczeństwami wyprawy, pohałasowali trochę, ale, ogrzawszy się w sennej atmosferze, zaczęli drzemać, zaś nad ranem zniknęli.
W dzień Niwiński biegał na większych stacjach po wrzątek, chleb, kiełbasę i papierosy, a zresztą wyciągnięty na swej półce, patrzył w okno. Maj zbliżał się już ku końcowi, ale świat nie wyglądał bynajmniej okazale; ziemia była w pasy brudno-fjoletowe i jasno-zielone, zaś na niebie kłębiły się chmury. Niwiński próbował przez jakiś czas wmawiać w siebie, że go to bardzo zajmuje, ale wkońcu zmęczył się i zamknąwszy oczy, wrócił do swoich dum.
Moskwa została gdzieś bardzo daleko, tak daleko, że zupełnie już myśleć się o niej nie chciało. Tu zaś nie słyszało się ani o bolszewikach, ani o rewolucji, ani o „czerezwyczajce“, ani o wojnie — nic! Pociąg sobie jechał, jak mógł, ludzie radzili sobie też, jak mogli, było cicho, spokojnie — nawet za cicho i za spokojnie.
Ani jednego Czecha nigdzie widać nie było, ani słowa o Czechach Niwiński po drodze nie słyszał, a przecie niepodobieństwo, żeby się na tej linji nie kręcili ich kurjerzy, żeby tu nie było łączników. Napróżno jednak szukał ich na stacjach. Biało-czerwone wstążeczki znikły z czapek, żołnierze podróżowali prawdopodobnie w przebraniu.
Do Penzy dojeżdżał już otoczony Tatarami w szarych myckach na głowach i w szarych wojłokowych ubraniach, od których ciemno odbijały orzechowe twarze, skupione i posępne. Tatarzy wypluwali wprawdzie całe chmury łusek słonecznikowego ziarna, ale zachowywali się poważnie i dostojnie.
Nareszcie pokazała się Penza.
Dworzec był taki sobie, kolejowy ruch na nim, jak na owe czasy, na pierwszy rzut oka normalny — to znaczy, tłumy bezpańskie, coraz bardziej obdarte, brudne, rozwłóczone, rozpuszczone, i Bóg wie skąd, rozwalające się na tłumokach, workach, naczyniach i kufrach, lecz hałaśliwe, pewne siebie i butne, a wśród nich twarze tragicznie zmęczone i sponiewierane — inteligencja nie przywykła jeszcze do nowego, demokratycznego sposobu podróżowania i która nie shołociała jeszcze dostatecznie, aby, mimo rezygnacji, obojętnie módz znosić owe poniżenie.
Niemile uderzony tym widokiem, Niwiński stał, trzymając w rękach swe kuferki i szukając w tłumie znajomej twarzy. Przecie tu oni mieli być!
Nie było nikogo.
Przejechał pociąg, przesunęli się niezliczone wagony, pełne rojących się, rajdoszących łachmanów i szmat.
— Może ich tu niema? Może trzeba było jechać dalej tym pociągiem?
Instynkt odpowiedział mu, że nie.
Zaczepił tragarza kolejowego:
— Gdzie tu eszelony czesko-słowackie?
Tragarz zmierzył go wzrokiem, splunął i odszedł.
Drugi tragarz był rozmowniejszy, ale oświadczył, że o eszelonach czesko-słowackich nic nie wie i poradził Niwińskiemu udać się po informacje do komisarza stacji.
— Coś tu niewyraźnie! — pomyślał Niwiński.
Zastanawiając się, co zrobić, „wąchał powietrze“.
Dzień był szary, mokry, skisły, chłodny, ludzie byli niby normalni a przecie po czemś nieuchwytnem niemal, nieokreślonem, niemożliwem do opisania, Niwiński odgadywał, że coś się tu święci. Atmosfera była podniecona.
A nagle, jak stal, brudny, wymiętoszony, z kuferkami w rękach, udał się do komisarza stacji.
Człowiek jakiś w mundurze, bez żadnych odznak, ale zato z napiętnowaną twarzą, zmierzył go od stóp do głów podejrzliwie i wrogo.
— Niema tu żadnych eszelonów czesko-słowackich! — odpowiedział stanowczo i opryskliwie.
Niwiński zaczął nudzić: A jak, a gdzie, a co?
Równocześnie zaś miarkował, co zrobić, jeśli, go ten komisarz w tej chwili aresztuje — miał list i dokument od czesko-słowackiej Rady Narodowej, dużo własnych papierów — i jak się ewentualnie z tej pułapki wycofać. Ponieważ nie wiedział, dla zyskania na czasie — nudził.
Tem wygrał.
— Powtarzam wam — warknął komisarz — że żadnych eszelonów czesko-słowackich tu niema! Jest tylko komisarz czesko-słowacki.
Niwińskiemu błysnęły oczy.
— Nu i sława Bogu! — odetchnął — Niczawo bolsze mnie nie nada!
Teraz już może się wycofać bezpiecznie.
— A gdie-że on, etot komisar?
— Wagon 11736, na lewo od stacji! — rzucił mu szorstko bolszewik.
Niwiński, mrucząc pod wąsem, wyszedł.
Narazie wymknął się szczęśliwie. Lecz co dalej? Komisarz czesko-słowacki! Brzmi to trochę po bolszewicku, ale Czech zawsze jest Czechem.
Rozpoczął poszukiwania.
Dzień był zniechęcający, wagonów na lewo od stacji rzędy nieskończone, ale nigdzie ani żywej duszy, ani wagonu 11736.
— Pojechali czy co? A może ten bolszewik zełgał? Jakiż ze mnie idjota! Oczywiście, jeśli on powiedział „na lewo“, trzeba było iść na prawo. Przecie oni zawsze łżą!
Znalazł wreszcie jakiegoś Czecha, pokazało się jednak, że tu wpadł już gruntownie, bo był to bolszewik, który Niwińskiego natychmiast aresztował.
Kłócili się z półgodziny. Czech nie chciał Niwińskiego puścić, mówiąc, że do Masarykowców już iść nie można, bo na nich już wyrychtowano działa.
— Kto wyrychtował?
— Czerwone wojska!
— Jakże! I ty, Czech, dopuściłbyś do tego?
— A co oni robią? — wrzasnął Czech. — Głupcy, nie wiedzą, że ich za dwa i pół miljona dolarów Francuzom sprzedano! Co robią? Rosji trzeba dopomódz, a oni zamiast się tu z Niemcami bić uciekają do Francji! Co tam po nich? W jeden dzień do nogi ich pod jakiemś Verdun Niemcy wytłuką! I co oni pomogą tam, jeśli Rosja z Niemcami pójdzie? Tu trzeba radzić, trzeba pomagać Rosji, bo inaczej wszystko przepadnie.
Krzyczał długo, ale wreszcie zmiękł i nietylko, że puścił Niwińskiego wolno, ale nawet poprowadził go w stronę eszelonów.
Minąwszy budynek stacyjny weszli na boczny tor, na którym ukazała się druga stacja, towarowa, przed nią pociągi z lokomotywami pod parą a dalej, na wzgórzu, białe, ponętne zdaleka miasto za rzeką.
— Widzisz eszelony? — mówił Czech. — Stoją. Maszyny są pod parą. Idź i powiedz im, żeby nie czekali. Niech jadą, bo ich tu inaczej wytną. Ja dalej już iść nie mogę.
— Dziękuję ci! — żegnał się z nim Niwiński — Jabym ci poradził — wróć do pułku. Znasz swoich. Jak im wpadniesz w ręce, nie darują — możesz wisieć.
— Wisieć?
Żołnierz machnął szeroko, pogardliwie ręką i odszedł.
Niwiński ruszył też w swoją stronę.
Na torze stał pociąg towarowy, z którego pospólstwo wyładowywało broń i amunicję — mużyki brodate, baby, chłopcy. Mały chłopak ciągnął torem cztery karabiny, szurując kolbami po progach i kamieniach. Piętrzyły się stosy czerwonych skrzyń z amunicją.
Dalej tor był już pusty.
Ale nadole, u nasypu kolejowego, stały na ślepych torach długie szeregi wyranżowanych wozów. Naraz wypadło z poza tych wozów kilku zbrojnych w karabiny, czarno zarośniętych Madjarów.
— Kuda leziesz! — wołali na niego.
Sklął ich rdzennie po rosyjsku. Odeszli śmiejąc się.
— Czego te cygańskie mordy tu się włóczą? — myślał Niwiński — i w dodatku uzbrojeni...
Zauważył, że jest na torze zupełnie sam. W tę stronę, co on, nie szedł nikt.
Wreszcie spotkał oficera czeskiego z biało-czerwoną wstążeczką na czapce. Ten odprowadził go do eszelonu sztabu dywizji, a tam Niwiński był już w domu. Spotkał mnóstwo znajomych, spotkał kuzyna swego, Ryszana, znanego z brawury oficera a zarazem poetę czeskiego, słowem: Już wyjechał z Rosji. Pytano go o nowiny, przestrzegano go, że bolszewicy lada chwila na eszelony czesko-słowackie napadną, wypytywano o znajomych, częstowano papierosami, wódką, wreszcie przypomniano sobie o rzeczy najważniejszej i wysłano go do wagonu, w którym mieściła się kuchnia, na obiad.
Niwiński, który oddawna właściwie nic treściwszego nie miał w ustach, jadł z wilczym apetytem, zaś kucharze, widząc to, dodawali mu jeszcze. Właśnie jeden z nich podał mu szklankę herbaty, z życzliwości nieprawdopodobnie przesłodzonej i trzy cudne, cukrem obficie posypane, rumiane pączki, gdy naraz padło kilka strzałów karabinowych, a po nich rozległy się krzyki. Niwiński wychylił się z ciepluszki i ujrzał dwóch żołnierzy czeskich, idących szybko od strony dworca osobowego. Jeden z nich był ranny; na jego żółto-gliniastym szynelu widać było wielką, burą plamę.
— Bolszewicy strzelają do naszych chłopców! — wołali żołnierze.
— Co się stało? — pytał Ryszan, wyskoczywszy ze swego woza.
— Bolszewicy zaczęli strzelać do „kluków“, którzy wyszli na „progulkę“.
Przechadzając się między eszelonami Niwiński obserwował żołnierzy.
Byli spokojni, nawet pewni siebie, ale klęli.
— Tak się nam Rosjanie odwdzięczyli! — narzekali z goryczą. — Cztery lata chodziliśmy dla nich, jak psy, na „rozwiedkę“, pisać i czytać uczyliśmy, gdyśmy po tych ich wsiach zagnojonych stali — a oni nam za to tak?
Twarze były przygnębione, posępne, nastrój ponury.
— Macie wzajemność słowiańską! — powtarzano.
— Nie wierzmy nikomu na świecie całym! — krzyczała znowu tragiczna niewiara narodowa w rozgoryczonych sercach żołnierzy czeskich.
Czesi zrobili sytuację wyjściową i stanęli. Tu i owdzie posuwali się naprzód. Wzięli dworzec osobowy, stracili go, znowu go wzięli, ale widać było, że nie mają sił.
— Ilu was tu jest? — pytał Niwiński Ryszana.
— Trzy do czterech tysięcy ludzi. Pierwszy pułk, siedmiuset ludzi pułku rezerwowego, tyleż rekrutów, piąta baterja bez dział. Nad ranem powinien się zjawić Czeczek z czwartym pułkiem z Rtiszczewa. Będzie nas razem jakich siedem tysięcy bagnetów. Cóż, przebijemy się teraz, lecz co dalej? Druga dywizja pod Syrowym w Syberji zachodniej, trzecia we Władywostoku, żeby, się z niemi złączyć, musimy sforsować Wołgę, Samarę, Ufę... Tysiące wiorst...
— Ale skąd ten nagły napad?
— Jaki nagły? Toż to tylko dalszy ciąg Dowbora-Muśnickiego. On poddać się musiał, bo nie mógł się bić... My bić się możemy i musimy... To wszystko dla Mirbacha... On zażądał zniesienia w Rosji formacji wojsk narodowych... Myśmy ustępowali, chcieliśmy nawet oddać część broni, wydaliśmy działa, wierzyliśmy... Bolszewicy mówili, że okłamujemy żołnierzy, że żołnierze Rosji opuszczać nie chcą. Powiedzieliśmy: Dobrze, przekonacie się. Wczoraj urządziliśmy wiec, na którym nie było ani jednego oficera. Żołnierze sami, bez oficerów, wprost pertraktowali z tutejszym sowjetem, oświadczyli, że broni nie wydadzą, oficerom swoim wierzą i chcą jechać do Francji. Dziś rano chłopcy zobaczyli sprowadzone z Moskwy samochody pancerne... Nie jesteśmy idjotami! Aresztowaliśmy samochody, bolszewicy zażądali ich wydania, my ich wydać nie możemy, oni postawili ultimatum — no i masz.
Historja była prosta i jasna, ale bardzo nieprzyjemna.
Nadszedł wieczór i Niwiński, zmęczony wrażeniami, poszedł spać, przeprowadziwszy z kucharzami pewne tranzakcje, mające na celu umundurowanie.
Nad ranem zbudził go grzmot artylerji, a po pewnym czasie usłyszał chrzęst łańcuchów i turkot wozów. Przesuwały się powoli puste ciepluszki.
— To pewnie Czeczek! — westchnął z ulgą — No, teraz można spać spokojnie.
Czeczek, który dowodził brygadą czeską pod Zborowem, miał opinję bardzo zdolnego oficera.
Dzień wstał piękny, ale kapryśny, chmurzący się co chwilę. Penza świeciła zdala, cała biała, a tylko huczała głośniej niż poprzedniego dnia. Czesi w wagonach popijali czarną kawę, zupełnie już pewni siebie, spokojni i weseli.
Niwiński wałęsał się jakiś czas między nimi, ale podejrzliwi Czesi wciąż go zaczepiali, wietrząc w nim „szpiega.“ Nie chcąc, nieumundurowany i nieznany żołnierzom, kręcić się wśród nich, zawadzać i narażać się na nieprzyjemne pytania, wyszedł na dach wagonu, by stamtąd może coś niecoś zobaczyć.
W mieście nie widział nic, prócz czerwonej chorągwi na jakiejś wieży — za to jeden rzut oka na tory kolejowe i na to, co się na nich działo, przekonał go, że bolszewicy, napadając na Czechów właśnie w Penzie, doskonale wiedzieli, co robią.
Ta garść Czechów — bez artylerji — uwięziona między dworcem osobowym a towarowym, przykuta była na małej przestrzeni do miasta dużego, bronionego szeroką rzeką, osłonionego sadami i leżącego na wcale stromem i sporem wzgórzu. Na wschodzie mieli Czesi przed sobą Wołgę i most syzrański, broniony przez Syzrań, prawie stotysięczne miasto ze swym „sowjetem“, uzbrojonym proletarjatem i słynnym obozem jeńców, liczącym przeszło siedem tysięcy żołnierzy austrjackich, węgierskich i niemieckich. Prócz tego z dwuch stron prowadziły do Penzy dwa tory, któremi bolszewicy łatwo mogli wysłać nietylko posiłki, ale przedewszystkiem pociągi pancerne i działa i z ich pomocą rozbić w przeciągu godziny w drzazgi eszelony czeskie wraz z ukrytą w nich amunicją.
Czeczek rozebrał za sobą tor, którym jego pułk przyjechał, ale na drugim torze już walczono. Ujrzał tam Niwiński wyszperane skądś przez Czechów działo polowe, ustawione na platformie, którą popychała lokomotywa. Platforma manewrowała na torze wśród przecudnej, majowej zieleni łąk, to cofając się, to podjeżdżając naprzód, podczas gdy działko od czasu do czasu pluło dymem.
Sytuacja była w całem znaczeniu słowa niebezpieczna i wszystko zależało od tego, jak prędko Czesi zdołają uporać się z Penzą. Niewątpliwie przewaga sztuki wojskowej, reprezentowanej przez oficerów niemieckich i oficerów rosyjskiego sztabu jeneralnego, była po stronie bolszewików. Czesi takich specjalistów nie posiadali. Prawie żaden z oficerów czeskich, nawet najwyższych, nie widział jeszcze wówczas szkoły wojskowej. Jasnem było, że bój rozstrzygnie wartość bojowa prostego żołnierza. Jeśli Penza padnie wnet, Syzrań nie potrafi się zorganizować, Wołgę się przejdzie i przynajmniej tyły będą nią jako tako kryte. Jeśli nie, bolszewicy zamkną Czechów w zdobyłej przez nich Penzie, a wówczas co? Druga dywizja za Uralem, trzecia nad Oceanem Spokojnym.
— Nielada impreza! — myślał Niwiński.
A tymczasem działa bolszewickie biły, a karabiny maszynowe grzechotały z wzrastającą wściekłością.
Niebo zachmurzyło się. Zrobiło się zimno. Zbierało się na burzę.
Niwiński, znudzony wystawaniem na dachu wagonu, wrócił do swego przedziału.
Zadygotały szyby w oknach, pozieleniało niebo od ognia, zaczęły bić pioruny; ale karabiny maszynowe nie milkły ani na chwilę.
— Burza majowa! — pomyślał Niwiński. — Może to i dla Rosji będzie burza majowa. Odświeży trochę atmosferę. Ale tymczasem w kogóż to gromy biją?
Ale naraz zamyślił się ciężko, agresywnie, tak jak tylko Polak zamyślić się umie. Podejrzewał, że widzi bardzo daleko i aż zanadto jasno. Zdawało mu się, że już naprzód omawia się o warunki, mimo, iż jeśli co, to bezwarunkowo, bezwarunkowo...
Po szybach lały się rzęsiste łzy.
Kiedy się wypogodziło trochę, wyszedł znowu na dach wagonu.
Świat, zroszony obfitym deszczem i oczyszczony od pyłu, lśnił, jak nowy. Przez wikłe nadbrzeżne świeciła złotemi iskrami rzeka, pola zielone nabrały połysku. Penza sama, choć chmura nad nią czarna jeszcze wisiała, skrzyła się, jak ulepiona z marmuru i srebra. Daleko, niby olbrzymi tympan, warczał grzmot, a w powietrzu pienił się coraz silniejszy i donośniejszy tryl karabinów maszynowych. Wysoko nad miastem, w czarnych chmurach, trzepotał się wciąż jeszcze szarpany wichrem czerwony sztandar.
Wtem rozległy się głośne okrzyki i żołnierze czescy hurmą sypnęli się w jedną stronę. Niewiele myśląc, Niwiński zesunął się z dachu wagonu i pobiegł za nimi.
Wpadł na rozbawioną gromadę. Strzelec czeski, wyzwolony przez swoich z niewoli bolszewickiej, do której dostał się poprzedniego dnia, zaskoczony niespodziewanem rozpoczęciem działań wojennych, wiódł teraz jeńców, jak był, bez broni. Czesi, widząc na jego czapce biało-czerwoną wstążeczkę i myśląc, że to wzięty do niewoli zdrajca, żołnierz czeski, komunista, przyskoczyli do niego i zaczęli go bić. Zdziwiony takiem przyjęciem biedak, który, wyzwolony z opresji, z rozpromienioną gębą szedł ku swoim, podniósł oczywiście przeraźliwy wrzask. Nieporozumienie prędko się wyjaśniło i teraz tak posiniaczony żołnierz, jak i ci, co go bili, śmiali się do rozpuku, rżąc jak konie.
— Ja tu prowadzę jeńców, cieszę się, żem się do swoich dosiadł, a ten jak nie strzeli mnie w mordę! — opowiadał ze śmiechem ciekawym.
— Aleś kwiczał! — śmiał się sprawca nieporozumienia, wciąż jeszcze wygrażając ogromnemi, czarnemi pięściami.
Nieco dalej, ustawieni półkołem pod stosem progów kolejowych, stali jeńcy, żołnierze rosyjscy, byli żołnierze austrjaccy i węgierscy, komuniści czescy, Niemcy, Węgrzy, Czesi, Polacy, Rosjanie — pozielenieli na twarzach i z niewyraźnemi minami. Mierzyły ich złe, zawzięte spojrzenia oczu mściwych i nie wróżących nic dobrego. Ktoś tam przed nimi stał, perorując wysokim, trochę skrzeczącym tenorem, obiecując wszystkim sąd sprawiedliwy i namawiając do poprawy.
Był to pułkownik Czeczek, dowodzący pierwszą, tak zwaną „husycką” dywizją czesko-słowacką. Młody człowiek średniego wzrostu, z pewną skłonnością do tycia, może zanadto ściśnięty srebrnym pasem oficerskim, silił się na dostojność i rycerską powagę, ale jego pucułowata, świecąca, bronzowa od słońca twarz promieniała zadowoleniem a duże, ładnie osadzone, czarne oczy świeciły wesoło, trochę po łobuzersku nawet. Stosując się do nowych, demokratycznych, bolszewickich czasów, dywizjoner był w „rubaszce“, bez żadnych, wpadających w oczy, odznak oficerskich. Na wielkiej, gładko przyczesanej, czarnej głowie miał zamałą, nazbyt kokieteryjnie na prawe ucho zsuniętą czapkę, uszytą francuskim krojem, a zwaną po czesku „kundiczka”.
Ujrzawszy Niwińskiego, wystawiającego głowę z poza stosu progów dębowych, Czeczek na chwilę zaniemówił, jak gdyby widmo zobaczył. Wtedy Niwiński, który go dobrze znał jeszcze z Kijowa, przyłożył rękę do kapelusza. Wpatrzony w niego dywizjoner zrozumiał, iż nie ma do czynienia z duchem, skończył swe przemówienie i poskoczywszy doń, zaczął się z nim serdecznie witać.
— Więc i ty tu, panie Wojciechu! — wołał, ściskając go serdecznie — Nie opuściłeś nas!
— Nie miałem się już gdzie schronić! — śmiał się Niwiński, ujęty tem powitaniem. — Alem też wpadł!
— Napadli na nas! — skarżył się Czeczek, biorąc Niwińskiego silnie pod ramię i prowadząc go do budki zwrotniczego, gdzie mieścił się jego sztab. — Ale nie poddamy się! Spłoniemy tu raczej, jak świeca, do cna, do ostatniego człowieka!
— Lepiej, Czeczku, nie spłońcie! — mitygował go Niwiński żartobliwie. — Wroga najlepiej przeżyć! Świeczka świeczką a dywizja dywizją. Każdy z twoich żołnierzy powie ci, że woli słońce od dwudziestofuntowej gromnicy, a cóż dopiero od świeczki! Kiedy weźmiecie Penzę? — dodał, ruchem głowy wskazując miasto, w którem rozszczekały się karabiny maszynowe.
— Lada chwila. Co? — zwrócił się pułkownik do jakiegoś „cywila“ — Do domu? Póki z Penzy nie wyjedziemy, nikomu na wyjazd pozwolić nie mogę.
— Wasz — stwo, ja cztery dni już w domu nie byłem.
— Ja cztery lata, a wciąż jeszcze muszę się bić.
— Dzieci w domu zostały.
— Dzieci! Szczęśliwy człowieku, wy macie dzieci, a ja, choć jutro mogę być zabity, nie mam ich!
— Gdybyś był, Czeczku, jeszcze dodał „Kto je za mnie zrobi!“ byłbyś stanowczo przesadził! — roześmiał się Niwiński.
W sztabie spotkał Niwiński kilku znajomych oficerów, ale rozmawiać nie można było. Wciąż buczał telefon, krzyczał Czeczek, wpadali żołnierze z raportami.
— Kiedy Penza padnie? — wołał Czeczek do kogoś przez telefon.
Położył słuchawkę, wielkiemi, czarnemi oczami powiódł po ścianie, jak uczeń, kiedy się namyśla nad odpowiedzią, wreszcie mruknął:
— Za kwadrans powinna paść.
I krzyknął do telefonu:
— Rezerw z rąk nie wypuszczaj! Nie zapalaj się! Trzymaj rezerwy! Ale możesz telegrafować, że Penza już padła! To ich trochę ochłodzi!
Trwał ogłuszający trzaskot karabinów maszynowych.
W tej chwili ktoś szarpnął drzwiami i do sztabu wpadł żołnierz z okrzykiem:
— Uż se to bili![2]
— Penza wzięta! — zawołał Czeczek.
Karabiny maszynowe cichły jeden po drugim.
Czeczek wraz ze świtą wyszedł przed budkę.
Niebo wypogadzało się. Z za chmur wyglądało słońce.
Żołnierze czescy tańczyli z radości.
Penza była już cicha.
Po wzięciu Penzy zapanowała wśród Czechów olbrzymia radość.
Bez dział, w kilka tysięcy ludzi zaledwie, w przeciągu doby wzięli duże, dobrze uzbrojone miasto, z małemi stosunkowo stratami, które pozwolili sobie ustalić na liczbie siedemnastu zabitych i kilkudziesięciu rannych, podczas gdy bolszewików padło około czterystu.
Rosjanie bili się po swojemu, szafując krwią szczodrze, ale niepotrzebnie.
Czesi czuli, że teraz żadna przeszkoda nie potrafi ich wstrzymać.
— Pojedziemy do Władywostoku! — wołali. — Nie oddamy broni, armat nabierzemy, ile zechcemy, a kto nam na drodze stanie — rozsiekamy!
Naprędce sklecony pociąg pancerny natychmiast wraz z paru eszelonami ruszył ku Syzraniowi i mostowi syzrańskiemu. Czesi nie mieli wprawdzie zamiaru zatrzymywać się dłużej w Penzie, jednakże tak dla własnego bezpieczeństwa, jak też, aby dać ludności upragnioną przez siebie możność bronienia się na wypadek pogromów i powrotu bolszewików, zaczęli organizować i uzbrajać straż obywatelską. Zaś ludność, widząc to i przekonana, że to początek końca rządów znienawidzonych bolszewików, nie taiła radości i na każdym kroku jawnie okazywała Czechom swą wdzięczność.
— Byłoby lepiej, gdyby się oni mniej cieszyli a więcej zbroili — mówił Ryszan, który pełnił funkcje komendanta miasta. — Ale to dzieci. Pojąć nie mogą, że my pojedziemy dalej, że oni zostaną tu sami i że bolszewicy na nich będą się mścili za swe niepowodzenie.
Brano też łup wojenny, który zresztą słusznie się wojsku należał, bo intendantura rosyjska oddawna już przestała o niem myśleć i żołnierze byli obdarci. Więc zwożono naprędce mundury, szynele, bieliznę, buty, amunicję, broń, derki, kociołki żołnierskie, połcie słoniny, mąkę, cukier, który służył też jako artykuł do handlu zamiennego z chłopami, łapczywszymi na ten towar niż na pieniądze, ładowano też tytoń i co było — z koszar czerwonej armji, intendantury i magazynów sowjeckich. Żołnierze „bielili“ z radością i systematycznie, zaopatrując się nawet w gramofony, zdobyte na „burżujach“ przez muzykalnych „krasnoarmiejców“.
Z dokumentów, znalezionych w komisarjacie czeskim, zdrada komunistów czeskich wynikała jak na dłoni.
Już podczas walk rozprawiali się z nimi żołnierze bezwzględnie i bezlitośnie. Niwiński słyszał, co opowiadano o zaskoczeniu komunistów czeskich na jakiejś wieży.
— Ja do niego przychodzę — opowiadał żołnierz czeski — a on mówi „nazdar” i rękę mi podaje! Powiadam mu: To ty mi tu „nazdar“? — sięgam ręką do „pulemiotu“ a „pulemiot“ gorący. O, ty sakramencki kluku! I jeszcze „nazdar“! Wzięliśmy go i zrzuciliśmy go z wieży razem z jego „pulemiotem“. Sou to darebaci! A był tam jeszcze jakiś pop ruski. Ten mi też powiada „nazdar!“ Jak go wyrznę kolbą w piersi „nazdar“ — poleciał przez okno!
Oburzenie na komunistów czeskich było niezmierne. Żołnierze, mówiąc o nich bledli i zgrzytali zębami, przysięgając, iż złapanych w Penzie przywódców strącą z mostu syzrańskiego do Wołgi, tymczasem zaś zamknęli ich w osobnej „ciepłuszce“, gdzie mimo sprzeciwu straży i oficerów, pastwili się na nimi, kłując ich szpilkami i bijąc bez miłosierdzia po twarzy.
Z tem wszystkiem jednak długo w Penzie nie popasano i po dwuch dniach dość rabunkowej gospodarki i prób zorganizowania „burżujów”, eszelony czeskie długim wężem ruszyły na wschód. Syzrań nie stawił oporu, przeciwnie, zaskoczony wypadkami onemi, według danych sowjeckich na dłuższą metę, wysłał do Czechów na dworzec delegację z prośbą o przysłanie choćby minimalnego garnizonu w celu ochrony przed czernią składów ze spirytusem. To wdzięczne i humanitarne zadanie Czesi jednak powierzyli „sowjetowi“ syzrańskiemu, pewni, iż każdy pozostawiony przez nich w mieście garnizon, ulegnie wycięciu w pień, im mniejszy tem oczywiście prędzej. Odmówili tedy, wciąż jeszcze licząc, być może, na ewentualne załagodzenie sporu z bolszewikami, zaznaczywszy przytem uroczyście, oni sowjetom wojny nie wydali, a tylko bronili się i będą się bronili przeciw tym, którzy na nich napadają lub chcą powstrzymać ich w drodze.
W gruncie rzeczy obie strony niezbyt były pewne swych sił i dlatego wolały uniknąć zatargu. Czechom było to niezmiernie na rękę. W ten sposób sprawa została załatwiona na razie ku obopólnemu zadowoleniu, jako że obie strony do boju się nie rwały, Syzrańczycy zaskoczeni, zaś Czesi niespokojni trochę o most syzrański i śpieszący się za Wołgę.
Nie stanął im jednakże nikt na drodze i pociąg pancerny, jadący wciąż w przedniej straży, nie natrafił na żaden opór. Przeto Czesi natychmiast obsadzili most i wzięli pod obstrzał działowy całą okolicę — działa znaleziono w Penzie — kontrolując bacznie ruch na rzece. Przeprawa przez Wołgę była zapewniona.
Wówczas dopiero ogarnęło Czechów radosne rozrzewnienie. Więc przecie historja nie zdradziła, więc przecie udało się, więc przecie postawili na swojem! Sami przed sobą bali się zdradzić z tem uczuciem, starali się utrzymać powagę i spokój, ale z min, sztucznie obojętnych widać było, że ich duma rozsadza. „Sława nam:“ — wołali od czasu do czasu z silnym akcentem na „nam”. Wiedzieli, że czynów ich bolszewicy nie będą mogli utrzymać w tajemnicy, a zatem, że cały świat pisać o nich będzie i mówić, bo to już chyba pierwszorzędna senzacja: Największy w Europie most w głębi Rosji obsadzony przez wojska czeskie, wojska narodu, który państwa własnego niema! Chciwi sławy i chełpliwi, jak wszyscy Słowianie promienieli dumą. Od tej chwili Wołga stała się tym żołnierzom droga, omal że nie na równi z Wełtawą lub Łabą.
Zagrawszy swe zawołanie — stary, obumarły już sygnał trąbki pocztowej — eszelon sztabu dywizji wyjechał z dworca penzeńskiego i stanął nad Wołgą dopiero o świcie — ale ani Ryszan ani Niwiński, „mieszkający“ tuż obok niego w eszelonie sztabowym, nie spali jeszcze. Obaj przyjaciele, otwarłszy drzwi wagonu, usiedli obok siebie na stopniach i patrzyli. Pociąg jechał powoli wsiami, leżącemi nad brzegiem rzeki. Wioski spały, otulone sadami, stojącemi w bladoróżowem i srebrzystem kwieciu. Na modrą wodę rzeki przygasającem srebrem prószył zachodzący księżyc. W powietrzu była świeża, modra cisza rodzącego się poranku, spokój i wonna świeżość nocy wiosennej, tającej w świetle dnia.
Rzeką sunął cicho wielki, biały parowiec. Daleko huknął wystrzał armatni. Zatańczyły na wodzie przywiązane do palów nadbrzeżnych czarne łódki rybackie.
Plantu kolejowego bacznie strzegli żołnierze czescy, niewyspani, zziębnięci, szarzy i bladzi w świetle porannem. Wszyscy mieli kwiaty u hełmów. Widząc siedzących na stopniu wagonu młodych ludzi, uśmiechali się do nich radośnie. Jeden z nich rzekł:
— Besztrajujemy całą okolicę w pobliżu mostu. Jednemu statkowi ustrzeliliśmy zadek. Kiedy będziemy mieli własną flotę?
Ryszan mówił:
— Wołga! Rozumiesz to? Myśl czeska nie będzie tu już praw pozbawiona! Widzisz tego kluka, tego małego żołnierza-tułacza? Hełm na łbie, u hełmu gałązka bzu, na bagnecie się oparł, stoi sobie mocno na krzywych nogach z wypiętym kuprem i uważa. Rozumiesz? On nie tylko na warcie stoi, on wie, że w tej chwili Wołga należy do niego i on kocha ją za to, bo wie, że ona jest dziś granicą jego czeskiej duszy. On tu tworzy poezję i historję czeską. O, jak kiedyś w te strony będą biegły oczy i dusze artystów i poetów czeskich, jak oni cień tego żołnierza będą chcieli wywołać z przeszłości.
— Dla was takie cuda są nowością! — odparł Niwiński — My oddawna już w tem pracujemy.
Ale Ryszan, wpatrzony w rzekę, mówił:
— Kiedyś sądziłem, że mistyczną, tajemniczą, zaklętą rzeką Słowiańszczyzny jest Dźwina.
— Wszystkie rzeki Słowiańszczyzny są święte! — wtrącił Niwiński.
— Ale Dźwiny do rewolucji Niemcy w żaden sposób sforsować nie mogli. Dźwina! Co za imię cudne! Uważasz, że piękna i sławna rzeka jest jak piękna i sławna kobieta. Serce bije jak bęben, kiedy się ją ma pierwszy raz zobaczyć.
Pokazała się mała i cicha stacyjka z napisem „Batraki“.
Eszelon zwalniał coraz bardziej w biegu, wreszcie stanął.
Ryszan wychylił się.
— O, przed nami stoi kilkanaście eszelonów! Nie ruszymy się stąd tak prędko. Chodźmy spać. Czekają nas piękne rzeczy. Jak to mówi Brzezina: Będziemy patrzyli w przyszłe dni jak w uwieńczoną zielenią jasność słoneczną, idącą ku nam przez rząd drzwi oszklonych.
Eszelon dywizyjny dopiero popołudniu wjechał na most.
Tu, gdzie nigdy jeszcze, nawet za bolszewickich czasów, nie wolno było wjeżdżać pociągom z otwartemi oknami, zaś na korytarzach i u drzwi wagonów stały straże z nabitemi karabinami, teraz swobodnie gospodarowali obcy żołnierze a chór młodych głosów śpiewał na całe gardło:
— Wołga, Wołga, mat' radnaja —
Dzień był słoneczny, olbrzymia rzeka, zebrana wiatrem w drobne, białe zmarszczki, stalowo-niebieska, majestatyczna. Na środku mostu chłodem od niej powiało i szumiącym wiatrem — był to oddech olbrzymki. A gdy pociąg, minąwszy z nieufną powolnością most, zaczął się oddalać, rzeka, rzekłbyś, kusić i nęcić uwzięła się odjeżdżających. Mieniła się wszystkiemi odcieniami błękitu, to modra cudnie, jak marzące jeziora włoskie, to aż granatowa, jak czarny szafir, dysząca czarem i nieokreśloną tęsknotą, podobną do nieokreślonej obietnicy.
— Cóż ty mi dasz? — myślał Niwiński, patrząc na rzekę. — Piękność jest nieustającem obdarowywaniem, więc cóż ty, krasawico, masz dla mnie? A nie łatwo mnie kupić, modrooka, bo choć piękna jesteś niezrównanie, mam ja już swą kochankę o srebro-zielonych warkoczach, daleką, dawno niewidzianą... Cóż ty mi dasz?
Nie zanosiło się na flirt i baraszkowanie.
Kilka wiorst za mostem eszelon znowu stanął.
Tam daleko, przed eszelonami, miała być jakaś olbrzymia fabryka, zaludniona przez tysiące zbrojnych robotników, którzy rzekomo zamierzali wydać Czechom bitwę. Była to wielka, artyleryjska fabryka amunicji a nazywała się Iwaszczenkowo.
Czesi przedewszystkiem rozesłali ludzi na wywiad.
Eszelony stały.
Oficerowie i żołnierze wysiedli z wozów i rozmawiali, leżąc na zielonem uboczu wysokiego nasypu kolejowego. Widać było wioskę: Domy czarne, ciche, łąki zielone, na grzbietach wzgórz niezliczone czarne, skrzydłami wymachujące wiatraki, a nad niemi, jakby dęte obłoki srebrne, lekkiem tchnieniem perłowem owiane.
Czesi byli w doskonałych humorach.
— Życie — malina! — wołał Ryszan, stojąc uśmiechnięty na zboczu wysokiego nasypu kolejowego — Malina tem słodsza i czerwieńsza, im śmierć bliższa. Za to, co przeżywamy, można odpuścić winy bolszewikom.
— Zwłaszcza tym, którzy już ziemię gryzą — zgodził się siedzący niedaleko oficer.
Rozległ się huczny śmiech.
Po kilku godzinach eszelony zaczęły ruszać.
— Siadajcie, bracia, jedziemy! — wołano z eszelonu sztabu dywizji.
Oficerowie hurmą skoczyli do wagonów, potrącając się i mocując ze sobą. Niwiński zderzył się silnie z Czeczkiem i wraz z nim wtoczył się na korytarzyk.
A Czeczek, wesoły i zadowolony z siebie, rzekł naraz:
— No, nareszcie znowu jesteśmy we wozach, jak przed pięciuset laty. Teraz już wszystko pójdzie dobrze. Panie Wojciechu, a tobie co się stało? Cóżeś ty taki pochmurny? Głowa do góry! Teraz już z pewnością pojedziemy na Daleki Wschód.
Niwiński uśmiechnął się kwaśno.
Podłe dręczyło go uczucie, podłe, ale niemożliwe do zwalczenia! Zawiść narodowa.
Napróżno chciał ją zagłuszyć, wałęsając się po wagonie od przedziału do przedziału, szukając towarzystwa, wdając się w dysputy polityczne. Wibrujący dumą i szczęściem Czesi, przejęci swym tryumfem, rozstrzygali wszystko kategorycznie, niemal rozkazująco a nawet śmiech ich brzmiał poczuciem wyższości nad drugimi.
Zmęczony tem przeszedł Niwiński do drugiego przedziału, który zajmowało dwuch socjal-rewolucjonistów, wyzwolonych przez Czechów w Penzie, niejaki Bruszwit, Łotysz, i jeszcze jakiś jegomość o paskudnej gębie zdegienerowanego neurastenikainteligienta.
Łotysz, olbrzymi, smagły chłop z twarzą zaślinionego wyżła, wyglądający i ruszający się w mundurze, jak prosty żołnierz, którym też niewątpliwie był, polemizował z Ryszanem. Z polemiki tej wynikało, że „es-erzy“ opierają akcję przeciw bolszewikom — robotnikom na elemencie włościańskim, jakoby nie bolszewickim, że finansowo popiera ich Francja, że w rzeczywistości to właściwie oni pracują pod firmą jenerała Dutowa w gubernji orenburskiej, że mają swoją silną organizację w Samarze i na Zawołżu i że za główny teren swego działania obrali właśnie zasiedlone ludnością rolniczą ziemie zawołżańskie, gdzie zamierzają zorganizować swą „bazę“ działań antybolszewickich, niezależną „republikę es-erowską“, któraby mogła prowadzić wojnę z „bolszewją“.
Było to istotnie tak zajmujące, że Niwiński na chwilę zapomniał o swoim zmartwieniu.
— Oto nowy Romulus i Remus, założyciele i twórcy nowego państwa! — ucieszył się w duchu. — Proszę, czego to niema w tych eszelonach!
— A skądże wzięliście się w Penzie? — zapytał naraz Bruszwita.
— Jechaliśmy właśnie za Wołgę w celu wywołania akcji przeciw bolszewikom. Bolszewicy byli na naszym tropie, mieli nas aresztować. Na szczęście wybuchła bitwa pod Penzą i — jesteśmy wolni.
— Doprawdy, co za dziwny zbieg okoliczności! — zdumiał się Niwiński.
Pomyślał, lecz nie powiedział:
— Kto to był tak przewidujący, kto wysłał tych ludzi za Wołgę tak, aby przecie w ostatniej chwili zdążyli...
Bruszwit mówił chętnie, dużo, szczerze i z zapałem, jak człowiek, który, podejrzewając, iż jest nieznacznie badany, stara się wywrzeć jak najlepsze wrażenie. Cechowała go faktycznie duża inteligiencja. Oczytany był, jak więzień polityczny, czytał wszystko z najrozmaitszych działów. Wyrażał się znakomicie, żargonem wiecowym władał świetnie, słownik miał bogaty, bujny, wyobraźnię żywa, wogóle robił wrażenie człowieka silnego i twórczego. Mimo to Niwiński, słuchając go, nie mógł się oprzeć wrażeniu, iż patrzy na aktora, który w danym razie — może zapomnieć roli i skompromituje swego partnera.
— Przepraszam was! — upewniał się jeszcze raz. — Więc wy jedziecie zakładać w Rosji nową republikę na podstawach socjal-rewolucyjnych?
— Tak jest! — przyznał założyciel przyszłego państwa poprostu, kręcąc papierosa z machorki, sypiącej mu się na podołek — Będzie się to nazywało z początku „Terytorjum Komitetu Członków Konstytuanty“, którego to komitetu obaj z towarzyszem mamy zaszczyt być członkami.
— Byczo! — bąknał Niwiński, z nabożną czcią spoglądając na twórcę dziejów.
Nad wieczorem eszelon stanął w polu. Czesi wysłali do Iwaszczenkowa parlamentarzy na pertraktacje z sowjetem. Istniała nadzieja, że do walki nie dojdzie, bo przewodniczącym sowjetu był Polak.
Ponuro czerniały po obu stronach pociągu olbrzymie płaty czarnoziemu, niby kolosalne fale, rysujące się przelewnemi linjami na tle nocnego nieba. I nie było widać nic, jak tylko te fale ziemi i niebo nad nią ciemne, chmurne, bez gwiazd.
A na drugi dzień eszelony stały w Iwaszczenkowie, oddanem przez sowjet bez boju. Niwiński wałęsał się wśród rozrzuconych dokoła magazynów setek dział różnego kalibru. Były tam i haubice i dalekonośne działa i „zenitowe”, służące do ostrzeliwania aeroplanów, a przypominające kształtem wielkie samowary niezwykłej konstrukcji. Szaro-zielonawe potwory i gady wojny walały się w niezliczonych ilościach na murawie.
Tu Czesi stali jakiś czas, zasłoniwszy tyły jednym bataljonem, pozostawionym nad Wołgą, wysuwając naprzód macki i oddając się różnym pożytecznym zajęciom. Podczas gdy żołnierze grali w piłkę nożną lub wysypiali się w słońcu na trawie, wywiadowcy myszkowali po okolicy, badając teren i śledząc, czy przypadkiem nie pojawi się gdzie kawalerja bolszewicka. Równocześnie „es-erzy”, porozumiawszy się z najbliższemi swemi organizacjami, zasięgali języka, usposobiali przychylnie dla Czechów, przygotowywali grunt pod swe przyszłe państwo, uzbrajali chłopów do walki z bolszewikami, a także szperali, gdzie się mogły podziać zamki od niezliczonych dział. Małych dział polowych było już dość, szło teraz o działa dalekonośne. Przydzielona do dywizji piąta baterja nie wątpiła ani na chwilę, że owe zamki się znajdą.
Zbierano siły do dalszego skoku.
Na Samarę!
Chorąży Curuś był żołnierzem austrjackim, jeńcem. Pochodził z Podhala, miał jakieś pretensje do księcia Hohenlohego o pstrągi, nienawidził Habsburgów, uciekł z obozu jeńców na Kaukaz, chcąc się przedostać do Anglików, w Baku natrafił na rzeź Ormjan, znowu popłynął Wołgą w górę, po drodze przyłączył się do transportu Serbów, nad którym objął komendę i który miał zawieźć do Wołogdy, w Penzie wpadł ze swymi ponurymi ochotnikami w moc Czechów i przystał do nich. O powierzchowność bardzo dbał, profil miał krogulczy, twarz ściągłą, bladą, oczy ostre, szare, orjentację nieprzejednanie „szturmową”, fantazję niesłychaną. Wyglądem przypominał tatrzańskiego zbójnika.
Dworski był skautem, pracował w konspiracji wojskowej, pełnił obowiązki kurjera, miał na pieńku z bolszewikami, wpadł w ich ręce w Penzie, ale go Czesi w porę odbili, tak że jeszcze zdążył brać udział w walkach ulicznych. Twierdził stanowczo, że ma dwadzieścia lat skończonych, był długi i chudy jak tyka, miał kudłatą, miękką i jasną jak len brodę i dziecinne, niebieskie oczy. Także przystał do Czechów, bo już nie miał się gdzie podziać.
Dr. Petrović był Czarnogórcem, młodym, uczonym prawnikiem i oficerem czarnogórskim a nawet reprezentantem politycznym tego królestwa. Ponieważ jednak rodaków swych w Rosji prawie że nie spotykał, a Serbom kłaniać się nie chciał, tułał się w eszelonach czeskich. Był bezwzględnym rusofilem, krótkowidzem, bardzo zacnym chłopem i nadzwyczaj odważnym żołnierzem. Z Polakami żył w przyjaźni.
Wszyscy trzej uzbroili się jak mogli i wyciągnęli z eszelonów przeciw bolszewikom.
Jechali drezyną.
Odwrócony plecami do towarzyszów i milcząc jak i oni, Dworski ze swym austrjackim Manlicherem w ręku, siedział na drezynie, całą uwagę skupiając wyłącznie na tem, by długiemi nogami nie wyrżnąć o jaki próg dębowy, wystający z toru kolejowego.
Jechało mu się bardzo niewygodnie, bo się ich na drezynę napakowało ilu wlazło: żołnierze łącznikowi, jakiś telefonista, artylerzyści, oficer z ręcznym karabinem maszynowym i amunicją i jeszcze ktoś tam. Trzeba się było dobrze trzymać, aby nie zlecieć, zwłaszcza na zakrętach, tem bardziej, że jazda była piekielna. Żołnierze przy korbie pracowali niezmordowanie, a że wiatru nie było i tor wciąż łagodnym spadkiem się obniżał, więc drezyna leciała, jakby miała skrzydła.
Ludzie, mimo iż nieledwie na kolanach sobie siedzieli, nie odzywali się do siebie. Zdawałoby się, że się nie znają, lub znać nie chcą. Zdenerwowani byli a właściwie — skupieni w sobie. Nie dlatego, że szli do bitwy. Ani bój ani śmierć nie była dla nich nowością. Ale tu — właściwie poraz pierwszy w całej, długiej wojnie — wojowali zupełnie na własną rękę i wyłącznie we własnej sprawie, na obcej ziemi, na terenie nieznanym i w warunkach takich, że każdy błąd mógł sprowadzić klęskę. Stąd każdy żołnierz czuł ciążącą na sobie odpowiedzialność.
To też Dworski, rozumiejąc to, rad był milczeniu. Wolał je od udawanej obojętności, a jeszcze bardziej od sztucznie wesołej niefrasobliwości, do której żołnierze czescy mieli szczególniejszy pociąg. W najcięższych chwilach błaznowali jak w teatrze. Ale towarzystwo zebrane na drezynie, nie miało już sił do udawania wesołości. Jechał żołnierz łącznikowy z arjergardji; choć niewiele opowiadał, przecie dowiedziano się od niego, że tam nad Wołgą, pod Bezenczukiem, na jeden jedyny bataljon czeski uderzyło sześć tysięcy Łotyszów z silną artylerją. Na przestrzeni dwudziestu pięciu wiorst ogień działowy z przodu i z tyłu — to nie usposabia wesoło.
Prócz tego Dworski nie umiał po czesku a niezbyt chętnie zdradzał się z tem, że nie jest Czechem. Przykrość sprawiało mu, gdy go pytano, skąd jest i co za jeden, a zwłaszcza gdy żołnierze czescy niezbyt szczerze i — jak mu się zdawało — nie bez pewnej wyniosłej i pysznej litości, ubolewali nad rozwiązaniem korpusu Dowbora-Muśnickiego, rozwodząc się nad jego uzbrojeniem i bogactwem. Dworski zawsze wyczuwał w ich słowach nutę: — A myśmy się rozbroić nie dali! — Upokarzało go to.
Tak więc, udając zamyślonego, nie odzywał się do nikogo i rozglądał się po okolicy.
Jak daleko okiem sięgnąć, nie było właściwie nic ciekawego. Kraj, miejscami płaski i zaorany, miejscami rozpękał się w głębokie jary i rozpadliny, jednakże nie dzikie, lecz wypełnione krzewiem i drzewami, stojącemi w krasie swej świeżej, wonnej, wiosennej zieleni. Znowu przypomniało się Dworskiemu wyrażenie „ocean ziemi rosyjskiej“. Okolica była przeważnie sfałdowana, więc pozbawiona dalszych perspektyw, kiedy jednak czasem z wysokiego nasypu kolejowego otwarł się widok na pola, wzrok biegł po nich jak po morzu zielonem, bez końca i kresu, łyskającem srebrzystem falowaniem zbóż i łąk aż ku dalekim, sino-fjoletowym krańcom horyzontu, gdzie białemi chmurami, jak watą, obetkane były podstawy szafirowego klosza niebios. Oczu Dworski oderwać nie mógł od tej masy ziemi, od tych przestrzeni niezmierzonych a żyznych, przywodzących na myśl ów stół z bajki, sam z siebie wyłaniający najznakomitsze potrawy. Czasami czerniały bezdrzewne, szare, drewniane wsie Czuwaszów z podejrzanie okazałemi cerkwiami, obficie z przymusowych składek ludności budowanemi swego czasu przez rząd w tych pogańskich stronach. Na niskich, płaskich wzgórzach stały pękate wiatraki, potrząsające nad wioską czarnemi skrzydłami. To znów na końcu łąki zjawiała się wieś rosyjska, ukryta w głębi popielato-zielonego sadu czy gaju, z wystającemi z gąszcza drzew pięciu kopułkami cerkiewnemi, których krzyże lśniły złociście na wysokościach. Ale pola były puste, wymarłe. Mieszkańcy, przerażeni pobliską bitwą, steroryzowani przez dzikie hordy bolszewickie i bojąc się nieznanych sobie wojsk czeskich, pozamykali się w chatach i nawet bydła nie wypuszczali na paszę. Kto słyszał tu kiedy ryk lecącego granatu? Gdy na tych polach poraz ostatni srożyła się wojna, ludzie strzelali do siebie z łuków lub łapali się na arkany.
Gdzieniegdzie pojawiały się już ślady niedawnych walk. To obok nasypu, na polach, to na samym plancie kolejowym, między szynami, widać było wielkie lejki, porobione w ziemi przez granaty, jakby rana wyrwana w ziemi. Zryta ziemia, czarna i tłusta, lśniła jak powidła. Ustępujący nieprzyjaciel wcale starannie zniszczył lewy tor. Bolszewicy w pewnych odstępach powyrywali szyny, uszkodzili też mostki, które jednakże saperzy czescy zdołali już naprawić, podparłszy je rusztowaniami, ułożonemi z progów kolejowych. Ze słupów telegraficznych, do potarganych strun arfy podobne, w żałosnych skrętach zwisały druty miedziane. Tu i owdzie można było zauważyć dołek, wykopany przez bezimiennego strzelca, w dołku nierzadko bandaż skrwawiony, szmatę i gilzy z wystrzelonych naboi, świecące w słońcu jak jaki odkopany skarb. W rowach walały się czerwone skrzynie z amunicji, puszki z konserw, połamane „dwukołki“ lub koła drezyn. Na wale koło toru lub przy budkach kolejowych, stały rzadkie placówki czeskie.
Drezyna z wzrastającą szybkością dudniła na szynach.
Dworski wykręcił się trochę i zerknął na żołnierzy, pracujących przy korbie. Dwaj smukli, silni chłopcy to pochylali się naprzód, to wyginali w tył tak, że aż im muskuły grały pod „rubaszkami“. Z pod stalowych hełmów lał im się na oczy obfity pot, twarze były czerwone z natężenia, „rubaszki“, rozpięte na piersiach, pociemniały i przemokły na łopatkach. Drezyna szła z góry własnym rozpędem, ale oni nie ustawali w pracy ani na chwilę. W innych okolicznościach klęliby, na czem świat stoi, kazaliby się w pracy luzować „pasażerom“ — dziś za nic na świecie nie pozwoliliby się nikomu wyręczyć. Zaś ci, co nie pracowali przy korbie, patrzyli na pracujących z chłodną złością i pogardą. Im jechała drezyna zawolno.
Wracając do dawnej pozycji Dworski mimowoli rzucił okiem na chorążego Curusia, który ulokował się niedaleko niego. Chorąży, uczuwszy na sobie wzrok młodego człowieka, zwrócił się do niego i mrugnął chytrze jednem okiem, dodając mu niby odwagi. Tuż koło niego stał uśmiechnięty i mrużący wciąż oczy Petrović, z krótkim karabinem, przewieszonym przez plecy. Wyglądał jak zwykle, niezgrabnie i nieudolnie.
Naraz Czesi zagadali coś między sobą, a potem jeden z nich wykręcił się na drezynie i krzyknął po rosyjsku, wskazując ruchem głowy:
— Smotrite, zdeś naszi leżat!
Dworski zwrócił głowę we wskazanym kierunku i ujrzał świeżo usypaną, czarną mogiłkę, a na niej biały, niski krzyż. Na poprzecznem ramieniu krzyża wisiały dwie furażki z czeskiemi wstążeczkami.
Żołnierze czescy pochylili się nad korbą tak, że drezyna susem skoczyła naprzód. Lecieli, jakby się bali spóźnić.
I Dworski przypomniał sobie, że idzie do bitwy. Ścisnął karabin w rękach. Zdobył go podczas walk ulicznych w Penzie na jakimś jeńcu austrjackim i cenił go sobie bardzo, ale teraz zaniepokoiła go trochę myśl, że bagnet austrjacki jest przecie znacznie krótszy od rosyjskiego. Pocieszał się tem, że będąc wysokiego wzrostu, miał bardzo długie ręce a przytem silny był w nogach, wygimnastykowany.
Coś za nim Czesi znowu zagadali żywo łamanym, rosyjskim językiem. Wiatr rwał słowa, więc Dworski nie zrozumiał, dopiero po chwili domyślił się, co ich tak zajęło. Oto ujrzał na plancie, obok szyn, kilka pokrwawionych trupów. Jeden miał fatalnie rozbitą głowę — na miazgę. Bura ciecz wsiąkła w ziemię dokoła rozbitego czerepu, z którego wypłynął mózg. Trupy już były wyzute z butów i obdarte.
— Zaczyna się! — pomyślał Dworski.
Istotnie, po chwili znów zobaczył trupa na środku plantu, między dwoma torami. Leżał, jak gdyby w cerkwi bił pokłony ziemne — na kolanach i twarzą do ziemi. Butów też już nie miał, a tylko brudne szmaty, któremi owinięte były jego nogi, drgnęły od pędu drezyny.
Po jakimś czasie wpadli między dwa wysokie bankiety, zarosłe żywopłotem. Jechali tak kilka minut, poczem drezyna wyleciała z jaru i zjechała w szerokie, otwarte pole.
Po lewej stronie toru, na łące, odpoczywał jakiś oddział czeski. Żołnierze złożyli broń w kozły, pozdejmowali hełmy i leżeli na ziemi, paląc papierosy i rozmawiając. Słychać było ich dziwny żargon wojskowy, pełen wyrażeń niemieckich a gęsto upstrzony poprzekręcanemi słowami rosyjskiemi. Niektórzy gotowali w kociołkach herbatę, kilku, korzystając z wolnej chwili, grało na łące w piłkę nożną.
Drezyna zwolniła biegu, wreszcie stanęła. Żołnierze zaczęli o coś wypytywać kolegów. Jeden z nich zeskoczył z drezyny i skierował się ku stojącej opodal grupie oficerów. Widać było, jak stanął przed nimi, przyłożył dłoń do hełmu i zaraportował.
Dopiero teraz, gdy ucichł turkot drezyny, Dworski usłyszał huk dział. Jedne — dość nawet żywo — biły bliżej, drugie dalej, ale nadewszystko wyraźnie wybijały się wymyślania graczy, ich roznamiętnione okrzyki i głuchy odgłos kopnięć w piłkę.
Na stosie progów kolejowych, szeroko rozkraczywszy nogi, stał młody oficer. Zwyczajem czeskim „rubaszkę“ miał rozchełstaną a zdjąwszy hełm, który trzymał w lewej ręce, prawą obcierał chustką głowę, spoconą, krótko ostrzyżoną, świecącą jak złota kula. Naraz z łoskotem włożył hełm na twardą głowę i wziąwszy się pod boki, zaczął krzyczeć:
— Znowu kopiesz, Klecando, a jutro mi do raportu przyjdziesz po nowe buty! Pamiętaj, będziesz chodził boso!
— Niczewo, bracie poruczniku! Zedrę buty z komisarza bolszewickiego; — odpowiedział młody głos z grupy grających.
— A właśnie, doczekam się tego! — z nietajonem powątpiewaniem wołał oficer.
— Bracie poruczniku! — odezwał się z uśmiechem leżący niedaleko żołnierz. — O buty teraz niema kłopotu! Na froncie wybierze, jakie zechce.
— To nie znasz Klecandy, bracie! — odpowiedział oficer. — Z bolszewika buty zedrze, ale je sprzeda a do raportu o nowe „zole“ i tak przyjdzie.
— To se wi! Jak pak by ne! — roześmiali się żołnierze.
Ale oficer, choć niby gniewny, oczu od grających nie odrywał.
— Matouszek wybornie kopie! — rzekł po chwili tonem znawcy.
— Pewnie! Półtora roku kopał w „Slawji!“ — objaśnił któryś z żołnierzy.
I znowu wszyscy w skupieniu bacznemi oczami obserwowali grających, za którymi już zaczęły gonić po błoniu wydłużone, fjoletowe cienie.
Grze przypatrywał się też nie bez zainteresowania Dworski, który w piłce nożnej celował i uważał, że Czesi, choć grają sumiennie, są trochę ciężcy. Zato dr. Petrović był zachwycony.
— Nieprawdaż, „golubczik“, że to bardzo pięknie i po rycersku! — mówił, zwracając się do Dworskiego. — Tam działa grają, ci żołnierze może już za chwilę pójdą w bój a bawią się tu jak dzieci...
— Nic dziwnego! — wmieszał się do rozmowy Curuś. — Jak kto przez kilka lat śmierci w oczy patrzy, to może zdziecinnieć.
— E, wy to znów po swojemu tłomaczycie! — uśmiechnął się dr. Petrović.
W tej chwili żołnierz czeski wrócił i skoczył na drezynę.
Ruszyli naprzód z taką szybkością, że Dworskiemu wiatr zagwizdał w uszach.
Wszędzie już widać było wojsko i żywy ruch. Lśniły hełmy, bagnety, dymiły ogniska. Nieco dalej stał, dziwnym cudem przesunięty na lewy tor — cały eszelon — kilkadziesiąt „ciepłuszek“, ozdobionych różnemi malowidłami i napisami, udekorowanych zielenią. Napół ubrani żołnierze, kręcili się koło wagonów. Kilku umączonych piekarzy, rozstawiwszy się, szybko przerzucało sobie z rąk do rąk świeżo upieczone, rumiane bochenki chleba. Na drucie, przetkniętym przez mosiężne gardy dwuch szabel, wbitych w ziemię, wisiał kocioł, w którym gotowała się kawa.
— Eszelon pierwszego pułku! — rzekł jeden z Czechów, jadących drezyną.
— A jeśli trzeba się będzie cofnąć? — spytał Dworski.
— Nie można. Niema gdzie.
— No — a jeśli?
Czech zwrócił ku niemu spojrzenie niebieskich, natarczywych oczu.
— My się cofnąć nie możemy! — rzekł z naciskiem. — Musimy naprzód iść.
— Ba jo! — rzekł drugi. — Żeby nie wiedzieć co — musimy iść naprzód, musimy Samarę wziąć.
Towarzysz jego już się rozpalił. Podrażnił go tajony niepokój.
— Dlaczegobyśmy nie mieli iść naprzód? — krzyknął, jakby się z nim kto kłócił. — Pod Bachmaczem było gorzej, tam na jeden nasz pułk szła cała dywizja niemiecka a przecie rozbiliśmy ją. A to tu nie są Niemcy!
— Bodejt' ne! — roześmiał się drugi — Dużo tu masz prawdziwych „krasnoarmiejców?“ Samej Madjar a Niemec! Nawet komando niemecke.
— Niczewo! Wszak my im to rozsekame! — odparł z zaciętością jego towarzysz.
I jakby na potwierdzenie tych słów wyszła nagle z za zakrętu partja jeńców, złożona z jakich dwustu ludzi.
Tu Czesi wstrzymali drezynę i, jadąc powoli, bystrym wzrokiem wpatrywali się w twarze żołnierzy „Republiki Sowjeckiej“.
Dworski przyglądał im się również z wielką ciekawością.
Jeńcy szli pod bagnetami, obdarci i brudni, niektórzy lekko ranni, obwiązani bandażem lub brudną szmatą, ci w zwykłych furażkach, tamci w „papachach”, inni z gołemi głowami, niektórzy już bez butów — żołnierze rosyjscy, hołota miejska, draby, różne wyrostki żydowskie, rabusie i rzezimieszki o strasznych fizjognomjach, ludzie gwałtem do wojska wzięci, Tatarzy, Kirgizi, wśród nich Chińczyków kilku — zbieranina dzika, krwawa, fanatyczna a bezmyślna, skuszona wysokim żołdem i nadzieją mordu i grabieży. Dreptali, jak stado, bezładnie i pokornie, trwożnie patrząc na najeżoną bagnetami gromadkę na jadącej coraz wolniej drezynie, obserwującą ich w milczeniu a okiem nieżyczliwem i badawczem.
Zaś Czesi patrzyli coraz groźniej i straszniej, bo wśród tej watahy dojrzeli sporą gromadę żołnierzy austrjackich w mundurach z różyczkami na czapkach. Szli czarni i brodaci Węgrzy, okrutni w zwycięstwie a podli i wiecznie żebrzący w niewoli, bandyci nocni i złodzieje, szli tchórzliwi w tej chwili i jakby zawstydzeni Niemcy, wrogowie i prześladowcy w domu, w okopach, w obozach jeńców i nawet tu, znowu w szeregach nieprzyjeciół, z bronią w ręku, znowu godzący na wolność i życie.
Wielką urazę i wielki żal mieli Czesi do Rosjan, do tych braci Słowian, z którymi jeszcze tak niedawno walczyli razem przeciw Niemcom, a którzy teraz za marne „kierenki“ sprzedawali ich tym właśnie swoim wrogom. Ale żołnierz czeski uważał Rosjanina za nieuświadomionego barbarzyńcę i nie mścił się na nim. Zdarzało się nieraz, że Czech, wziąwszy do niewoli Rosjanina i wykłóciwszy się z nim, dzielił się z nim machorką i puszczał go wolno z łagodnem napomnieniem:
— Nu, stupaj bolwan k czortu a to plocho budiet!
Ale na widok Niemców i Madjarów w egzaltowanej duszy tych żołnierzy rewolucyjnych budziła się mściwa nienawiść i wołało znów prastare hasło husyckie:
— Bijte, ubijte, nikoho neżiwte!
Więc i teraz zasępiły się twarze żołnierzy czeskich.
— Poco ich prowadzicie, „duraci!“ — krzyknął ktoś z drezyny do konwoju.
— Sztykiem te swolocz, sztykiem! — wołał drugi.
Zaś konwoj popędzał jeńców, chmurny i zły, jakby sobie to zajęcie poczytywał za hańbę.
Nieco dalej spotkano maszerujący na pozycję bataljon czwartego pułku.
Żołnierze, w uszytych krojem francuskich „calotte’ów“ czapkach, obwiedzionych czerwonemi „paspolami“, w dekoltowanych „rubaszkach“ a obwieszeni granatami, szli ze śmiechem, głośną rozmową i pogwizdywaniem, brzęcząc bronią, miedzianemi kociołkami i hełmami, przytroczonemi do pasa. Niektórzy z nich nabili na cienkie i długie bagnety rosyjskie olbrzymie, okrągłe bochny chleba, inni ciągnęli karabiny maszynowe na małych dwukołowych wózeczkach, podskakujących z chrzęstem na nierównym gruncie. Kilku młodych żołnierzy, ujrzawszy drezynę, rzuciło się ku niej, chcąc ściągnąć tego i owego na ziemię i usiąść na jego miejscu. Ale załoga drezyny kilku potężnemi kopnięciami podkutych i ciężkich trzewików angielskich odparła zwycięsko zuchwałych napastników i umknęła, ścigana gradem żartobliwych wyzwisk i grudami czarnej ziemi.
A wtem drezyna znów zwolniła biegu.
— Stop! Stop! — wołano.
— Pułkownik Czeczek! — rzekł ktoś.
Wszyscy zeskoczyli z drezyny i stanęli wyprostowani.
Czeczek, ubrany jak zwykle i ściśnięty swym białym pasem, wesoły i triumfujący, rozmawiał z jakimś żołnierzem. Opodal leżało na trawie kilku oficerów.
Działa biły gdzieś już bardzo blisko na prawo od plantu kolejowego. Słychać też było żywe „takanie“ karabinów maszynowych. Czasami odzywało się coś w rodzaju rozgłośnego gulgotania indyczego. To grały karabiny maszynowe w bolszewickich samochodach pancernych.
Pułkownik spytał o coś żołnierzy, którzy przyjechali drezyną a potem zwrócił się do całej grupy:
— Jeśli chcecie coś zobaczyć, to się spieszcie. Już im to pęka, już się rwie. Prawo skrzydło drgnęło. Za chwilę zacznie się „hurra“.
Tu przerwał, ale snać chciał jeszcze coś dodać, bo nie spuszczał wzroku z grupy, stojącej przed nim w milczeniu. I palnął mówkę:
— Zepchniemy tę publikę ku wodzie. Artylerja już odcięła odwrót czerwonej armji i bije w jej eszelony. Bolszewicy nie będą się mogli wycofać. Co nie zginie w boju, utonie w rzece lub w bagnach, resztę wytną chłopi. Nasi chłopcy mięsa też niemało natną. I poco to wszystko? Cóż za krwawe nieporozumienie! Sami widzicie, że armja czeska jest armją demokratyczną. Czemu na nas nastają, czemu napadają? Eto użasno, użasno! Tak — do swidanja, gaspada! A uważajcie na siebie! Wsiewo charoszawo!
Dworski cały ten czas stał, jak na węglach. Nie dlatego, że — zdawało się — tuż nad głową ryczały i pękały szrapnele, ale ponieważ z odgłosów bitwy domyślał się, iż tam dzieje się coś ważnego. Karabiny maszynowe terkotały nerwowo nierównemi salwami, snać łapiąc coraz to wyrywające się naprzód grupy strzelców. Artylerja po prawej stronie biła gwałtownie i pospiesznie. Młodemu człowiekowi roiło się, że słyszy komendę i krzyki ludzkie. Toteż, jak tylko pułkownik skończył, Dworski salutował, wykręcił się na pięcie i ruszył przed siebie plantem kolejowym. Tuż za nim szedł chorąży Curuś i Petrović.
— Skaut! — zawołał Curuś na Dworskiego. — Znasz teren?
— Nie.
— Więc gdzie się rwiesz? Chcesz wlecieć na „psa“?[3] Czy może masz jaki interes do tyłów bolszewickich? Trzeba wiedzieć, gdzie się jest.
Ale Petrović już zbiegał z wysokiej szkarpy.
— Niczewo nie widno. Idiom.
Szli przez jakiś czas plantem kolejowym. Już widać było tu i owdzie dołki, wykopane w szkarpie przez strzelców. W jednym — zupełnie jak w grobie, leżał trup, wyprostowany, sztywny, z woskową twarzą i otwartemi ustami. Walały się koło niego gilzy i białe puszki z konserw. Parę kroków dalej znów zobaczono w żółtym dołku trupa, zwiniętego w kłębek.
— Praktycznie to sobie urządzili — zauważył z zimną krwią chorąży. — Przysypać ich tylko ziemią i śladu niema. Phi, tu widzę cały klub! Zaskoczeni. Strzały z bliska! — objaśniał wskazując kilku okrwawionych ciał, zwalonych prawie na kupę, ze straszliwie porozbijanemi głowami.
— Kitajec! — z dziwnym jakimś uśmiechem pokazał Petrović żółtego trupa z charakterystyczną mongolską twarzą.
Dworski wzruszył ramionami.
— Pocóż ci się tu pchają?
Idąc dalej, wciąż już natrafiali na trupy, skrzynie z amunicją, porzucone granaty ręczne, kociołki, czasem broń. Raz poraz z wyciem wylatywały nad ich głowami szrapnele. Dworski mimowoli spoglądał w górę, jakby szukając wzrokiem tej krzyczącej śmierci. Ale nie widać było nic, prócz przeczystego, spokojnego, błękitnego nieba. Twarz przyrody pogodna, jasna, uśmiechała się.
Skręcili na prawo w głęboki jar, idący z prawej strony prostopadle do plantu kolejowego. Szli zieloną zaklęsłością gruntu, po krótkiej, spasionej trawie. Między wysokiemi, spadzistemi ścianami, dnem jaru, wiła się kręta ścieżyna. Tuż za pierwszym zakrętem, stoczywszy się po stromem zboczu i zatrzymawszy się na krzaku, dogorywał ciężko ranny żołnierz bolszewicki. Był nieprzytomny, cały we krwi. Bok i lewe ramię miał poszarpane granatem ręcznym. A dalej znów czerniało na trawie kilkanaście trupów.
Wtem Petrović, który szedł pierwszy, potknął się o coś i przystanąwszy, z uśmiechem pokazał towarzyszom ogromny bochen chleba w pokrzywie.
— Dla nich chleb — eto wsio! — mruknął pogardliwie.
— Myśleli, że tu będą leżeć miesiąc! — dodał chorąży, wskazując stosy puszek z konserwami mięsnemi — Patrzcie, baba!
Dworski drgnął.
Leżała przed nim kobieta. Z pod krótkiej spodnicy wystawały nogi w ordynarnych, żółtych pończochach. Twarz bezkrwista, z haczykowatym nosem, żydówka, jedno oko miała zamknięte a drugie — „ustawione na wieczność“ — jak to później określił chorąży. Ta drobna twarz, z nosem cienkim a drapieżnym jak dziób, przypominała Dworskiemu zarżniętą kurę. Ze wstrętem odwrócił od niej głowę.
— To jatki! — zauważył chorąży. — Miał Czeczek słuszność!
— Tak jest, panie chorąży.
Naraz ujrzeli żołnierzy czeskich.
Cała tyraljera, ukryta na dnie jaru, w hełmach i gotowa do walki, czekała na rozkaz. Żołnierze leżeli lub siedzieli, zrzadka tylko półgłosem rozmawiając, z oczami utkwionemi w oficerów, którzy, wdrapawszy się na pochyłą ścianę jaru, obserwowali bitwę poprzez gałęzie krzaków. Na nowo przybyłych prawie nie zwrócono uwagi.
Petrović, obrzuciwszy wzrokiem żołnierzy i oficerów, zwolnił kroku i z uśmiechem szepnął Dworskiemu:
— Przychodzimy jak nie można lepiej. Lada chwila pójdą do ataku.
To mówiąc, Czarnogórzec wskazał mu leżącego wysoko na brzegu jaru oficera z głową w krzakach. Dłonią wyciągniętą za siebie oficer ów nakazywał uwagę i milczenie.
— Chcecie iść z nimi? — spytał Dworski.
— W samom diele... Zajmująco byłoby popatrzeć na atak czesko-słowacki. Cóż? Pójdziemy?
Zaczął zdejmować z pleców krótki karabin.
— Chcecie iść z nami? — podejrzliwie spytał Czech stojący w pobliżu.
Dworski kiwnął głową.
— Tam „pulemioty”! I strzelają gęsto. Gniazdo.
— Niczewo! — odrzekł Dworski, starając się jednak nie patrzeć Czechowi w twarz.
Może — bał się. Była to pierwsza jego bitwa, bo walk ulicznych w Penzie za bitwę nie uważał. Być może — zginie teraz. Ale jakże nie iść, jeśli nawet czescy artylerzyści, nie zajęci przy działach, żołnierze taborów, nawet sztaby poszły się bić? Będzie on, gość ich, w takiej chwili wyskrobywał kociołki w kuchni eszelonowej? Albo może będzie się chował za ich plecami, gdy oni mają iść umierać?
Ogień karabinów maszynowych wzrastał. Po prawej ręce zerwał się krzyk, jak gdyby w oddali zakrakało stado kawek. Równocześnie zadudniły karabiny maszynowe samochodu pancernego.
W tej chwili leżący na górze oficer dał znak dłonią.
— Smirno! — rozległa się komenda.
Ludzie zerwali się, poprawili na sobie rynsztunek, ujęli w ręce broń.
— No, z Bożą pomocą, Tondo! — rzekł ktoś drwiąco.
— Wolę z granatami! — odpowiedział zuchwały szept.
— Pan Bóg jest z drzewa! — buntował się trzeci.
— Bracia — ku przedu! — rozległa się komenda.
— Chłopcy! — wołał jakiś młody chorąży do swego plutonu. — Kto chce jeszcze zobaczyć mamusię-Pragę, niech mi leci naprzód, jak na wyścigach!
— Dobrze, bracie praporcziku!
— Hurra!
Tyraljera jednym susem wyskoczyła z wąwozu i z gromkim okrzykiem rzuciła się naprzód.
Była sekunda, w której prawie każdy żołnierz, pomimo szczerego rozpędu, na mgnienie oka przecie zawisnął w skoku, jak cuglami szarpnąwszy mięśnie. To było w chwili, kiedy żołnierze, już na krawędzi jaru, dźwigali się, aby biedz dalej.
Każdy spojrzeniem krótkiem, błyskawicznem, starał się ogarnąć sytuację.
Szła znowu łagodnie, prawie nieznacznie wgłębiona, zielona fala ziemi, równocześnie podnosząca się ku prawej ręce, gdzie od błękitnego nieba odcinało się wyraźnie biało-pomarańczowe w popołudniowem słońcu, prostokątne obmurowanie z sylwetkami krzyżów — jużci cmentarz. Dworski widział — czerwonawe na jego tle — szybko naprzód posuwające się figurki. Z tamtej to strony dochodziło „hurra!“ i odgłosy nerwowej, nieporządnej strzelaniny.
Przed Dworskim, prawie już na dnie doliny, leżeli Czesi, strzelający z poza małych nasypów lub naturalnych wyniosłości gruntu. Nad tą linją drżała wciąż biaława fala powietrzna. Dalej teren podnosił się łagodnie i przechodził w grzbiet, z poza którego widać było zarośla czy też wierzchołki drzew. Przed owym grzbietem, na skłonie tej fali ziemnej, znajdowały się pozycje bolszewików a tuż naprzeciw „roty“ Dworskiego dymiło gniazdo karabinów maszynowych, angażowane w walce z dwiema grupami, które widocznie od dłuższego już czasu zachodziły je z obu stron i zdołały się dość blisko podsunąć.
Oddział, w którym był Dworski, leciał na wyścigi wprost na to gniazdo. Dopadając linji czeskiej Dworski ujrzał, że linja ta zrywa się leci naprzód. Szarpnęło powietrzem gromkie „hurra“ i grzmotnęło w powietrzu, jak gorąca fala.
Dworski był lekki i wprawny w biegu, więc leciał z wiatrem, podniecony przez kule, gwiżdżące mu wciąż koło uszu i nad głową. Wiedział, że idzie na karabiny maszynowe, ale czuł też, że dojdzie, bo po świście kul zorjentował się, iż górują. Teraz, byle jak najprędzej. Pragnął tego karabinu dopaść pierwszy, pragnął spojrzeć w oczy tym ludziom, pokazać Czechom, że jest żołnierzem a nie „obijaczem“, więc omal się nie rozpłakał ze złości, gdy tuż przed nim, nie wiadomo w jaki sposób, z ukosa, kilku żołnierzy czeskich wpadło na gniazdo. Mignął rzucony w biegu granat, trzasnął płomieniem, a już z tego ognia wyskoczył żołnierz i ugodził kogoś z góry bagnetem. Rozległ się przerażający krzyk, od którego Dworskiemu jakby coś pękło w oczach. Teraz już nie widział nic, prócz wzgóreczka z karabinami maszynowemi i jakichś cieniów za nim. Wtem ujrzał prawym bokiem odwróconego do siebie jakiegoś obszarpańca w austrjackim mundurze, bagnetem godzącego w Czecha, który się na niego zamierzył siekierą. Nie mierząc, machinalnie, lecz z błyskawiczną szybkością Dworski prawie że rzucił owemu obszarpańcowi swój karabin z bagnetem pod pachę. Bagnet ześlizgnął się po kości i głęboko wjechał między żebra — obszarpaniec potknął się, opuścił rękę z karabinem i pochylił naprzód głowę, po której Czech zdzielił go siekierą z taką furją, że aż chlupnęło. Prawie równocześnie mignął Dworskiemu w oczach obraz: Żołnierz czeski wbił bagnet w brzuch marynarzowi, który właśnie sięgał po granat — marynarz zaśmiał się dziwnie i złapał się za brzuch, jak małe dziecko, kiedy ma boleści; między rękami przesunął mu się długi, ciemną posoką zaczerwieniony bagnet i znów uderzył powyżej rąk, w dołek pod piersiami.
Marynarz padł w drgawkach.
Trwało to zaledwie parę sekund, poczem Dworski znowu znalazł się przed płytkiemi, żółtemi okopami. Może na pięć kroków przed nim huknął strzał i ktoś podniósł się, w tej chwili jednak na czole tego człowieka nad prawem okiem pokazała się krwawa plama i ciało ciężko opadło na ziemię. Równocześnie Dworski, zawadziwszy nogą o drut, runął na ziemię jak długi, wyrżnąwszy przytem boleśnie łbem o jakąś belkę.
Podniosły go czyjeś ręce.
— Wy ranien? — usłyszał głos Petrovicia.
— Nie, dziękuję wam! — odpowiedział Dworski, z płaczliwą miną trąc na czole guza, od którego mu wszystkie gwiazdy w oczach zaświeciły.
— Nie łżyj, ty jesteś Czech, nie Niemiec, ja cię znam, tyś jest z Budziejowic! — wołał czyjś drżący z gniewu głos.
— No, tak, jsem Czech! — zgodził się drugi głos dość zresztą butnie. — I co z tego?
Żołnierze czescy trzymali starszego już jeńca, podoficera austrjackiego z siwiejącą brodą.
— To ty, łotrze, przy karabinie maszynowym pracujesz, przeciw nam? To ty przeciw wojsku czeskiemu, choć sam Czech!
— Ja o żadnem wojsku czeskiem nie wiedziałem!
Żołnierze roześmiali się głośno, okrutnie:
— Nie łżyj, potworo!
— O wojsku czeskiem nie słyszał!
— Zdrajca!
Patrzyli na niego złemi, chłodnemi oczami.
— A w końcu — sakra! — no tak co? — szarpnął się podoficer gwałtownie. — Dawali mi po ośmdziesiąt rubli za godzinę przy „pulemiocie“... Mam w domu dzieci... Za pieniądze wszystko się zrobi...
— Taak? Za pieniądze wszystko się zrobi? No, to ja ci to zrobię zadarmo! Pepiku, pchnij go sztykiem!
Pepik powoli, zimno, szukając wzrokiem, gdzie najlepiej uderzyć, podniósł oburącz nad głowę karabin, bagnetem zwracając go w dół.
— Dzieci, moje dzieci! — wyjąkał jeniec, zbladłszy naraz i odwracając oczy od bagnetu.
— My jesteśmy też dziećmi swych matek a tyś do nas strzelał! Pepiku, kłuj go!
Pepik z rozmachem z góry uderzył jeńca bagnetem w pierś, raz, drugi.
Dworski odwrócił się.
— Dobij go! — usłyszał za sobą. — Tak to ma! Pies! Za pieniądze! Howado!
Głosy oddalały się, wreszcie umilkły.
— A ja myślał — etot mierzawiec ranił was! — odezwał się Czarnogórzec. — Zapalimy.
— Chodźmy! Tam się biją! — rwał się gorączkowo Dworski.
— Nie, tam się już tylko wyrzynają. Przyszliśmy na samo „hurra“. Proszę, oto papierosy.
Drżącą nieco ręką Dworski wyjął papierosa z podanej złotej papierośnicy i zapalił. Zaciągnąwszy się parę razy, uspokoił się trochę. Miał wrażenie, iż ocknął się z ciężkiego snu. Kręcąc papierosa w palcach przyglądał mu się jak chłop, który ogląda jedzone.
— Ze złoconym brzegiem! — rzekł bezmyślnie. — Nie tutejsze.
— Da, da, zagraniczne...
Dworski podniósł głowę i w zamyśleniu spojrzał na swego towarzysza. Petrović siedział naprzeciw niego na niskim nasypie ziemnym, jak senny, z twarzą stężałą a pomarańczową od czerwonego już słońca.
— A wy — nie ranni? — spytał Dworski, gwałtem wyciskając z siebie tę odrobinę kurtuazji.
Czarnogórzec odpowiedział przeczącym ruchem głowy.
Jakie stopięćdziesiąt kroków przed Dworskim, szaro-żółtawy w słońcu, szarzał gąszcz jakiś, ogród, sad czy gaj, z którego teraz dochodziły szybko oddalające się odgłosy bitwy. Zwróciwszy głowę w drugą stronę ujrzał Dworski pole, względnie już ciche. Na łące, przez którą biegł tak niedawno jeszcze, leżało kilku zabitych Czechów. Dalej, wzdłuż pozycji, gęsto czerniały trupy bolszewickie. Tam Dworski ujrzał też grupę żołnierzy czeskich, z których jeden pochyliwszy się, podniósł w górę siekierę. Krzyk zmienił się w wycie, ostrze siekiery błysnęło w powietrzu, stuknęło głucho i wycie zamilkło.
— Dobijają rannych! — ze wstrętem odwrócił się Dworski.
Ktoś tam protestował, gniewał się, ale jasno i wyraźnie dało się słyszeć zdanie:
— Ale! Będziesz się nad nim litował! Tak poco lazł? Madjar zatracenej! Lepiej go dobić niż zostawić tak w polu psom albo „baganom!“[4] A miejsca w naszym lazarecie niema...
Czarnogórzec, który rozumiał po czesku, tłumaczył Dworskiemu:
— Nieuniknione następstwo wojny, prowadzonej w takich warunkach!
— Krwawy naród! — trząsł głową skaut.
— Ci są gorsi! To prawdziwe hieny.
Wskazał na gromady chłopów i bab, zbliżające się ostrożnie, lecz świadome swych celów. Jaki taki przystanął nad trupem, i — kiwając nad nim głową żałośnie — szacował buty, mundur, zerkając, czy kto nie patrzy. Drugi leniwo i od niechcenia schylił się, podniósł coś, oglądnął, zważył w ręce lekceważąco, już chciał rzucić, ale zlitował się przecie i przedmiot oglądany spuszczał w kieszeń fałdzistego „armjaka.“ Ujrzawszy te miłosne zachody „chrześcijan“, patrole czeskie wnet krzykiem spędziły ich z pola. Żołnierze ze spotkanego przedtem bataljonu, a który dopiero teraz nadciągnął, rozprószyli się po łące, oglądając ślady niedawnych walk. Skrzętniejsi zbierali rozrzuconą koło pozycji broń, ściągali na jedno miejsce skrzynie z amunicją, płaszcze, czapki. Ich czarne sylwetki rzucały na łąkę ciemne, ruchliwe, jak gdyby szperające za czemś cienie, niby macki wydłużające się lub kurczące.
— Chodźmy. Późno już się robi.
Czarnogórzec w milczeniu wstał, zarzucił na plecy swój krótki karabin i ruszył wzdłuż pozycji.
Wszędzie to samo. Zakrwawione zwitki bandażów, wystrzelone gilzy, ciała nieruchome, puszki z konserw. W jednem miejscu walała się czerwona austrjacka czapka kawaleryjska.
Gąszcz, zauważony przez Dworskiego, okazał się wsią. Pod wsią plant kolejowy przecinał gościniec. Na gościńcu stał samochód pancerny, bezbronny już, niestraszny, do dobrodusznej lokomobili podobny. Kręcił się przy nim chorąży Curuś.
— Nawet zwierciadła z peryskopu powykręcali! — wołał, zauważywszy Dworskiego.
— To się wie! — krzyknął z oburzeniem oglądający maszyny żołnierz czeski. — Nasi chłopcy przedewszystkiem muszą sobie pobielić. Co mu tam, że „bronirak“[5] bez tych zwierciadełek ślepy, dla niego najważniejsze, żeby miał w czem swój głupi „g’sicht“ oglądać.
Znowu pędzono jeńców, przeważnie Madjarów i byłych żołnierzy austrjackich, między nimi kilku piechurów niemieckich w czapkach bez daszków.Za nimi z dumną, rozpromienioną miną, wśród śmiechu i żartów niósł żołnierz czeski zdobyty i zwinięty czerwony sztandar.
— Chodźmy tam, do tego ogrodu — mówił Petrović, wskazując Dworskiemu kilka chałup, a za niemi sztachety, furtkę, ogród i w jego głębi wysoki komin fabryczny.
— Można — zgodził się Dworski.
— Uważajcie w tym ogrodzie, żeby was kto nie postrzelił! — wołali za nimi Czesi. — Tam oni pewnie jeszcze w krzakach siedzą.
Minąwszy chałupy, przed któremi leżały sztywne, martwe ciała, skierowali się ku ogrodowi we trzech, bo i Curuś się do nich przyłączył. Czarnogórzec pchnął furtkę. Otwarła się z cichym, melodyjnym zgrzytem. Pokazała się wysadzana po obu stronach grządkami kwiatów szeroka ścieżka, wysypana żółtym piaskiem i starannie wygracowana.
Zachodzące słońce zsunęło się za gęsty żywopłot, który teraz, odcinając się czarno od seledynowo-pomarańczowego nieba, ledwie gdzieniegdzie czerwoną smugę światła przepuszczał. W ogrodzie było już ciemnawo, cicho i spokojnie, kwitł bez i jaśmin, ale na grządkach leżały trupy.
Ruszyli dalej.
Ogród kończył się zupełnie prostopadłą ścianą, z której wiódł nadół czerwony, długi pomost, wysoko zawieszony w powietrzu. Stała tu cegielnia i wszędzie widać było suszące się cegły, zaś poniżej ściany, na końcu obszernego podwórza, wielki, czerwony komin fabryczny.
Chorąży zatrzymał się, rzucił okiem bystro na prawo i lewo, poczem zaczął szybko, schodzić pomostem nadół. Długie, cienkie deski zadrgały i zakurzyły czerwonym obłokiem. Śmignął po nim z za komina fabrycznego promień słońca i oto chorąży wszedł w krwawą chmurę. Za nim Czarnogórzec, na końcu Dworski.
— Ostrożnie! — napominał szeptem Curuś.
Szli cicho, lecz kroki ich mimo to zatętniały głośno na cienkich deskach, wprawionych w nierówne drganie.
W podwórzu nadole stała piękna „dacza“ w rosyjskim stylu, jakby „laubzegą“ lub nożyczkami w drzewie misternie wycięta. Dacza była złota, nad werandą miała śliczną a bogatą koronkę drewnianą, okiennice różowe z zielonemi brzegami, a na nich białe kwiatki — zaś cały dom w kwitnącym bzie i zieleni. Przed werandą, bokiem do schodzących zwrócona, siedziała na schodkach niemłoda już, otyła kobieta, w szerokim, niebieskim szlafroku. Choć na pomoście kroki wyraźnie się rozlegały, kobieta nawet głowy nie odwróciła, rzekłby kto, zastygła i obumarła w bólu i zapamiętaniu. Z twarzą również niemą lecz przecie zwróconą ku zbrojnym żołnierzom, i na wszelki wypadek szybko, schodził z za węgła — dacza była na nierównym gruncie — stary, wysoki, typowy „mużyk“ rosyjski z długą, białą brodą, spływającą na ciemnogranatową, jedwabną rubaszkę letnią — zaś tuż prawie przed werandą, z rękami szeroko rozrzuconemi i z głową w kałuży krwi, leżał trup „krasnoarmiejca“. Podwórze, oczywiście jak wymiecione — ani śladu kury, kaczki, ani kawałka bielizny na płocie, ani jednego garnka lub misy — wszystko przezornie pochowane, a może skradzione.
Chorąży na mgnienie oka zatrzymał się przy trupie. Zaniepokoiły go jego nowe, mocne, wysokie trzewiki sznurowane.
— Eto bolszewik? — zapytał starego.
— Da.
— Szkoda tych butów! — westchnął chorąży po polsku, zerknąwszy w stronę Dworskiego.
— Przyjdą Czesi, to wezmą.
— Toby jeszcze było pół biedy, ale ten stary mi się nie podoba! — narzekał chorąży. — Zanadto przy tym trupie waruje.
Zwrócił się znów do starego:
— A bolszewiki tut' jest’?
— Nie znaju. Możet byt’ jest'. Sad u mienia balszoj!
Tuż za domem otwierał się szeroki widok na jakieś ramię czy dopływ Wołgi, a dalej na nadwołżańskie grzęzawiska i fjoletowe na nich — wieczorną dobą — gęste trzciny i kamysze. Że wieczór był nieopisanie pogodny i cichy, więc kamysze owe stały nieruchomo, smużkami ciemnemi fjoletu wybiegając na świetnie złotą lamę nieba, odbijającą się też jasnemi płatami w czarnej, nieruchomej wodzie. W powietrzu był spokój poważny i dostojny.
Chorąży Curuś skręcił w milczeniu i wraz z towarzyszami posuwał się ostrożnie brzegiem rzeki ku niedalekim, ogrodowym jeszcze zaroślom. Cisza była i pustka, a przecie naraz czyjaś ręka wychyliła się z owych zarośli i jednem skinieniem rzuciła na ziemię chorążego, Czarnogórca i skauta.
Pełznąc dostali się do zarośli.
Z bronią do strzału gotową leżało w krzakach czterech Czechów. A dalej była nad brzegiem łąka, ujęta z trzech stron leszczyną i młodym lasem. Na środku łąki widniał mały nasyp dołku strzeleckiego, przez który przerzucony leżał samotny trup, zaś nad samą rzeką kilkadziesiąt jakichś figur, ciemnych przeciw światłu, w milczeniu a pospiesznie krzątało się koło kilku sporych, czarnych czółen rybackich. Tuż przy brzegu było kilkadziesiąt łokci przestrzeni otwartej, ale dalej zaczynały się wysokie trzciny, ciągnące się Bóg wie jak daleko.
Zorjentowawszy się w sytuacji, Dworski natychmiast przygotował broń do strzału. Zauważywszy to któryś z żołnierzy czeskich, z furją zaczął mu wygrażać pięścią, wyszczerzeniem zaciętych zębów i groźnem spojrzeniem, zabraniając mu strzelać. Dworski z pogardliwym grymasem skinął mu ręką, a potem stuknął się w czoło palcem i wzruszył ramionami, co miało znaczyć:
— Za kogo mnie bierzesz, durniu jeden? Czy ja jestem warjat?
Na co Czech znów odpowiedział uśmiechem i porozumiewawczem kiwnięciem głowy.
Nagle z przeciwnej strony gruchnęło kilka wystrzałów. Pif! Pat! Pif! Paf! Ktoś się tam nad rzeką przewrócił, ktoś krzyknął. W tej chwili i Czesi, leżący po tej stronie, dali ognia, a wraz z nim Dworski i jego towarzysze. W grupie nad wodą zamachano białą chustką. Strzelanina ustała. Po drugiej stronie łąki zawołano kilkakrotnie: — Brosaj orużje! — na co bolszewicy bezładnie zaczęli rzucać o kilka kroków przed siebie karabiny, szable, granaty.
Po jakimś czasie i zapewnieniu, że wszystka broń została odrzucona; z zarośli po prawej stronie wyszło trzech żołnierzy czeskich — naprzód jeden, młody, smukły olbrzym w hełmie, z ogromną kiścią bzu po lewej stronie, za nim dwuch żołnierzy z czwartego pułku. Szli zwolna, z bronią w rękach, ale bez przesadnej ostrożności. Młody olbrzym, ująwszy broń pod pachę, idąc, zapalał fajkę. Gasła mu. Podszedłszy na parę kroków do grupy, zaczął z nią rozmawiać, trzymając w lewej garści fajkę, zaś w prawej zapalniczkę benzynową. W tym momencie podniosło się czyjeś ramię i z grupy huknął strzał rewolwerowy.
Czesi natychmiast zaczęli strzelać — zaś młody olbrzym, chwyciwszy karabin jak do pchnięcia, uderzył nim w gromadę ludzką, wyprostował się i niby parobek widłami snop, tak on z kupy tej, również już pryskającej strzałami, podniósł w górę jakieś ciało i rzucił za siebie. Dworski, który przerażony patrzył na tę scenę, spostrzegł, że to była kobieta.
W kilka chwil później na brzegu pozostała, zlana czerwoną posoką, kupa ciał, a tuż przy brzegu, napół pod wodą łódka, przeciążona niespodziewanie bogatym połowem.
— Alem ją przeniósł! — ze śmiechem chwalił się olbrzym. — Opaskę „Czerwonego Krzyża” miała, a na pięć kroków strzelała do mnie... Żydówka! A oni tych „wintowek“ mieli „skolko dusze ugodno“. Widać stąd już jakaś partja uciekła...
— No, ci nie uciekną!
— A nie! Ale jak widzieli, że nas z tej strony trzech, myśleli, że was tam też więcej nie będzie, a ich kupa była... Nie chcieli się poddać...
— I myśmy dostali pomoc — trzech ludzi...
Szli łąką, ku owemu małemu nasypowi, rozmawiając.
— Popatrz się na tego duraka! — z podziwem przerwał nagle olbrzym. — Tych konserw to on tu ma na cały „wzwod“![6] Przisambuh, cały „verschlag” patronów a ten chleb...
I oczyściwszy w ziemi bagnet z krwi, podniósł nim ogromny bochen chleba.
— A chleba majou pieknej! — chwalił, zarzuciwszy karabin z bochnem na ramię.
Tak z głośną rozmową i śmiejąc się, weszli w gąszcz, starając się iść jeden za drugim. W pewnem miejscu Dworski chciał zejść ze ścieżyny na bok, ledwie jednak ruch zrobił w tym kierunku, z ciemności krzaków zwierzę jakieś z wyciem skoczyło na niego. Błysnął mu w oczach blask dwuch wściekłych białek i mignął potworny pysk niby żółtego kota — a naraz kot ten, szarpnięty jakąś siłą, skręcił się w skoku i padł na ziemię, gdzie Petrović rozbił mu czaszkę dwoma uderzeniami kolby.
— Krucisakralaudon! — zaklął olbrzym. — Ale się przeląkłem! Mało się nie po... ze strachu! No nie, Ferdo?
— Co... co to? — wyjąkał Dworski.
— Chińczyk! — rzekł Petrović.
— Co za krwiożerczy naród!...
— Może — krwiożerczy! — z pewną ironją zgodził się Petrović. — Popatrzcie.
Z krwawej bryły, która jeszcze przed chwilą była głową ludzką, pełzł, jak wąż, długiemi skrętami czarny warkocz.
— To „chodja”, zwykły sobie handlarz, a nie bohater... Zaś skoczył na was — ze strachu... po tem, co widział. Nóż mu tylko pozostał — z nożem skoczył.
Późnym wieczorem, eszelonem zdobytym na bolszewikach, jechał Dworski wraz ze swym Czarnogórcem pod Samarę. Eszelon nie był bardzo elegancki — dosięgły go granaty artylerji czeskiej, która tu i owdzie okna w wozach znacznie rozszerzyła. „Ciepłuszki“ zajęte były częściowo przez pasażerów, którzy nie mogli sami wysiąść, choć stanowczo znaleźli się u kresu wszelkich swych wędrówek na tym wiecznie kwitnącym padole. Ściągano ich tedy za nogi i ręce wprost na ziemię i siadano do wozów lepkich od krwi i jej ckliwego zapachu.
Cudem znalazł się na jednej stacji kipiątek na herbatę, na drugiej udało się przygrzać konserwę — o chleb nie trzeba było żołnierzy długo prosić.
Wciąż jeszcze opowiadano: sobie o bitwie. „Jak go zamaluję”, „jak go pchnę“, „jak go zajadę siekierą“ — słyszało się przez dłuższy czas, jak po karczemnej bójce parobków. Powoli jednak temat wyczerpał się, chłopcy posiadali, jak kto gdzie mógł i zaczęli śpiewać — najprzód czeskie pieśni, potem rosyjskie a wreszcie małoruskie z ostatnich postojów na Ukrainie. Wiosenną, chłodną nocą nadwołżańską, nie spiesząc się, jechał eszelon, którego zakrwawione wagony huczały piosenką o dziwnie poprzekręcanych słowach:
Czem torgujesz?
Jabliczkami.
Z kiem gulajesz?
Z chochluszkami.
Wcisnąwszy się szczęśliwie w kąt wagonu, Dworski zasnął.
Zbudził go ruch, postukiwanie kolb o deski, zaspane głosy ludzi.
Pociąg stał.
— Wysiadać na prawo! — rozległa się cicha komenda.
„Ciepłuszka“ była otwarta na przestrzał.
Po lewej ręce widać było mokradła, wodę, a daleko za wodą, jak naszyjniki z pereł lub brylantów, długie sznury świateł.
— Co to takiego? — spytał zaspany jeszcze Dworski.
— Prędzej! Prędzej! — wołano. — Wyłazić!
Nie wiedząc, co się dzieje, Dworski wyskoczył na prawo.
W ciemnościach maszerowało wojsko, blado świecąc bagnetami.
W zamkniętej szczelnie „ciepłuszce“ było zupełnie ciemno.
Chłód przejmujący zbudził Niwińskiego, który dopadłszy jakiegoś eszelonu po trzech dniach poniewierki na froncie, wprosił się do „nieznajomej ciepłuszki“ i wyciągnąwszy się na czyjemś pustem posłaniu, zasnął jak zabity. Licząc na upalną wiosnę, promenował po świecie w jednej jedynej „rubaszce” na gołem ciele, szynel pozostawiwszy w eszelonie, nie wiedząc, iż wiosenne noce nad Wołgą bywają zimne, co się zowie. Przez trzy noce zrzędu dzwonił tak namiętnie zębami, iż ślubował sobie, że zedrze szynel z pierwszego lepszego trupa — niestety, na placówce, na której jego sekcję wśród bagnisk zapomniano — żołnierze czescy twierdzili, iż bezwarunkowo zapomniano — nietylko uprzejmego trupa, ale nawet żywego człowieka nie było na lekarstwo.
Nie mogąc spać z przenikliwego ziąbu, daremnie macał dokoła siebie, szukając bodaj derki nieobecnego właściciela posłania. Ten jednak derkę prawdopodobnie dawno już sprzedał, po spartańsku zadawalając się płaszczem, z którym się jednak przezornie nie rozstawał.
A ziąb brał coraz gorszy i jeść się chciało i stopy bolały od przemoczonych onuc, które zwinęły się w grube i twarde wałki. Niwiński z wielkim gustem zapaliłby na pociechę i dla rozgrzewki papierosa, ale machorkę miał w chlebaku, bibułki Bóg wie gdzie, a zapałki też się gdzieś zapodziały. Trzebaby wstać, przystąpić do organizacji tego papierosa — na takie zimno! Lepiej leżeć, trząść się i kląć w duchu.
Słychać było równy i głęboki oddech śpiących, z których jeden czasami mówił coś niewyraźnie przez sen. Z pola dolatywało idyliczne kumkanie i rechotanie żab, a czasem odzywały się rzadkie, pojedyńcze strzały karabinowe, niekiedy tylko przechodzące w gęstszą, nerwową strzelaninę.
— Ta-ta-ta-ta-ta! — zaklekotał daleko „pies“.
— Bolszewicki, czy nasz? — mimowoli myślał Niwiński, — Prawdopodobnie bolszewicki. Nasi myszkują pod miastem, a oni się denerwują... A swoją drogą dobrzeby było skończyć raz już z tą Samarą.
Trzy dni temu Czeczek rozbił bolszewików pod Lipiagami tak, że z kilkutysiącznego oddziału ledwie paręset ludzi zdołało ujść, przedostawszy się łódkami przez bagna Świnuchy. Niwiński na własne uszy słyszał, jak Czeczek wysyłał do Samary pierwszy bataljon pierwszego pułku, każąc mu przejść przez miasto „ceremonjalnym marszem i ze śpiewem“. Most na Samarce miał być wolny. Bataljon poszedł, jednakże rozwiedka zastała na moście samochód opancerzony i wogóle — coś się naraz tak zepsuło, że ani rusz naprzód.
— Psiakrew z tym mostem! — zaklął Niwiński.
Sto trzydzieści sążni długości, most żelazny, kolejowy, broniony przez specjalną pozycję i całe miasto zresztą... Z jednej strony Samarka, mniejsza rzeczka, trochę jednak większa niż Wisła pod Krakowem, z drugiej Wołga, poniekąd w świecie znana...
— Buch... buch! — zahuczały pojedyńcze, jakby senne wystrzały.
Zagrały głośniej żaby, zaskrzeczały jakby triumfalnie, złośliwie chichocąc.
Dały się słyszeć ciche kroki.
Ktoś szarpnął zasuwą „ciepłuszki“, otworzył ją szeroko, jedną ręką oparł się na podłodze, drugą chwycił się klamry — i skoczył. Na tle księżycowego pejzażu, połyskującego stawami, błotami, kamyszami i jakby paciorkami odległych świateł elektrycznych, zarysowała się czarno postać żołnierza w szynelu i francuskiej czapce rogatej, z karabinem, przewieszonym przez plecy.
— Czwarty pułk! — pomyślał Niwiński.
Cień kołysał się przez chwilę i ważył w powietrzu, wreszcie przechylił się na stronę wozu, wlazł i wstał. Zasuwa znowu szczęknęła i ciemności zaległy „ciepłuszkę“. Nowoprzybyły znał tu jednak snać każdy kąt, bo przesunąwszy się koło stojącego w środku wozu pieca żelaznego, odrazu dotarł do posłania, na którem leżał Niwiński. Natknąwszy się na jego nogi, siedział chwilę bez ruchu.
— Zdaje mu się, że jest w cudzym wozie! — pomyślał Niwiński.
Odezwał się głos wyraźny lecz ostrożny, na wszelki wypadek trochę stłumiony.
— Honzo! Honzo! Słuchaj! Honzo!
Ktoś poruszył się na górnym posłaniu i chrapnął.
— Honzo! Żiszmarja, człowieku, czemu nic nie mówisz?
Niewidzialny Honza kopnął nogami w ścianę, sapnął i mruknął:
— Co chcesz?
— Honzo, ty śpisz? — pytał niewinnie nowoprzybyły, chcąc tem oczywiście jak najbardziej wybić ze snu Honzę i zapewnić sobie na dłuższy czas jego towarzystwo i przytomność umysłu.
— Sakra, ne walaj duraka, ty wole jeden! — zwymyślał go Honza z czeska po rosyjsku. — Co chcesz?
— Kdo tu leżi na mym „fleku“, ne wisz? — pytał nowo przybyły, niezrażony złym humorem Honzy.
— To brat jeden z pierwszego pułku. Przyszedł z frontu — pry, trzy noce nie spał. Zwalił się na twój „flek“ wieczorem i śpi furt.
— Masz co jeść, Honzo? Mnie ci się chce żreć!
— Posłuchaj, Waszico! — odezwał się nowy głos z drugiej strony wozu. — Frania tam zostawił „kotilek“[7] kawy, „podegrzej“, ja się też napiję.
— Kawa? — zaśpiewał żałośnie Waszica. — Żeby tak konserwa!...
— Dam ci konserwę, ale rozpal w „Czuguncziku“[8]. Trzęsie mnie. Może mi kawa pomoże.
— Choroszo! — zgodził się ochotnie Waszica.
Słychać było, jak szukał czegoś w ciemnościach. Zaszeleściły trzaski, szczęknęła zapalniczka benzynowa, zahybotał w powietrzu żółty płomyczek i zahuczał ogień w żelaznym piecu.
Waszica zapalił świeczkę i przy jej blasku rzucił okiem na Niwińskiego, który udawał, że śpi.
— Nie znam go.
— Nic dziwnego. Dużo jest teraz „nowobrańców.“ W Penzie pry przyszło siedmiuset. Nasi jeńców zewsząd ściągają. Powszechna mobilizacja. Ktoby tam wszystkich znał!
— Mówił mi dzisiaj Honza Hetnerów, że w Samarze „es-erzy” i Serbowie już się biją z bolszewikami.
— Es-erzy że się biją? To są poserzy!
— Serbów w Samarze jak tysiąc będzie... Może to oni?
— Nie gadaj głupstw! — żachnął się ktoś na górze. — Zaraz by się bili! Nie słyszysz, jak cicho? Będą ci się bili — bez nas! Jak my przyjdziemy, to jo, „drugoje dielo“, wtedy każdy będzie bohaterem, ale póki my się bijemy, golubczik, to oni siedzą cicho i udają bolszewików.
— To se wi! — burknął Honza. — Waszico, która godzina?
— Późno już. Jedynasta.
Wtej chwili zagdakał rozgłośnie karabin maszynowy. Zbudziły się karabiny ręczne. Trwało to parę minut.
— Co się tam dzieje? — spytał, jakby sam siebie, Honza.
— Sakra, Żiszmarja Jozefe! Ten most, ten most! Dla wszystkich mosty są poto, żeby mogli po nich przejść, dla nas — żebyśmy przed niemi stali!... Sierotki my biedne!
— Ale milcz! Ja ci napluję na ten most! Komenda temu winna! Oficerów nie mamy! To jest wojna? To są austrjackie manewry a nie wojna!
— Daj spokój, Waszico, to puste gadanie! — odezwał się znowu głos z drugiej strony wozu. — Oficerowie nic nie winni. To wisz? Pułkownika nam pod Lipiagami zabili...
— Już zabili! Nie zabity, ale ranny!... Nogi mu z „pulemiotu“ przesiekło...
— Przesiekło pod Lipiagami — a dziś umarł.
— Poco się pchał, howado! — z pasją krzyknął Waszica, rzuciwszy czemś o ziemię. — Mówili mu „kluci“: — Bracie pułkowniku, nie leź tam, nie twoje „dielo”, tyś nam do czego innego potrzebny, umierać sami potrafimi, od tego jest żołnierz! To nie, nie posłucha, musi leźć, musi się pokazać: — Patrzcie, jakiego macie pułkownika! — No tak, pokazałeś się, bracie pułkowniku Geyerze — a gdzie teraz mamy pułkownika?
— Sierotki! Sierotki! Zawsze nas tak nazywał a przypominał, jak to kiedyś Czesi światem się tułali, osieroceni, bez matki, ojca, przez Niemców z ziemi wygnani! Wot tie na! Prawdziwe już sierotki!
— Ej, żeby nam tu tak dali Wilhelma, a tego głupiego Karola a Trockiego-żyda! Skończyłaby się ta wojna i mybyśmy im zapłacili za swoje utrapienie...
— A wiecie? Tych trzech, cośmy ich w Penzie wzięli, powieszono...
— Kogo?
— Skotaka, Pospiszila i Otczenaszka... Piąta „baterka“[9] skazała ich na śmierć polowym sądem. Powieszono ich w nocy — między Lipiagami a Krjażem, po prawej stronie toru, jak te wielkie drzewa rosną...
— Prawilno! Zdrajcy!
— Czert to wi! A jeśli to byli „idejni“ komuniści? Ono-to, ten bolszewizm — nie byłby tak zły... Słuchaj, Waszico, będzie raz ta kawa? No tak slawa!
Niwiński dźwignął się i siadł na posłaniu.
— Zdar, bratrzi! Sakra, ale zimno!
— Zdar! Wyspałeś się?
— Tak jest, wybornie. Co to warzysz? Kawę?
— Napijesz się? Żiszmarja, człowiecze, tyś pewnie obiadu nie jadł! Na, żrej, konserwa gorąca... Niczewo, konserw mamy jak piasku. Ale żrej, ja sobie przygrzeję... A potem kawy ci dam... Chleb masz? Nie? Tak sobie weź, tam leży na półce, nad moim „flekiem“...
Wtem rozpętała się znowu strzelanina. Zatrajkotały zawzięcie karabiny maszynowe, raz i drugi huknęło działo. Waszica skoczył do drzwi i jednem szarpnięciem rozsunął je szeroko. Znowu otwarł się cudny, cichy widok na senne bagna i pola trzcinowe, a daleko, za migotaniem wody, sznury świateł elektrycznych, jak sznury rozżarzonych pereł, lśniące mlecznym żarem w srebrzystym szafirze — przystań samarska.
— Co się tam dzieje? — z troską rzekł Waszica.
Przez chwilę milczeli, wsłuchując się w odległą strzelaninę.
Z górnej półki po lewej stronie wysunęła się ku drzwiom wychudła, młoda twarz o ostrych rysach i oczach świecących gorączkowo.
— Samara! Samara! Jakie to śliczne imię! Zupełnie dla pięknej dziewczyny!
— Miałem jedną, Wacławie, nazywała się Tamara — mówił dobrodusznie Waszica. — Ładna była, wyrośnięta, a nie brała dużo... Wszystkiego jedną „żolteńkuju”[10].
— Idź, ty wstrętny chłopie! — obruszył się Wacław. — Dużo ty z tego wszystkiego rozumiesz! U ciebie brać — dać — to życie!
— Cóż chcesz więcej?
Waszica odstąpił od drzwi, nalał pełny kubek kawy i podał go choremu.
Wacław łyknął parę razy i, wpatrzywszy się w dalekie światła, mówił:
— Trzy dni tu już stoimy i tak jej chcemy, tej Samary, a ani nie wiem nawet, jak ona wygląda. W dzień nie widać nic, w nocy tylko te światła... Jakby zęby do nas w uśmiechu szczerzyła... Bajeczne miasto. Powiadają, że podobne do Betlejemu.
— Do Betlejemu?
— Tak mi mówił Nowak, co chodził na rozwiedkę. Na górze, pry, leży miasto, białe i całkiem do Betlejemu podobne. Jechałem tędy na Sybir, ale w nocy — nie widziałem nic... I znowu tu, przy zdobywaniu... Samara — krasawica! Jak będę miał córkę.
— Ładna będzie! — zażartował Waszica.
— Jak będę miał córkę, to jej dam na imię Samara — a drugiej Pienza...
— A ja, jak będę miał syna, to mu dam na imię Bachmacz! — roześmiał się Waszica.
Niwiński przysłuchiwał się żołnierzom, jedząc zawzięcie i wydziubując nożem mięso z konserwowej puszki; tłuszczem zapijał syty, czarny chleb. Uporawszy się z konserwą, wypił kawę, „zorganizował“ sobie papierosa — w eszelonach wszystko się „organizowało“ — i zapalił. Ponieważ od otwartych drzwi wiało a Niwińskiemu szkoda było ciepła rozgrzanego kawą ciała, ściągnął na siebie jakiś łach i zasnął.
Zbudził go ruch pociągu i grom eksplozji. Działa biły gdzieś bardzo blisko, granaty wyły w powietrzu.
Zrzucił z siebie szmatę, chwycił broń, czapkę, torbę z nabojami i szarpnął zasuwą.
Świtało.
Wielkie, brylantowe gwiazdy schodziły z nieba.
Pociąg wyjeżdżał poza stację, jakby się cofał.
Zaspany Niwiński w pierwszej chwili nie zdawał sobie nawet sprawy z tego, gdzie jest. Wiedział tylko jedno, a mianowicie, że nie miał zamiaru nigdzie jechać. Wobec tego, nie zastanawiając się, wyskoczył z wozu.
Zaryczał granat.
W chwilę później rozległ się trzask i z jakiegoś wozu posypały się wióry. Niwiński wciąż biegł wąską uliczką między dwoma eszelonami. Działa gdzieś strasznie blisko waliły nieustannie.
Nareszcie skończyła się uliczka między pociągami, pokazała się stacja — wcale nawet przyzwoity murowany budynek wśród starych drzew. Na bocznej ścianie przeczytał Niwiński nazwę „Krjaż“. Pobiegł ku stacji — w tej chwili w niewielkiej od niego odległości trysnął z ziemi czarny słup, a między dwoma torami pokazała się głęboka wyrwa.
Niwińskiemu udało się cało dotrzeć do stacji i dopaść ławki, oplątanej drutami telefonu polowego. „Klapnąwszy“ na ławce, skręcił papierosa, zapalił i myślał.
Myślał źle, mściwie, zawzięcie. Jak wszyscy neurastenicy, był po obudzeniu się wściekły. Nie znosił rano gwałtownych szarpnięć. A tu — skok z wozu, granaty biją, buk, jedni strzelają, drudzy strzelają, wody do mycia niema, śniadania niema, machorkę naczczo palić, nogi bolą w obrzydliwy sposób. Sakra! Sakra! Uczesać się nie można! Sakra!
Po drugiej stronie toru żołnierz z „rozwiedki“ konnej uganiał po łące za białym koniem, który, spłoszony kanonadą, urwał się i pędził przed siebie.
Żołnierzowi udało się zawrócić go, ale koń znowu mu się wymknął i pogonił w drugą stronę. Trwało to dłuższą chwilę i wyglądało, jakby koń bawił się z żołnierzem, tem bardziej, że żołnierz próbował sobie go zjednać jak dziecko, pieszczotliwemi słowami. Niwińskiego zajęła ta scena. Z odmętów swej czarnej melancholji patrzył na nią z radosną ciekawością gapia. Wreszcie żołnierz złapał konia i śmiejąc się, przyprowadził go na stację, gdzie go przywiązał do płotu. Koń strzygł uszami niespokojnie, drżał i z widocznym strachem przyglądał się żołnierzowi, który poprawiał mu popręgi u siodła. Kiedy gdzieś niedaleko zawył szrapnel i koń znowu się szarpnął, żołnierz poklepał go po szyji i rzekł mu serdecznie:
— Nie bój się — nic ci nie będzie... ty wole!
Wziąwszy słowa za dobrą wróżbę dla siebie, Niwiński wstał z postanowieniem dowiedzenia się czegokolwiek o herbacie i sytuacji. Na korytarzu zauważył Czeczka, idącego spiesznie do biura naczelnika stacji. Za Czeczkiem cicho ale stanowczo wsunęła się do pokoju chmara żołnierzy, z nimi oczywiście i Niwiński.
— Telefon! Telefon!
Czeczek stanął przy telefonie.
Zapanowała cisza.
— Ano. Pułkownik Czeczek! — rozległ się jego jasny, tenorowy głos. — Co? Już się „bieli“?
Twarze żołnierzy rozpromieniły się.
— Wchodzimy do miasta? Dobra. Rezerwy masz? Co? Nie? Proszę cię, czy ty pierwszy raz bitwę prowadzisz? Dzieckiem jesteś?
— On pułkownikowi Szwecowi diela nohy[11] — mruknął któryś żołnierz.
— Jakże można? Ja nie mam rezerw. Później podeślę ci jeden bataljon. Teraz mam tylko jedną „rotę“ — zdar!
Położył słuchawkę.
— Gdzie jest ta „rota“? — zwrócił się do otaczających go żołnierzy.
— Za budynkiem — stacyjnym stoi.
Czeczek wyszedł szybkim krokiem.
— Tak już się to bieli! — słyszał idący za nim Niwiński radosny szept w grupie żołnierzy.
— A most? — rzucił pytanie w tłum.
— Wzięty w nocy.
— A więc to znaczyła ta strzelanina!
Za stacją czekała już „rota”, uszykowana pod drzewami i budynkiem stacyjnym zakryta przed pociskami artylerji. Prawdę mówiąc, byli to głównie t. zw. „Taboryci”, a prócz tego rzemieślnicy, ludzie, którzy już dość dawno nie mieli nic wspólnego z frontem. Ale postawa ich była bez zarzutu. Wszyscy w hełmach, niektórzy na krzyż przepasani lśniącemi wstęgami od karabinów maszynowych, srogo i wojowniczo obwieszeni granatami, wygląd mieli groźny i wzbudzający szacunek.
Czeczek po swojemu wleciał na oddział, stanął przed nim i krzyknął:
— Piąta udarna rota — zdar!
— Zdar! — huknęło gromem sto pięćdziesiąt głosów.
— Most wzięty w nocy szturmem — tłumaczył pułkownik. — Samara już w naszych rękach, wkraczamy na przedmieścia. Piąta udarna rota idzie jako rezerwa do dyspozycji pułkownika Szweca. Wiem, że każdy żołnierz obowiązek swój święcie spełni. Czeske rewoluci zdar!
— Zdar! — trzasnął oddział gromem.
Odwróciwszy się Niwiński ujrzał Ryszana.
— A, toś ty tu! — przywitał go Ryszan. — Phi, jaki wyelegantowany, odmłodzony!
— Idę zdobywać Samarę! — żartobliwie odpowiedział Niwiński.
— Czy nie zapóźno się wybrałeś?
— O, mój drogi! Ja tu byłem pierwszej nocy zaraz po bitwie pod Lipiagami. Czeczek kazał nam przejść przez miasto „ceremonjalnym marszem”, więc pewny, iż zjem porządną kolację w Samarze, poszedłem i nawet kawałka chleba ze sobą nie wziąłem. Od tego czasu przez trzy dni i trzy noce kucałem na bagnach pod Samarą.
— Chcesz? Chodź ze mną.
— Pójdę, bo muszę szukać swej „roty“. Zapomnieli o mnie i poszli. Mówią, że już się „bieli“ w Samarze, więc może ich tam znajdę. Ale cóż to za „piątą udarną rotę“ znów Czeczek wykrzesał?
To taki „bengal“. Bez tego nasz żołnierz nie może żyć... To się musi... Weź kupę tatików i stryjków, daj im do ręki broń, za pas granaty i krzyknij im: — Wy jesteście gwardją Żyżki! — albo — Pułk strzelców Hawliczka-Borowskiego — pójdą, dokąd każesz. Zrobią, co chcesz, ale muszą wiedzieć, że są czemś. Ambicja, uważasz? Bezimiennie nic się nie robi! Pójdzie, namorduje ludzi, sam krwią spłynie, a potem siedzi w ciepłuszce, opowiada braciom i od czasu do czasu ryczy: — Sława nam!
— A co pod Bezenczukiem Ożenilek ze swą arjergardą? — ostrożnie spytał Niwiński. — Trzyma się?
Ryszanowi błysnęły oczy!
— Ożenilek? Ten im to rozsiekał, człowiecze! Ten im to tam rozbił! Sześć tysięcy Łotyszów, działa mieli, „broniraki“ na skrzydłach, a Ożenilek jedną jedyną trzycalówkę postawił na platformie, z nią jeździł i kropił... Na flanku mieliśmy dwudziestu ludzi a w „obchód“[12] im poszło wiesz ilu? Sześćdziesięciu! Obejście frontu z sześćdziesięciu ludźmi! I Łotysze zwołali mityng i uchwalili, że z nami się bić nie będą. Rzucili wszystko, wsiedli do eszelonów i pojechali. A wiesz?
Tu Ryszan po swojemu uśmiechnął się oczami do Niwińskiego.
— „Bagani“ — to dla was, Polaków, znienawidzeni Moskale. Ale nasz „kluk“, choć go zeklnie a czasem i potrąci, choć „bagana“ przezywa bułką i ziemniakiem, przecie ma dla niego sentyment. Ma go za głupie, stare, źle wychowane dziecko i ma dla niego sentyment — jak dla dziecka! Pod Bezenczukiem nasi doczekali się piękniej chwili. Kiedy bolszewicy odeszli, przyszli do Ożenilka „bagani“ z sąsiednich wsi — dziady z takiemi długiemi brodami, baby, dziewki i to wszystko zaczęło się kłaniać w pas i dziękować Ożenilkowi: za to, że ich wyzwolił z pod „bolszewitskawo iga“.[13] Przyprowadzili mu ukwieconego byka dla żołnierzy.
— Kwiaty zełgałeś, Mirosławie! — roześmiał się Niwiński.
— Może być! — śmiał się poeta. — Ale miodu przynieśli, masła, chleba, ryb... Czyśmy mogli marzyć kiedy o tem, że nad błękitną Wołgą będziemy wyzwalali Rosjan z jakiego jarzma? A Batraki pamiętasz — w kwiatach? Tam teraz nasi „kluci“ żrą i wylegują się na piaskach lub łowią ryby w błękitnej Wołdze... Od czasu jak Wołgę zobaczyłem, widzę wszystko wciąż na błękitno... Chciałbym kochać się w oczach tak błękitnych.
— Ha! A to błękitna awantura! — roześmiał się Niwiński. — Ale poczekaj, jeszcze ci sami chłopi przyjdą do was z widłami i pałkami i zaczną z was flaki wypuszczać...
Ryszan, który zwykle mówił spokojnie, plótł teraz jak w ekstazie. Ponieważ powietrzem wstrząsał nieustanny huk dział, prawie krzyczał, a jego wysoki, trochę zamglony głos, brzęczał jak przeciągnięta struna.
Obszedłszy stację z Ryszanem, który prowadził go pod rękę, Niwiński zrozumiał przyczynę nieustannego huku a zarazem powód, dla którego artylerja bolszewicka tak ostrzeliwała Krjaż. Tuż przed stacją pracowała baterja dalekonośnych dział. Olbrzymie, długie rury buchały ogniem i dymem. Ich gorący oddech w dalekim promieniu wstrząsał powietrzem.
Przy działach stał z planem Samary w rękach socjal-rewolucjonista Bruszwit. Ujrzawszy Ryszana z Niwińskim krzyknął coś do nich wesoło, wymachując żywo rękami.
— A cóż es-erzy?
— Es-erzy pracują dobrze — przyznał Ryszan. — Bruszwit był wczoraj w Samarze jako parlamentarjusz...
— A dziś kieruje baterją dalekonośnych dział?
— Wojna — to wojna! Kozacy orenburscy też posuwają się naprzód.
Minąwszy baterję, szli wąską ścieżyną przez pola. Wschodziło słońce cudownie różowe, z bagien i mokradeł zerwały się mleczne mgły, uperliła się trawa rosą, zaczął się rozżarzać przecudny dzień. Wszystkie krzaki okryte były kwieciem, wszystkie rowy wypełnione były różowym głogiem i białą tarniną, wszędzie widziało się krzaki fjoletowego bzu. Piękno tego poranku było nieopisane i niezrównane. Był on cudny, jasny, promienisty a orzeźwiający, jak budzące się szczęście.
Gęsiego, wolnym krokiem szli ścieżyną żołnierze czescy, wśród nich Niwiński z Ryszanem. W jednem miejscu ścieżka wiodła tuż koło jakiegoś obejścia domowego czy małej „daczy”, stojącej samotnie wśród łąk. Była to obszerna chata, czysto utrzymana, z kwiatkami i firaneczkami w oknach. Z za węgła chaty wyglądał jakiś człowieczyna, który trzymał na sznurku białą kozę, szarpiącą się trwożnie za każdym strzałem. Człeczyna miał na głowie wielki, urzędniczy „blin“ i mundur kolejowca rosyjskiego, ale Niwiński, ujrzawszy jego profil wybitnie mazowiecki, z komicznie zadartym, perkatym nosem, byłby przysiągł, że to Polak. I nie omylił się. Właśnie gdy się zbliżał, jegomość ów, zwracając się do kogoś, stojącego zanim i szamocąc się z kozą, rzekł głośno po polsku.
— To samarska artylerja ostrzeliwuje stację! Stój, psiakrew! — dodał, ciągnąc ku sobie wydzierającą mu się kozę.
„Bieżeniec!“ Jeden z tych, którzy wprawdzie zacnie tęsknili, ale zawsze przeciwni byli wszelkiej robocie, aby „niepotrzebnie nie przedłużać nieszczęsnej wojny.“ Bo dla nich z chwilą wyjścia z Polski Rosjan, a wejścia do niej Niemców — wojna się skończyła, Polska była wolną i nie było się o co bić. — Niemca nikt nie pobije! — wołali i nie pozwalali nawet spróbować, z góry akceptując wszelkich pacyfikujących konsulów regencyjnych, dających zapomogi i wystawiających paszporty na powrót do kraju. I tak już ładnie wszystko było i Mirbach przyjechał do Moskwy i Rosję djabli wzięli i bolszewicy zawarli pokój, gdy nagle masz! — licho przyniosło tych Pepików i piękny porządek świata znowu się zepsuł! Więc przechodząc koło „bieżeńca“ Niwiński nie mógł się powstrzymać i dobrodusznie-kpiąco rzucił mu:
— Do kraju, panowie, do kraju!
A „bieżeniec“ jak nie skoczy:
— A pojechalibyśmy do kraju, gdyby nie wy! — zaczął krzyczeć z zajadłą, nienawistną złością. — Bo można było jechać i naród już się zbierał. Ale wy się wszędzie pchacie! I cóżeście nam narobili, coście narobili!
Uczuł Niwiński w jego głosie niepohamowaną miczem nienawiść plemienną.
— Na Moskala nieśmiałby się tak rzucać! — pomyślał.
Czesi szli dalej, nie zwracając na „bieżeńca“ uwagi, a tylko jeden żołnierz żachnął się:
— Milcz, „proszę panie!“ bo jeszcze oberwiesz! — mruknął z czeska po polsku. — Coście narobili! Coście narobili! Puścić nas nie chcą, a ten — coście narobili. Wolałby, żeby nas wymordowali, byle on mógł jechać. Jak ci dam „pohlawek!...“
Skończyło się jednak na niczem.
Ryszan, który szedł zamyślony, nie zauważył tego konfliktu słowiańskiego, a zaś Niwiński nie chciał go rozmazywać. Szedł dalej wolnym krokiem, rozkoszując się wielobarwnością i świeżością cudnego poranka.
Po jakimś czasie weszli na szeroką, bitą drogę.
Ryszan stanął, pogmerał w kieszeniach i znalazłszy paczkę papierosów, poczęstował Niwińskiego. Zapalili i patrząc sobie w oczy, stali tak chwilę, jakby czekając na kogoś.
Żołnierze minęli ich i pomaszerowali naprzód, ciągnąc za sobą karabiny maszynowe.
Zrobiło się ciszej.
Poszli powoli naprzód.
Pierwszy odezwał się Ryszan.
— Bolszewicy nazywają tę naszą „anabasis“ „czesko-słowacką awanturą“ — rzekł. — Ty jesteś poeta, dlatego nazwałeś ją „awanturą błękitną“.
— Ja nie mówiłem w sensie politycznym! — bronił się Niwiński.
— Choćby nawet. Nie szkodzi. Niech ci będzie awantura. Ale rzeczą najważniejszą jest — że my absolutnie wygramy.
— To jest istotnie najważniejsze.
— Zaczekaj. Trocki wmówił w proletarjat, że jest niezwyciężony. Zawsze przyjemnie w to wierzyć. Ale kogóż to ten proletarjat pobił? Burżuazję rosyjską, in-do-lent-ną rosyjską inteligencję. To jeszcze nie znaczy być niezwyciężonym.
Teraz przyszliśmy my — wszystkiego siedem tysięcy żołnierzy na obcej ziemi, bez żadnego własnego punktu oparcia, bez magazynów, bez broni, lekarstw, amunicji — wszystko musimy rabować. A jednak bijemy bolszewików w polu, bierzemy miasta. Teraz oni przestaną wierzyć w ową niezwyciężoność, i teraz — jeśli takie jest ich przeznaczenie — będą mogli ich bić już wszyscy — kozacy, chłopi, „es-erzy“, „biało-gwardiejcy“. Mamy jeszcze dużo do zrobienia, ale niezawodnie uzyskamy kontakt z omską grupą, a trzecia dywizja z pewnością przebije się z Władywostoku. Opanujemy kolej syberyjską.
— Więc?
— Uważaj: Kontynenty Rosji się zlękły, potęgi zadrżały przed tą furją czerwoną, szachrującą wraz z Niemcami, a kilkadziesiąt tysięcy narodu, o którym mało kto wie, śmignęło tę bestję w pysk i osadziło na miejscu.
— Zatem wołaj: Sława nam. Masz prawo.
— Nie rozumiesz mnie. My tu wstrzymamy im dowóz chleba, masła, mięsa i skór, zamkniemy im całą Syberję i — niech zdychają żydy w Moskwie! Samym barszczem nie wyżyją. Jeśli ententa to zrozumie i potrafi wyzyskać, wiesz co się może stać? Rewolucja rosyjska zostanie złamana! Ci nasi sojusznicy to straszne niedołęgi, ale przecie może zrozumieją, że to moment jedyny.
— Wątpię.
— Któż wie? Ale nie na tem koniec. Jak my chwycimy raz główną arterję Syberji — czemuż ją oddawać? Czemu nie podwieść trochę wojska, parę dywizyj kanadyjskich, parę korpusów amerykańskich i nie stworzyć tu znowu frontu przeciw Niemcom? A wówczas — pomyśl, wówczas pokaże się, że to my, my uratowaliśmy Wielką Wojnę europejską. — I wówczas my, my staniemy się pośrednikami między ententą a Rosją, bo my będziemy mieli w rękach wszystkie klucze od Rosji... A wtedy...
— Co? Jeszcze nie koniec?
— Przebudujemy Rosję przy pomocy Europy i zrobimy z niej Rosję słowiańską... Oto godzina błękitnej awantury. Kto chce, urządza świat, jak chce... Wilhelm, Lenin, Trocki, Bruszwit, czemu nie my?
— Czemu nie my? — powtórzył w duchu Niwiński.
Ale po chwili roześmiał się głośno.
— Zorganizować nową Rosję, zorganizować papierosa, zorganizować nowe niebo narodowe... Zorganizować... Byle tylko wziąć co na warsztat, tak?
Ryszan spojrzał na niego zdziwiony.
— Czego się śmiejesz?
— Jeszcze kiedyś zobaczysz. W tej chwili nie zrozumiałbyś mnie...
Droga przecinała plant kolejowy i schodziła na lewo, biegnąc popod las, rosnący dalej po obu stronach toru. Był tu też domek zwrotniczego. Stało przed nim kilka łóżek polowych, na których leżeli ranni żołnierze czescy. Kręcili się koło nich sanitarjusze. Trochę dalej na lewo grzmiała baterja trzycalówek. Na prawo, tuż przy torze, z małej budki, w której umieszczono telefon polowy, wyszedł właśnie komendant pierwszego pułku, pułkownik Szwec, człowiek najwyżej trzydziestoletni, żołnierz niezmordowany, oficer do szpiku kości bojowy, nagrodzony swego czasu wszystkiemi odznaczeniami św. Jerzego. Wyszedłszy z budki, stał jakby olśniony świetnością poranku, niby zbudzony z niemiłego snu, z dziwnym, szarym cieniem smutnego przeczucia na twarzy.
— Gratuluję ci zwycięstwa, zdobywco miast — wesoło przywitał go Niwiński.
Szwec uścisnął mu serdecznie rękę i odpowiedział bladym uśmiechem.
— Przez tydzień się nie rozbierałem i nie myłem porządnie. Nie masz pojęcia, jak mnie wszy gryzą. Bóg wie, co dałbym za kąpiel i czystą koszulę.
Dziwny ten człowiek, z zawodu nauczyciel ludowy, a z przekonań socjalista i antymilitarysta, przez cztery lata przeszło, służąc od prostego żołnierza, nie schodził z pola walki. A przeznaczoną mu była śmierć sławna wprawdzie — lecz z własnej ręki.
Szli dalej plantem kolejowym, przez las. Las był młody, wysoki ale rzadki a przeto pełen światła, pogodny. Z niedawnych wylewów wiosennych pozostało tu dużo wody, tak, że drzewa stały w niej po kolana, a białe pnie brzóz rzucały na nią jasne pręgi. I woda nie była czarna, lecz od liści brzozowych jasno-zielona, słońcem promieniejąca.
Działa biły wciąż, granaty z rykiem leciały nad lasem.
Zamajaczył czarny jakiś punkt w oddali. Punkt rósł, las zaczął rozbrzmiewać tętentem kopyt końskich.
— Rozwiedczyk konny! — rzekł Ryszan.
Istotnie, środkiem plantu kolejowego, między torami, co koń wyskoczy, gnał „rozwiedczyk” konny, w białej papasze z białoczerwoną wstążeczką i z nahajem w ręku. A pędząc tak, krzyczał żałośnie, napół płacząc ze złości:
— Bolszewicy uciekają! Przenieść dalekonośne za wogzal![14] Uciekają sukinsyny! Przenieść ogień za wogzal!
Po obu stronach plantu kolejowego, ściągnięte na nasyp, leżały tu i owdzie trupy z niedawnych walk. Lecz w jednem miejscu był ich niemały stos, zwalonych z nasypu, w strasznych pozach, zastygłych w świeżej, czerwonej krwi, cichych i okropnych w swem mnóstwie. Ryszan, ujrzawszy straszną piramidę, zaklął pod nosem, Niwiński sposępniał. Lecz przypomniało mu się sześćdziesiąt tysięcy powieszonych i rozstrzelanych w jednym roku wojny przez ojcowski rząd monarchji austrowęgierskiej — więc machnął ręką...
Las kończył się.
I naraz pokazała się Samara.
Na pierwszym planie widać było piękną konstrukcję dwutorowego kolejowego mostu żelaznego, srebrnego w świetle porannem, z różowo-złotą, promienną perspektywą. Na moście, teraz, przy skośnych promieniach słońca, błękitnem w złote pręgi, leżało w tej migotliwej i pełnej światła perspektywie, niby kilka worów żółto-gliniastych, kilka przykrytych szynelami ciał zabitych żołnierzy czeskich. Pod mostem cicha rzeka, rzeka ognista, rzeka płynnego złota, opodal, po prawej stronie mostu dwiema świecącemi wstęgami obejmująca małą wyspę, gęsto zarosłą bukietem starych, rozłożystych drzew, jeszcze mgiełką poranną utkanych, wyspę cudnie zieloną, jak olbrzymi szmaragd, oprawny w złotą przepaskę. Na lewo szeroki zakręt rzeki i z jednej strony wybrzeże drzewami zarosłe i wyspami zielonemi obwarowane — z drugiej miękko wyżłobiony brzeg piaszczysty, lśniący i żółty — a na nim, na wzgórzu, miasto białe, z wieżami i kopułami soboru i cerkwi, ze smukłą ciemno-czerwoną gotycką wieżą kościoła polskiego, z dziwnemi konturami domów nieodgadnionego przeznaczenia, pierwszy raz widzianych, tajemniczych a nęcących. Tysiące szyb płonęło złotoognistemi blaskami w słońcu porannem i wielkiemi kępami zieleniły się wśród domów drzewa parków i ogrodów. Między miastem a rzeką chwiał się w powietrzu wysoki czarny słup dymu, rozwiewający się w błękitnem niebie w posępny, żałobny pióropusz.
— Jak w Moskwie! — przypomniał sobie Niwiński.
— Patrz, uciekają! — pokazywał Ryszan.
Po prawej stronie mostu widać było biegnący tuż nad rzeką, połyskujący tor kolejowy i pędzące nim eszelony „czerwonej armji“, dymem białym owiane. Ale w tej chwili zaszumiały pociski baterji dalekonośnej, która ogniem ścigała uciekających.
Poranek był przecudny i w całem znaczeniu słowa cichy, rzekłby kto — w najsłodszym śnie rannym pogrążony. Miasto stało jasne, piękne, obojętne, zdając się mówić: — Róbcie sobie, co chcecie, ja się do niczego nie mięszam, o niczem nie wiem! — A równocześnie trajkotały wściekle karabiny maszynowe, rozlegały się wystrzały pojedyńczych strzelców, z gromkim bukiem wybuchały granaty ręczne, ryczały pociski armatnie.
Do Ryszana zbliżył się młody chorąży.
— Zdar, Prochazko! — przywitał się z nim Ryszan. — Nie wiesz, jak most został wzięty?
— Czołowem uderzeniem o kwadrans na drugą w nocy — odpowiedział zapytany, salutując. — Wzięła go pierwsza „rota“ pierwszego pułku. Dali naprzód salwę dwudziestu granatów karabinowych przez rzekę a potem skoczyli poprostu naprzód. Wzięli pozycję, wybili obrońców i utrzymali się do rana. Potem przyszły inne „czasti“. I czwarty pułk już jest.
— A jak to idzie z miastem?
— Bronią się. Miasto ogromne. Ludzi mamy za mało.
Ryszan ruszył ku mostowi.
— Bracie komisarzu — zatrzymał go chorąży, — Most pod obstrzałem karabinów maszynowych...
— To nie wadzi! — rzekł Ryszan idąc z Niwińskim dalej.
Zadudniły kroki na moście i natychmiast kule zaczęły dzwonić o żelazne belki, rykoszetując i świszcząc żałośnie w powietrzu. Ryszan pochylił się nad trupem żołnierza — biedak miał szrapnelem przetrącone nogi.
— Nie znam go — rzekł, patrząc trupowi w twarz — Znasz go, Prochazko?
— Nie z mojej „roty“.
Ryszan zasłonił szynelem twarz zabitego i poszedł dalej.
Kule gwizdały coraz zawzięciej.
— Bracie komisarzu! — zwrócił uwagę oficer. — Widzą nas i strzelają.
Ryszan, który właśnie zatrzymał się przy drugim zabitym Czechu, spojrzał pytająco na Niwińskiego. Ten wzruszył ramionami.
— Nieprawdaż? — odezwał się Ryszan z uśmiechem. — Cóż na tem zależy?
Szli dalej powoli, przystając nad trupami i rozglądając się.
— Co za dziwny los, Czechowi — umierać pod Samarą! — myślał Niwiński.
Przechyliwszy się przez parapet, spojrzał w rzekę i ujrzał na niej łódkę bez wioseł z dwoma martwymi Chińczykami. Byli w jakichś wschodnich strojach, a siedząc tak w nienaturalnych pozycjach, z długiemi warkoczami, nurzającemi się w wodzie, wyglądali jak wsadzone dla zabawy w łódź manekiny woskowe.
— A jakiż Bóg dziwny tym żółtym warjatom kazał umierać za sowiecką Samarę w boju z Czechami?
Sunąc powoli przejechał mostem improwizowany przez Czechów pociąg pancerny, naprzód platforma z trzycalowem działem, umocniona ziemią i grubemi belkami, potem lokomotywa, za nią ciepłuszka z otworami wykrojonemi na karabiny maszynowe, wreszcie kilka ciepłuszek. Ponieważ to była właśnie wiosna a Czesi — jak wszyscy Słowianie — kwiaty lubią, przeto wozy a zwłaszcza strzelnice karabinów maszynowych umajone były zielenią, kiściami bzu i bukiecikami konwalji.
Na dole, we wklęsłej drodze, pod mostem, za grubym filarem kamiennym, ukryta była jakaś rota czeska, a dalej, na szkarpach drogi — jeńcy, strzeżeni przez patrole. Cała ta, w tej chwili bezczynna „publiczność“ z zaciekawieniem przyglądała się pociągowi, pewna, że ujrzy coś nadzwyczaj efektownego. Istotnie, z „ciepłuszek“ powyskakiwali żołnierze, zaczął się ruch, w końcu pojawił się oficer, Rosjanin, jeden z nielicznych, jacy pozostali jeszcze w czeskiej artylerji.
— Iz wsiech pulemiotow at-kryt’ a-goń pa sa-wietskomu zda-nju! — rosyjskim obyczajem zaśpiewał oficer rozkaz.
— No, to będzie pranie! — szepnął Ryszan Niwińskiemu.
Zaciekawieni stali na torze kolejowym niedaleko pociągu, nie zważając na gwizd kul.
Zatrzeszczał jeden karabin maszynowy, poterkotał chwilę i jak gdyby się zażenował niespodziewanym, solowym występem, umilkł. Tak w młodocianym chórze skonfunduje się niebaczny śpiewak, który wyrwie się naraz ze swym mutującym głosem.
— Czto eto takoje! — krzyknął obrażony oficer. — Pulemiotcziki rozbieżalis’!
Ryszan parsknął śmiechem.
— Oto czeski militaryzm! Rozumie się, że się rozbiegli! Cztery noce siedzą w tym pociągu a dopiero dziś zobaczyli Samarę — popatrz, kwiatkami przystroili wagony a teraz — porozłazili się. Ten ogląda łódź z trupami Chińczyków, tamten karabin maszynowy pod mostem, inny znów znajomego zobaczył...
Znowu zaszczekały „psy”, tym razem solidnie i gęsto, ale po krótkim czasie ogień umilkł.
— Sowjet się poddaje! Sowjet się poddaje! — rozległy się okrzyki. — Białą chorągiew wywiesili.
Ogień karabinów maszynowych ucichł.
Ale w mieście strzelanina nie ustawała.
Ryszan potrząsnął głową zniechęcony.
— Obawiam się, że oni sobie z nas kpią! — zwrócił się do Niwińskiego. — Za mało mamy wojska. Trzebaby porządnie przeczyścić miasto — a tu patrole tylko się błąkają.
Ale te patrole przyprowadzały coraz to więcej jeńców.
Niwiński znużony usiadł na kamieniu i przyglądał się im. O co i dlaczego to towarzystwo się bije? Świadomość? Ani gadania! Czyżby zdziczenie doszło tu już do tego stopnia, że człowiek naraża życie dla marnej „kierenki“?
Połowę jeńców stanowili żołnierze austrjaccy i węgierscy — wśród żołnierzy rosyjskich było dużo żydów. Niemieckich żołnierzy zauważył Niwiński zaledwie kilku.
— Sakra! Ktoś tu ciągle strzela! — zdenerwował się Ryszan. — Jakiś łotr siedzi gdzieś na strychu i puka sobie do nas. To najwięcej irytuje, taki drań, prachwost!
Kule gwizdały coraz częściej. Sto par młodych oczu zwróciło się w jedną stronę. To jeden, to drugi coś gdzieś spostrzegł, wreszcie jeden pluton postanowił obstrzelać podejrzany dom.
Było to na końcu miasta, za mostem, przy planie kolejowym, gdzie stały podmiejskie domki rybaków i handlarzy rybą, stare, małe, drewniane domostwa, ozdobione nieraz piękną rzeźbą w drzewie, z okiennicami pomalowanemi jaskrawo, przeważnie jednak szare lub czarne i nędzne. Między temi domami a plantem kolejowym był niebrukowany, podmiejski plac, poryty teraz dołkami strzeleckiemi, w których walały się zwłoki niedawnych obrońców miasta i mostu. Z placu widać było sięgającą głęboko w miasto długą i równą ulicę, a w niej wysoki, biały dom kamienny z wielkiemi oknami i okrągłemi mansardami. Z tego-to domu padały strzały.
Strzelcy zajęli pozycję na placu. „Bagani“ czyli „cywile“, przekonani, że, ponieważ udziału w walce nie robią, żadna kula ich trafić nie śmie, ciekawie okrążyli z obu stron żołnierzy. Nie komenderowani do tej akcji żołnierze czescy odpędzali ich wprawdzie, przestrzegając przed możliwym wypadkiem, sami jednak, jako oswojeni z niebezpieczeństwem fachowcy, postawali sobie ze skrzyżowanemi na piersiach rękami, zgoła jak sportowa „jury” przy konkursie strzelania.
Ale okienka w mansardzie domu były małe cel niewyraźny, rezultat strzelaniny wątpliwy lub też niepożądany — w postaci trupa któregoś z przechodniów, wałęsających się już po całej ulicy.
Ktoś miał lepszy pomysł.
— Na bok! Na bok! — wołano.
Żołnierze wlekli biegiem trzycalową armatę. Mała, z wąskim, jadowicie naprzód wysuniętym ryjem, biegła lekko, podskakując na nierównościach gruntu, jakby sama śpieszyła za żołnierzami, ciesząc się, że jej na coś potrzebują.
— Wybornie! Wybornie! Jen do toho! — wołali żołnierze, ujrzawszy działo.
Artylerzyści zatoczyli je zręcznie i lekko.
— Granaty dawać, granaty!
Jeden za drugim, szli żołnierze z granatami.
I oto ujrzał Niwiński wysokiego chłopca, prostego jak trzcina, w hełmie, ubranym suto bzem i konwalją, z lśniącemi granatami za pasem. Żołnierz ten niósł w każdej ręce po jednym długim granacie, opartym o ramię. Zgrabny, w zielonej „rubaszce”, którą mięśnie jego zdawały się rozpierać, szedł, ważąc i kołysząc na dłoniach granaty, niby dwa olbrzymie złote owoce, a jego młoda, ciemna twarz z białemi zębami i oczami fioletowemi jak bez u jego hełmu, śmiała się wesoło, prawie szczęśliwie.
Artylerzyści przypadli za tarczą, pomajstrowali przy armacie i gruchnęli. Dźwięcznie jęcząc posypało się szkło z okien starych domków rybackich, niby łzy ze starczych oczu.
— Sławno! — pochwalił ktoś z tłumu. — Kakoj gołos!
Żołnierze w skupieniu przyglądali się pracy artylerzystów.
— Siadajmy na pancerkę, pojedziemy na dworzec! — zaproponował Ryszan Niwińskiemu.
Skoczyli na platformę. Ledwo pociąg ruszył, zjawił się konny „rozwiedczyk“.
— Przed wami samochód pancerny z karabinami maszynowemi! — krzyczał, szarpiąc uzdą wyrywającego się konia.
— O, sakra! — zdziwił się Ryszan.
Pociąg był w ruchu. Znajdujący się na platformie trzej artylerzyści byli zupełnie zajęci sobą i — zdawało się — nie przywiązywali żadnego znaczenia do groźnej wieści.
Platforma chroniona była przez grube oszalowanie ziemne, ujęte w belki. Za tem oszalowaniem usiadł przezornie Niwiński ze swym przyjacielem.
— Dierżat’ orudje prjamo-pa-puti! — rozległa się śpiewna komenda oficera.
— Nasi chłopcy świetnie strzelają! — zapewniał Ryszan Niwińskiego.
— Przyznam ci się, że chętnie liczę na to! — odpowiedział Niwiński szczerze.
Artylerzyści zaczęli się kręcić koło działa. Jeden z nich okazywał dziwne niezadowolenie.
— Gzież ja to mam? — pytał zgryźliwie.
— Rzuciłeś do tej skrzynki w kącie! — rzekł drugi.
— Ale — „houby“, człowiecze! Miałem to w kieszeni!
— Nie gadaj, sam przecie widziałem!
— Gdzie ja to mam? — drapał się w głowę żołnierz, stojąc na środku platformy i rozglądając się dokoła.
Wzruszył ramionami i schyliwszy się, odgiął cholewę ogromnego buta.
— Może schowałem do buta? — przypominał sobie i, wsunąwszy rękę w cholewę, szukał jak we worku.
— Co zgubiłeś, bracie? — spytał go Ryszan.
— Klucz od działa gdzieś mi się zapodział! — burknął żołnierz niechętnie.
— To znaczy, że naprzeciw samochodu pancernego z karabinami maszynowemi jedziemy ze samowarem?
— Coż pak o to! Oni i przed samowarem uciekną! — zapewniał artylerzysta, w dalszym ciągu szukając swego klucza.
Nie pragnąc być świadkami tak latwych triumfów — Ryszan z Niwińskim skorzystali z chwili, gdy pociąg zwolnił z biegu i zeskoczyli z platformy.
Dworzec wielki i z sumptem zbudowany, wyglądał jak olbrzymie noclegowisko dla ubogich. Wszystkie korytarze, poczekalnia i sala restauracyjna — wszystko przesiąkło zaduchem ciżby ludzkiej, niemytych ciał i starych szmat. Kąty zawalone były tobołami i poduszkami, wśród których rajdosiły się mizerne, brudne, półnagie dzieci. Leżące rzędami ciała ludzkie spały i chrapały w pozach zupełnego opuszczenia i zaniedbania. Inni jedli, chlapali kipiątkiem, palili papierosy albo gryźli „siemiaczki”, wyrzucając chmury łusek z wiecznie ruszających się warg. Skutkiem przerwy w komunikacji, spowodowanej niespodziewaną wojną, utworzył się na stacji kilkutysięczny zator ludzki, staw dusz zrezygnowanych i śpiących, z godziną na godzinę spodziewających się jakiegoś pociągu i wyzwolenia. Większości obojętne było, kto i o co się bije, kto przegrał, kto wygrał, byle tylko raz można się było dostać do „ciepłuszki”, ruszyć dalej, poto, aby, wylądowawszy znowu na jakiejś nieznanej stacji, dniami a czasem i tygodniami czekać i spać na kamiennej podłodze poczekalni lub korytarza, w smrodzie i zaduchu, o suchym chlebie i cienkiej herbacie, bez cukru, w brudzie i robactwie. Tak tu te dziwne stworzenia leżały, podobne tłumokom w spódnicach lub czerwonych „rubachach”, potrącane butami przechodniów a nierzadko i oplute przez kogoś bardziej pierwotnych obyczajów.
Ale nie wszyscy byli tak obojętni. Wielu promieniało i zbliżając się z ufnością do żołnierzy czeskich, witało ich radośnie, skarżąc się na doznane od bolszewików krzywdy. Młodzi ludzie, niedawni żołnierze, z zazdrosnem uznaniem porównywali dbałych o swój wygląd i dobrze uzbrojonych Czechów z obdartymi i zdziczałymi „krasnoarmiejcami“ i ich bandyckiemi manierami. Drobni mieszczanie, mali kupcy, urzędnicy, wprost dziękowali, pokornie i serdecznie, jak tylko Rosjanie dziękować umieją. Twarze były ożywione, oczy się śmiały, a nawet głośny śmiech tu i owdzie słyszeć się dawał. Bufetowi w sali jadalnej zdawali się tylko czekać skinienia, szczęśliwi, że z „idiejnych towariszczej“ będą mogli po staremu stać się tem, czem byli, to jest, ludźmi za pomocą obsługiwania drugich zarabiającymi na życie. Wzniosłe obsługiwanie dla idei stanęło im snać kością w gardle.
— Lepiej obsługiwać „burżuja“, który przywykł do jedzenia nożem i widelcem, niż „towariszcza“, który nie zapłaci a jeszcze talerz ukradnie — mówił jeden z nich do Ryszana, opowiadając mu o nieznośnych stosunkach. — Tu taki był: Zjadł obiad, przychodzi do płacenia a on do mnie: To ty, towarzyszu, za tę łyżkę zupy i ten kawałek padliny pieniędzy ode mnie chcesz? — powiada. — Ja — powiada — też człowiek, zjeść muszę. Nie mówię: ananasy, kawior, krem-brjulej[15] ale łyżka gorącej wody i trochę ścierwa? — Mówię mu: — Nie moja rzecz, ja w bufecie zarządzającemu za to zapłaciłem, też żyć muszę! — A on: — A ty zarządzającego w mordę i żyj sobie na sławę! — Wot tie na! Jej Bohu, nawet szklanki kradli, tak że „czaj“ musieliśmy podawać w blaszankach z konserw.
Kilkunastu rozpromienionych żołnierzy czeskich kręciło się wśród tego podnieconego mrowia ludzkiego.
— Co się dzieje w mieście? — spytał Ryszan jednego z nich.
—„Bieli“ się, bracie praporszcziku! — odpowiedział z radością żołnierz — Sowiet jeszcze się broni, ale to już się kończy.
— Nie za mało nas?
— Za mało. Dobrze zorganizowany pierwszy lepszy „Związek Ogrodników“ mógłby nas wystrzelać jak kaczki. „Kluci“ chodzą ulicami w pojedynkę a tu ogrody wszędzie... Ale „krasnoarmiejcy“ uciekli a bolszewicy tak dokuczyli ludziom, że ich nikt nie broni. Szczęśliwi, że się to skończyło. „Kluci“ tam już ich resztki wyłapują. A na komisarzy to miasto aż zębami zgrzyta. Dwuch komisarzy na kawałki rozdarto. Sam widziałem. Nie można było obronić. W mgnieniu oka na strzępy ich roznieśli.
Splunął z obrzydzeniem przez zęby.
— Jak to ta swolocz tak umie...
Ryszan zwrócił się do Niwińskiego
— Ty! — zaczął gorączkowo — Chodź ze mną do miasta. Masz karabin a ja nie mam nic. Zobaczymy, co się tam dzieje!
— Z przyjemnością.
Szli długą ulicą z asfaltowemi chodnikami, lecz wybrukowaną „kociemi łebkami“. Domy były częścią nowoczesne, porządne i nawet okazałe, częścią drewniane, niskie, poczerniałe od starości, z ogrodami na tyłach i ławeczką przed bramą. Budził się ruch radosny, jakby świąteczny. Po dniach trwogi ludzie wychodzili nareszcie na ulicę z miłą świadomością, iż wyszli cało z niebezpieczeństwa. Otwierali okiennice, sklepy, grzali się na słońcu i oddychali świeżem powietrzem, witając życie, jak się wita pogodę po burzy. Małe patrole czeskie pędziły ku stacji wziętych do niewoli „krasnoarmiejców“. Patrzono na nich złem okiem, wygrażano im pięściami, gwizdano. Padały groźne słowa w stronę żydów. Jakiś kosooki obywatel przystąpił do Ryszana i wręcz go spytał, czy teraz wolno już rżnąć „jewrejew“, zaś usłyszawszy odpowiedź odmowną, wielce się tem zasmucił. Jak zwykle w czas przewrotu, uganiały ulicami samochody, tym razem pełne „es-erów“, rozpromienionych i dumnych, iż wreszcie i ich godzina nadeszła. Prawie w pojedynkę chodzili ulicami żołnierze czescy, lecz choć gdzieniegdzie jeszcze słychać było strzały, czuło się, iż tym żołnierzom nic już nie grozi. Mówcy, perorujący na improwizowanych mityngach ulicznych, nie tylko nie milkli na ich widok, ale przyzywali ich i powoływali się na nich. Na każdej twarzy niewidzialnemi lecz jasnemi zgłoskami stało wypisane słowo: Wyzwolenie.
Niwińskiemu upadło pod nogi kilka kiści bzu.
— Nareszcie! — pomyślał i podniósłszy szybko kwiaty, wdzięcznie i z błogą nadzieją spojrzał w górę.
Śmiała się do niego słodko jakaś stara panna, straszydło obrzydliwe, żółte i zezowate.
Ukłonił się szarmancko, klnąc w duchu sprośnie.
Naprzeciw nich szedł jakiś oddział. Na czele, z olbrzymiem, białem prześcieradłem na długiej żerdzi, kroczył na krzywych a długich nogach wysoki mężczyzna, typowy, prowincjonalny, niemiecki „Herr Professor“, z rudą, nieporządną brodą, z wielkiemi okularami na nosie i z zarozumiałą, doktrynerską twarzą. Za nim twardym krokiem czwórkami maszerowało około stupięćdziesięciu piechurów niemieckich w swych „feldgrau“ mundurach — a całą tę gromadę otaczało kilku konnych „rozwiedczyków“, dumnie wspartych pod bok i wywijających długiemi nabajami oraz paru żołnierzy pieszych. Tłum, jakby naraz czemś rozwścieczony, nawołując się, gwiżdżąc i wyjąc, zleciał się z wszystkich stron. Potrząsając pięściami ludzie przyskakiwali do „pana profesora”, obsypując go wyzwiskami, czerwoni na twarzach, z błyskami wściekłości w oczach.
— Co to za goryl z tą białą flagą? — zdziwił się Niwiński.
— To Maslannikow, przewodniczący sowjetu samarskiego — objaśnił ktoś z tłumu — Poddał się i idzie teraz ze swą pruską gwardją. On tutejszy, a tak się nad ludnością znęcał, jakby się mścił!
Niwiński uśmiechnął się.
Rozumie się, że ten „Herr Professor“ się mścił. Tępa małość ludzka, pozbawiona wszelkiego talentu i miłości a jadowita brzydotą, sycona goryczą bezsennych, zawistnych nocy, mściła się na życiu za swą nicość i skorzystawszy z chwili, gdy wreszcie mogła zmusić drugich do milczenia, zbrodniami, kretynią złością i rafinowaną przewrotnością krzyczała na cały świat: — Jestem! Jestem! Musicie mnie uznać, musicie mnie dostrzec nareszcie i pokłonić się. Biję — więc jestem!
— Tak tedy koniec! — westchnął z ulgą Ryszan — Samara padła!
Tu zwrócił się do Niwińskiego.
— A teraz, Niwiński, na ramię broń i marsz! Pójdziemy na szaszłyk.
— Na szaszłyk? — zastanowił się Niwiński — Dziś będzie jeszcze bardzo drogi.
— Widzisz, ty jeszcze nie umiesz po naszemu żyć, z entuzjazmem! — wytknął mu Ryszan — Powinieneś mi odpowiedzieć tak: — Na szaszłyk? S udowolstwiem! Idziemy na szaszłyk. Jeśli będzie dobry, zjemy po dwie porcje, a jeśli będzie drogi — zapłacisz go ty! Chodźmy!
Panowanie czeskie w Samarze rozpoczęło się od parad a właściwie od pożyczenia pięciu miljonów rubli, potrzebnych na żołd i inne rzeczy. Tę pożyczkę musiał ktoś zagwarantować. Mógł to zrobić jedynie pan Jeannot, reprezentujący poniekąd rząd francuski, jako specjalny jego wysłannik, mający za zadanie przeprowadzanie różnych transakcyj handlowych.
Jednakże, aby pan Jeannot mógł pożyczkę pięciu miljonów o tyle, o ile bodaj na oko zagwarantować, trzeba go było zrobić czemś więcej, niż był — a mówiono, że był zwykłym sobie spekulantem, nawet nie Francuzem, lecz żydem łódzkim. Konieczne tedy było, aby został czemś więcej. Zgodzono się, to znaczy Jeannot, „es-erzy” i Czesi, zaś przedewszystkiem kupcy, mający dać pieniądze, że on będzie konsulem. Nominacja tu w całem znaczeniu słowa spadła z nieba, bo ogłoszono ją jako „radjo“. Aby to szczęśliwe zdarzenie uczcić i podkreślić współdziałanie z Francją, Czesi urządzili wielką paradę wojskową. W djalekcie eszelonowym określano takie parady dość tajemniczo zapomocą głębokiej przenośni jako „mięszanie wody.“
Na to „mięszanie wody“ odkomenderowano kilka uhełmionych i „opancerzonych“ bataljonów. Żołnierze, jak rutynowani aktorzy, rozumiejąc doskonale swą rolę, oczyścili się, ubrali i uzbroili starannie i z groźnym marsem na twarzy defilowali ulicami. Mieli przytem swój styl. Szli w bardzo szerokich i dalekich odstępach od siebie, maszerując w tempie trochę szybszym od rosyjskiego ale powolnym i przestrzegając bardzo starannie „krycia“ i „równania“, przez co wywoływali wrażenie wielkiego mnóstwa i nadzwyczajnej dyscypliny. To też zaimponowali nietylko ludności Samary, ale nawet własnym kolegom, którzy, przebrani po cywilnemu i w kapeluszach zsuniętych na oczy, handlowali skrzętnie i z wielkiem ożywieniem na rogach ulic, ofiarując przechodniom w łamanym języku rosyjskim nowiutkie spodnie, marynarki, paltoty i inne „rarytety“.
Bataljony wyciągnęły się przed wcale przyzwoitą, murowaną willą, wynajętą przez nowo upieczonego dyplomatę, zaś on sam, otoczony świtą, składającą się z mnóstwa Sur, Ryfek i Salciów i innych rozrzewnionych Róż oraz z jednego posępnego i chudego jak Jeremjasz, skrofulicznego pomocnika handlowego w błękitnym mundurze francuskiego oficera i z nosem jak zagaszajka, wygłosił płomienną mowę w języku rosyjskim, i „grasejując“ jak nieodrodny Łodzianin, a charcząc jak żyd z Nalewek, obiecał, że wszystko będzie dobrze. Czesi wznieśli okrzyk na część Francji i, zanuciwszy ulubioną swą pieśń „Dążmy w dal“, odeszli w dal znacznie szybszym krokiem niż przyszli.
Pięć miljonów wypłacono.
Po gładkiem załatwieniu tej miłej formalności można już było pomyśleć i o sobie, i pochować uroczyście zabitych podczas zdobywania Samary żołnierzy czeskich. Wdzięczne społeczeństwo samarskie, chcąc uczcić bohaterów, wyprawiło im wbrew woli Czechów uroczystą „panichidę“ w soborze. Poczciwi ludzie nie wyobrażali sobie, aby człowieka można było pogrzebać inaczej. W Penzie, zaskoczonej wypadkami, obeszło się bez tego. Tam zabitych pogrzebano bez asystencji duchowieństwa. Na czele pochodu pogrzebowego szedł „kluk“ w hełmie i pełnem uzbrojeniu, w wysoko podniesionej prawicy trzymając skromny wieniec z długiemi, biało-czerwonemi wstęgami — za nim na wozach jechały trumny, a na każdej żołnierska furażka z biało-czerwoną wstążeczką. To było w guście czeskim.
W Samarze nie dało się tak zrobić! W Samarze, gdzie powaga czeskiego imienia miała o tylu rzeczach decydować, trzeba się było liczyć z opinją — ustąpić i znów udawać prawosławnych.
Był chmurny, słotny dzień. Na wielkim placu przed soborem stało ustawione w czworobok wojsko czeskie. Bataljon honorowy w hełmach, w pełnem uzbrojeniu, z muzyką, inne oddziały bez broni, piechota serbska, kawalerzyści serbscy, ogromne, czarne chłopy z wiecznie drwiącem uśmiechem pod wąsiskami na posępnych twarzach i z gołemi szablami w garści, krążyli wśród tłumu ciekawych i pobożnych — albowiem mimo deszczu, tysiące ludzi zbiegły się pod sobór. Tuż u wejścia do soboru stał Czeczek ze swym sztabem.
Wśród oficerów sztabowych sterczał Niwiński, w długim płaszczu kawaleryjskim i z szablą u boku. Stojąc obserwował i uśmiechał się, widząc, jak dziwnie nieskładnie idzie to wszystko. Bataljon honorowy spóźnił się. Czemu? Ponieważ dziwnym zbiegiem okoliczności właśnie ledwo wrócił ze służby garnizonowej, zmęczony, brudny, głodny, niewyspany. Oficerowie komenderowali to po czesku, to po rosyjsku, jeden oddział stosował się do regulaminu austrjackiego, drugi do rosyjskiego, trzeci miał regulamin sokoli. Oficerowie, choć pocichu, kłócili się — Czeczek raz po raz wołał kogoś do siebie i wymyślał półgłosem, groził, że zamknie, zarzucał nieudolność — jednem słowem, „pachniało Słowiańszczyzną“ i „pospolitem ruszeniem“ i dlatego to Niwiński uśmiechał się.
— Żołnierz dobry ale nie militarysta! — notował sobie w duchu. — Bez „ansztandu“ obejść się nie może. Zawsze musi być coś niedopiętego.
Wtem ruch się jakiś zrobił, tłum rozprysnął się i na plac wmaszerował nowy oddział, również w rosyjskich mundurach, ale z czarno-żółtemi wstążeczkami św. Jerzego na czapkach. Oficer prowadzący go komenderował bardzo głośno i z wielkiem przejęciem się, żołnierze maszerowali pracowicie z gorliwością i skupieniem świeżo wyćwiczonych rekrutów, nieledwie z tremą, zaś tłum? Tłum patrzył na ten oddział prawie z przerażeniem, niedowierzaniem, i jakby drwiąco. Posypały się nawet głośne żarciki i śmiechy.
Oficer kazał wziąć broń do nogi skomenderował „w prawo patrz”, miarowem krokiem pomaszerował ku Czeczkowi, stanął i raportował:
— Gaspadin pałkownik — pierwaja rota pierwawo połka armji narodnoj oborony!
— Spasibo, gaspadin kapitan! — uprzejmie odpowiedział Czeczek.
Rozradowało się serce mściwe w Niwińskim. Więc to on, tak niedawno jeszcze „bezpasportnyj bieżeniec“, wyszczuwany z Moskwy przez policję, on, parjas bez praw i spiskowiec, dziś w sztabie zwycięzców i przy szabli stojąc, jest świadkiem narodzin nowej armji rosyjskiej, słyszy pierwszy raport komendanta pierwszej roty pierwszego pułku armji obrony narodowej, raport składany cudzoziemcowi, pułkownikowi wojsk składających się wyłącznie z byłych jeńców, oficerowi, który przed paru laty zaledwie był zwykłem ajentem handlowym czeskiej firmy samochodowej w przebogatej, „białokamiennej Moskwie“. Jakże się toczy koło fortuny? Cztery lata temu cała armja tych zdobywców Samary liczyła wraz z rezerwami tysiąc dwieście ludzi, na ich czele stał były komendant bataljonu karnego, a ani jeden Czech nie był oficerem — a dziś to jest oto wódz zwycięski, zdobywca i potentat a tamci — ochotnicy, inteligencja, byli oficerowie i podoficerowie, zaniepokojeni tem pierwszem swojem publicznem zdeklarowaniem się, łaskawego słowa od niego czekają!
Zahuczały, jęknęły dzwony cerkiewne. Zcichł tłum. Dziwnie harmonijny, słodki śpiew trysnął z ciemnej głębiny soboru. Z gęstwy ludzkiej wystrzeliły wysokie, rozkazujące słowa komendy. Żałosny, niski bas dzwonów, metaliczny, ponury, lecz dźwięczny, gęstniał, potężniał i krzepł, aż falującym, ciemnym płaszczem smutku pokrył plac i czekające na nim w ciszy mrowie ludzkie.
— Otóż stoisz przy kołysce nowej armji, nowego czynu — myślał Niwiński — i dzwony pogrzebowe temu czynowi grają. Komu to one biją pozgonne — przeszłości i cierpieniom, czy też i temu nowemu wysiłkowi? Jakkolwiek miałyby się rzeczy, bez względu na to, kto na tem traci a kto i co zyskuje, prawdą jest, że tam, za Wołgą, wilki szarpią chorą istotę, jestestwo, krwi upływem i męką wyczerpane, oszalałe z boleści a opuszczone przez wszystkich. Kto wyzwoli ofiarę z pod katowskiego noża? Czy ci nowi żołnierze będą świadomymi, jasnymi rycerzami Ludzkości, czy też tylko krwawymi mścicielami? Bo urodziny tej nowej armji to urodziny nowej wojny domowej i nowych pożarów i nowego wybuchu nienawiści.
Zakołysały się na barkach ludzkich trumny, okryte bukietami bzu. Zdawały się same unosić w powietrzu nad głowami ludzkiemi, niby gotowe do odlotu. I w tej chwili wrzasnęli komendanci, szczęknęła broń w pięściach żołnierskich, a orkiestra zagrała hymn czeski.
Niwiński wyprostowany podniósł dłoń do czapki.
Cześć poległym!
I cześć hymnowi zmartwychwstałych!
Oto stoją naprzeciw siebie: Wczorajsi władcy świata i wczorajsi niewolnicy, pierwsi poniżeni, drudzy dostojni i mający władzę, opromienieni czystym blaskiem oręża. Ukorz się, człowieku, przed wiecznem zwycięstwem prawdy i wyzbądź się pychy. Niema potentata, któregoby moc wyższa nie rzuciła w proch.
Powoli szedł ulicami miasta orszak żałobny. Orkiestry grały, rozstawione na drodze oddziały czeskie prezentowały broń, czasami dolatywał zdaleka śpiew idących na przodzie popów, skrzypiały siodła pochmurnych kawalerzystów serbskich, oficerowie rozmawiali o swych sprawach.
— To wiesz, że w Iwaszczenkowie stoją dwie sotnie kozaków?
— Ale ta ruska „rota“ słaba. Sami oficerowie i studenci. Żołnierze nie mają w nich wiary, nie zgłaszają się. „Białogwardiejcy“ więcej nas skompromitują niż pomogą.
— Możemy się wykaszleć na ich pomoc. Niech oni trzymają garnizon w mieście, bić się potrafimy my.
— A Serbowie już są na służbie. Zaraz po „funusie“ idą na podjazd. Dobre wojsko.
— Ale zbolszewiczałe. Służyć chcą, tylko za nic na świecie nie chcą swoich oficerów. Jeszcze jazda! Piechota na nic.
— Serbowie biją bardzo.
— A właściwie to to jest wojna Czechów z Łotyszami.
— Ej, żeby tak choć jeden pułk ułanów polskich!
— Nawerbujmy sobie Tatarów i zróbmy dziką dywizję. Tu ich dość. Byle im pozwolić „bielić“, pójdą chętnie.
Ktoś szarpnął Niwińskiego za łokieć.
Był to chorąży Curuś. Stosując się do okoliczności, twarz miał żałobnie skupioną, postawę pełną dostojnej powagi, fałdy płaszcza znakomicie zebrane i ułożone, u boku szablę oficerską, na czapce wstążeczkę polską, czeską i serbską, na rękach — o ty wykwincie! — rękawiczki.
Szedł chwilę przy Niwińskim w milczeniu.
— Co się z tobą dzieje, Curuś? — spytał go Niwiński. — Czemu się nie pokazujesz?
— Mieszkasz w sztabie, między samymi potentatami! — z fałszywą skromnością odpowiedział chorąży. — Nie śmiem się narzucać.
— Bardzo słusznie. A cożeś robił w ostatnich czasach?
— Co?
Curuś odwrócił głowę a potem przez chwilę patrzył przed siebie, — jakby tam daleko kogoś szukał.
— Chodziłem po mieście. Dużo chodziłem. Byłem i w obozie jeńców...
— Ba! I cóżeś znalazł?
— Szukałem ludzi ale — znalazłem tylko „człowieków...“
— A ba! „Człowieki“ są wszędzie, ludzi za to mało! — uśmiechnął się Niwiński wesoło — Ja też szukałem. Byłem w różnych miejscach. Ale Bogu dzięki ludzi niema!
— A ja byłem nawet w tiurmie! — dodał Curuś.
Niwiński drgnął.
— No?
Curuś zmarszczył brwi.
— Dużo ludzi. Za dużo ludzi! — odpowiedział zagadkowo.
W orszaku idącym za trumnami powstał ruch. Okrążano olbrzymią kałużę na środku ulicy. Niwiński poszedł na prawo, Curuś mu się gdzieś zagubił.
Był temu rad.
Wiedział on dobrze, czego Curuś szukał. Szukał i on.
Huczała ponuro orkiestra nisko strojonemi trąbami, mlaskały po błocie buty żołnierzy, dzwoniły dzwony. Padał drobny deszcz. Na ulicach stały nieprzejrzane tłumy ludzi.
Niwiński szedł powoli, wzrokiem upartym a chłodnym wodząc po twarzach tych ludzi. Oto robotnik z kędzierzawemi jasnemi włosami, wystającemi z pod daszka czarnej czapki, w czarnej marynarce i czerwonej rubaszce pod spodem — djabli go wiedzą, co za jeden, dziś żołnierz „batiuszki carja“, jutro proletarjatu, pojutrze reakcji... Oto starzec czarno ubrany z przedziwnie plugawą, nieporządną brodą, ze zmarszczkami wiecznego zdziwienia na bronzowem czole i z twarzą głęboko porytą fałdami — któż odgadnie, czem właściwie żyje ten człowiek, patrzący na wszystko tak, jak gdyby przypominał sobie tylko rzeczy dawno już widziane. Oto ogromny, z obrzękłą gębą żołnierz, w czapce na tył głowy zsuniętej, w płaszczu żółtawo-szarym, zarzuconym na ramiona, z twarzą od siekiery, z małemi, przekrwionemi oczkami — ani nawet nie pytaj o jego przeżycia! A tu chłop z ryżą brodą i krzywemi oczami, w brunatnym płaszczu, postołach i łapciach, z ustami szeroko i bezmyślnie otwartemi, stoi, patrzy i coś tam sobie pewnie w tej głowie układa — ale zgadnij co? Panieneczka w czerwonym „szarfie“ na głowie, z buzią wymalowaną i ubieloną, naturalnie w pończoszkach ażurowych i trzewiczkach na cienkich, wysokich obcasach — wiadomo o czem myśli i czego chce, tak w pierwszej chwili, ale czyż naraz nie zamilknie, nie opuści rąk i nie jęknie: — Kakaja taska! Grustno! Otczewo mnie tak grustn!... I ona nie wie i nikt. A nagle usta skrzywione w podkówkę drgną i powtórzą kinematograficzny morał: — Żizń eto głupaja szutka! — i piersią „szałunji” zatarga łkanie...
— Kto was wie, coście wy za jedni i co się wam marzy? — myślał Niwiński, patrząc na tych ludzi.
A tam żydzi, tam tatarzy w czarnych lub popielatych myckach, tam w wielkich okularach tępa, pomarszczona, siwa głowa jakiegoś jenerała w spodniach zadługich, starczemi piętami przydeptanych, tam znów chińczyk w niebieskim stroju — Niwiński na pamięć umiał już wszystkie te twarze, ale — czytać w nich nie nauczył się.
Znowu znalazł się przy nim Curuś.
— No więc i cóż z tą „tiurmą“? — zapytał Niwiński.
— A, z „tiurmą“! A no nic. To było tak. Zaszedłem do domu polskiego — ale tam się już wszystko rozleciało, nikogo niema. Wstąpiłem do księdza — tak na zwiady — bardzo się zdziwił a dowiedziawszy się, żem Polak, odwrócił się do wikarego i zawołał: — A co! Nie mówiłem, że wśród nich jest masa Polaków? Rozumiesz? „Masa!“ Bo mnie jednego zobaczył.
— Toby nie było tak źle. Toby znaczyło, że grunt jest przychylny... A idąc konsekwentnie dalej —
— Tą ścieżką dalej nie chodź, bo daleko nie zajdziesz! Ja już wiem, którędy się tu chodzi. Widzisz, Niwiński, oni tą rzekomą „masą“ ochotników polskich w czeskiem wojsku sumienie obełgują, a sami nic nie chcą zrobić! Hehe, Niwiński, jacy my jesteśmy wojowniczy! I ja jsem tady, pane Kolumbus!
— Sam się popatrz! — żachnął się Niwiński — Czesi są wszędzie!
— Nie wątpię o tem. Są. Widzę. Ale my jesteśmy nawet tam, gdzie nas niema — w dzikiej dywizji, w pułku słowiańskim, wśród Korniłowców... E, przecie i Kuroki był też Polak!
Żachnął się Curuś i umilkł.
— A cóż na plebanii?
— Phi... Wpadli na mnie z sarmacką furją: Uwolnić im z więzienia Polaków, którzy służyli w „czerwonej armji“!
— Popatrz! Tędy go wiedli! — syknął Niwiński, stanąwszy w ponsach.
— A tędy. Widzisz. Dlaczego ich uwalniać? — pytam. — A bo skąd my przychodzimy do tego, żeby ich teraz Moskale sądzili. Niech ich nam oddadzą, my ich sami osądzimy. — Dlaczego? — pytam. — Bo to będzie znowu precedensem. My nie jesteśmy Moskalami i nie potrzebujemy ich sprawiedliwości. My jesteśmy obywatele polscy. — Dobra jest! — mówię na to — Ale jeśli obywatel polski jako rosyjski krasnoarmiejec bierze udział w rosyjskiej wojnie domowej, to jakże za to sądzić go macie wy a nie ci, z którymi on się bił? — A bo to są Polacy. — Czemuż ci Polacy służyli w rosyjskiej czerwonej armji? — Dla chleba. — Czy to wszystko tłumaczy? A dużo ich będzie? — Niedużo, jakich osiemdziesięciu.
— A ilu zabitych, ilu uciekło! — wykrzyknął Niwiński — I to w samej Samarze. Cóżeś dalej zrobił?
— Czekaj. Pytam ich: — Jeśli tych ludzi uwolnię, co z nimi zrobicie? — Jakoś się nimi zajmiemy! — tłumaczą mi — Mamy tu towarzystwo przyjaciół żołnierza polskiego bez pracy —
— Znam!
— Właśnie. Więc się nimi zajmiemy. — Ślicznie! — godzę się — Ale jeśli już jest takie towarzystwo liżygarnków, to czemu chcecie zająć się tym żołnierzem dziś, a nie zajęliście się nim, zanim wstąpił do „czerwonej armji“ i poszedł pomagać Niemcom? Bo bolszewicy nie dawali. — Teraz znów mówię ja: — Dziwne to jest, że zamiast rozprószyć ludzi i nie dać ich bolszewikom, to wyście ich utrzymali w kupie i oddali, a teraz, ponieważ wiecie, że my was terroryzować nie będziemy, to wy tych ludzi wycofujecie i każecie im leżeć na brzuchu! — Wzruszyli ramionami i mówią: — Niema w tem, widzi kochany pan, nic dziwnego. My jesteśmy przecie — neutralni! — Rozumiesz to, Niwiński?
Curuś zamilkł, ponieważ podejrzanem mu się stało, że towarzysz jego tak cierpliwie słucha.
— No, ozdobo chorążych! — rzekł Niwiński właściwym sobie, żartobliwym tonem — Proboszczowie w wojsku nie służą!
— Kanarek do spluwaczki nie pluje a ichneumon zaliczek nie bierze — jak mówi pewne abecadło! — stwierdził sentencjonalnie Curuś.
— Masz zupełną słuszność! — zgodził się Niwiński — Ja też chodziłem, szukałem i znalazłem szczątek jakiejś organizacji Polaków wybierających się do Warszawy. Rej wodzi tam jakaś panna Marja, stare pannisko, samarska specjalistka do polskich spraw wojskowych. Rozmawiałem z nią, pytałem o żołnierzy „orjentacji szturmowej”, tych coby chcieli jechać do Francji... Odpowiedziała mi wymijająco, ponieważ ona nie może się pogodzić z Czechami. O Cieszyńskie jej idzie...
— W Samarze! — wzruszył Curuś ramionami.
— Tu już niema nic. To cmentarzysko. Tu już wszystko umarło.
— Co umarło? — zdziwił się chorąży — I czemu ty robisz do tego taką przyjemną minę?
— Słyszysz te dzwony? Słyszysz, jak biją?
— Słyszę. I wiem, że to nie galopka ale pogrzeb. Trumny niosą.
— A my chodźmy dalej i cierpliwie za temi trumnami, bo się nam to słusznie należy.
— Dlaczego ma się nam to należeć? — oburzył się Curuś.
— Nie rozumiesz? Albowiem chowamy tu znów jeden zmarnowany i skonany nasz dzień dziejowy... My dwaj tu, Dworski, goniący za swymi zakonspirowanymi kolegami, może się nas tam jeszcze kilkunastu smęci na Murmanie czy nad Donem — i oto wszystko, co w tej chwili zostało z cudnych „snów o kolorowym ułanie“ na ziemiach słowiańskich czasu Wielkiej Wojny. Moment skonał i nie wróci...
— A przecie ludzi można tu znaleźć!
— Można — i my ich znajdziemy. Ale jak? Jesteśmy tu przecie z gołemi rękami, skromni, mali ludzie z wykształceniem podoficerów austrjackich z „anno dazumal“. Nie wiemy nic. Nie mamy kontaktu z żadnemi organizacjami polskiemi, nie znamy tutejszych ludzi ani stosunków. Wszystko, na czem można się było oprzeć, zostało daleko za nami. O, Curuś, Curuś, jak te samowary prawosławne hałasują!...
— Kałakała![16] — machinalnie rzekł Curuś.
— Nie wiemy nic! — podchwycił znowu Niwiński — ot, kraj —
— Może mi z „głosem kraju“ wyjedziesz? — zniecierpliwił się chorąży.
— Kraj jest głuchoniemy! — twardo rzekł Niwiński — Lecz — jak odgadnąć, czego chce, coby mu pomogło! Odprowadzamy na cmentarz swój zmarły moment dziejowy, swój zamordowany przez ludzi nikczemnych promień sławy i czynu...
— Ale dlaczego dopiero tu, w Samarze, przywdziewasz tę żałobę?
— Bo chcę to, co się skończyło, pochować dokumentnie, przysypać ziemią i przywalić kamieniami raz na zawsze, żeby już nie wstało. Co skonało, to się przeżyło. Świętości nie szargać, ale — umarłych nie wskrzeszać.
Curuś spojrzał na niego podejrzliwie.
— Dziwnie wesołą minę robisz do tego nabożeństwa.
— Bo zrozumiej mnie — teraz tu już niema nic. Jest pustynia. Nikt nic nie wie, nikt niema nic do gadania, nikt nie może ani rozkazać ani zakazać — a zatem jednomyślność zupełna, co? Teraz ten, kto zechce co robić, nie będzie potrzebował z niczem się liczyć! I dopiero teraz można coś zrobić...
— Ale kto będzie robił?
— Tego, co jest potrzebne naprawdę, nie robi nikt... Rodzi się samo...
— Samo! — westchnął Curuś.
Szli przez chwilę w milczeniu.
Niwiński cicho ale wesoło pogwizdywał do taktu żałobnego marsza.
— Masz co pewnego? — trącił go Curuś łokciem.
— Jest jedna pewna rzecz: Że tu już nic niema i może robić — kto chce.
U wejścia na cmentarz Curuś znowu zgubił się w tłumie.
Niwiński ocknął się nagle u boku pułkownika Szweca. Dzielnie zaatakował wraz z nim dostęp do grobu, nad którym też wreszcie stanął.
Rozpoczął się szereg mów a zarazem symbolizujący je znakomicie rzęsisty deszcz. Nad grobem pojawił się pułkownik Czeczek.
— Żiszmarja! — przeląkł się Szwec. — Taki dobry oficer a tyle mówi! Popatrz, żołnierze głowy pospuszczali, jak tylko go ujrzeli...
Czeczek wyprostował się. Przerażającym językiem rosyjskim, nieledwie z gruzińskim akcentem, tłumaczył zebranym, że Samara leży nad Wołgą, która jest największą rzeką w Europie, że w Pradze dobrze o tem wiedzą i pamiętają, i że, jak się dowiedzą, iż na cmentarzu samarskim leży kilkunastu żołnierzy czeskich, to im będzie bardzo przyjemnie.
— To znów nie, człowieku! — mruczał pod nosem pułkownik Szwec, protestując z oburzeniem. — To znów nie!
Samara żyła wieczorem i w nocy.
I żyła gnuśnie, rozpustnie, grzesznie.
W piękne wieczory — a wiosna 1918-go roku była nad Wołgą przepiękna — stroiły się damy, podmalowywały, czerniły brwi, owijały głowy lekkiemi, różnobarwnemi „szarfami“ i mocno naperfumowane wychodziły do parku nad rzekę. Ulice pełne były silnego zapachu perfum, potu i ciał kobiecych. Ubrane jasno i bardzo lekko, w ażurowych, jedwabnych pończochach i przyciasnych pantofelkach na wysokich, śpiczastych korkach, samarskie strojnisie dreptały drobno po nierównym bruku z „kocich łebków,“ świecąc oczami i zmysłowemi, szkarłatnemi ustami, zawsze chciwe przygody i nowości, zawsze po raz pierwszy omdlewające pod pocałunkiem i o niczem innem nie myślące.
Kiedy Czesi weszli do Samary, zbrojni i jeszcze ciepli od walki, kobiety były nimi zachwycone, uwielbiały ich twardy, wojskowy kontur, ich bojowego ducha i ich świeżość. Urządzano im nieprzerwane owacje w teatrze i podczas wielkich festynów w parku, którego liczne i ciemne, ach, tak rozkoszne czarne kąty, wonne a wilgotne (to gorzej!) od rosy, były niemymi świadkami scen nie do opisania, ale które łatwo sobie wyobrazić. Chętnie korzystali z tego entuzjazmu Czesi, z pewną nieśmiałością oficerowie, cynicznie i bez najmniejszych skrupułów szeregowcy, których, skutkiem ich większej od rosyjskiego sałdata ogłady, samarskie damy często za oficerów brały. Jest też rzeczą jasną, iż ordynansi mają zawsze więcej czasu od swych oficerów.
Tak tedy święciła się ta nadwołżańska orgja.
Ale po jakimś czasie Czesi się znudzili i do łask powrócili dawni wielbiciele, cierpliwie i w milczeniu znoszący tę zdradę — liczni, ba, niezliczeni i na polu miłości niestrudzeni oficerowie byłej armji carskiej — swoi, a przez to pod każdym względem wygodniejsi. Z wstążeczkami św. Jerzego na różyczkach czapek, a jeszcze częściej i bez tej wstążeczki, z minami filozofów, zajętych nadzwyczaj ważnemi sprawami, napół po wojskowemu ubrani, paradowali ci młodzi ludzie przy dźwiękach wojskowej orkiestry czeskiej po parku, niechętnie i zgóry patrząc na Czechów i nie myśląc o przyszłości. Wszystko ułożyło się jak mogło najlepiej. — Niech Czesi wojują, a my będziemy im płacić! — sprecyzowali rzecz kupcy.
Wogóle po pewnym czasie entuzjazm do Czechów osłabł. Mało kto wiedział dobrze, kim oni właściwie są. Nie zdawano sobie nawet sprawy z tego, że to jakaś narodowość. Niektórzy uważali ich za nieznaną dotychczas sektę religijną, inni mówili, że to „zbuntowani awstrijcy“, jeszcze inni, byli żołnierze frontowi, którzy wiedzieli, że Czesi są przeważnie wywiadowcami, uważali słowo „Czech“ za określenie nieznanej sobie rangi podoficerskiej. Słysząc ich mowę twardą, rwaną, stalową poczciwcy samarscy żegnali się szerokim krzyżem, wykrzykując z przerażeniem: — Da wied' ani nie pa russki gawariat! — a skomplikowaną nazwę „Czecho-Słowak“ przerobili poprostu na „Sławiak“.
Burżuazja uważała ich za wojska carskie, proletarjat też. Proletarjat daleki był od wiary w swoje zwycięstwo, więc po wejściu Czechów do Samary oczekiwał przywrócenia dawnego stylu rządów. Burżuazja też. W Rosji kompromisów niema, umysły są na to zbyt proste. Tymczasem Czesi, nie znając psychologji rosyjskiej politykowali na obie strony. Czeczek obwoził po mieście dzieci w swym samochodzie, Ryszan przemawiał na wiecach jako przedstawiciel anarchistów czeskich, a żołnierze czwartego pułku z zemsty za śmierć pułkownika Geyera bez sądu rozstrzelali wziętego w Penzie żyda-zakładnika, komisarza bolszewickiego. W rezultacie zarzucano Czechom fałsz i nikt im nie wierzył; proletarjat uważał ich za zakapturzonych rojalistów, burżuazja za utajonych bolszewików.
Rozpoczęły się też starcia z rządem nowej republiki. Czesi dawali do poznania: — Istniejecie z naszej łaski — więc. — Zaś rząd republiki słodko, wymownie, ale uparcie powtarzał: Działamy na skutek instrukcji ententy. Zatem, jeśli nas ignorujecie i nie chcecie wypełniać naszej woli, nie chcecie się nam zupełnie podporządkować, rujnujecie dzieło ententy i szkodzicie jej. — Ależ my tu nie możemy stać do końca świata, wy sami musicie coś zrobić! — Zaraz! — odpowiadał s. r. Komitet Członków Konstytuanty i szedł na naradę, która po długim czasie kończyła się oświadczeniem, „iż na razie nic się zrobić nie da.“
Więc Czesi zaciskali zęby i milczeli. Myśleli, że republiką nadwołżańską będą się mogli zasłonić przed bolszewikami, tymczasem to właśnie oni musieli jej przed nimi bronić. A sił mieli za mało — potrzebowali ludzi. Ożenilek ze swym bataljonem i paru sotniami kozaków wciąż jeszcze warował nad Wołgą, bijąc się w arjergardzie, zaś równocześnie Czesi potrzebowali wszystkich swych sił do rozbicia bolszewików w dwuch kierunkach — ku Ufie i ku Orenburgowi.
Czekali jednak cierpliwie na szczęśliwą sposobność i zmianę sytuacji, pocieszając się tem, że siły ich, choć nieznacznie, przecie wzrosły. Przebiło się do nich trochę kozaków, zaś w Samarze przyłączył się zatrzymany przez bolszewików w swej wędrówce na wschód bataljon piechoty serbskiej z pół szwadronem jazdy. Piechota była trochę zdemoralizowana, ale chętnie zastąpiła Czechów w służbie garnizonowej, zaś kawalerzystom Czeczek był bardzo rad, bo jazdy nie miał zupełnie.
Naogół nastrój był tak nieprzyjemny, że Niwiński najchętniej przesiadywał „w domu”, to znaczy, na stacji, przy eszelonach. Tam, czuł się najlepiej.
Długie pociągi, po kilkadziesiąt wozów każdy, zajęły prawie wszystkie tory daleko w obrębie tej wielkiej stacji. Na drugim czy na trzecim torze stał eszelon sztabu dywizji, do którego Niwiński został przydzielony. Były w nim dwa wagony oficerskie, kuchnia, kancelarja, służąca zarazem za redakcję pisma litografowanego, wydawanego przez komitet dywizji, zaś dalej szły wozy z kompanją sztabową. Oficerowie mieszkali po trzech, po czterech w przedziale. Ciasnota przechodziła wszelkie wyobrażenie ludzkie, każdy ściskał się, jak mógł, na swoim legowisku, ale — tu przynajmniej żyło się życiem prawdziwem. Tu nazywało się rzeczy po imieniu i tu Niwiński zrozumiał, że, jakkolwiekby się sprawy układały, Czesi nie myśleli o niczem innem, jak tylko o opuszczeniu Rosji.
Na drugich torach stały eszelony poszczególnych pułków, bataljonów, bateryj, pociąg szpitalny, amunicyjny i tak dalej. Ceglasto-czerwone wozy były przeważnie udekorowane. Na jednym, ujęte w ramy z zieleni, widniały pięknie namalowane Hradczany, na drugim srogi Żyżka z przepaską na oku, na trzecim charakterystyczna, w szpic zakończona głowa profesora Masaryka, to znów Hawliczek-Borowski — zaś wszędzie kwiaty, napisy, hasła narodowe. W poprzerabianych przemyślnie ciepłuszkach ludzie mieszkali czysto i porządnie, jak w izbach. Mieli swe sprzęty, naczynia, warsztaty, bibljoteki, kluby i areszty, przez których zakratowane okna wyglądały dziwnie spokorniałe twarze zakładników i komisarzy bolszewickich. Każdy kąt był wyzyskany, każdy sprzęt na swojem miejscu, na ścianach mnóstwo pocztówek w stylu wojskowym, to jest — z nagiemi kobietami. Baczniejszy obserwator mógł też gdzieniegdzie dojrzeć kobiety nie nagie, owszem — ubrane solidnie choć oryginalnie, dla niepoznaki — w mundury wojskowe. Tolerowano to ze względu na nienormalną sytuację wojska, znajdującego się wciąż w podróży.
W dzień od wczesnego rana panował tu nadzwyczajny ruch. Na stacji wciąż jeszcze garnizonowały tłumy „bieżeńców”, którzy wstawali wcześnie, rozpoczynając na znajdującem się tuż targowisku dzień tem, co duszy Moskala jest najmilsze, to jest targowaniem się o chleb, o bułkę, o jaja itd. W kuchniach eszelonowych co duchu warzono czarną kawę. — Czesi, podobnie jak Polacy, gdy są głodni, zwłaszcza rano, łatwo wybuchają. I już pojawiały się na stacji watahy przekupniów, przeważnie młodocianych. Wpadali chłopcy z dziennikami i papierosami. Jedne i drugie żołnierze rozchwytywali.
— Wołżskij Kraj! Wołźskij Kraj! — wołali chłopcy.
— Doprawdy, to są woły! — śmiał się Czech. — Sami się do tego przyznają! Przecie mówią: Wolski kraj!
— Wołżskij Kraj! Wołżskij Kraj!
— Wstrcz si do bot![17] — żartował żołnierz.
— Papirosy! Papirosy damasznije! — wołał drugi chłopak.
— Wstrcz si do bot! — śmiał się strzelec czeski.
— Papirosy „Wstrcz si do bot!“ Papirosy „Wstrcz si do bot! — podchwycił chłopak i leciał z tą nową nazwą wzdłuż eszelonu.
Przychodziły też kobiety z masłem, z jajami na twardo, z bułkami. Rozlegały się przeciągłe, monotonne wołania:
— Biee-łyj chleb kamu ugodno — bieełyj chleb!
— Ma-ła-ka-ka-mu-na-da-cha-łod-no-wa! — skandowały niestrudzenie ciągłe, słabe, nudne głosy kobiece.
— Kwas! Kwas! Kwas! — skrzeczały, jak żaby, małe dziewczynki.
Kto miał czas, szedł się kąpać do pobliskiej rzeki, inni golili się, ubierali się powoli przy otwartych drzwiach, rozmawiając chętnie, głośno o wszystkiem — o religji, o wojnie, o bolszewizmie, o miłości, o Czechach i nieuniknionem rozbiciu Austrji, o nowem życiu.
A czasami zjawiali się chińscy kuglarze, „dentyści“, wyciągający palcami „robaki“ z zębów. Chinki, kuśtykające na malutkich stópkach, wynurzających się z błękitnych szarawarów, wreszcie zawsze chętnie widziani uliczni śpiewacy rosyjscy.
Chciwie słuchały ich tłumy żołnierzy. Następował obiad, zmiana warty, czarna kawa i włóczęga po mieście. Wieczorem jaki taki szczęśliwiec, wyrwawszy gdzie trochę spirytusu, rozpuszczał go czarną kawą, wypijał w najbliższem kółku, poczem szedł spać, marząc o Pradze i tęgiem, mocnem piwie.
Deptało się po nigdy nie wysychającem błocie między nieskończenie długiemi eszelonami, przełaziło się przez niezliczone platformy, tłukąc głową o żelazne kanty, podłaziło się pod wozy, aby przejść z jednej strony na drugą, stało się czasem z oczami utkwionemi w nieskończenie jednostajną, wiecznie tą samą perspektywę między czerwonemi szeregami wozów — i nuda straszna chwytała, obrzydzenie do wszystkiego, tęsknota za domem, za chwilą samotności, za swoim kątem.
Czy te eszelony nigdy nie ruszą?
Ach, mogą ruszyć, ale nawet i wówczas nie zmieni się nic. Bo gdziekolwiek staną, wszędzie będzie to błoto, ten zgiełk i ta sama perspektywa między ponuremi, krwawemi ścianami wozów.
Niwiński stał na stopniach wagonu mieszczącego kancelarję sztabu dywizji i czytał głośno komunikat bolszewicki, opisujący konflikt z wojskami czeskiemi.
Zadanie było prawie niebezpieczne, bo naiwni jak zawsze żołnierze, utożsamiali czytającego z autorem artykułu i patrzyli na niego jak wilki.
— W sprawie wystąpienia pułków czesko-słowackich — czytał Niwiński — otrzymano w zwierzchniej radzie wojennej informacje, iż wystąpienie to w obecnej chwili jest już zlikwidowane.
— Ale! Że my o tem nie wiemy!
— Według słów Bończ-Brujewicza pułki te, po szczęśliwem przebiciu się przez front austroniemiecki, skoncentrowały się w Czelabińsku, Jekaterynburgu i Penzie —
— A Omsk, Irkuck, Władywostok — eto niczewo? — przerwał ktoś głośnym okrzykiem.
— Nie przeszkadzać! Nie przeszkadzać!
— Od jakiegoś czasu — czytał Niwiński dalej — zaczęły nadchodzić wieści, że wśród pułków czesko-słowackich jest agitacja przeciw władzy sowjetów, głównie w Czelabińsku i w Penzie.
— Łżą! — krzyknął ktoś znowu — To oni agitowali w naszem wojsku.
— Pułki czesko-słowackie dopuszczały się gwałtów i aresztowały komisarza sowjeckiego, przysłanego do nich w celu pertraktacji —
Oburzenie wzrastało.
— Kłamią! Podłość!
— Słuchajcie, słuchajcie! — wołał Niwiński — Wrzenie w pułkach czesko-słowackich powstało z tego powodu, że żołnierze myśleli, iż zostaną wysłani na niemiecki front.
Zerwała się burza okrzyków i wymyślań. Jedni spluwali na ziemię, drudzy wygrażali pięściami Niwińskiemu.
— To nie był bunt przeciw sowjetom, lecz strach, że wojska te będą musiały się bić.
Niwiński otrzymał taki cios pięścią w biodro, że stracił równowagę i z głośnym śmiechem zleciał ze stopni wagonu. Ale gazetę wyrwał mu drugi i czytał, krzycząc głośno w groźnym pomruku żołnierzy, zasypujących go najwspanialszemi wyzwiskami rosyjskiemi.
— Wogóle w rozruchach tych brało udział około czterdziestu tysięcy ludzi. W celu uśmierzenia wojsk czesko-słowackich wezwano wojska sowieckie z Omska, Tomska i innych centrów. W krwawych tych wypadkach wzięło udział z naszej strony około trzech tysięcy ludzi. Obecnie pułki czeskie są otoczone i rozbrojone. Niektórym pułkom na szczególne prośby zwraca się broń.
Ale tu znów grzmotnął śmiech głośny, wesoły, szczery.
— Sakra, człowiecze, my ich prosimy! My ci im dajemy szczególne prośby! — wołano.
Korzystając z zamętu, Niwiński wysunął, się z tłumu i prawie uciekł na wolniejsze miejsce. W tym rozparzonym, gorąco dyszącym tłumie zrobiło mu się naraz niedobrze. Nie znosił zapachu tłumu rosyjskiego, dusił się w smrodzie węgierskim, a oto nagle tu chwycił go za gardło dziwny, charakterystyczny odór czeskiej gromady, gorący, mocny, ostry, podobny do odoru jakiejś dzikiej bestji. Darmo było tłumaczyć sobie, że żołnierze są względnie czyści, kąpią się codzień — przykre wrażenie węchowe pozostawało, nie jako odraza lecz jako poczucie odrębności rasowej.
Czasami doprowadzało to Niwińskiego do rozpaczy, bo zdawało mu się, że wszystko jest na czeski sposób zapowietrzone: stacja, całe miasto, eszelony, lokomotywy, nawet pola. Wyrwać się z tego zapachu nie można było — i nagle Niwiński miał dość i Czechów, i ich uprzejmości dla siebie, i ich pomocy, ich towarzystwa, chleba, machorki, wieprzowej pieczeni z kapustą i knedlami i wiecznie niespokojnej, agresywnej, nawskroś materjalistycznie myślącej inteligencji.
Uciec? Dokąd? Do Moskali? W atmosferę Czechowa albo zarozumiałego, dyletanckiego bolszewizmu prowincjonalnego? Jeszcze gorzej. Do swoich? Jakich swoich? On był żołnierzem, myślał o tem, kiedy padnie Orenburg i Ufa, kiedy eszelony staną we Władywostoku i kiedy wreszcie te wojska wylądują na brzegach Francji. Myślał, że byłby szczęśliwy, gdyby mógł przywieźć ze sobą kompanię, no, bataljon polski, żołnierzy „orjentacji szturmowej”, ludzi niezłomnych, chłopców śmiałych, myślących po męsku, umiejących dojść do celu, choćby naokoło świata doń iść się miało. A ci „swoi” mówili albo o „niedrażnieniu niedźwiedzia” i „neutralności”, albo prosili o pomoc i protekcję w wyrobieniu pozwolenia na przejazd do bolszewików.
Był cudny, granatowy wieczór czerwcowy, przesycony purpurą niegasnącej łuny słonecznej na zachodzie. Na szafirowem niebie, cichem, otchłanno głębokiem, śniły gwiazdy jasne, wielkie i jakby mokre, podobne do ciężkich, drżących kropli, srebrnym ogniem nabrzmiewających. Gwar w eszelonach zwolna cichł, coraz częściej zgrzytały jękliwie zawory ciepłuszek, na peronie zrobiło się pusto. Sennie włóczyły się między eszelonami placówki, z ciemnych odleglejszych kątów dolatywał chichot dziewek zmięszany z głuchym, jakby niedźwiedzim pomrukiem.
Chodząc samotnie z jednego końca stacji w drugi, Niwiński ujrzał w otwartem oknie restauracji krogulczy profil Curusia. Chorąży siedział sam przy szklance herbaty i w zamyśleniu palił papierosa. Nie widział Niwińskiego. Patrzył przed siebie w pustkę.
— Dobry wieczór, bracie chorąży! — przywitał go Niwiński.
Chorąży ocknął się.
— Dobry wieczór, bracie! — odpowiedział.
— Cóż tak tutaj siedzisz? Odpoczywasz sobie?
— Herbatę piję. W gardle mi zaschło. Przez cały wieczór rozmawiałem w obozie jeńców z naszymi oficerami.
Niwiński machnął ręką.
— Dajcie im spokój. Oni są jeńcami i chcą nimi pozostać do końca wojny. Znam to, dość się im napatrzyłem. My robimy, pracujemy z mniejszem lub większem szczęściem, wkońcu cierpimy, tułamy się po świecie — a oni tam sobie kursa samokształcące pourządzali, uzupełniają egzaminy, angielskiego się uczą — i krytykują.
Curuś zniżył głos.
— Kiedy bo widzisz, bracie, grozi im przeniesienie z Samary do innych obozów... Czesi nie dowierzają im, boją się ich... Tam straszne rzeczy się dzieją...
— Co?
— No, nie będę ci nawet opowiadał. Straszne. Na kilka tysięcy jeńców jest wszystkiego kilkunastu żołnierzy czeskich i garść Serbów... Chodzą pomiędzy temi kupami Madjarów i Niemców jak w klatce z dzikiemi zwierzętami... Przecież jeńcy bili się pod Samarą, głównie Węgrzy i Niemcy...
Niwiński wzruszył ramionami.
— Trudno. Na to nie poradzę.
— Szkoda ludzi, którzy mogliby się przydać...
— Szkoda ludzi dzielnych, to prawda... Ale ludzie dzielni, jak na przykład ty —
— O, ja! Ja to co innego!
Zirytowany chorąży wyciągnął mankieciki z rękawów, dystyngowanym ruchem zapalił papierosa, i mrużąc oczy, patrzył w obłok dymu. A potem zaczął mówić nerwowo:
— Czy to nie wstyd? Rumuni się organizują, nawet Włosi mają tu swój punkt zborny, a tylko my... Wszyscy się z tego piekła wykręcą i uciekną do Chin czy na Daleki Wschód, jedynie my, jedynie nasi ludzie zostaną na poniewierkę, wieczne sieroty... Co powiedzą o nas, Polakach, którzy jesteśmy w czeskich eszelonach... Tyle tysięcy jeszcze wiorst przed nami... Ludzie będą się zgłaszali wciąż, wszędzie — a my nic... Odstręczamy tylko... Wciąż czekać i czekać, tych nie, tamtych nie... Czy nie pomyślą: Czesi nie chcieli, aby tu wojsko polskie było i dlatego ci zaprzedani im Polacy nie dopuszczali do organizowania tych wojsk, mimo iż organizowali się Serbowie, Rumuni i Włosi...
— A jeśli zaczynasz agitować wśród Polaków, powiedzą ci, że jesteś płatnym ajentem czeskim, werbującym uzupełnienia dla Czechów...
— Zaś ja, jeśli się o tem dowiem, takiego łotra wezmę i każę mu wsypać dwadzieścia pięć nahajów! — wybuchnął chorąży.
— I będziesz miał słuszność, ale.. Właśnie na to trzeba być przygotowanym...
— Jabym się tem tak bardzo nie martwił...
— Za dużo miałeś do czynienia z Serbami...
— A ty przyjrzyj się lepiej, jak twoi Czesi „agitują”... Tam żartów niema, w obozie... Tam „kluk” swemu antagoniście powie poprostu „Lehni si na zem!” a potem kłuje bagnetem w serce i po polemice. Wojna jest a nie żadne „tiurlutiutiu“...
Rację i prawo ma ten, kto coś robi. Kto robić nie chce, niech nie robi, ale wara przeszkadzać, bo ja mam w ręce broń i karać muszę! Kiedy ja się biję, kto nie jest ze mną, jest przeciw mnie. Dlatego ja dziś nie uznaję neutralnych... Są to Polacy, którzy nie są ze mną, gdy ja się biję! Popatrz się sam! Neutralność tutejszego proboszcza to lojalność wobec bolszewików. — Litwin — zdrajca! Nie, ja nie mogę o tem spokojnie mówić. I poco się mam przed spaniem irytować? Wolę iść do Czechów i słuchać ich opowiadań... Byczo opowiadają... Ci ludzie skrupułów nie mają. Jak chcą co zrobić, nie oglądają się na nic!...
Chorąży wstał, zacisnął na brzuchu pas oficerski (cudny to był pas, unikat, ze szmaragdowozielonego jedwabiu), ozięble pożegnał Niwińskiego i odszedł.
A potem znów z jakiegoś kąta wysunął się Dworski i zaczął pokornie nudzić, opowiadając o jakichś czekających organizacjach, o zakonspirowanych, oddanych sprawie żołnierzach, gotowych na pierwsze skinienie, a nie wiedzących co robić...
— Oni mówią, że wojsko polskie być musi. Mówią, że nie mogą tu tracić czasu napróżno... Że się przekradną przez bolszewicki front i pójdą szukać wojsk polskich na Murman, nad Don, na Kaukaz...
Oddziały polskie udało się Niemcom rozbroić, ale ducha ani wiary żołnierza polskiego to nie złamało. Żołnierz wierzył w siebie i w konieczność swego istnienia. Gdyby się znalazł prawdziwy, twórczy wódz, mógł był stworzyć armję groźną, niezłomną duchem a urzeczywistniającą Wielką Ideę. Taki wódz mógł wówczas zadecydować o losach Rosji a przez to Europy. Gdyby się znalazł mądry, sprytny, trzeźwo widzący rzeczy oficer, mógł był materjał żołnierski zebrać w pułki i brygady, wyciągnąć na Daleki Wschód, zyskać dla dyplomatów polskich atut polityczny, uratować dla Polski kilkanaście tysięcy dobrych żołnierzy. Ale ani takiego wodza ani oficera nie było.
A tymczasem żołnierz wołał o znaki i o broń — i trzeba mu było ustąpić.
Tuż przy dworcu samarskim, na „tupiku” czyli ślepym torze, na który odstawiano niepotrzebne narazie wagony, zagnieździły się różne wędrowne misje wojskowe, polityczne i inne tego rodzaju wiecznie wszystkim przeszkadzające instytucje. Zdaleka widniał czerwony trójkąt „Ymki”, której grupa, złożona częściowo z Czechów amerykańskich, oddawna już pracowała wśród wojsk czeskich, a teraz otworzyła im herbaciarnię oraz zaopatrywała ich w książki, przyczem chytrzy żołnierze czescy nie omieszkali korzystać z nieznajomości języka rosyjskiego poczciwych Amerykanów i umieszczali na liście pożytecznych książek przeważnie tytuły utworów co najsprośniejszych. Był dalej konsul serbski, zniechęcony i srodze rozczarowany tem, że formujący się w Samarze pułk serbski zupełnie go zlekceważył i oddał się pod komendę czeską. Tuż stał wagon konsula amerykańskiego, wagon amerykańskiego czy angielskiego „Czerwonego Krzyża” z kilku niezmiernie ruchliwemi a ponętnemi blondyneczkami, trudniącemi się flirtem a także i handlem wespół z przeliczną rodziną wielkiego teraz dyplomaty francuskiego, Jeannot’a. Pojawiła się też wojskowa misja rumuńska z wielce strojnym, kapiącym od złota i purpury majorem, misja kozaków uralskich z oficerami w nigdy nieczyszczonych butach — a dalej jeszcze inne instytucje, które w miarę, jak teren oczyszczano od bolszewików, kazały wagony swe przyczepiać to do tego to do innego pociągu i przewoziły z miasta do miasta cukier, zboże, tytoń, lekarstwa, koronki, bieliznę damską i wyroby gumowe.
— Wesoło i niezmiernie pouczająco patrzeć — mówił z zawiścią Curuś do Niwińskiego — jak szybko i zgrabnie ci zbawcy świata i dyplomaci ententy robią cudzym kosztem miljony i jak niema interesu państwowego czy politycznego, na którymby osobiście nie korzystali.
— Morowcy! — podziwiał ich Niwiński — Ale oni świata przed bolszewizmem nie zbawią.
Dworzec był w rękach Czechów i pod bagnetami czeskich żołnierzy, więc rozumie się, że przedewszystkiem szły interesy wojskowe i sprawy sojuszników a dopiero potem wygoda i potrzeby zupełnie ale to zupełnie już zawadzającej i zbytecznej miejscowej ludności rosyjskiej. Szefem całego kolejnictwa republiki eserowskiej był oficer czeski, dawny austrjacki urzędniczyna kolejowy, komendant stacji w Samarze. Ten otoczył dworzec strażami, ustanowił sobie wartę, wymiótł wałęsających się wiecznie po stacji „włóczęgów” czyli pasażerów cywilnych i gospodarował jak na własnym folwarku. Czasem, gdy się zbyt rozmnożyły tłumy czekających na możność dalszej podróży pasażerów, puszczano to w tę to w drugą stronę pociąg „osobowy”, złożony z samych ciepłuszek, natłoczonych publicznością. Zato oficerowie czescy i co sprytniejsi „misjonarze” zaopatrywali się w zbytkownie urządzone, piękne wozy Pullmanowskie, oświetlone elektrycznie, z salonikami i specjalną obsługą. Pozatem na stacji zgromadzone były setki ciepłuszek, solidnych wozów towarowych z długiemi deskami, służącemi zamiast ławek. Kto nie zdołał dopaść niezbyt zapluskwionego a bezpańskiego wozu osobowego bodaj trzeciej klasy, brał sobie pierwszą lepszą ciepłuszkę, czyścił ją, znosił do niej deski w odpowiedniej ilości i urządzał się przy pomocy stolarzy z warsztatów kolejowych, którzy za małem wynagrodzeniem robili stoły, stołki, prycze i inne sprzęty potrzebne. Od tej chwili wagon stawał się niezaprzeczoną i przez nikogo nie kwestjonowaną własnością prywatną. Lojalniejsi lub też mniejsi potentaci, jak naprzykład „misjonarze” kirgiscy lub baszkirscy, szli dla ostrożności do czeskiego komendanta dworca i komunikowali mu numer „swego” wagonu, na czem formalności „kupna” się skończyły.
Na tenże „tupik” zatoczono teraz dwie ciepłuszki, odkomenderowane na polski punkt werbunkowy. Ledwie wozy stanęły na miejscu i ledwie Curuś na jednym z nich napisał kredą, że „tu przyjmuje się do wojsk polskich“, już znalazło się kilku ochotników, których energiczny chorąży odkomenderował natychmiast do kradzenia desek z pustych wagonów. Z desek tych sporządzono tapczany, parę stołków, stół. Jeden z ochotników skwapliwie wymalował kredą na czerwonej ścianie wagonu rozczapieżonego drapieżnie białego orła.
Jakoś w tym czasie padł Buzułuk, otworzyła się droga na Orenburg, uzyskano połączenie z kozakami Dutowa. Czesi sprawili rzeź wśród Madjarów, dowcipny Jeannot przezwał Czeczka „małym Napoleonem z pod Buzułuku”, cała dywizja otrzymała po wielkiej, białej, słodkiej „buchcie” na głowę, wszyscy byli w znakomitych humorach — więc Niwiński poszedł do intendentury czeskiej po mundury, rynsztunek, broń i tak dalej. Czesi obiecywali mu dać wszystko, jak będzie miał ochotników, on zaś twierdził, że będzie miał ochotników, jak będzie miał dla nich mundury i rynsztunek, wreszcie po parogodzinnych twardych targach otrzymał dwieście mundurów wraz z wyekwipowaniem. Skarb ten zniesiono czemprędzej na punkt werbunkowy i umieszczono go w drugiej ciepłuszce, zwanej „magazynem” a stanowiącej zawiązek przyszłej intendentury polskiej. Wkrótce przy magazynie tym kilku zbrojnych i umundurowanych drabów wygrzewało się w słońcu, wartując i bacznem okiem śledząc zdaleka ruch w czeskich kuchniach eszelonowych, które miały ich żywić.
Od tej chwili Niwiński żył już wyłącznie w „ciepłuszce”. Wraz z Curusiem sypiał na gołych, nierówno ułożonych deskach bez siennika, bez koca nawet, przykrywając się tylko szynelem żołnierskim. Jadł z żołnierskiego kotła, pracował i szukał ludzi.
Ochotnicy napływali — niezbyt licznie ale stale. Ci pierwsi byli trochę podejrzani. Wyglądali właściwie na „krasnoarmiejców“. Pochodzili przeważnie z wojsk austrjackich, ze wschodniej Małopolski, ze Lwowa, ale — po rosyjsku mówili świetnie. Mogli być bolszewikami w wojsku bolszewickiem, jednakże, przyglądając się im Niwiński przyszedł do przekonania, że to są tylko zdemoralizowani żołnierze, którzy biją się dlatego, aby móc żyć i że żołnierzami polskimi będą chętnie. Przyszło dwuch trzech zapalonych entuzjastów z podrosłej już inteligencji. Pojawiło się kilku przybłędów, szukających poprostu przytułku i strawy. Przyszedł jakiś nędzarz, Rusin, świeżo wypuszczony ze szpitala po tyfusie i błagał, żeby go wziąć — wzięto go. Był bardzo z tego powodu dumny i służył z zaparciem się siebie. Zjawiło się kilku legjonistów — powąchali powietrze i zostali. Podawali się naturalnie za podoficerów. Czy nimi byli, trudno było sprawdzić, Niwiński jednak nie wątpił, że regulamin umieją doskonale. Zgłosiła się garstka żołnierzy z korpusu Dowbora-Muśnickiego, w tem kilku Poznańczyków. Ci zaczęli stawiąć warunki — że absolutnie nie chcą oficerów „Dowborczyków”.
— Sprzedadzą nas znowu Niemcom, jak nas już raz sprzedali! — mruczał i zastrzegał się Poznańczyk, stary huzar pruski.
Niwiński na nich wpadł. Żołnierz nie ma prawa wybierać sobie oficerów. Tego już nawet w bolszewickiej armji niema. Wogóle — żadnych warunków. Oddział jest ochotniczy. Kto chce wstąpić, kto ma wiarę i zaufanie, dobrze. Nie? To nie potrzeba.
Zostali.
A potem przyszli „żołnierze bez chleba i pracy”. — Polacy z Kongresówki, byli żołnierze armji rosyjskiej. Ci też pytali o warunki.
— Takie, jak w armji czeskiej — odpowiedział Niwiński — Wyekwipowanie, wikt, tytoń i sześćdziesiąt rubli miesięcznie.
— Za mało. To bolszewicy lepiej płacą.
— Idźcie do bolszewików.
Poszli i — nie wrócili.
Było istotnie rzeczą wzruszającą, w jaki sposób te przybłędy żołnierskie dowiadywały się o istnieniu małego oddziałku polskiego i jak się do niego zewsząd zbiegali. Szedł sobie gościńcem taki jeniec austrjacki, „tatuś”, obrośnięty na gębie, brudny, bez koszuli, w łachmanach austrjackich. Szedł o głodzie i chłodzie, dążąc wciąż na zachód.
Spotkał go przed miastem Czech.
— Kto wy jesteście?
— Polak.
— Dokąd idziecie?
— Do domu.
— Chcecie znowu na wojnę iść?
— Mówią, że już pokój.
— Jaki pokój! Przecie bolszewicy jeńców do wojska pędzą i z nami się im bić każą.
— A wy kto jesteście?
— Czech — z armji czeskiej.
— Jaka armja czeska? Nie słyszałem.
Zaczęło się gadanie. Wynikło z tego to i owo, a że i polski oddział już jest.
— Polski oddział? Gdzie?
— Na stacji, w Samarze! Przy samym dworcu na lewo jest biuro werbunkowe.
Poleciał chłop, aż się za nim zakurzyło, przybiegł zmordowany, cuchnący, zakurzony, ale szczęśliwy, jakby rodzinę spotkał. Ze wszystkimi się witał, jak ze starymi znajomymi, śmiał się, omal nie płakał. Kto z kim się bije, o co, poco, jemu wszystko jedno, on pójdzie ze swoimi, tylko — kokardkę polską mu dać. Na służbę choćby zaraz.
— Czekajcie, stary, musicie się naprzód iść wykąpać, oczyścić! — mitygował go żołnierz — Wszy z was kapią. Chodźcie do rzeki, zaprowadzę was.
Wzięli dla niego czystą bieliznę, mundur, zaprowadzili do Samarki.
To znów, gdzieś koło południa, wszedł do „ciepłuszki” żołnierz — okrągła, młoda gęba roześmiana od ucha do ucha, zęby białe wyszczerzone, oczy ciemne błyszczące radością.
— Tu się bierze do wojska polskiego?
— Tu. Abo co? — zagadnął Niwiński, który odrazu poznał, że z tym ochotnikiem wysilać się nie potrzebuje.
— Abo ja chcę do wojska polskiego.
— A poco?
— Jakto poco? — zdziwił się żołnierz — Przecie dziś takie czasy, że kużden musi iść się bić o swoje.
— Skąd wy jesteście?
— Z Poznańskiego.
— Coście robili w ostatnich czasach?
Było to pytanie niby chytre, mające zbadać stosunek żołnierza do bolszewików.
— Leżałem w szpitalu.
— Chory?
— Nie, ranny byłem.
— Gdzie?
— W rękę.
— Ale ja się pytam — na jakim froncie?
— Na orenburskim, w oddziale „komunardów” polskich.
Niwiński ze zdumieniem spojrzał na żołnierza. Tak otwarcie nikt się nie przyznawał.
— Wy jesteście bolszewik?
— Nie.
— Więc czemuż służyliście u „komunardów”?
— Ano, powiedzieli, że to będzie polskie wojsko, więc poszedłem.
— A co to „komunardzi”?
— Takie wojsko jest. Oddziały. Nazywają się komunardy.
— Żebyście sobie wiedzieli, że my nie jesteśmy „komunardy”. Żadnych komitetów ani mityngów ani rezolucyj w naszem wojsku niema. Żołnierz ma spełnić rozkaz — za wykroczenie przeciw dyscyplinie kary, jak na wojnie. Częściej kula w łeb — bo więzień niema, a w dzisiejszych czasach żołnierza musi się dobrze w garści trzymać.
— Jak we wojsku! Przecie wiem — w pruskiej piechocie służyłem!
Wprosili się — bodaj na jakiś czas, jako prości żołnierze — Polacy, oficerowie wojsk republiki baszkirskiej, wychowankowie rosyjskiej szkoły junkierskiej. Pomagali, ale na stałe zostać nie chcieli. Przyszło kilku jeńców Alzatczyków, którzy się znów powoływali na wspólne cierpienia Alzacji i Polski i obiecywali jak najwierniejszą służbę, ale nie mieli przekonania do Czechów.
Raz siedział Niwiński na schodkach, przed swą „ciepłuszką”.
Było to wieczorem — zachód słońca cudowny, złoto-szkarłatny, niebo otchłanno ametystowe, na stacji zamierający ruch wieczorny, figury dziwne, wschodnie, mięszanina języków. Niedaleko siedziała na ziemi grupka Tatarów, o orzechowych, spieczonych słońcem twarzach, dalej sprzedająca kwiaty papierowe Chinka ostatniemi słowy lżyła po rosyjsku włóczące się za nią dzieci, przed jednym z wagonów chudy jak hak, oficer francuski rozmawiał z przecudną, jasnowłosą „siostrzyczką“ angielską, podczas gdy kudłaci kozacy orenburscy wyładowywali coś na wielbłądy, klękające posłusznie przed wozami. Zaś tuż naprzeciw wagonu Niwińskiego, w głębi, na szóstym czy ósmym torze widać było eszelony wojsk „cudzoziemskich”, odsłonięte przez kilka przesuniętych eszelonów czeskich. Pod ciepłuszkami kręcili się żołnierze, drwiący, ironiczni Serbowie z jugosłowiańskiego pułku, z „trikolorą” słowiańską na czapkach, pstre wstążeczki rumuńskie nad cygańskiemi, czarnemi twarzami bataljonu rumuńskiego — a dalej pięć czy sześć wozów, z których wyglądali żołnierze w czapkach z białemi, metalowemi orzełkami, które wycinali sobie przemyślnie z blaszanych puszek konserwowych.
Kiedy tak Niwiński siedział, dumając o najbliższych a wcale nie łatwych zadaniach, przystanął tuż przy nim żołnierz — śliczny młody człowiek z jasną polską twarzą, kasztanowatemi włosami i błękitnemi oczami, widocznie wzruszony czy podrażniony, bo nozdrza mu latały a w oczach świeciły iskry. Był bez czapki i bez „rubaszki”, w koszuli tylko, rozchełstanej na szerokich piersiach i podwiniętej na muskularnych ramionach.
— Panie! — zaczął drżącym, jakby złym, obrażonym głosem — Co to znowu za wojsko polskie?
— Jak zawsze — wojsko polskie!
— Kto to robi?
Żołnierze.
Żołnierzem szarpnęło coś.
— Panie! — mówił tym samym podnieconym głosem — Ja jestem żołnierz zawodowy. Służę w artylerji czeskiej. Służyłem w legjonach, potem w armji austrjackiej, potem uciekłem do korpusu polskiego, byłem pod Tarnopolem, potem u Dowbora, uciekłem znów do Hallera, po Kaniowie do Czechów — i biję się teraz za sławę tej czeskiej armji, żeby tylko do Francji się dostać, do naszego wojska — A tu znów... Pan rozumie!
Niwiński doskonale rozumiał. Patrzył na tego cudnego chłopca z rozpłomienionym wzrokiem i z drgającemi nozdrzami i żal mu się niezmiernie zrobiło i wstyd — bo oto znów stanął przed nim odwieczny „lazzarone” — błędny żołnierz polski! Ale zrozumiał też, że właśnie tu nie należy okazywać miękkości ani słabości. Odpowiedział tedy spokojnie, prawie chmurnie:
— A my robotę znowu zaczynamy. Uda się to dobrze, nie uda się — to nie, a robić trzeba.
— Ja nie chcę wciąż zaczynać, ja się chcę bić!
— A ja właśnie teraz, w początkach, potrzebuję dobrych, zawodowych żołnierzy i porządnych ludzi. Ani jednego oficera nie mam.
— Więc jakże tak można? — żachnął się żołnierz.
— Można wszystko! Patrz pan na Czechów, a choćby na bolszewików.
— Nie. Poco ja mam jeszcze raz próbować? W łeb-bym sobie strzelił. We Francji napewno będę się bił.
— Tu też, niech się pan nie obawia. Z pewnością na nas się skrupi...
— Więc poco?
— Żołnierz polski musi tu być! A żołnierz ma ginąć tam, gdzie trzeba.
— Przyjdę do pana potem.
— Nie mówi pan, jak żołnierz. Jak się pan nazywa?
Żołnierz wymienił swoje nazwisko.
— Otóż ja panu powiem tak! — ciągnął twardo i zimno Niwiński, — Daję panu dobę do namysłu. Jeśli pan do jutra wieczorem nie przyjdzie, każę pana na listę zaciągnąć, jako takiego, którego przyjąć nie wolno. I bij się pan za sławę armji czeskiej.
Żołnierz omal zębami nie zgrzytnął.
— Nie dbam o warunki, ale chcę wiedzieć —
— Jak w wojsku czeskiem, może gorsze, bo jakiś czas będziemy zależni od ich intendentury.
— Jeśli będzie klapa, na pańskie sumienie moja krew —
Niwiński uśmiechnął się.
— Będziesz pan mógł wówczas i mnie w łeb strzelić!
Zaś oficerów istotnie nie było, co zaczynało Niwińskiego nie na żarty niepokoić.
Ale z ochotników był dumny. Zbieranina to była dość podejrzana, jeśli szło o przeszłość, zwłaszcza już polityczno — rewolucyjną, motywy polityczne i „orjentacyjne” odznaczały się niesłychaną prymitywnością, ale co było — to ambicja żołnierza polskiego. Ten żołnierz — Polak, który właściwie w żadnem „porządnem” wojsku polskiem nie służył, w głębi swej duszy żołnierskiej pozazdrościwszy sławy wojennej Czechom, zbierał się w gromady i znowu podejmował ochotnie swą służbę, aby pokazać, że jest, i że tam, gdzie wszyscy się „pierą”, bez niego się nie obejdzie. Na polityce oni się nie znali, agitatorom nie wierzyli, choćby do nich jak najpiękniej przemawiali, o samej przyszłej Polsce nawet wyrażali się nieraz sceptycznie i z przekąsem, zwykły swój proletarjacki interes skłonni byli widzieć nawet po stronie bolszewickiej, swe zgłoszenie się do wojska polskiego uważali nieraz za lekkomyślne folgowanie jakiejś sentymentalnej słabości, ale w duszy mieli jeden nakaz niezwalczony niczem, jedno jedyne pragnienie: — Polskie wojsko musi być! — Potem można się buntować, można być rozstrzelanym, można rostrzeliwać, można narzekać, biadać, burzyć się, jęczeć — byle raz tego orzełka białego na łeb wziąć i stanąć w polskim szeregu, usłyszeć polskie „baczność” i uśmiechać się, marsa straszliwego krojąc, do klątw sierżanta (nie feldfebla!), sypiącego przez zardzewiałe wąsy twarde, jak kamienie, mazurskie, psią krwią przemoczone wyzwiska.
Niwiński myślał o nich tak:
— Z przeszłości, z natchnionych słów genjuszów narodu i z bohaterskich, krwawych czynów wojennych powstań i zbrojnych wysiłków posiew najlepszy wpadł w te dusze i dojrzał. Naród, do gruntu dobry, zacny, szczery i dobrej woli, nie tylko „chciałby już chcieć”, ale chce. Entuzjazm jego, jego rozmach ofiarny, jego rozpęd bojowy, jego miłość dla wojska, którego ostatniem i pierwszem słowem jest zawsze dyscyplina — nawet dyscyplina ognia — świadczą, iż godzina istotnie wybiła. Ten naród może już nie tylko wstać, ale żyć, pracować i walczyć. Trzeba tylko podtrzymać w nim entuzjazm i ten duchowy, ideowy blask. Bo jeśli zacznie się kłócić o dobra ziemskie — bolszewicy muszą nad nim górę wziąć. Idea jest w tych duszach już tak żywa, że nie potrzeba Kościuszki — wystarczy „halbwegs” przyzwoity i uczciwy a oddany sprawie człowiek. Jeśli taki człowiek się znajdzie — rozpłomieniony w narodzie samym żar oświeci go i zrobi go wielkim wraz z narodem. Lecz jeśli przyjdą durnie — wszystko zginie!
— Wszystko zginie? — odezwał się głęboki głos w duszy.
— Nie, nie zginie. Ale dużo, bardzo dużo będzie męki.
Ludzie, którzy pierwsi zgłosili się do tej pracy, nie byli źli.
Samo przez się rozumiało się to u chorążego Curusia i skauta Dworskiego. Dla nich wojsko polskie było wszystkiem, nic też dziwnego, że pracowali niezmordowanie. Curuś agitował, przyjmował ochotników, uganiał za różnemi rzeczami po mieście, zwalczał kontragitację, Dworski miał istotnie wcale rozgałęzione stosunki konspiracyjne. Ale to byli żołnierze, wierni wprawdzie, oddani sprawie lecz nic nie znaczący.
Zato zgłosili się dwaj „cywile”, „członkowie społeczeństwa”, ludzie na stanowiskach, o nazwiskach w tych stronach znanych, coś niecoś „reprezentujący”. Doktor, człowiek siwy już, starszy, ogromny, ociężały i potężny, wyglądał jak wieża szachowa, ruszał się powoli i ostrożnie, jak atleta, a oczy miał pełne życia, humoru, niezbyt może mądre, ale niezmiernie poczciwe i ufne. Trzynaście lat przesiedział w Kazaniu, sześć w Samarze, trochę zruszczał i schamiał, ale bronił się przeciw temu, jeździł przed wojną często do Warszawy, do Francji. W życiu polskiem nie orjentował się i dlatego przez pewien czas polskiej akcji wojskowej w Rosji szkodził. Zorjentowawszy się przychodził naprawić błąd: Ofiarował własnych kilkadziesiąt tysięcy rubli, zażyłe stosunki z Jeannotem i pewien wpływ na „burżujów” miejscowych.
Drugi, inżynier, był zgrabnym, elegancko ubranym, bardzo przystojnym brunetem o ogromnych, omdlewających, czarnych oczach z jedwabistemi, długiemi rzęsami. Miał śliczną twarz przesyconej, zmęczonej kokietki a prócz tego malarję, która zakwitała wieczorem na jego śniadych policzkach rumieńcami, podobnemi do ciemno-szkarłatnych chryzantem. Był budowniczym, miał w Orenburgu własne biuro inżynierskie, znał dobrze Rosję i był delegatem moskiewskiej Rady Zjednoczenia Międzypartyjnego. Posiadał tedy pewne polityczne legitymacje i — jak się Niwiński domyślał — ambicje.
— Spryciarz! — myślał o nim — Ponieważ tu w tej chwili nikogo niema, chce błysnąć i wysunąć się na czoło. Bardzo słusznie.
Elegant omdlewał wprawdzie wciąż ze zmęczenia i zdawało się, że lada chwila skona, ale myślał bardzo konkretnie i prędko, decydował się natychmiast, umiał wyrwać się z sieci małostkowych drobiazgów i szczegółów, posiadał dużo zręczności i ruszał się żwawo. Miał rutynę ambitnego „businessmana” rosyjskiego, trochę może niechlujnego lub niedokładnego w robocie, ale zato umiejącego pracować na wielką skalę, choćby nie oglądając się na środki.
Wytworny ten elegant, usiadłszy raz w ciepłuszce na tapczanie Niwińskiego, omdlewającym głosem i podnosząc jakby ze zdziwieniem brwi, posunął sprawę znacznie na terenie politycznym.
Wyłuszczał:
— Ktoś musi to wojsko reprezentować politycznie, inaczej ani Czesi ani Francuzi nie będą mieli z kim gadać. Otóż my zorganizujemy „Polski Rewolucyjny Związek walki o zjednoczenie i niepodległość Polski na terytorjum wschodniej Rosji.“
— O Jezus Marja! — jęknął Curuś przerażony.
— Celem związku jest przedewszystkiem walka z Austro-Niemcami. W tym celu związek przeprowadza odpowiednią organizację polityczną Polaków osiadłych w Rosji, uchodźców i jeńców i organizuje wojska polskie. To wpisze się na legitymacji każdego członka wydziału związku — to niby my! — z tem, że: Wogóle działalność związku jest identyczna z celami i dążeniami ententy i sprzymierzonych z nią narodów, a zatem dany członek wydziału ma pełne prawa prowadzenia swej akcji na terytorjum Komitetu Członków Konstytuanty Wszechrosyjskiej — drugie, że wszystkie władze cywilne i wojskowe mają mu w tej działalności okazywać pełne poparcie. Wystarczy wam to?
— Ja więcej nie potrzebuję — odrzekł Niwiński.
Doktor skrzywił się.
— Związek rewolucyjny! — rzekł niechętnie.
— E, dziś nawet Towarzystwo Adoracji Serca Jezusowego musi się nazywać rewolucyjne! — wtrącił Curuś.
— Mnie się co innego nie podoba! — odezwał się Niwiński — Mówicie o organizacji politycznej Polaków osiadłych w Rosji, jeńców, uchodźców. Otóż to punkt bardzo niebezpieczny. Zaczną się walki, podszczuwania, historje, intrygi. I poco nam to wszystko? Naszym celem jest: zebrać jak najwięcej dobrych żołnierzy i przesunąć ich jak najzręczniej a jak najdalej na Wschód. Przecie tu mieszkać nie myślimy. Formacja nasza jest ochotnicza. Kto chce iść z nami, proszę, inni mnie nie obchodzą, o ile nie szkodzą.
Ale elegant uśmiechnął się konająco.
— Idzie o to: Obecnie bolszewicy porozbijali wszystko i niema żadnej organizacji. Rzecz w tem, abyśmy tych ludzi organizowali tak, jak to uznamy za stosowne, wyłącznie dla celów wojskowych, nie dopuszczając do innej organizacji.
— Aha! To znaczy, pan wogóle nie chce dopuścić do żadnej organizacji politycznej...
— W ten sposób unikniemy opozycji a im nie damy się skompromitować. Bo jeśliby byli za neutralnością, będą nas kompromitowali przed ententą, do czego dopuścić nie możemy, jeśli pójdą z nami, skompromitują się przed bolszewikami.
— To mi się podoba! — pochwalił Niwiński — To jest celowe i zmierza wprost do rzeczy. Ale jak uzyskacie ulegalizowanie tego związku? Bo że my się sami uznamy, to jeszcze mało.
— To drobnostka. Ja to wszystko dziś napiszę, jutro rano poczciwy doktor pójdzie z tem do Jeannota, który podpisze akt i nasze legitymacje, wy dacie je do podpisania Ryszanowi jako komisarzowi czesko-słowackiej Rady Narodowej, a potem ja pójdę do Moskali i każę się tu poderżnąć premjerowi i ministrowi wojny, Gałkinowi. Zatwierdzą nas wszystkie władze: francuska, czeska, rosyjski rząd i wojsko.
Curuś roześmiał się głośno.
— Mów mi „królu” — rzekł Niwiński.
— Jedno by mnie tylko do pewnego stopnia, że tak powiem, frasowało — mówił dalej inżynier trąc w zakłopotaniu czoło — Oto jesteśmy wydziałem komitetu związku a tymczasem tego komitetu ani związku niema...
— Och, to najmniejsze! — uspokajał Curuś — Ja wam w danym razie zorganizuję i związek i komitet jednogłośny, jak ryba!
— Czy to aby właściwa droga? — wahał się poczciwy doktór.
— Najwłaściwsza.
— Ja bo słyszałem, że zwykle naprzód powstaje związek, który wyłania komitet a z tego komitetu wyłonić się powinien wydział —
— Nie przeczę, bywa i tak! — przyznał Curuś.
— O, to tylko kwestja stylu! — objaśnił Niwiński.
— Rozumie się! — potwierdził inżynier, — Rzecz w tem, aby wydział był w zgodzie z komitetem i Związkiem, a ponieważ brat chorąży nam to gwarantuje —
— Być inaczej nie może. W danym razie wybierzemy sobie komitet, który wreszcie może wyłonić związek, gdyby się już bez tego absolutnie obejść nie mogło. Nie przypuszczam jednak, aby aż taka ostateczność...
— Byłem pewny, że mnie, bracia, zrozumiecie! — mówił dalej inżynier — To też pozwoliłem sobie dziś w nocy przygotować nawet statut związku...
— Jakaż szalona pracowitość!
Inżynier wyjął z kieszeni kilka arkusików różowego papieru listowego.
— Może przeczytać?
— Nie potrzeba! Nie potrzeba!
— A więc — uchwalony jednogłośnie.
— A nie dałoby się jakoś bez tego związku obejść? — wahał się wciąż jeszcze doktór.
— Absolutnie nie! Związek potrzebny nam jest nietylko dla reprezentacji na zewnątrz, ale ponieważ on przypominać będzie ludziom owe konspiracyjne „Związki rewolucyjne wojskowych Polaków” organizowane przez Krywokolennyj. Dlatego — suponuję — brat inżynier dał naszemu związkowi podobnie brzmiącą nazwę — bo te związki istnieją i możemy się z niemi spotkać.
— Ale władze rosyjskie!
— Niema się z czem liczyć.
— Dziś. Lecz jutro?
— Dlatego trzeba kuć żelazo, póki gorące.
— Ale to będzie mistyfikacja!
— O, niewątpliwie! — wykrzykął Niwiński — Jak trafnie określiliście rzecz!
— Czy nie możnaby zrobić tego inaczej! — nastawał doktór.
— Z pewnością można, tylko że nie wiem jak.
— Zastanówmyż się nad tem!
— Niema czasu.
— Toż rzucą się na nas!
— Nie. Rzuciliby się na nas, gdybyśmy im dali możność organizacji i stawiania opozycji. Dlaczegóż nie mieliby się na nas rzucać? To ludzkie! Ja pierwszy rzuciłbym się na jakichś samozwańców, którzy chcieliby beze mnie stanowić o ważnych sprawach narodowych...
— Sami nazywacie nas samozwańcami.
— Musimy nimi być. Któż nas mianuje? A ententa nas uzna...
— Ładna ententa!...
— Jaka jest, taka jest! Uzna nas — i koniec. Wtedy unikniemy opozycji i wtedy unikniemy też jeszcze jednej bardzo przykrej rzeczy a mianowicie — konieczności strzelania w łby oponentom.
— To już absolutnie nieludzkie! — żachnął się doktor.
Ale Niwiński uśmiechnął się lekceważąco.
— Stary dzieciaku! — rzekł — Chcecie robić wojsko a nie wiecie co to jest. Wojsko — czy dwuch żołnierzy, czy dwa miljony — to armja, czyli „siła zbrojna”, organizacja rządząca się własnemi, odrębnemi prawami. Kto na terenie działań wojennych mową czy uczynkiem działa przeciw wojsku, ten dopuszcza się zamachu na siłę zbrojną, zaś siła zbrojna nie argumentuje i nie wiecuje bo ona jest siłą, działającą przy pomocy broni. Ale to nasuwa mi na myśl możliwość innych konfliktów — mianowicie zatargów z Moskalami czy może nawet z naszemi własnemi organizacjami, które zechcą apelować — do władz czeskich.
Sądzę, że byłoby rzeczą pożyteczną, gdyby w tym związku naszym był też ktoś, reprezentujący władze czeskie.
— Jakże to? Jakże to? — niecierpliwił się doktor.
— Jestem pewny, że Ryszan bez trudności mianuje mnie czesko-słowackim komisarzem dla spraw wojsk polskich. Tedy, o ile mielibyśmy gdzie zatarg jako Polacy, ja mógłbym go rozstrzygnąć jako urzędnik czeski... Co więcej, w sprawach delikatniejszych moglibyśmy czasem zasłonić się rozkazem komisarza czeskiego z pieczęcią — podpis, jak zwykle, nieczytelny.
— A Ryszan da wam taką legitymację? — zdziwił się wytworny inżynier.
— Jakże! Przecie to mój kuzyn!
— To znaczy, że tu i owdzie będziemy mogli działać pod presją!
— Ile razy zechcecie! I zapewniam was, że będę jako komisarz nieubłagany. Bądźcie pewni! Będę tak twardy, jak umiał być tylko Polak w służbie austrjackiej.
— Więc o brak dokumentów niema już obawy! — ucieszył się inżynier — Doskonale! Niema to jak dokumenty! Wszystko musi być udokumentowane. Sam fakt — to jeszcze nic. Nie to jest co jest, tylko to, co się jakoś nazwie! Więc — jak najwięcej dokumentów! Historja na nas patrzy!
Robota wrzała.
Curuś wyszukał gdzieś byłych austrjackich podoficerów rachunkowych czy buchalterów, zawalił im stół papierami i kazał pisać, zakładać księgi rachunkowe, listy pułkowe i temu podobny „Schmarn” austrjacki, z którego Niwiński się śmiał, choć wiedział, że się bez niego obejść nie może. Niestrudzony chorąży agitował bez przerwy w dużym samarskim obozie jeńców, sprowadzał pojedynczych ochotników, myszkował, szukając, gdzieby zarekwirować maszyny do szycia, skądby wygrzebać krawców. Doktór pilnował Francuzów, wygrzebał skądś kilka Naganów, kupował łyżki, noże, widelce dla żołnierzy, inżynier klecił odezwy, Dworski rozpuścił swych skautów po kraju, wygrzebując z zapomnienia jakichś nadzwyczajnych ludzi, Niwiński uganiał za Czechami, godzinami warował pod wagonem Czeczka, kłócił się z oficerami intendentury. „Związek” został zalegalizowany i uznany, oddział rósł w oczach.
Przyglądał się Niwiński żołnierzom bacznie.
Legjoniścy, Dowborczycy, byli żołnierze austrjaccy czy niemieccy do munduru rosyjskiego nie mieli wstrętu żadnego. Brali z radością „rubaszki”, „szynele”, „bezkozyrki”, „sumki”, różny rosyjski sprzęt — brali poprostu jako czystą i nową „przyodziewę”. Tak samo było z rynsztunkiem, z bronią. Nie wyśmiewali się z niczego, stosowali się znakomicie do tego, co było, jako że prawdziwy żołnierz w każdym mundurze jest sobą. Lecz, jak gdyby ten mundur wpływał na ich psychologję — nabierali nowych manier. Inne było już tempo ruchów, inna pozycja zasadnicza, inny sposób trzymania broni, nawet — palenia papierosów.
Ale jednej rzeczy ci żołnierze przeboleć nie mogli — braku białego orzełka na czapce. Zależało na tym, aby wieść o organizowaniu oddziału polskiego nie rozeszła się przedwcześnie zbyt szeroko. Potrzebna była tajemnica tak ze względu na rząd samarski, który podpisywał legitymacje, ale nic nie wiedział, jak też ze względu na nieznajomość warunków za kordonem bolszewickim. Niwiński nie był pewny, czy w danej chwili działalność jego nie jest szkodliwa. Dlatego starał się wytłumaczyć żołnierzom, iż amaranty wszelkie są anachronizmem szkodliwym, że barwy polskie są biało-czerwone i zupełnie nie różnią się od czeskich i że noszenie na czapkach świecących orzełków jest nietylko zbyteczne ale nawet szkodliwe. Żołnierze słuchali, wzdychali, kiwali głowami, jeśli jednak brali wstążeczki to amarantowo-białe, zaś najchętniej przyszpilali do rosyjskiej furażki orzełka legjonowego, wyciętego z blaszanych puszek konserwowych. Demaskowało to całą robotę i narażało ją na niebezpieczeństwa i intrygi, ale któżby się poważył kazać znak Orła Białego zdjąć z czapki żołnierzowi polskiemu!
I było tajemnicą świętą a przecudną:
Ci prości ludzie Orła Białego rzadko kiedy widywali. Z pewnością nie byli „symbolistami”. Bili się pod różnemi sztandarami, salutowali je, umierali za nie. A gdy nadeszła chwila, tego białego orzełka musieli mieć i on był ich świętością, ich dumą. Nie było tu mowy o korzyściach materjalnych, o piękniejszym mundurze czy lepszem stanowisku, nie wchodziły w rachubę żadne względy, była wyłącznie religijna niemal cześć i miłość dla tego ptaka srebrnego, który, jeśli jest herbem narodowym to tylko ponieważ w prapoczątkach dziejów wylęgnął się z duszy narodu.
Nie zgłaszali się zato — oficerowie. Zaś oddział bez oficera — jest niczem. Organizowanie oddziału polskiego przy Czechach było ryzykiem, które w całości spadało na żołnierzy. Prosta rzecz — zczasem ci oficerowie przyjść musieli, zczasem! Ale w tej pierwszej chwili największej niepewności — nie było ich. Wszystkie wątpliwości, podejrzenia i obawy żołnierz sam musiał przezwyciężyć własnym biednym rozumem, własnym instynktem.
— Popatrz, kto chce chcieć a kto chcieć nie chce! — mówił z goryczą Niwiński do Curusia — A przecie żołnierz nie może być bez oficera! Ale czekaj — niema Polaka, będzie Czech!
— Żołnierze się będą wściekali!
— Żołnierze? Nie. Będzie się wściekał ten sabotażujący inteligent, że się bez niego obchodzi, a zaś ten — niech się wścieka. Ja nikogo prosić nie będę!
I tak stanął na czele kompanji Czech, młody student, „arnauta”, odznaczony orderami francuskiemi, serbskiemi i rosyjskiemi — Zaraz też wiele rzeczy żwawiej ruszyło z miejsca. Znalazła się dla eszelonu polskiego kuchnia polowa, wypłacono wreszcie pierwszy żołd, postarano się o tytoń, broń, amunicję.
Coraz częściej pojawiały się na ulicach czapki z białemi orzełkami.
Aż raz Curusiowi udał się cud.
Chodził on i chodził wciąż do obozu jeńców, gdzie sobie wielce upodobał jakichś dziewięćdziesięciu ośmiu Poznańczyków. Agitował, przekonywał jak mógł — twardzi byli, nie słuchali. Aż się rzucał czasem w nocy na pryczy, tak mu się tych Poznańczyków chciało. Naraz jednego poranku Niwiński ujrzał na tyłach eszelonu całą gromadę obrośniętych i trochę zafrasowanych, lecz mocnych, solidnie wyglądających, czystych żołnierzy niemieckich.
— Co to takiego?
— Poznańczycy przyszli! — z dumą obwieścił Curuś.
Przyszli — ale nie bardzo, bo kiedy Niwiński w zwykłej przemowie poruszył punkt, iż kto się bije z bolszewikiem, ten się bije z Niemcem, ludzie się zaniepokoili.
Curuś zagryzł wargi, i zbladł.
Wówczas Niwiński zrozumiał.
Poczciwy chorąży wiedział, iż wśród Poznańczyków jest większość zręcznych rzemieślników, bardzo w wojsku potrzebnych. Wobec tego obiecał im, że ich weźmie do wojska jako rzemieślników. Idea — w zasadzie dobra — była niebezpieczna, bo w gruncie rzeczy ludzi tych Czesi każdej chwili mogli powołać, jeśli nie na front, to do służby garnizonowej. Narazić się na ich odmowę znaczyło rozbić sobie kompanję i tak jeszcze niezbyt sklejoną.
Niwiński, oszczędzając chorążego, natychmiast wyjaśnił żołnierzom sytuację.
Jeden z nich, młody, barczysty landszturmista, machnął ręką i wskoczył do wozu.
— Niech byndzie! Jo ide!
Ale drudzy pokręcili głowami i zaczęli się wymawiać.
Żal, strasznie żal było Niwińskiemu, iż tylu żołnierzy dobrych, porządnych może stracić. Ale cóż to? Ma się ich prosić?
— Odprowadzić ich do obozu! — krzyknął na wartę.
Żołnierze polscy z bagnetami na karabinach otoczyli smutną gromadę rodaków.
Serce się rwało.
Był cudny dzień, niebo przeczyście błękitne, promienne, wesoły gwar życia dokoła, ciepło... Żołnierze z orzełkami białemi na czapkach zlecieli się ze wszystkich stron i złą, drwiącą gromadą obstąpili odchodzących powoli... A ten jeden, który wskoczył do wozu, poczerwieniał, wzruszył się tak, że aż się cały spocił i, trzymając się drzwi, jakby się gwałtem wstrzymywał, aby nie wyskoczyć, łamał się ze sobą i wołał:
— Ej, ostańcie! Nie chocie! Nie wracojcie! Walek! Ostań-że! Gdzież to idziesz! Ostań sie!
Wołał tak na nich, póki nie odeszli wszyscy.
A potem stanął nieruchomy.
— Może i wy chcecie iść za nimi? — zlitował się nad nim Niwiński.
— Nie, ostanę!
A po chwili uspokoił się i dodał z uśmiechem.
— Oni tu wszyscy wrócą.
Było bez nich, jak gdyby eszelon osierociał.
Chorąży mało nie płakał.
— Tacy dobrzy żołnierze!
A Niwiński skakał do niego:
— Ja ci tyle razy mówiłem, żebyś nie kłamał, nie zwodził ludzi! To nie agitacja wyborcza lecz ideowy werbunek. Oszukiwać nie wolno choćby dlatego, aby nie dopuszczać do takich kompromitacyj! Popatrz, jak to podziałało na żołnierzy, jak humory odrazu potracili! Nie kłam nigdy! Może być, że ja nie umiem, że robię źle, ale ja tę robotę prowadzę a ty mi ją rozbijasz! Miej mnie za durnia, lecz pysk trzymaj i rób co ci każę, inaczej nic z tego nie będzie!
Ale w dwie godziny później znowu dał się za eszelonem słyszeć tupot licznych nóg.
Poznańczycy wrócili — do jednego.
— Zgadzamy się na wszystkie warunki. Dajcie nam wstążeczki.
Jak gdyby spadł na nich rój biało-amarantowych motylków.
To Niwiński, nie mogąc się powstrzymać, wysypał na nich kopertę z wstążeczkami.
To znów drugim razem, dano mu znać, że do kancelarji eszelonowej — do tejże jego „ciepłuszki” — przyszło dwunastu jakichś panów.
Wstali wszyscy, kiedy wszedł i aż ciemno zrobiło się w „ciepłuszce”, takie to były olbrzymie, ogromne, potężne chłopy, piece chodzące — wszyscy ubrani bardzo przyzwoicie, dostatnio, wszyscy spokojni, poważni.
Również Poznańczycy. Jeńcy wojenni — z zawodu kupcy. Pozakładali w Samarze sklepy, porobili przez czas wojny majątki, ludzie solidni. Przyszli, widząc, że tu organizuje się wojsko polskie. Oni stanowią organizację, tropiącą wyłącznie machinacje niemieckie w Rosji i stosunki szpiegowskich ekspozytur niemieckich z bolszewikami. W sprawie wojska nie orjentują się zupełnie.
Niwiński dał odpowiedź szczerą, jasną. Wojna nie jest przegrana ani rozegrana, zatem należy robić, co się da. — O froncie nad Wołgą nikt nie myślał. Dziś pokazuje się, że tu można coś robić, więc się robi. Jak? Jak można. Równocześnie jednak choćby się chciało nic robić — nie można. Ludzie widzą, że tu jest wolny teren pracy, domagają się jej. Całe zadanie polega na gromadzeniu rozproszonych sił. Co z temi siłami później począć, to pokażą okoliczności, może powiedzą powołani do tego ludzie. Wynik ostateczny przewidzieć trudno.
Olbrzymy wielkopolskie wstały, podziękowały krótko, powiedziały, że za trzy dni dadzą odpowiedź i wyszły. A po trzech dniach przyszli znowu wszyscy i oświadczyli krótko:
Dane sobie wyjaśnienia rozważyli i postanowili, że młodsi pójdą do wojska a zaś starsi ofiarują wszelką pomoc, jaką dać mogą. Dla tych, którzy mają wstąpić do wojska proszą o zwłokę w celu sprzedania sklepów i zwinięcia interesów.
Nie siadając tym razem, ukłonili się i wyszli.
Choć to było niewiele, garść dwustu ludzi nawet nie licząca, oddział ciągnął do siebie i coraz głośniej robiło się o nim w mieście i okolicy. Przyjeżdżali ochotnicy ze Syzrania, ze Stawropola. Wreszcie i jeńcy austrjaccy w obozie samarskim, gdzie im z pewnością słodko nie było, oświadczyli gotowość zgłoszenia się do wojska polskiego w charakterze robotników. Tym razem przyjęto ich i umieszczono w eszelonie, wiedząc, jak zaraźliwie podziała na nich widok orzełków, wstążeczek i żołnierzy. Dawano im taki sam wikt jak i żołnierzom, tylko bez tytoniu. O wstążeczkach oczywiście ani mowy. Skutek był taki, że wkrótce wszyscy znaleźli się w szeregach.
Równocześnie „omdlewający wytworniś” urządzał wiece ludowe, na których występował też Niwiński i Ryszan. Zgromadzeni obywatele biadali boleśnie nad bratobójczością wojny i domagali się zaprzestania przelewu krwi, zato obywatelki obsypywały żołnierzy kwiatami.
A na „tupiku” do eszelonu polskiego przystawiano dzień w dzień nowe wozy.
Wyciągał się ich długi wąż, rósł, potężniał.
Czasami, gdy nocą późną szczęknęły gdzieś zasuwy wozu, można było myśleć, że ten znudzony, śpiący, czarny potwór ziewa i kłapie groźnie stalowemi szczękami.
Różne bywały stadja w tem zbieraniu rozproszonych sił polskich.
Pewnego razu wezwał Niwińskiego do siebie — doktor Praszil.
Czem doktor Praszil był — nikt dokładnie powiedzieć nie umiał, ale wszyscy wymawiali jego nazwisko niemal z trwogą. Mieszkał u konsula francuskiego, z którym do spółki knuł różne intrygi, zaś urzędował tuż przy stacji w jakich posępnych, pustych, murowanych budynkach, po których kręciło się kilku cichych, małomównych żołnierzy w pantoflach i w rozchełstanych „rubaszkach”. Co się w tych budynkach działo, nikt nie wiedział i nikt się tem nie zajmował.
Zawezwany Niwiński iść musiał.
Z doktorem Praszilem dotychczas nic do czynienia nie miał, ale znał go. Był to człowieczek małego wzrostu, fertyczny, tłuściutki, rumiany jak wymyty prosiaczek i ryży. Oczy miał duże, wodniste, blade, czyste, nieruchome. Twarz — może troszkę semickich rysów, może odrobinkę nazbyt pewną siebie, może o włosek zanadto zarozumiałą, aby była dystyngowaną, ale — inteligentną i dość nawet subtelną. Kiedy tego potrzebował — patrzył prosto w oczy, nie zezując, śmiało, spokojnie, nieruchomo, jakby się temi oczami wgryzał. Chodził w białym garniturze sportowym, zawsze czystym, w czarnych pończochach i żółtych trzewikach. Rączki miał drobne, pulchne, chód żywy, mówił cicho.
Niwiński przyszedł przed południem. Doktor Praszil, mimo szalonego upału, czekał na niego na małym dziedzińcu i nie zaprosił go do wnętrza ponurych wprawdzie, lecz chłodem miłym wiejących budynków. Chodząc po podwórzu wykładał:
— Wojska Konstytuanty biją się źle, nie chcą się bić, częściowo nawet poddają się i przepuszczają przez front bolszewików. My musimy iść dalej na Wschód, aby się połączyć z dywizją Syrowego. Czeczek musi wszystkich sił użyć w tym kierunku. Na dwa fronty bić się nie możemy. Dlatego w tych dniach musimy oddać bolszewikom na jakiś czas Syzrań.
— A most?
— Mostu nie. Tylko Syzrań. Może to doda bodźca Samarze do energiczniejszej pracy. Ale ty wiesz, że i tu położenie jest już ciężkie. Rosjanie chcieliby komenderować nami, jak bolszewicy Łotyszami. Wczoraj oficer rosyjski ranił ciężko naszego oficera w przystani. A proletarjat mówi wciąż o powrocie bolszewików i ma dość i nas i swoich. Jednym słabym bataljonem w szachu tego miasta utrzymać nie można. Dlatego potrzebuję bardzo kozaków, których tłum się boi i którzy doskonale się do tej roboty nadają.
— Bardzo ciekawe historje opowiada! — myślał Niwiński, chodząc po podwórzu i omijając za każdym razem starannie głęboki dół, wykopany tuż pod progiem jednego budynku.
— Wiadomo ci — ciągnął dalej Praszil — że kozacy są narodem rolniczym, a tu zbliża się lato. Powiadają, że daliby mi parę pułków jazdy, tylko że brak im będzie rąk roboczych. Idzie o to, jak temu brakowi zaradzić. Nie jest to niemożliwe.
Rozporządzamy oborami jeńców, których, zwłaszcza cofając się, nie możemy za sobą zostawiać, bo bolszewicy natychmiast tych ludzi uzbrajają i pędzą do boju. Dlatego ja muszę te obozy likwidować.
— Zupełnie słusznie.
— W ten sposób miałbym siły robocze dla kozaków. Dam im wszystkich Węgrów i Niemców. Źle im tam nie będzie, ale — kozacy ich naturalnie ze wszystkiego obedrą. Tymczasem żołnierz potrzebuje: scyzoryka, koca, poduszki, papierośnicy, zapalniczki i mnóstwa rzeczy, których my mu dostarczyć nie możemy, bo ich tu niema... Tak samo buty, płaszcze... Jeniec ma iść do kozaków w pięknych butach a nasz żołnierz ma się bić boso?
— Prawda, ale przecie jakośto —
— A jak Niemcy robią? Obdzierają jeńców do koszuli! Odbierają im wszystko, buty, płaszcze, zegarki... Nie mówmy o pospolitym rabunku pierścionków, pieniędzy i tak dalej, chociaż i to względne... Ale choćby zegarek... Zegarki są w wojsku potrzebne, powinno ich być jak najwięcej... To jest jak broń...
— No, to już twoja rzecz...
— Tylko że, widzisz, w tych obozach są oprócz Węgrów i Niemców, narodowości „ententowe” — Polacy, Serbowie, Chorwaci, Włosi, Rumuni... Tych ja nie chciałbym traktować tak jak Niemców i Węgrów...
— Oczywiście! — zapalił się Niwiński.
— I dla tego zorganizowałem międzynarodową komisję dla spraw jeńców, mającą czuwać nad ewakuacją obozów i propagandą. Członkiem tej komisji jest jeden Rumun, Petrowić i ty. Komisja jest już zatwierdzona, legitymację ci dam...
— Poco mi?
— Bo musisz dziś na noc jeszcze jechać do Syzrania i ewakuować tamtejszy obóz... Dam ci kilku swoich żandarmów, paru Rumunów i Serbów a Polaków weź ile chcesz... Tam jest obóz z siedmiu tysiącami jeńców, a front oddalony ledwie o parę kilometrów i lada chwila może się przerwać...
— O, psiakrew...
— Tak jest. Pszakrew, pszakrew! A my tam mamy tylko jedną słabą „rotę”.
— Poślij Petrowića.
— Już go posłałem w inną stronę a Rumun pojechał do Stawropola likwidować tamtejszy obóz... Musisz jechać ty...
— Nie mogę. Jestem chory.
— Co ci jest?
— Od kilku dni mam cholerynę. Widzisz, że ledwo chodzę.
I istotnie, tak mu się słabo zrobiło, że oglądał się, gdzieby usiąść. W kącie podwórza stała mała drewniana ławeczka.
— Jeszcze i to. Choleryna coraz więcej się rzeszy. Nie pij „kwasów”, to głównie z tego. A za Wołgą już jest cholera. Ale jechać i tak musisz. Obóz zlikwiduj za każdą cenę. Napakuj choćby po stu ludzi do ciepłuszki i wywieź.
— Poduszą się!
— Niech się poduszą. Ze sztabem nie baw się w żadne ceremonie.
Niwiński nie mógł już dłużej ustać na nogach i osunął się na ławeczkę.
Doktor Praszil spojrzał na niego a po chwili wahania rzekł:
— Nie siadaj tu.
— Czemu?
— Nie widzisz?
Nie było nic nadzwyczajnego. Zwykła ławeczka, kiedyś może czerwona, teraz spłukana deszczem, ze śladami nie zmytej jeszcze czerwonej farby.
— Cóż takiego?
— Przecie tu wszystko obryzgane krwią.
Niwiński popatrzył uważniej.
Aha. Tak. To ślady krwi. I te kamienie! On myślał, że odłamki cegieł, a to wszystko krew.
— Co się tu stało? — zapytał zdziwiony.
— Powiesiliśmy tu dziś w nocy tego rotmistrza węgierskiego, który dowodził obroną Samary.
Ach, to więc ten dół pod progiem taki głęboki — to grób! Ludzie będą chodzili tędy tam i nazad, nie wiedząc nawet, że pod progiem leżą zwłoki szlachcica węgierskiego, który na czele Łotyszów, marynarzy rosyjskich, „czerwonych wojsk”, Chińczyków i jeńców bronił pod Samarą rządu Trockiego przed najazdem wojsk czeskosłowackich.
— Dziwnieście go wieszali, skoro tu tyle krwi. —
— Ludzie się mszczą. Moi żandarmi widzieli, co on wyprawiał z naszymi chłopcami w Samarze...
Niwiński, nie ruszając się z zakrwawionej ławki, przymknął oczy.
Słońce! Słońce!
Grzało go dobrotliwie swemi ciepłemi promieniami. I tego żandarma też. I do niedawna owego Węgra także.
Otworzył oczy.
— I poco ludzie tak się męczą? — odezwał się.
Doktor Praszil wzruszył ramionami.
— Co mnie to obchodzi? Ja robię swoje. Nie bój się, mnie nie oszczędzaliby z pewnością.
Może koniaku trochę ci dać?
— Daj. Ledwie siedzę.
— Ale pojedziesz de Syzrania?
— Pojadę.
Na drugi dzień wczesnym rankiem znalazł się już w Syzraniu. Wziąwszy ze sobą dwuch żołnierzy udał się przypadkowo znalezioną dorożką do sztabu. Co za cud! Pomimo bardzo wczesnej pory zastał dowodzącego na tym „froncie” jenerała.
— Sytuacja wojenna? — mówił pan jenerał — Właściwie to sytuacji wojennej niema. Główne grupy stoją naprzeciw siebie po obu stronach toru kolejowego... inne próbują flankować... około pięciu wiorst od miasta... Po naszej stronie cztery tysiące ludzi... Dziś dostaniemy jeszcze jeden świeży bataljon... Ba, żeby się chciał bić, to naturalnie, rozumie się... Ewakuować obóz? Wybornie. I tak kłopot mamy z jeńcami, a ani jednego człowieka do pilnowania. I owszem, wszelką pomocą służę... Tylko...
Pan jenerał przyglądał się przez dłuższą chwilę wielkiej zielonej mapie z gajami, rzekami, wzgórzami i wsiami wzdłuż toru kolejowego. Był to cichy, piękny, zielony świat, jak gdyby widziany z aeroplanu lecącego dwieście metrów nad ziemią.
A potem spojrzał w okno.
Na świecie było też zielono, bardzo jasno, cudownie. W ciszy poranka brzęczały muszki, rozlegało się wesołe ćwierkanie wróbli.
I tak stali przez jakiś czas, spowici w wielką, cichą rzeczywistość słonecznego poranka letniego.
Sytuacja wojenna? Sytuacji wojennej właściwie niema. Są głupi, mózgu pozbawieni, puści ludzie, wymyślający wciąż rzeczy niepotrzebne, hałasujący, mącący pogodny, słodki akord życia, ale...
— Muszę osaczyć obóz! — rzekł Niwiński głośno, otrząsając się z tej ciszy.
Jenerał spojrzał na niego z pobłażliwem współczuciem.
— Iditie, iditie! — rzekł dobrotliwie — A tylko ludzi wam dać nie mogę, sam nie mam...
— Wezmę pół roty czeskiej...
— Da, da, wsiewo choroszawo...
Zamykając za sobą drzwi jeszcze raz spojrzał Niwiński na jenerała.
Dobrodusznie uśmiechnięty pan stał przed zieloną mapą, w zadumie patrząc na drogi, strumienie, cerkwie, chałupy chłopskie, pastwiska nadrzeczne...
— Ba, gdyby się chciał bić, to naturalnie... Ale któżby chciał?
Parę godzin później platforma samochodowa, najeżona bagnetami i chełmami czeskich piechurów leciała szerokiem błoniem ku obozowi jeńców. Z drugiej strony wysunął się, podzielony na drobne grupy, mieszany pluton Niwińskiego.
Obóz — duże miasteczko barakowe — leżał wśród szerokiej falistej równiny, zielonej i słonecznej. Jak tylko zdaleka pokazała się platforma, miasteczko zaroiło się. Na długie, równe ulice wysypały się tłumy szarych żołnierzy. Straży żadnych nigdzie nie było; jeńcy, gdyby chcieli, mogli się poprostu rozejść. Niektórzy z nich, nie przeczuwając snać nic dobrego, próbowali się wymknąć, ale było już zapóźno.
Pozostawało pooddzielać narodowości, przygotować ludzi do wymarszu i postarać się o środki przewozowe. Trzeba było znowu jechać do sztabu.
Ale tam było już pełno oficerów, siedzących niezmordowanie za stolikami i nie mających na nic czasu. Odsyłali sobie wzajemnie Niwińskiego, każąc mu wnosić jakieś „podania”, pisać coś, a przedewszystkiem zasadniczo kłócąc się ze sobą. Bałagan robił się coraz większy, bo prócz oficerów coraz tłumniej zaczęły urzędować sztabowe panienki. Wreszcie Niwiński nie wytrzymał.
— Pozwólcie sobie powiedzieć! — rzekł szorstko do jakiegoś zabiurokratyzowanego pułkownika, tępego a kretynio przekornego — Ja nie proszę. Ja żądam. Mam rozkaz zlikwidować obóz bezwarunkowo. Skoro mi środków przewozowych odmawiacie, wezmę obóz pod karabiny maszynowe i po pół godziny zostanie z niego tylko kupa trupów — A jak potem Syzrań będzie wyglądał — nie moje dieło!
W pół godziny znalazło się czterdzieści ciepłuszek, „Karamzin”, wielki statek na trzy tysiące prawie ludzi i dwie wielkie barki.
Upewniwszy się, gdzie to wszystko jest, Niwiński wrócił do obozu.
Karabiny maszynowe stały na swojem miejscu ale żołnierze kręcili się bezładnie wśród jeńców.
Miny mieli rozwydrzone, oczy im błyszczały.
— Z pewnością rabowali! — myślał Niwiński.
Kazał sobie pokazać Polaków.
Było ich zgórą stu.
Nie prezentowali się źle. Trochę starych żołnierzy, zmordowanych, schorowanych niedołęgów, więcej młodzieży, dużo typowych podoficerów-zupaków z pełnemi chytremi pyskami, naogół towarzystwo zdemoralizowane, rozwłóczone trochę, cyniczne, może zdeprawowane, lecz nie najgorsze jeszcze. Banda, ale nie szajka. Kilkunastu zgłosiło się do wojska natychmiast, reszta oświadczyła, iż w obozie jeńców mówić o tem nie chce.
Haulaniu po obozie trzeba było położyć koniec.
— Zbiórka przed barakami do dziesięciu minut — zarządził Niwiński — jeśli kto po dziesięciu minutach zostanie znaleziony w barakach — kula w łeb!
Nareszcie, kiedy słońce miało się już ku zachodowi, Niwiński, czarny od kurzu i od słońca, zachrypnięty krzyknął na cały plac, jak kiedyś szczekał na całe podwórze koszarowe.
— Doppelreihen rechts! Marschieren!
Podoficerowie podchwycili komendę.
— Erste Abteilung — Marsch!
Ustawieni w czwórki nędzarze ruszyli.
Szli koło Niwińskiego Serbowie, obojętni na wszystko, apatyczni, pewni, że do tego nowego wojska pójdą, bo ono prowadziło żywą propagandę zapomocą kijów. Szli Rumuni, kłótliwi i szwargocący niezrozumiale. Dreptali nieszczęśliwi w tych równiach i stepach Włosi. Stadem ogromnem walili się plugawi, zdziczali Węgrzy. Jak na tułaczkę wędrowali wiecznie z miejsca na miejsce pędzeni a tak już stęsknieni Polacy. Wmieszali się między nich Rusini. Bataljonem zwartym, choć gadatliwym i podnieconym, maszerowali Niemcy, wciąż butni i ufni, że im nic złego stać się nie może.
Zaś Niwiński stał i pilnując porządku maszerujących mas, nawoływał:
— Mehr Ordnung binein! Vorwärts, vorwärts! Ordnung!
Długa, gwarna kolumna szła piasczystą drogą, niecąc tumany pyłu, wśród którego połyskiwały bagnety żołnierzy.
Niwiński przyglądał się jeńcom.
Nie pytali, dokąd ich pędzą, poco, co z nimi zrobią, ani jeden nie zapytał nawet, jakiem prawem rozkazuje się im. Widzieli karabiny maszynowe i bagnety — i to im najzupełniej wystarczało. Byli tak zobojętniali, że gdyby straże, zamiast na kolej, na statek, kazały im iść wprost w wodę Wołgi, byliby poszli. Tak samo szli do bitwy, pędzeni przez Chińczyków, marynarzy i swych sprzedajnych oficerów. Oto dziś od rana nie mieli nic w ustach — podobnie jak Niwiński i jego ludzie — ale żaden z nich nawet nie spytał, czy bodaj chleba kęs im dadzą lub herbaty kubek. Za nimi pozostało ich dziwne, tajemnicze miasteczko — długie rzędy baraków i długie szerokie między niemi ulice — coś w rodzaju udoskonalonej wsi indyjskiej — efemeryda sztucznego i fantastycznego życia społecznego z musu, środowisko przeżyć dziwnych a bolesnych, obserwacyj, kto wie, jak ciekawych, cierpień wyjątkowych, tragedyj głębokich a nikomu nieznanych, bądź co bądź, mimo wszystko, strzęp Europy środkowej porzucony w dalekim stepie, otoczony świeżem, brutalnem życiem pierwotnem.
— A więc — zlikwidowałem przecie jeden z tych dziwolągów Wielkiej Wojny! — myślał Niwiński z nietajonem zadowoleniem.
Bo teraz ci oto ludzie rozproszą się i wyjdą z ogrodzenia drutów kolczastych. Prawda, tych drutów nikt nie pilnował, jednakże jeńcy tak do nich przywykli, iż sami przekroczyć ich nie śmieli. A teraz rozproszą się po świecie. Jedni pójdą bić się — drudzy będą dźwigali przy eszelonach intendentury ciężary, jeszcze inni zasiędą w warsztatach, reszta wreszcie pójdzie pracować na roli dalekich krajów, zobaczy nowe miasta, nowych ludzi! O, nie trzeba się bać nowych ludzi! Wszędzie jest — to samo! Między nowymi ludźmi nie gorzej niż między starymi znajomymi. Są, którzy nigdy się nie poznają, są starzy znajomi, którzy się nigdy przedtem nie spotykali. Każde życie jest lepsze od więzienia.
Późnym wieczorem „Karamzin”, wielki statek rzeczny, pełen jeńców, żołnierzy a także zmykających ze Syzrania oficerów sztabowych, zaczął się zwolna odsuwać od brzegu.
Na tle prawie czarnego nieba, obwieszonego festonami z posępnych, poszarpanych chmur, widać było w oddali białe ognie szrapneli. Ale potem niebo wypogodziło się, pokazał się księżyc i Wołga zagrała srebrnym blaskiem w całej swej szerokości.
Było cudownie.
Niwiński stał na przodzie statku, zapatrzony w migotliwy przestwór wodny i sygnały świetlne, połyskujące na brzegach. Noc była letnia, ciepła, cicha. Jeńcy usadowili się na pokładzie, jedli, palili papierosy, rozmawiali. Żołnierze Niwińskiego, zjadłszy olbrzymi kocioł jajecznicy, posnęli z karabinami w rękach. Naraz zawisł w powietrzu cichy, dojrzały, pełnodźwięczny akord głosów męskich i zabrzmiała stara, dawno znana pieśń. To śpiewał chór jeńców-Rusinów.
Zaś Niwiński rozważał swe tak dziwne od jakiegoś czasu życie. Rozumiał dobrze, iż wszedł na drogę, jaką nigdy dotychczas nie chodził, a której wilczych dołów żadne rozumowanie zasypać i wygładzić nie mogło. Była to droga samodzielnego twórczego czynu. Widział i jasno zdawał sobie sprawę z tego, iż rzecz, której się jął, jemu i jego towarzyszom musi wyrosnąć ponad głowę, a któż mógł przewidzieć dalszy jej rozwój, kto mógł przewidzieć koniec? Gmatwały się sprawy tak, iż prawie zupełnem niepodobieństwem było robić dobrze, nie robiąc równocześnie źle — jak zwykle na tym świecie, kiedy człowiek zabierze się do jakiejś rzeczy, z których każda ma zawsze nie, jak się zwykło mówić, dwie strony, ale znacznie więcej...
Trzeba było nie iść — lecz lecieć z czasem, nie mając chwili do namysłu. Oto tak niedawno jeszcze stał na dworcu penzeńskim ze swemi dwoma kuferkami w rękach i kłócił się z bolszewikiem czeskim, który go chciał aresztować... A potem Lipiagi, poranek na moście samarskim...
W świetle księżyca mignęła w oddali srebrna, misternie dziergana, koronkowa wstęga.
Most syzrański!
— Pamiętasz? — zaszemrały zcicha fale Wołgi.
Wspominał Niwiński kuszącą, tajemnicą, błękitną obietnicę, wspominał gorące pytanie swoje i ten palący ból zawiści...
A oto, ledwie parę tygodni minęło, zbliżał się do tego mostu w cichych, miękkich objęciach rzeki jako komendant statku, wioząc kilka tysięcy ludzi ze stworzonego przez Wielką Wojnę dziwacznego miasteczka, które jednym ruchem palca z mapy wymazał.
Zatrzeszczał maszynowy karabin warty czeskiej, mignęły sygnały świetlne, przeciął ciemności olbrzymi, szeroki miecz białych promieni.
Wołga śmiała się cichem, słodkiem chichotaniem fal...
W zamkniętej ciepłuszce Niwiński stał zupełnie nagi i mył się. Poczciwy chorąży Curuś pomagał mu, doktor przyglądał się i „referował”.
— Więc nasz inżynierek wydrukował tu dwie odezwy, jedną do żołnierzy, drugą do społeczeństwa i pojechał do Ufy.
— Bardzo dobrze. Tylko w tej drugiej odezwie tytuł mu się nie udał. Zamiast „do społeczeństwa” jest „do sopłeczeństwa”.
— Ale kiedy bo to jest „sopłeczeństwo”! — wtrącił Curuś.
— Wy jesteście cały „w paski”, jak angielski materjał! — zauważył doktor.
— Byle nie w centki!
— Sypiacie na gołych deskach?
— Myśleliście może, że na piernacie? A co tu słychać?
— Mieliśmy wczoraj bunt — rzekł Curuś. — Tajny wiec robotników kolejowych. Rozpędzaliśmy, aresztowaliśmy, wsadzaliśmy ludzi do dziury... Strzelałem trochę...
— Gdzie?
— Na dworcu. Uratowałem życie czeskiemu komendantowi stacji, którego robotnicy chcieli w kanale utopić... Obiecał mi za to wagon osobowy...
— Bolszewizm podnosi głowę, a Czesi podobno Syzrań chcą oddać! — odezwał się doktor.
— Ale Czesi paru ludzi rozstrzelali, ustawili przed stacją dwa działa, wymierzone na miasto, waruje też dzień i noc samochód opancerzony, żandarmerja rewiduje, aresztuje, rozbraja... Daj to, każę wyprać!...
Wziął w dwa palce zeschłą jak skorupa „rubaszkę“ Niwińskiego i rzucił przez drzwi.
— Wyprać!
— Cóżto? Ordynansów macie?
— Nie. Ale od czegóż jeńcy? Nie dajemy im żreć? A na stacji wrzątek jest zawsze.
— Mówiłem, że na Czechach nie można polegać! — biadał doktor. — Oni i Samarę oddadzą.
— A naturalnie, że oddadzą! Ale my wtedy będziemy już w Ufie. A kiedy przydzie czas oddać Ufę, przeniesiemy się do Czelabińska.
— Jest gorsza rzecz. Rząd samarski ogłosił mobilizację.
— Stąd to wrzenie! — dodał Curuś.
— Co za głupcy! — uśmiechnął się Niwiński. — Przed żniwami, w rolniczym kraju! I gdzież siły na przeprowadzenie tej mobilizacji!
— Trzeba ci wiedzieć, że powołani są pod broń wszyscy żołnierze byłej armji rosyjskiej bez względu na narodowość.
— Oho! To niby i nasi?!
— Właśnie!
— To już najwyższa bezczelność! — wykrzyknął Niwiński. — To wszelkie wyobrażenie ludzkie przechodzi.
— Żebyśmy się mieli bić za ich zakichaną republikę samarską! — syczał chorąży.
— Nie, nie rozumiesz! To idzie dalej. Oni już rozciągają prawa tej swej republiki zakichanej na „Prywiślińskij Kraj!” Wściekli się? Co za chamstwo niesłychane! Na jakiej zasadzie on, bałwan jeden z drugim, rozciąga mi to swe głupstwo eserowskie na Warszawę i Kalisz!
Słodkie oczy doktora rozbiegły się niespokojnie.
— Nie irytujcie się. Potrzebują żołnierzy, więc ich powołują.
— Wara do naszych ludzi!
— Możnaby wejść z nimi w pertraktacje. To dobrzy ludzie!
— To idjoci, którzy dla własnej próżności odgrywają historyczną farsę. Za rogatkę Samary nosa wystawić nie mogą, a my mamy się z nimi układać o granice Polski czy Rosji? Nie. Przekonać się nie dadzą, a zato zaczną intrygować przeciw nam.
— Ale przecież tych ludzi darować im nie możemy!
— Rozumie się! Nie darujemy.
— Cóż poczniecie? Zawsze to przecie rząd! Konstytuanta!
— Nie moja!
— Ale rosyjska a my jesteśmy na rosyjskiej ziemi!
— Przepraszam bardzo! Moja legitymacja twierdzi, że znajdujemy się „w obrębie zawojowanego przez wojska czesko-słowackie terytorjum”. To ja mam takie same prawa, jak Bruszwit. Rozporządzenie na rozporządzenie. Pisz, Curuś!
Czekając na swą jedyną, znajdującą się w praniu „rubaszkę“, Niwiński półgoły usiadł na brzegu pryczy i dyktował:
— Na mocy umowy Komisji Słowiańskiej z rządem samarskim, stwierdzonej podpisami prezesa ministrów, ministra wojny, przedstawiciela Francji, i przedstawiciela czesko-słowackiej Rady Narodowej w Rosji, podaję do wiadomości wszystkim Polakom, iż, mając moralny obowiązek służenia w wojsku polskiem, nie mają, jako obywatele państwa polskiego, obowiązku służenia w rosyjskiej armji Obrony Narodowej miasta Samary, jeśli zaś służą, muszą na żądanie dowieść, iż czynią tak, jako ochotnicy.
— I podpis.
— Wydrukować po polsku i po rosyjsku?
— Tylko po polsku. Moskalom później wpadnie w oczy.
— Ale z tego wyjdzie okropna burda! — mitygował doktor — Znowu drażnicie niedźwiedzia...
— Kto się go boi, niech go w nos pocałuje! — mruknął Curuś.
— Niema strachu, nic nam nie zrobią! — uspokajał doktora Niwiński — Przekonacie się, jak Syzrań padnie, Samarze zaraz rura porządnie zmięknie. Możemy na nich gwizdać. Ale widzicie — choćby dla tej jednej kwestji tylko — potrzebne tu jest koniecznie wojsko polskie.
Zrobiła się istotnie awantura, bo za przykładem Polaków poszli Estończycy. Główna Rada Zawodowych Związków samarskich po swojemu bryznęła Polakom w oczy zarzutem zdrady. Rząd samarski poleciał do Czechów. Czesi odłożyli sprawę do powrotu dywizjonera Czeczka, który był właśnie pod Ufą. Wobec tego potężny a szlachetny rząd „eserów” wywarł swój gniew — na schronisku dzieci polskich, którym odmówił racji żywności.
Zaś Niwiński wziął ze sobą dwudziestupięciu ludzi, na wszelki wypadek trochę mundurów, broni, amunicji, konserw i zostawiwszy w Samarze Curusia, pojechał do Ufy.
Jechali dwiema ciepłuszkami, przyczepionemi do zwyczajnego pociągu. Na każdej stacji, gdzie pociąg zatrzymywał się choć na parę minut, wybiegali z ciepłuszek żołnierze, którzy naklejali odezwy „Do Żołnierzy-Polaków” i „Do Społeczeństwa”. Droga była cudowna. Żołnierze cieszyli się, że jadą na nową robotę. Otwierał się przed nimi świat, nowe życie — byli nareszcie sobą. Śpiewali wciąż. Niwiński, zmęczony nerwowo, spał prawie dobę. Zbudził się rano, z wilczym apetytem zjadł dwie puszki konserw ogrzanych trochę w kipiątku, przypieczętował to pół bochenkiem chleba i wypił cały kociołek herbaty. Potem zrobił sobie odpowiedzialnego papierosa z machorki, usiadł na krawędzi „ciepłuszki” i spuściwszy nogi, przyglądał się światu.
Kraj był tu lekko sfałdowany, bogaty w wodę i roślinność, szmaragdowy łąkami, złoty zbożem, jasny i pogodny szeroką słonecznością. Biła w oczy siła i urodzajność ziemi, nie wysadzającej się na żadne dziwolągi, ale płodnej nadzwyczajnie. Wszystko na niej było jakieś tęgie, zasobne: Zboża wysokie i gęste, szumiące faliście, łąki bujne, cudnie, soczyście zielone, bydło na łąkach smakowicie tłuste, strumienie głębokie i obfite w wodę, drzewa zdrowe, wysokie, mocne, grube. Od czasu do czasu widziało się na drodze polnej, na małym, jednokonnym wózeczku tatara w mycce lub cwałujących na silnych, ognistych konikach. kilku Baszkirów, z rozwianemi klapami futrzanych czapek. Gdzieniegdzie zieleniły się banie cerkwi, znacznie częściej jednak sterczały nad porządnie zabudowanemi wsiami na sztorc postawione półksiężyce na wysokich, cienkich, zielonych minaretach. Na stacjach sprzedawano „kumys“ i wielkie grudy żółtego masła, zawinięte w świeże, zielone liście kapuściane. Wśród publiczności przeważali Tatarzy.
Ufa nie wiedziała jeszcze, co to wojna, bo bolszewicy nie bronili jej, ale, obawiając się odcięcia od tyłów, uciekli bez walki. Z tego powodu rządy czeskie musiały tu być znacznie łagodniejsze a zaś masy, nie wiedząc, do czego Czesi są w danym razie zdolni, lekkomyślnie igrały z ogniem. Wogóle nastrój był butny, ludzie pewni siebie.
Niwiński, dowiedziawszy się, iż Czeczek wciąż jeszcze jest w Ufie, poszedł się do niego zameldować. Dywizjoner przywitał go, jak zawsze, bardzo uprzejmie i oznajmił mu, że ofiarował wojsku polskiemu na koszary w Ufie „medressę”.
— Metresę? Na koszary?
— Medressa to gimnazjum tatarskie. Zmieścisz tam najmniej pięciuset ludzi. Ilu masz w Samarze?
— Dwustu pięćdziesięciu.
— No, widzisz. Wystarczy ci. Idź do sztabu, tam się wszystkiego dowiesz...
— Do jakiego sztabu? — zdziwił się Niwiński.
— Tu się zorganizował sztab polski z jednym kanonikiem na czele...
— Z kanonikiem! — wykrzyknął Niwiński — A wojsko mają?
— Nie jeszcze... Zresztą — nie wiem, spytaj się ich.
— Słuchaj, Czeczku, a ja mam do ciebie prośbę! Daj mi Ufę na garnizon i pozwól, żebym ja swoją „rotę” z Samary tu sprowadził...
— Ty chcesz w Ufie?
Czeczkowi oczy się zaśmiały.
— Z rozkoszą, człowieku, z rozkoszą! Ja tego miasta nie mam czem trzymać... To będzie świetnie! Kiedy chcesz swoją kompanię sprowadzić?
— Natychmiast.
— Wybornie!
— A obóz jeńców wojennych tu jest?
— Jest, wszystko przygotowane... Nasi tam już porządek zrobili. Polaków cała kupa...
— O, to „medressa” się przyda. Jeśli mi dasz mundury, rynsztunek i broń, będę tu miał do kilku dni z jakie czterysta ludzi...
— To rób bataljon... Podziel to na trzy słabsze „roty” i melduj wszędzie jako bataljon. To robi dobre wrażenie.
Stało się tak:
Niwiński pojechał do „sztabu”, w którym zastał kilku oficerów. Wylegitymował się im — słuchali ciekawie, miny mieli niewyraźne. Wtem w oknach pokazały się sylwetki żołnierzy Niwińskiego, który, dowiedziawszy się, gdzie jest „medressa”, przeprosił na chwilę, wstał, zaprowadził swych żołnierzy do koszar i umieścił ich tam. Kiedy wrócił, w sztabie było już pełno obszytych amarantami oficerów, ustawionych dokoła jakiegoś bardzo pięknego księdza, prałata, z olbrzymim złotym łańcuchem na szyi. Był też „omdlewający inżynier” z miną omdlewającą tym razem nie na żarty.
Więc — rozmawiano, a raczej „zagajono posiedzenie”.
Ksiądz był — zawieszony narazie przez swe władze, ale ksiądz był — piękny, bardzo wymowny, niesłychanie ambitny i przedstawił się jako naczelnik sztabu. Otaczający go oficerowie robili wrażenie młodych studentów uniwersytetu. Najgłupszego z nich, chorego jakiegoś ślamazarę, mianował ksiądz komendantem „Legji im. Adama Mickiewicza”.
— A ta legja jest? — spytał Niwiński.
— Naturalnie, że jest.
— Gdzie? Bo nie widziałem. W koszarach zastałem wprawdzie jakiegoś oficera, który przedstawił mi się jako komendant koszar, ale zresztą brudno, pusto, ciemno, ani żywej duszy...
— Legjon jest. Nas pan nie widzi?
Ksiądz szeroko powiódł ręką dokoła, wskazując obamarantowane kołki z głupio-uroczystemi minami.
— Ja wiem, że was jest legjon! — roześmiał się wesoło Niwiński — Ale gdzie wojsko?...
— Ludzi mamy zarejestrowanych i gotowych na każde skinienie...
— Dobrze. Więc raczcież na nich skinąć...
Posiedzenie nie dało żadnych rezultatów.
— Cóż to takiego jest, Zygmunt? — pytał Niwiński „omdlewającego inżyniera“, kiedy się znaleźli sami.
— Bardzo prosta rzecz. Danobis...
— Kto taki?
— Ten ksiądz! Nazywa się Danobis. Warchoł, megaloman, no, i żyć nie ma z czego... A te draby dokoła niego, z wyjątkiem kilku, to przeważnie „obijacze” byłej armji rosyjskiej... Też żyć z czego nie mają... Zorganizowali się w sztab, pobierają od Moskali pensję, „prodowolstwje”, tytoń, spirytus, są już różnymi komendantami, więc rozumiesz...
— Rozumiem zupełnie. Zatem sytuacja wygląda tak: Ja tu przywiozłem dwudziestu pięciu ludzi i usadziłem ich w „medressie”...
Inżynier roześmiał się błogo.
— O!
— Właśnie — „O!” Dalszy plan akcji taki: Teraz zjemy kolację porządną, bo już od wieków nic porządnego w ustach nie miałem, potem ja pojadę do eszelonu spać...
— Prześpij się u mnie.
— Nie. Muszę dopilnować, żeby wysłano telegram, wzywający do Ufy naszą kompanję. Curuś zostanie na punkcie zbornym z kilkunastu ludźmi. Ta kompanja może tu być pojutrze w nocy. Tymczasem — jutro przed południem posiedzenie w sztabie... Po południu ja znikam.
— Wyjeżdżasz?.
— Nie, zobaczysz.
Istotnie, po kilku godzinach zaciekłego „posiedzeniowania” Niwiński zniknął i — pojechał do obozu jeńców. Tam czekało na niego piętnastu najlepszych ludzi — zbrojnych, butnych, pewnych siebie, z orzełkami na czapkach. Niwiński zamknął się sam z jeńcami. Było ich przeszło stupięćdziesięciu. W upale, w zaduchu mówił do nich blisko przez godzinę, siedząc na górnej pryczy. Nie ukrywał niebezpieczeństw, niepewności ale przemawiał do duszy, z wiarą, z przekonaniem. Mówił o wolnem, żołnierskiem życiu na szerokim świecie, o niezłomności żołnierza polskiego.
A potem, spocony i zachrypnięty, wyszedł na podwórze i kazał wypuścić jeńców.
Nie zbliżał się do nich, dając im czas do porozumienia się.
Nareszcie jeden — młodszy i inteligentniejszy — stanął przed nim.
— Mówię w imieniu wszystkich jeńców — Polaków. Kazali mi powiedzieć, aby pan ich wyprowadził z obozu jako drużynę robotniczą pod bagnetami — bo Niemcy patrzą.
— A ilu wstępuje do wojska?
— Wszyscy! Dość gnicia w turmie!
Koledzy — żołnierze otoczyli ochotników kordonem i wyprowadzili ich pod bagnetami z więzienia.
A wieczorem w koszarach wrzało już życie. Część nowych ochotników dostała mundury, nawet broń, zaś wszyscy poprzypinali sobie białoamarantowe kokardki. Nowym a umundurowanym natychmiast powierzono wartę w bramie. Objęli służbę dumnie, rozpromienieni. Zaczęło się usilne golenie, mycie, dzielenie na plutony, mianowanie komendantów poszczególnych sal...
Sztab się rzucił.
Jakiem prawem Niwiński mobilizuje gwałtem jeńców?
— Nie mobilizuję i nie gwałtem.
— Widzieliśmy, że tych ludzi prowadzono pod bagnetami! W gazetach opiszemy!
— Hallo!
Niwiński wyciągnął swą legitymację członka „międzynarodowej komisji dla spraw jeńców“.
— Działam na podstawie rozkazu i instrukcji. Proszę spróbować krytykować! Nie radzę i nikogo o zdanie nie pytam.
— Jakiem prawem zabrano nam „medressę”? Pułkownik Czeczek dał ją sztabowi.
— Czeczek dał ją wojsku polskiemu. Gdzie macie wojsko?
— Ale możemy mieć każdej chwili!
— Zróbcie to!
— Haniebny podstęp! Niwiński, jak przyjechał do Ufy, nie miał więcej niż dwudziestupięciu żołnierzy. Teraz zmobilizował sobie jeńców — i udaje, że ma wojsko...
— Dobrze. Jeśli macie więcej, ustąpię wam.
Następnego dnia wczesnym już rankiem był w koszarach, dokąd przywiózł też znowu trochę wyproszonych mundurów i rynsztunku.
W kuchniach paliło się, ludzie weseli i pełni otuchy, pili herbatę.
Wtem przybiegł żołnierz z wiadomością, że „cała kupa oficerów z księdzem wali do kancelarji“.
Istotnie, w kancelarji, ustawiony długim rzędem pod ścianą stał „sztab” amarantowy — na prawem skrzydle Danobis wyniosły, z fioletami i z pozłocistym łańcuchem na szerokiej piersi, obok niego oficer kozacki i jeszcze jakiś oficer w dość dziwacznym mundurze.
—, Ki djabeł?
Cały ten „cortége” pochylił głowy w ceremonjalnym ukłonie. Ksiądz prałat Danobis przedstawiał Niwińskiemu nieznajomych.
— Attaché hiszpański. Attaché kubański.
— Aha!
„Kubańcowi” spojrzał Niwiński prosto w oczy — i uśmiechnął się. Kozak zaczerwienił się, zmieszał i wściekłym wzrokiem spojrzał na Danobisa.
Hiszpan przemówił po angielsku.
Jest spokrewniony z arystokracją austrjacką. Czy może Mr. Niwiński zna Colloredo — Mansfeldów? A może Pallavicinich? Może Medinów v. Rittsburg? Nie? Jakżeż to pięknie, że w Ufie organizuje się wojsko polskie!
— But, Mr. Niwiński, do’nt be a bolshevist, do’nt be!
— Do’nt be an ass! — rypnął mu Niwiński prosto w oczy.
Za ścianą kancelarji rozległ się szczęk nabijanych karabinów.
Attaché hiszpański tak się zdziwił, że na chwilę zaniemówił. Czy Danobis zrozumiał, czy odczuł instynktownie, że coś się przykrego święci, dość że dał znak — ponure amarantowe draby pod ścianą skłoniły się i wyszły procesją za naczelnikiem-prałatem.
Po południu zaczęły się znowu pertraktacje.
— Mam w stadjum organizacyjnem kompanię! — mówił Niwiński. — Potrzebuję oficerów. Zwracam uwagę: W bardzo, bardzo krótkim przeciągu czasu będę potrzebował komendanta bataljonu i odpowiedniej ilości oficerów. Jeśli tacy oficerowie, ludzie czynu, między wami są — bez względu na wszystko przyjmę ich.
— Nie jesteśmy biurem pracy! — żachnął się ksiądz. — Jesteśmy sztabem!
— Śmiejcie się z tego!
— Protestuję w imieniu sześciu tysięcy zorganizowanego żołnierza polskiego! — wołał ksiądz.
— Tego żołnierza niema!
— Jest!
— Słuchajcież: Jeśli on jest, sprawa prosta. Sześć tysięcy ludzi, to mało co mniej niż dywizja, którą dowodzi Czeczek. Przyprowadźcie tych ludzi przed dworzec kolejowy, choćby gołych, zawołajcie Czeczka, pokażcie mu ich i powiedzcie: Oto nasi ludzie! Oto w czem nam ten wasz komisarz brutalny przeszkadza! A ja będę szczęśliwy, jeśli się w ten sposób skompromituję...
— Nie! My jesteśmy sztabem, my chcemy...
— Słuchajcie jeszcze. Jestem z ramienia czeskiego komisarzem dla wojskowych spraw polskich. Nie przeszkadzam, lecz wszelkiemi siłami pomagam. Wy — pracujecie w porozumieniu ze sztabem rosyjskim. Wy zorganizowaliście „sztab”, ale nie macie ani jednego żołnierza. Wy sprzeciwiliście się umieszczeniu moich żołnierzy w koszarach, wy jesteście przeciwni agitacji i werbunkowi wśród jeńców... To co robicie, to fakty, świadczące, iż chcecie uniemożliwić wojskową robotę polską.
Tępy upór obamarantowanych drabów, krętacka retoryka księdza.
Niwiński słuchał a naraz coś się w nim szarpnęło. Jakto? To znowu wraca to staroszlacheckie, to przeklęte, to wieczne „veto!” O, choćby go Słowacki, Bóg wie jakiemi bronił tęczowemi rymami, Batory miał słuszność i Zamojski, nie Lucyfer! Więc ciąć, ciąć, ciąć, bez miłosierdzia ciąć!
Wstał.
— Skończymy. Mówiłem z wami jak Polak z Polakami. Ale dość już. Oświadczam tedy urzędowo, że pułkownik Czeczek wojsku polskiemu wyznaczył Ufę na garnizon. Pierwszy bataljon pułku strzelców polskich im. Kościuszki już jest w drodze...
— Bagnetami nas pan straszy! — odezwały się okrzyki.
— Tak.
Zrobiła się cisza.
Wszyscy mimowoli wstali.
— Dalej zapytuję panów: Czy uważacie się za stowarzyszenie czy za organizację wojskową?
— Jesteśmy sztabem legji Adama Mickiewicza! — z uporem odpowiedział Danobis.
— Otóż ponieważ mnie powierzono pieczę nad organizacjami polskiemi, ja zaś za główną podstawę powodzenia takiej akcji stanowczo uważam jednolitość organizacji, przeto sztab legji imienia Adama Mickiewicza rozwiązuję, o czem odpowiednie władze bezzwłocznie zawiadomię.
To rzekłszy, wyszedł bez pożegnania.
Tej nocy Niwiński wrócił do eszelonu rozmyślnie późno, ponieważ nie chciał się spotkać z Czeczkiem. Pewny, że Czeczek już śpi, a widząc światło w przedziale jego szefa sztabu, wstąpił do niego dowiedzieć się, czy eszelon samarski jest już w drodze.
Przemęczony, nerwowy oficer stał właśnie przy telefonie. Ujrzawszy Niwińskiego, zatrzymał go jednym błyskiem oczu.
— Brat Niwiński? — mówił do telefonu.
Niwiński gwałtownie zamachał rękami, ale Morawec śmiał się.
— I owszem jest, właśnie przyszedł, bracie pułkowniku. Dobrze.
Położył słuchawkę.
— Masz czekać na samochód.
Niwiński zaklął.
— Co nowego?
— Byli.
— Kto?
— Ksiądz. Amaranty. Dużo.
— A hiszpański attaché też?
— Jo.
— No i co?
— W imieniu czterdziestu tysięcy rewolucyjnego ludu polskiego w Ufie!
— Ojoj! Aż tyle! Protestowali!
— Nie. Wychwalali cię. Czeczek się ciebie już doczekać nie może.
— A mój eszelon samarski?
— Pomyśl sobie: Już jest.
— Aaa!
Niwiński uścisnął Czechowi rękę.
Kapitanowi przez długi czas drgały szczęki jakby w jakimś gwałtownym skurczu — oznaka, że zamierza coś powiedzieć. Wreszcie wyjąkał:
— Jedyny mądry argument! Teraz możesz być nieugięty, o ile przeciw tobie nie wystąpią gdzie — dwa bataljony.
Do wagonu wszedł ordynans Czeczka:
— Brat komisarz Niwiński.
— Ja.
— Auto czeka.
Kłócił się Niwiński z Czeczkiem do białego dnia. Dywizjoner kazał ustąpić — na nic. Groził, że Niwińskiego zamknie, że mu każe dać dwadzieścia pięć. Niwiński kłócił się z najwyższą satysfakcją.
— Pojedziesz do Danobisa razem ze mną! — krzyczał Czeczek.
— Nie pojadę.
— Musicie się pogodzić. On powiedział, że czekać będzie do rana.
— Niech czeka.
— Ja cię w tej chwili zamknę!
— Nie zamkniesz!
Czeczek ręce załamał.
— Czemu wy się wiecznie kłócicie! Niwiński, pracujcie raz zgodnie!
— Oczywiście! Tego tylko chcę! Musi zadecydować większość! A większość mam po swojej stronie ja.
— Większość! Jesteś sam, a cały sztab dziś u mnie był i na ciebie się skarżył. Nawet hiszpański attaché.
— Wielkie rzeczy! Danobis ma po swej stronie sztab, ja...
— Co?
— Bataljon...
— Gdzie? Co? Ta garść parszywych jeńców, wczoraj zwerbowanych?
— Eszelon samarski już jest na stacji.
— Aha? No, to je nieco jineho. Ale pogódź się!
— Oni się teraz ze mną pogodzą, bo wszyscy prawdziwi oficerowie z pewnością wstąpią do wojska, sztab się przez to rozleci, a Danobis, jeśli ma potemu warunki, może zostać kapelanem... To owszem. Ale naczelnikiem sztabu absolutnie nie.
Istotnie tak się stało.
Kiedy „siła zbrojna” zajęła „medressę”, oficerowie sami zaczęli się do Niwińskiego zgłaszać.
Znalazł się oficer intendentury, znalazł się sumienny komendant bataljonu, który sobie dobrał subalternów.
A wtedy Danobis pogodził się z Niwińskim, a, chcąc mu pokazać swą moc, zaprosił go na uroczyste posiedzenie „Rewolucyjnego Związku rzemieślników polskich w Ufie” i mianował go tegoż związku dożywotnim, honorowym prezesem.
Po wzięciu Ufy teren działań wojennych dywizji husyckiej opierał się z jednej strony o Wołgę i Orenburg, zaś z drugiej, ku wschodowi sięgał po Ural.
Tak przedstawiała się sprawa w teorji. — Wiedziano mianowicie, iż na tej przestrzeni bolszewicy nigdzie oporu stawić nie mogą, ponieważ dostaliby się we dwa ognie, jednakże co tam dalej, ku Uralowi jest, co się tam dzieje, co tam czeka — tego nikt nie wiedział.
Dzień i noc, wytrwale choć ostrożnie, parł ku Azji pociąg pancerny, gotów tak do boju, jak i do natychmiastowej, bodaj prowizorycznej naprawy ewentualnych uszkodzeń linji kolejowej. Nieprzyjaciela nigdzie nie było widać, nieskończone pola i lasy po obu stronach toru milczały, spowite w ciszę, lśniące do słońca szyny na torze nie śpiewały rytmiczną zapowiedzią jakiegoś, nadjeżdżającego z przeciwnej strony pociągu — któż jednak wiedział, czy szyny te nie są gdzieś rozśrubowane, czy w lasach sosnowych niema okopanych a wymierzonych na tor kolejowy karabinów maszynowych, czy pod mostkami nie tlą się lonty min, czy z przeciwka, z za zakrętu osłonionego lasem nie wypadnie naraz puszczona przez wroga „dzika lokomotywa.“
Dzień i noc, wytrwale, niezmordowanie szedł pociąg pancerny na Wschód. Dnie były gorące, jasne, słoneczne, noce zimne i promienne księżycem, po obu stronach toru kolejowego pola i wycięte w szachownicę lasy sosnowe i brzozowe, niby bataljony maszerującej na wschód piechoty — i wciąż na platformie, przy dziale polowem, węszącem swym długim, wysuniętym ryjem tor, stało dwuch wyprostowanych żołnierzy, z wzrokiem nieruchomo wbitym w przestrzeń, odgadującym ukryte, domyślającym się niewidzianego, a niespokojnym i pełnym tęsknego wyczekiwania. W dzień rękawy ich „rubaszek“ mokre były od ocierania z twarzy lejącego się z pod ciężkich hełmów potu, przysłaniającego wzrok niby łzami, gdy barki palone słońcem aż kłuły, zaś biało-świecące, w nieskończoność lecące szyny były niby spojrzenia, gwałtem wyciągane z źrenicy i naciągane na motek przez nienasyconą tęsknotę — w nocy dzwonili zębami w twardych, niewygodnych szynelach rosyjskich, ciężkich w gorąco, nie grzejących w zimno, a chłodna, ostra noc syberyjska łamała ich członki w swem mocnem, brutalnem objęciu, ale nie ustawali w swym trudzie, wypatrując pilnie braci, którzy, podobnie jak i oni, przebijali się zwolna naprzód ku nim od gór uralskich, niespokojni, stęsknieni i chciwi wieści.
Nareszcie coś się na torze pokazało. Nie pociąg. Coś małego, później — żuk czy robak jakiś.
— Drezyna! Drezyna!
Kto powiedział, że to są swoi, a nie knujący jakiś podstęp nieprzyjaciel? Kto tamtym powiedział, że ten tu pociąg, to właśnie ich pociąg, ten ku któremu dzień i noc dążyli? Czy ten cal biało-czerwonego jedwabiu na czapce świeci tak daleko? A jednak oni poznali i choć nie słychać było krzyku, widać było, jak oni tam na tej drezynie wymachują hełmami i czapkami, widać było, że krzyczą!
Lokomotywa pociągu pancernego sapnęła ciężko i, jak koń ukłuty ostrogą, z miejsca ruszyła galopem Żuk zaczął gwałtownie przebierać nogami w miejscu.
Wreszcie stanęła drezyna, stanął pociąg pancerny i żołnierze z obu stron rzucili się ku sobie.
Myślałby kto, że idą do boju, tak wściekle biegli, tak się zwarli z sobą i zaczęli ściskać, bić pięściami po ramionach, po plecach, potrząsać sobą, obmacywać, a kląć przytem... A zęby ich były zacięte, twarze blade, spocone i tylko oczy świeciły ogromną, niewypowiedzianą radością. Aż nagle krzyknął ktoś nieprzytomnym, oszalałym głosem „Sława nam!“ i ciche, smoliste, szarpane lasy syberyjskie odkrzyknęły: „Sława nam!“
Zmęczeni tym wybuchem radości żołnierze usiedli na wale kolejowym. Koledzy z pociągu pancernego częstowali ich wódką i papierosami.
— To wszystko, co mamy! — usprawiedliwiali się — A i to tylko „Sirotkowie“ o nas pamiętali! Wciąż naprzód i naprzód, pobielić nigdzie nie można! Ale kto wy jesteście?
Był to patrol jednego z pułków drugiej dywizji, wysłany przez pułkownika Syrowego w celu uzyskania łączności z pierwszą dywizją.
— A więc jesteśmy połączeni! Sława nam! Teraz już nam nie dadzą rady! A gdzie trzecia dywizja?
— Gajda jeszcze jest na Dalekim Wschodzie! On im to we Władywostoku wybielił, a teraz razem z Japończykami przebija się na zachód ku Irkuckowi, ale musi odgrzebać kilkadziesiąt tuneli, które bolszewicy zasypali.
Husyci opowiadali o swoich dziejach i przygodach, żołnierze drugiej dywizji o swoich.
Druga dywizja była w gorszem od pierwszej położeniu, ponieważ rozciągnęła się na znacznie większej przestrzeni, od Złotoujścia i Czelaby przez Kurgan aż do Omska. Nie miała też broni. Skoro zrozumiano, że napad sowietów na eszelony jest nieunikniony, musiano to uderzenie uprzedzić, inaczej — nie byłoby możności bronić się. W Czelabińsku, w Kurganie Czesi przeciągali pertraktacje z sowietami, udawali, że się na wszystko zgadzają, a pewnego dnia nawet muzyki wysłali do miasta i kazali im tam wygrywać do późnej nocy, ale tego samego wieczoru, podzieliwszy się na małe grupki, w których na kilku żołnierzy przypadał jeden uzbrojony w karabin, wpadli niespodzianie do miast i — opanowali je. W ten sposób uzbroili się. Ale potem były ciężkie boje. Pod Omskiem, niedaleko jeziora Mijas, bolszewicy stanęli w wielkiej sile, lecz Syrowy rozbił ich, wepchnął do jeziora i wystrzelał bez najmniejszego miłosierdzia do nogi. Nie oszczędzano absolutnie nikogo, ponieważ w jednem miejscu bolszewicy, napadłszy na bezbronną kompanję sztabową i muzykę, w straszliwy sposób ludzi zaczęli mordować, znęcając się niesłychanie. Doprowadzeni tem do rozpaczy pisarze sztabowi, urzędnicy wojskowi, służba i tak dalej, z których paru zaledwo miało rewolwery, pałasze i parę granatów ręcznych, dosłownie bezbronni uderzyli na bolszewików, wydzierali im broń, mordowali ich i tak otrząsnąwszy ich z siebie, opuścili swój pociąg, przebili się przez nich i rzucili się w lasy; zatoczywszy kilkuset wiorstowy łuk, szczęśliwie dotarli do swoich i w ten sposób umknęli śmierci strasznej a haniebnej. A potem Syrowy poszedł na Tiumień, wyzwolił miasto, rozbił bolszewików, ale ścigać ich nie mógł bez kawalerji, więc wpadł na pomysł, zarekwirował szesnaście lor samochodowych, wsadził na każdą po karabinie maszynowym i kilkunastu kluków i takiemi „wozami wojennemi“ ścigał bolszewików po stepie, a zeprał ich strasznie. Ale jak tylko „bagani“ zobaczyli, że bolszewików niema, wnet Czechów w kąt, zaczęli sobie jakieś parady i zgromadzenia odprawiać.
— A na nas patrzyli jak na lokai. I była ci tam wielka parada, a nikt Syrowego nie zaprosił.
To wisz, Syrowy tego nie potrzebuje, on jak chce paradę zrobić, to zajedzie z eszelonami w ciche miejsce, rozda po ćwierć litra spirytusu na głowę i jest taka parada, że jeszcze na drugi dzień pamiętasz, ale teraz to on im postanowił zrobić paradę. Więc choć nieproszony, pojechał samochodem, wchodzi na salę. Jużci, wyrzucić go nie mogli, więc witają, dopieroż mowy na jego cześć, była też babuszka russkoj rewolucji.
— Breszko-Breszkowskaja!
— Była! I prosloziłaś! A Syrowy-Żyżka powiada im na to: Szanowne bagany, welice mne tieszi, moje ucta, wlezte mnie na zada, ale, sakra, to nie jest żaden porządek, żebyśmy, Czesi, od takiej publiczności, jak ta wasza hołota bolszewicka, mieli was wyzwalać. Nas, pry, jest mało, was, pry, mnogo, nasze całe królestwo czeskie zmieściłoby się terytorjalnie dwa razy w jednej waszej gubernii tiumieńskiej, to, pry, jest wstyd i to ja chciałem wam na tej paradzie powiedzieć! Jak to on, wisz mówca nie jest, mówi tylko to co myśli. Zaczęli go ściskać, Breszko-Breszkowskaja —
— Prosloziłaś!
— Jak to wisz?
— Ona zawsze płacze!
— Zaczęli go zapraszać, żeby z niemi radził, ale Syrowy wykaszlał się im na to i pojechał. Je to feszak!
Wieść o uzyskaniu łączności, przyniesioną tak przez wychodzącego w Omsku „Czechosłowaka“ jak i przez „Wiestnik“, litografowany organ pierwszej dywizji, powitało wojsko z łatwo zrozumiałą radością. O ileż łatwiej będzie teraz można posuwać się na Wschód! To, co dawniej robiła każda dywizja zosobna, teraz będą robiły dwie!
Ale równocześnie przychodziły też dziwne wieści o jakichś nadzwyczajnych rzeczach, dziejących się na Wschodzie. Tam powstało nowe, bardzo poważne a dawno spodziewane państwo — Republika Syberyjska, przyszłe, wymarzone słowiańskie Stany Zjednoczone! Wiadoma rzecz: „Gdy się opuści Rosję a stanie za Uralem, ma się wrażenie, jak gdyby człowiek z Azji przyjechał do Europy“. Tak mówiono, opowiadając o wolnościowym zawsze duchu i prawdziwym demokratyzmie Sybiraków, o ich wysokiej stosunkowo kulturze, zmyśle ładu i porządku, o ich charakterze, męstwie i wyrobieniu. Kto wie, być może tam istotnie narodzi się ta nowa, prawdziwa Rosja, której za wszelką cenę pomagać należy. Tam już jest rząd, ministerstwa, a jeśli na czele pułków syberyjskich stanie jakiś naprawdę mądry człowiek i ruszy naprzód, Rosja zostanie wyzwolona.
Mówiono też o ogromnych wojskach ententy, podążających na Zachód. Ponoś jadą dywizje kanadyjskie, francuskie, amerykańskie, japońskie, może nawet chińskie, zaś za tą siłą zbrojną idą mądrzy, genjalni komisarze polityczni, którzy pocących się krwawo i tragicznie dyletantów wreszcie zluzują i urządzą w mgnieniu oka wszystko jak najlepiej.
Wraz z tem szły też wieści o ogromnych jakichś siłach polskich na Syberji. Podobno stoi tam cały korpus. No, czy zaraz „korpus“ — nie wiadomo, ale bądź co bądź, są tam oficerowie, głowa jakaś, jakaś władza, jakiś wódz...
Coś tam było i szukało kontaktu z Zachodem, bo naraz przyszła depesza, wzywająca członków związku samarskiego do Czelabińska.
— Jedziemy, Zygmunt!
— Rozumie się! — odpowiedział omdlewający inżynier.
Zabrali dwudziestu pięciu żołnierzy „na rozpłodek“, jak się Niwiński wyrażał, i polecieli na Wschód.
Czeczek dał im wagon, w którym zajęli we dwuch jeden przedział. Luksus, Oczywiście, ale trzeba choć przez drogę wypocząć, odetchnąć, wyspać się, omówić tyle spraw w cztery oczy. Poklepywali się po kolanach i radośnie patrzyli sobie w oczy, siedząc na twardych ławkach i grzebiąc w koszyku Niwińskiego, gdzie były i bułki białe i masło i „parasionok“ i nawet cietrzew — wszystko, co można było dostać w bufecie na stacji.
— Ja na głodno rewolucji nie lubię! — mówił Niwiński — Głodny człowiek nie ma humoru, a bez humoru trudno o dobre pomysły.
Odpoczęli trochę, patrząc na Ural. Nic nadzwyczajnego, ale przecie znowu jakieś góry, nie te wieczne równie.
Niski, biały, kolejowy dworzec w Czelabińsku był pełny podróżnych i wszelakiego rozwydrzonego żołdactwa. Obok Czechów, zawsze pysznych i zadzierających nosa do góry, wałęsali się po dworcu Rumuni i Serbowie, zaś prócz nich paradowali żołnierze armji syberyjskiej z biało-zielonemi wstążeczkami swej republiki i z jakiemiś dziwnemi, pstremi hieroglifami, wyszytemi na plecach. Wśród nich dzwonili pysznie ostrogami kawalerzyści w czarnych płaskich czapkach rosyjskich i w czarnych mundurach z białemi naszywkami.
— Eto czto takoje? — spytał zaciekawiony Niwiński jakiegoś żołnierza.
— Korpus gienierała Annienkowa!
A! To to ten! Oddział zabijaków, nie przewyższający nigdy tysiąca głów a po każdej wyprawie topniejący do połowy, jako że ci, którzy się dostatecznie obłowili, nie chcieli już dalej narażać życia. „Bito“ w tej partji za lada co, rozstrzeliwano bez sądu, ale — ponieważ wolno było więcej niż gdzieindziej, ochotników nie brakowało. Służyli w tej bandzie Rosjanie, Baszkirzy, Polacy, Serbowie, Kirgizi, Kozacy, nawet Czesi — zbieranina krwawa i chciwa łupu. Annienkow nie miłosiernie tępił bolszewików, ale niemniej ciężki był dla swoich.
Na „tupiku“, po prawej stronie stacji, misyj przeróżnych stało więcej niż w Samarze, a reakcyjne rozwydrzenie „misjonarzy“ wprost biło w oczy. Tam, bliżej frontu, byli pokorniejsi, tu, pewni już siebie, nie taili swej pogardy dla rewolucyjnej czy demokratycznej hołoty, chodzili w skrzypiących, lakierowanych butach i umizgali się do chichocących, milutkich siostrzyczek, tańcząc koło nich w śmiesznych, gwardyjskich lansadach.
— Widzisz ty to? — trącił inżyniera Niwiński, pokazując mu ruchem głowy pstrokaty, „białogwardyjski” bałagan koło wagonów „misjonarskich“. — Widzisz tych wypomadowanych, bezmózgich mydłków, ich maniery idjotyczne, ich mordy haniebnie głupie i płaskie... Ci ludzie nic nie rozumieją, i na nich stanowczo liczyć nie można... Kto się z nimi zwiąże, ten zginie.
Oddalony o parę torów od wozów „misjonarskich” stał pociąg, złożony z otwartych ciepłuszek, pełnych ludzi. Wszystko się tam gniotło, kłębiło, przewracało, śmiało, klęło, dusiło, ale nikt nawet nie spojrzał w stronę „misjonarzy“. Tylko chłop jakiś w płomienistej „rubaszce“, wyglądającej mu z pod czarnego surduta, na który włożył kamizelkę, z trudem starając się ją zapiąć, patrzył przed siebie gapiowato, głupio niby, nieruchomo, a przysiąc można było, że fotografował wzrokiem to, co widział i „soobrażał“ po swojemu, powoli, prymitywnie, ale nieodwołalnie.
Usadowiwszy przedewszystkiem żołnierzy w osobnej ciepłuszce na „tupiku“, w miejscu dość zasłoniętem (— Nie trzeba, żeby się Moskalom rzucali nazbyt w oczy!) i poleciwszy ich opiece komendy czeskiej, wybrali się na poszukiwania delegatów omskich. Zaczęło się zwykłe uganianie po podejrzanem błocie wśród eszelonów, skakanie z platformy na platformę i wykrzykiwanie nazwisk. Wreszcie z jednego okna wychyliły się dwie głowy, jedna kołtuniasta, smagła, czarnooka, niemal baszkirska, druga z obrzękłą, wygoloną A wyniośle pogardliwą twarzą andrusa krakowskiego.
— Delegaci polscy z Omska?
— Tu!
Po krótkiej chwili rozmawiali, jakby się znali od urodzenia.
Przyjechali do Czelabińska jako wysłannicy komitetu omskiego w celu zawarcia umowy ze znajdującą się tu właśnie czesko-słowacką Radą Narodową. Ale Czesi zażądali naprzód porozumienia z przeduralską organizacją polską i ujednostajnienia całej roboty. Więc delegaci omscy tetegrafowali do Samary, do Ufy, a tymczasem siedzieli bezczynnie i czekali.
— Więc wy pracujecie w porozumieniu z Czechami?
— Jako z przedstawicielami ententy!
— Rozumie się. Z Rosjanami nie macie żadnych stosunków?
— Nie, to jest... Trzeba przedewszystkiem wiedzieć dokładnie. W Omsku było dużo oficerów-Polaków, jeńców a także oficerów armji rosyjskiej... Po przewrocie —
— Po jakim przewrocie?
— Kiedy Czesi opanowali Omsk. Więc po przewrocie jedni i drudzy żywiołowo rzucili się do roboty wojskowej. Pierwsi dlatego, że takie mieli instrukcje z Wołogdy —
— Aha, Związek Rewolucyjny!
— Tak. Drudzy dla zapewnienia sobie bytu materjalnego, a nie chcąc służyć w wojsku rosyjskiem. Oficerowie armji rosyjskiej, mającej więcej stosunków i znający ludzi, wygrali. Legjon omski, złożony w większej części z żołnierzy, zwerbowanych przez konspiratorów, znajduje się pod zwierzchnictwem rosyjskiem. Widząc co się dzieje, oficerowie nie rosyjskiej orjentacji założyli polski Komitet Wojenny, który starał się wejść w kontakt z Czechami, w celu wyciągnięcia oddziału omskiego ze szponów rosyjskich i poddania go Czechom, co oczywiście bardzo nie na rękę jest byłym oficerom rosyjskim, którzy wszelkiemi siłami starają się przeszkadzać i wysłać oddział na front, aby go z pod wpływów komitetu eliminować i w ten sposób zapewnić sobie zajmowane stanowiska...
— Stworzyli sobie oddział, żeby móc być oficerami! — wtrącił inżynier.
— To samo byłoby w Ufie!
— Ale jest gorsza rzecz! — tłumaczył jeden z delegatów — My mamy bardzo szeroką organizację na Syberji. Rozumiemy, że mamy pracować według instrukcyj z Wołogdy, to znaczy, mamy się starać o stworzenie wojska polskiego na Syberji. Tymczasem, jeśli oddział pójdzie na front, pójdziemy i my, a wówczas całą organizację djabli wezmą...
— U Francuzów byliście?
— Francuzom tak zależy na tem, żeby się Moskale jako tako zorganizowali, że za nic w świecie mieszać się do nich nie będą... Pozwolą im zrobić, co zechcą.
— To racja. A Czesi?
— Sami są teraz z Moskalami w bardzo naciągniętych stosunkach.
— To jakiż jest ten nowy rząd syberyjski właściwie?
— Czarnosecinny, moskalofilski.
— A jak „sopłeczeństwo“ polskie w Omsku?
— Co takiego?
— Społeczeństwo! — poprawił się inżynier.
— Odsuwają się od nas, ostrożni są. Cóż dziwnego? Stale w Rosji mieszkają, nie chcą zrywać, Politykują neutralnie. Ale co tam o nich mówić. Nam trzeba legjon omski jak najprędzej z pazurów rosyjskich wydrzeć, bo będzie nieszczęście. Żołnierz z organizacji powie, żeśmy go sprzedali za spirytus i albo się zbuntuje, albo zacznie dezerterować... Będzie znów skandal.
— To taki materjał?
— Nie, materjał jest właśnie dobry, uświadomiony patrjotycznie. Dla tego nie da sobą handlować! Bolszewizm nie przechodzi bez śladu, o tem trzeba pamiętać...
— Oczywiście. Powiadacie — jak najprędzej z tym legjonem... Pójdę do Czechów... Dowiem się, czego oni właściwie chcą.
Nie było to trudne. Czesi pragnęli ujednostajnienia całej polskiej akcji wojskowej, rozwinięcia jej na większą skalę i stworzenia jakiejś instytucji, którą mogliby uważać za reprezentacyjną. Było to jednak możliwe dopiero na zjeździe wojska czesko-słowackiego, który miał się wkrótce odbyć w Omsku, dokąd Polaków zapraszano.
Ale tymczasem cicho i nie zwracając na siebie niczyjej uwagi, rozwijał się wspaniale punkt zborny — dzięki niezmordowanej pomocy „posieleńca“, członka P.P.S. wygnanego tu za rok 1904. I kiedy przyszedł czas wyjazdu do Omska, Niwiński bez ujmy dla „punktu“ mógł wziąć z sobą dziesięciu żołnierzy, których postanowił osadzić „na rozpłodek“ w Syberji zachodniej, w dalekim Kurganie — choćby dlatego, że tam znajdowały się wówczas główne składy intendentury czesko-słowackiej.
Ale nie tylko tę garść żołnierzy wiozły na Syberję obie delegacje polskie, umieszczone przez Czechów w przedziale przeznaczonego dla gości honorowych wygodnego wagonu wschodnio-chińskiej kolei, wcielonego do eszelonu Rady Narodowej. Rzeczą znacznie ważniejszą było postanowienie połączenia się z komitetem omskim i utworzenia w ten sposób instytucji centralnej, kierującej całym ruchem. W ten sposób akcja jednolita obejmowałaby cały teren od Orenburga i Wołgi aż po Irtysz. Byłoby to zwycięstwem niezmiernem. Oczywiście należało się spodziewać nieuniknionych, a zupełnie naturalnych różnic w poglądach na taktykę, na szczegóły, starć na tle ambicji osobistej, jednakże wola była jedna i szła w jednym i tym samym kierunku. Rozumie się, że praca organizacyjna na tak olbrzymich przestrzeniach nie mogła być ani bardzo gruntowna, ani dokładna, ale można było liczyć trochę na narodowy i wojskowy instynkt żołnierzy, jak też i na dziwną szybkość, z jaką po linji syberyjskiej rozchodziły się wszelkie wiadomości. A przytem Omsk ma kilkudziesięciu oficerów bez zajęcia.
— Zygmunt! — mówił Niwiński do inżyniera. — Jak tylko Gajda uzyska połączenie z Irkuckiem, musimy urządzić wyprawę na Daleki Wschód. To sprawa najważniejsza, bo w ten sposób zabezpieczamy sobie odwrót. Tam trzeba zorganizować etapy, punkty zborne, może nawet garnizon jaki złapać, abyśmy w danym razie mieli na co się cofać.
I już śmiała się w nim dusza na tę myśl, bo przeczuwał, że pojedzie on. Naprzód na zwiady, dla nawiązania czy wzmocnienia stosunków z władzami czeskiemi, dla zobaczenia, jak to tam jest z ententą („żebyśmy, rozumiesz, byli, jak będą coś dawać, bo inaczej nic nie dostaniemy!“), może dla „rozwiązania” czegoś tam niepotrzebnego, o co później na niego najwięcej wściekać się będą, ale on to weźmie na siebie, weźmie, byle tylko żmii żądło w porę wyjąć... Pojedzie, musi pojechać!
A tymczasem patrzył na pola i lasy Syberji.
Jakaż ona była inna, różna od tej, którą powszechnie opisywano! Nad olbrzymią, zieloną równią, zarosłą w szachownicę białą brzeziną i sośniną, wisiało skwarne, ciemno-błękitne niebo. Było skwarno i cudnie. Świeża, smolna woń szła z lasów, gorące, tęgie tchnienie biło z pól szerokich, nie objętych wzrokiem. Była pustka, ale pustka zielona, żywa, jasna, śmiejąca się, pustka, w której można było żyć swobodnie a tworzyć w nieskończoność. Prawie że nie widziało się wsi, ale ścieżek i dróg polnych było dużo. Wcale nie strasznie ani nie groźnie wyglądała ta spotwarzona ziemia silnych, tytanicznych namiętności, dusząca żarem lub ścinająca na kamień mrozem, młoda ziemia, źle wychowana, krańcowa, a mimo wszystko piękna, obiecująca i kusząca, jak młoda, dzika i naiwna dziewczyna.
Kiedy pociąg się zatrzymał, słychać było ciągnący od pól i lasów szum, głęboki i mocny, jak szum wezbranego morza, ton potężny, rozkołysany, żywiołowo, modlitewnie prosty, jakby wołający o człowieka i opiekę jego małej, wątłej a przecie tak potężnej dłoni. Bezludzie nasuwało na myśl obrazy przyszłych miast i przyszłego rozkwitu, niezwykły widok skromnej, jednokonnej „telegi“ na drodze polnej budził w sercu rzewność i tkliwość dla tych sierot ludzkich, tak rzadko rozrzuconych w pustkowiu, nad którem pogodnie i cicho płonęła błogosławiąca światłość słoneczna.
Przyszedł Kurgan — mała mieścina wśród nieskończonego stepu. Niwiński wysiadł tam, aby z czeskim komendantem stacji załatwić sprawę polskiego punktu zbornego. Z przybycia dziesięciu — aż dziesięciu żołnierzy polskich obecny przypadkiem na stacji komendant garnizonu czeskiego nadzwyczaj się ucieszył. Miał wszystkiego kilkudziesięciu ludzi i ta garstka Polaków była dla niego wielką pomocą. Obiecał dostarczyć mundurów i broni ochotnikom, jeśli mu się tych ludzi pozwoli używać do służby wartowniczej. Niwiński zgodził się.
— Zrozumiejże, bracie! — tłumaczył mu. — Im więcej ochotników odziejesz, uzbroisz, tem więcej będziesz miał żołnierzy. A to co?
Szedł szereg dosłownie półnagich ludzi, w spodniach tylko i butach, od pasa nagich. Ich ciemne, jak bronz, ciała lśniły od potu.
— To? To jeńcy niemieccy! — uśmiechnął się Czech. — Pracują tu w intendenturze jak żydzi przy budowie piramid.
— Dobrze ich dosiało! — rzekł Niwiński, kręcąc głową w podziwie.
— I, Niemcy nie są tacy straszni! Jak na nich huknąć — słuchają nie gorzej od Moskali. Oni tylko udają białych — ale to naród niewolniczy!
To rzekłszy Czech, wsparł się pod bok i przyglądał się przechodzącym obok niego Niemcom.
Każdy jeniec, mijając go, prostował się i robił ostro głową ruch „w lewo patrz“.
— Patrz, jak się dadzą wytresować. Będą oni jeszcze wnukom opowiadali o tem — a to też propaganda. Niech Niemiec wie, że i Słowianin może być panem.
Niedaleko Omska, to znaczy w odległości jakich ośmiu godzin jazdy koleją do Omska, w miejscowości Marjewka, eszelon Rady Narodowej zatrzymał się i podróżni wysiedli, aby oddać cześć dwom bratnim mogiłom Czechów, padłych tu w bojach z bolszewikami.
Polacy wysiedli też.
, Mogiły znajdowały się niedaleko toru kolejowego — jedna na łące, druga na polanie wśród lasu. Stanęli Czesi nad mogiłami i odśpiewali swój hymn narodowy, zaś Niwiński, słuchając go, myślał, jakie jest przeznaczenie tej ziemi, w którą dzieje wstrzykiwały tak wiele krwi narodów słowiańskich, podstępnym sposobem nawet Czechów i Serbów tu przywlókłszy.
Aż wreszcie pokazał się szeroki, złoty w słońcu Irtysz, i rozłożony nad nim w krąg ogromny, przedziwny Omsk, z przestronnemi, pylnemi ulicami, zgoła jak we wsi syberyjskiej biegnącemi wzdłuż niskich, drewnianych domków i czarne, wyniosłe kontury wysokich, nowoczesnych domów w środku miasta, o kształtach nieraz ekscentrycznych, dziwacznych — gdy na szerokiej widnej zdala, żółtej równinie piaszczystej za miastem — podobne do krecich wzgórków — czerniały okrągłe jurty półdzikich, wędrownych kirgizów. Przedziwnie barwny i bogaty blask zachodzącego słońca palił się nad tem miastem, widnem zdala w całości, łatwem do przejrzenia i aż nadto wyraźnie demonstrującem swą młodość sąsiedztwem nomadów. Jądro jego, jak we wszystkich miastach, zbudowanych na pustyni, stanowiły silne, potężne gmachy wojskowe, budowane z wielkim kosztem i na wieki. Nad temi gmachami sterczały kopuły cerkwi, otoczone czubami zielonych drzew, dziwaczne, rozdęte lub kunsztownie poustawiane — dalej białe — wśród niskich domków drewnianych niby drapacze chmur — kilkupiętrowe kamienice nowe, w secesyjnym lub nowoczesnym stylu — i morze dachów szarych, spiętrzonych, niezliczonemi szybkami połyskujących. Wszystko jakby na jednym planie, z mostu kolejowego nad Irtyszem widziane jak z lotu ptaka, wszystko młode, nieodgadnione, kuszące a silne rozrastające się szeroko.
Nowy świat, ledwo wchodzący w życie.
W stojącym na omskim dworcu kolejowym eszelonie czesko-słowackiej Rady Narodowej panował nastrój radosny i podniecony.
Zebrani w nim byli delegaci i wysłannicy trzech dywizyj na doroczny zjazd wojska czeskiego — tym razem w Omsku — wszystko starzy bojownicy za wolność, ludzie rozumni i inteligentni, lecz już zatwardziali w bojach a przeto krańcowi, namiętni i nieprzejednani, twardzi, na sobie tylko polegający. Przywykli do mieszkania w wagonach i ciasnocie, z wprawą i zręcznie urządzali się w ciasnych przedziałach, najzupełniej poprzestając na wyznaczonej sobie kanapie i znajdującej się nad nią siatce. Goszczono ich — to znaczy dawano im bezpłatnie prosty, żołnierski wikt z kuchni eszelonowej, a czasem parę butelek piwa, jakąś butelczynę zarekwirowanej wódki lub pudełko papierosów. Ci, którzy się „zdarli“, „fasowali“ nowy mundur lub buty, aby się mogli na zjeździe godziwie prezentować. Otrzaskani ze światem, ludzie, którzy widzieli bardzo wiele, nie spieszyli się do oglądania miasta, lecz spędzali czas w eszelonie, rozmawiając i wypytując o przygody dawno niewidzianych znajomych.
A ciekawy to był eszelon!
Na pierwszy rzut oka wyglądał on tak samo a może nawet gorzej niż inne. Kancelarje nie zwykły przystrajać się w kwiaty, jak to chętnie czynią młodzi żołnierze. Zato kto mógł przejść przez wszystkie wozy i zbadać ich treść wewnętrzną, zrozumiał, z czem miał do czynienia. Wagony, poprzerabiane i zapełnione różnemi sprzętami skromnemi, bo sporządzonemi z nieheblowanych desek, lecz odpowiadającemi potrzebom, były najrozmaitszemi instytucjami. Więc w jednym wagonie była minjaturowa sala posiedzeń, w drugim archiwum, w trzecim kasa, pilnowana stale przez warty, w czwartym sąd, dalej redakcja „Czesko-słowackiego Dziennika”, redakcja tygodnika słowackiego, zecernia, maszyna drukarska, tłocząca dziennie kilkanaście tysięcy egzemplarzy dziennika, zakratowane więzienia, w których nędzne życie pędzili zakładnicy, zbierani skrzętnie na wszelki wypadek i również wartami poobstawiani, wreszcie widoczki idylliczne jak z „Gartenlaube“, rozrzewniające obrazki z cichego niemieckiego „Familienleben“, przechowywane w „ciepluszkach“ mieszane, a więcej niż podejrzane różne „misje“ niemieckie — dostojne damy z minami czcigodnych barones, szanowni profesorowie, oddane pieczy o ludzkość siostrzyczki „Czerwonego Krzyża”, wszyscy korzystający z prastarej słowiańskiej gościnności czeskiej i mniej zresztą miłego towarzystwa znudzonego i ziewającego „kluka“ z bagnetem. Wszystko było ogromnie skromne i proste. Jeśli gdzieindziej ten i ów urzędnik czy oficer czeski starał się dla siebie o „salonkę“ czy wóz Pullmanowski, oświetlony elektrycznie, to tu nie było żadnego zbytku, żadnej parady, żadnej pozy ani udawania.
Niwiński, znalazłszy się wśród mnóstwa znajomych, kręcił się między nimi, odwiedzał ich, rozmawiał i badał teren. Naogół nastrój dla Polaków był życzliwy, mimo, iż „Czesko-słowacki Dziennik”, nie wiadomo z czyjego poduszczenia, ogłosił przyniesioną z Czech przez jakiegoś sztabowca wieść, iż do tłumienia rozruchów w Czechach używane były legjony polskie, co było tem bardziej niemożliwe, że — pomijając wszystkie inne względy — legjony polskie w Austrji wówczas już nie istniały. Ogół delegatów z radością witał myśl formowania wojsk polskich, szło tylko o to, czy ludzie decydujący zdają sobie sprawę z wszystkich piekielnych zawikłań, w jakie wpaść muszą w następstwie tej akcji. Niwiński, raz wszedłszy na obraną przez siebie drogę, postanowił nie zbaczać z niej ani na cal, choćby to miało doprowadzić do konfliktu. Narażało to wprawdzie całą sprawę na „fiasco“, bo Czesi, rozejrzawszy się w jej niebezpieczeństwach i zrozumiawszy, że czeka ich zatarg z Rosjanami o Polaków, mogli się z wszystkiego wycofać, a wówczas o wojsku polskiem mowy już nie mogłoby być, zaś praca z Rosjanami wobec tego byłaby absolutnie niemożliwa.
— Nie — to nie! — myślał Niwiński. — Będziemy przynajmniej wiedzieli, czego się trzymać. Czesi stracą ewentualnie pomoc z naszej strony, a Moskale skompromitują się jeszcze raz.
O sprawie wojsk polskich wielokrotnie rozmawiał z prezesem czesko-słowackiej Rady Narodowej na Rosję, nie zwierzając mu się oczywiście ze swych obaw. Prezes, były długoletni piotrogrodzki korespondent polityczny jednego z największych pism praskich, znał Rosjan dobrze i powinien się w ich psychologji orjentować. Zależało na tem, aby się dowiedzieć, jak daleko, jego zdaniem, interesy bezpośrednie wojska czesko-słowackiego pozwolą mu się posunąć w walce z Rosjanami o prawa Polaków w Rosji.
Albowiem w rzeczywistości szło o to. Rozbici przez bolszewików i agitację reemigracyjną Polacy, niepewni jutra i nie wiedząc, jak i w którym kierunku się organizować, nie mieli żadnej możliwości upomnieć się o swoje prawa. Rządy nowopowstających republik nie tylko przechodziły nad nimi najzupełniej do porządku, ale cofały to, co dał był jeszcze carski rząd. Na szkoły i instytucje polskie nie dawano, wymawiając się brakiem gotówki, ale do wojska brano bezwzględnie. Wraz z uznaniem przez Czechów zupełnej niezależności od Rosjan wojsk polskich, organizujących się na terenie rosyjskim, wchodziła na tapet sprawa osobnych polskich komisarzy mobilizacyjnych, przynależności obywatelskiej Polaków, wyłączenia kwestji polskiej z „wewnętrznych spraw rosyjskich“, jednem słowem — cały nieśmiertelny program walki o wolność, zasadniczy i nie znoszący żadnego kompromisu.
Prezes czesko-słowackiej Rady Narodowej o tem wiedział i mimo, iż spraw tych z Niwińskim nie poruszał, Niwiński z jego uśmiechniętej a zakłopotanej miny widział, iż on zupełnie dobrze zdaje sobie sprawę z sytuacji i że ona go zaskoczyła. Równocześnie jednak z rozmów z nim wywnioskował, że Czesi, pomagając Rosjanom z całych sił, nie tylko niedowierzają im, ale boją się ich. Już były zamachy. Rząd republiki syberyjskiej, uważając wojska czesko-słowackie za wojska jakby lenne, postanowił zasłaniać się niemi i używać ich według własnej woli, i w tym celu, gdy wszystkie frontowe oddziały czeskie ociekając krwią szły na Jekaterynburg, Syberja na tyłach ich zebrała w Czelabińsku najlepsze swe oddziały, aby Czechów w danym razie rozbroić. W samym Omsku syberyjski minister wojny Griszen-Ałmazow planował zamach na Radę Narodową i w pewnej chwili nawet Czesi musieli go aresztować, miasto, liczące około trzydziestu tysięcy robotników było niepewne, utrzymywane w karności tylko przez specjalną mieszaną żandarmerję czesko-serbsko-rosyjską.
Wszystko to bardzo Niwińskiego ucieszyło, raz dla tego, że tu miał gwarancję lojalności czeskiej, powtóre, ponieważ konflikt, jakiego sam spodziewał się być przyczyną, nie był jedyny, a mógł tylko przyspieszyć do pewnego stopnia wypadki i wyjaśnić położenie. Na wszelki wypadek przedstawił prezesowi wydaną sobie przez Ryszana nominację na czesko-słowackiego komisarza dla wojsk polskich i uzyskał jej zatwierdzenie.
Pozatem — chodził pilnie na posiedzenia komitetu, czekał i zachwycał się Omskiem.
Żadne jeszcze miasto nie zrobiło na nim takiego wrażenia.
W porównaniu z Omskiem Moskwa była „starą babą”, wystygłą, plotkarską, chciwą wyłącznie wygód i popisującą się starodawnemi klejnotami swych przodków, „babuszką“, żyjącą samolubnie nagromadzonem bogactwem i przesądami, zawistną kabalarką o złych, czarnych oczach. Samara — to tłusta, biała, chlebem wykarmiona dziewka folwarczna, ciepła lecz głupia, rozpustna w nocy, a w dzień wstydliwie myjąca swe grzechy w Wołdze. Ufa, z dwuch stron przez dwie rzeki oblana, zbudowana na stromej górze — stary gród tatarski z szerokim widokiem na kraj zielony i wodami lśniący, choć ruin w nim nie było, był przecie w oczach Niwińskiego konającym starcem, spustoszoną warownią podbitego i upokorzonego narodu. Czelabińsk — targowisko, miejsce jarmarków!
Dopiero Omsk był miastem!
Z ustawionego za rampą eszelonu Rady Narodowej jechało się do miasta przez małą, żółtą pustynię, rzadko tylko porosłą nędzną trawą, a po której zawsze tańczyły i latały żółte chmury lub potworne dziwadła z piasku. Ukryty po prawej stronie w gąszczu drzew, drutem kolczastym obwiedziony obóz jeńców wojennych wyglądał zdala jak cicha lecz wroga wieś indyjska. To nic, że na przodzie majaczyły zarysy monumentalnego gmachu dyrekcji kolejowej, mogącego być ozdobą każdej europejskiej stolicy — przedsmak pustyni i tak się miało, zwłaszcza w księżycowe a zawsze zimne noce, kiedy taniec słupów piaszczystych wyglądał wprost widmowo lub kiedy z rozwianemi połami długich kaftanów, w śpiczastych, futrzanych czapkach lecieli cwałem Kirgizi, pogwizdujący na swe małe koniki.
Niskie, warowne, żółte budynki i gmachy wojskowe o ścianach więcej niż metrowej grubości, wrota ciężkie, potężne, niegdyś warowne, przypominały, iż miasto było przeznaczone na stróża i poskromiciela pustyni i hord jej nomadów tak lotnych, jak jej piaski. Wyrosłe za płotem szabel miało imponować siłą. Wojskowe nazwania nosiły też ulice, długie, przeważnie niebrukowane, z chodnikami drewnianemi, takiemi, jak się je widzi po miastach pod rusztowaniami restaurowanych domów. Pod stopą żołnierza lub ciężkiego, mocnego „czołdona“ długie deski uginały się, drgając jak struny, kiedy już człowiek przeszedł; wysokie korki pantofelków kobiecych wydzwaniały na chodniku rytmiczne „staccato“ jak na ksylofonie, i cały chodnik rozbrzmiewał niem dźwięcznie i wesoło. W dzień domy spały, zawinąwszy się niby w chusty, w różnobarwnie malowane, pstre, wzorzyste okiennice, a po ulicach uganiały tumany pyłu tak gęste, że liście drzew były od nich popielate. Ale im bliżej śródmieścia, tem żywszym stawał się ruch, aż wreszcie do szczytu dochodził na kamiennym moście na Omce.
Z mostu tego rozlegał się widok szeroki i miły. Po lewej ręce widać było u ujścia Omki do Irtyszu przystań, w której zawsze stało kilka wielkich parowców rzecznych, wybierających się gdzieś w dalekie strony Syberji — po prawej stronie ciągnęło się półkolem spiętrzone miasto. Widokowi, choć miłemu i oryginalnemu, daleko oczywiście było do widoków, jakie się ma z mostów w innych miastach i nie to przykuwało uwagę Niwińskiego, lecz ruch na moście, zawsze bardzo żywy a w niektórych godzinach wprost wielkomiejski, urozmaicony przyjemnie prawie prześwietlonemi kobietami w przezroczystych sukniach, pod któremi niepokojąco migały smukłe cienie młodych nóg, krągłych i sprężystych.
Kto musiał pracować, wstawał rano, ale dusza miasta budziła się dopiero wieczorem. W małym, piasczystym ogródku z teatrzykiem i restauracją, nie wiadomo dlaczego nazwanym „Akwarjum”, zasiadała na wielkiej estradzie wojskowa orkiestra czeska. Rozlegały się dźwięki „Suity“ Griega, „Tańców Słowiańskich“ Dworzaka. Schodzili się oficerowie wojsk różnego autoramentu, na ulicy pojawiały się kobiety, — biało ubrane, w barwnych „szarfach“ na głowach, naperfumowane, śmiałe, chciwe przygód i życia. Rozpalały się rzęsiste światła w niezliczonych, małych okienkach parowców, z teatrzyków dolatywał odgłos kupletów, muzyki i oklasków, podczas gdy przyziemniej usposobieni zjadacze chleba ze zmarszczonemi czołami studjowali poważnie jadłospisy, długie jak cyrografy Lucypera. Wszystkie parki, wszystkie wysadzane drzewami cieniste ulice pełne były par rozszeptanych a każde białe, chichocące i wonne widmo wlokło za sobą cień, ostrogami zcicha pobrzękujący. Oszalałe z żądzy pary, szukając dla siebie przytułku, godzinami jeździły od hotelu do hotelu, a wszędzie witała je jakby jedna i ta sama, sardonicznie uśmiechnięta twarz portjera, beznadziejnie rozkładającego ramiona.
Lato było jak jedna nieskończona, wielka orgja słoneczna, suche a promienne, wiecznie pogodne. Nigdzie Niwiński nie widział tak głębokich w kolorycie i tak zachwycających, tęczowych zachodów słońca, tak rozradowanych poranków, nigdzie nie było tyle podniecającej, bujnej młodości w powietrzu.
— Kiedy porównuję z Omskiem nasze miasta — mówił Niwiński do swego inżyniera — żal mi się robi starej, więdnącej Europy. Tam wszystko stetryczałe, zawalone pamiątkowemi głazami, ciasne. Niczego ruszyć nie można, bo wszystko jest zabytkiem. Żyjemy, jakbyśmy byli kustoszami pamiątek. Co widzisz, widzisz w perspektywie wieków. Może to być bardzo mądre, ogromnie uczone, czyż, daje to szczęście, jakie jest w młodości i świeżości życia? Omsk jest jak przedwcześnie dojrzały, bujny „podlot“ niezgrabny jeszcze, z czerwonemi rękami, ale ponętny i zdrowo, szeroko założony. Odrobi swoje, jak zadanie, i leci się bawić. Jacy ludzie są tu szczęśliwi!
Istotnie, do późnej nocy Omsk rozbrzmiewał muzyką, śpiewami i szczerym lekkomyślnym śmiechem. Aż wreszcie pary znikały i na ulicach zostawali żandarmi serbscy, wałęsający się na czele małych patroli rosyjskich.
Ale nietylko młoda, elektrycznością stepów naładowana atmosfera Omska nastrajała Niwińskiego tak wesoło. Świat wydawał mu się przepięknym, ponieważ w Omsku znalazł — ludzi.
Tych członków Tymczasowego Polskiego Komitetu Wojennego było coś kilkudziesięciu — wszyscy młodzi, studenci, częścią byli oficerowie armji austrjackiej, częścią legjoniści. Jak w każdem skupieniu, tak i tu, ludzie byli różni — inteligentniejsi i mniej inteligentni, działający z pobudek ideowych a także i ambicji, naogół jednak wszyscy dążyli szczerze do tego samego celu. Biedacy, zwywożeni po obozach jeńców, żyli, jak to mówią, psim swędem; ogniskiem, przy którem grzali nabiałowe obiady, był „Primus”. Jedni utrzymywali się ze sprzedawania za drogie pieniądze ubrań, przed paru laty tanio sprawionych, inni brnęli w długach po uszy, niektórzy mieli jakieś skromne zarobki, wszyscy prezentowali się niby jako tako, naogół jednak bieda była dotkliwa. Ci właśnie nędzarze umieli się zdobyć na pracę ideową. Lepiej sytuowani od nich urządzali się jak najprzygodniej, robili majątki, żenili się bogato lub kontynuowali studja po obozach jeńców — „to-to“ myślało przedewszystkiem, zawsze i na każdym kroku o sprawach polskich.
Komitet gnieździł się przy ulicy Tarskiej, w dwuch, nie wiadomo czyich pokojach, przez kogoś tam wciąż kwestjonowanych, ale też dość szczęśliwie bronionych. Cała hurma oficerów, omskim zwyczajem pozamykawszy okiennice, aby uniknąć męczącego widoku wirującej wciąż w powietrzu zadymki piaskowej, siedziała w koszulach w półmroku i dysząc ciężko, zalewając się obfitym potem, obradowała i obradowała bez końca. Zagajano, wnoszono wnioski formalne, sprostowania, zarządzano głosowania imienne, tajne, przez podnoszenie rąk, słowem, torturowano się formalnościami parlamentarnemi aż do ostatecznego nieraz ogłupienia. Jedna po drugiej wyłaniały się z chaosu pustej nieraz gadaniny kwestje praktyczne, mało znane i trudne do rozwiązania na gruncie zupełnie podobnym do grzęzawiska. We wszystkich równaniach pojawiało się stale to samo „iks“. Moralne, ewentualnie finansowe poparcie Francuzów było pewne, ale niebezpieczne. Materjał wojskowy był w rękach Rosjan, siłę orężną reprezentowali Czesi.
— Nie bądźcież warjatami! — wzywał Niwiński. — Nie wierzcie w żaden marsz na Moskwę. Czesi zabawiają bolszewików i wszystkich innych różnemi manewrami, bo wyjechać nie mogą, nie mają czem, ale jak tylko nadarzy się sposobność, drapną na Wschód. Kim się wówczas Francuzi zasłonią? Głupcami! Nie zapominajcie o San Domingo!
Mało tego, że obrady komitetu były zmudne, stosownie do statutu omskiego, trzeba się było wciąż odwoływać do „plenum“, co zmuszało do powtórnego przeżuwania spraw już załatwionych.
Inżynier omdlewał i zażywał chininę.
Niwiński klął:
— Senatores boni viri, senatusque mala bestia. Teraz zaczynam rozumieć dyktaturę. Jasna rzecz: Z mądrem zdaniem zgodzi się każdy, o ile może je zrozumieć. Rozumniejsi rozumieją prędzej, u głupszych, to trwa dłużej. Czeka się na zgodę powszechną? Nieprawda, na aprobatę ostatniego durnia z Komitetu. On decyduje. Jabym wolał inaczej: Najprzód się zgódźcie, potem starajcie się zrozumieć!
Byli to jednak ludzie pełni zapału i jak najlepszych chęci, ofiarni, zacni. Niektórzy znajdowali się już w drodze na Murman, skąd niemal widziało się już upragnione brzegi Francji, a przecie zawróceni z Wołogdy przez misję francuską, bez szemrania wrócili na Syberję z nowemi zadaniami, inni już stali pod murem i patrzyli w lufy karabinów bolszewickich i tylko cudem uniknęli śmierci, jeszcze inni służyli w czeskich bataljonach szturmowych.
— Marudzą, marudzą a czasu niema! — jęczał inżynier.
Wtem stał się cud.
Ktoś nieznany, podróżujący niewiadomemi drogami, dał komuś jakiś świstek. Ten świstek dostał się do rąk chorążego Curusia w Samarze, a chorąży Curuś pchnął go przez skauta Dworskiego do Omska. I oto naraz w dusznych, ciemnych pokoikach na Tarskiej, wśród ludzi, pocących się z wytężenia i gorąca, stanął młody skaut w swem białem, płóciennem ubraniu, jasny i uśmiechnięty, jak Hermes, zjawiający się z dobrą wieścią.
Inżynier wydarł mu świstek i zaczął czytać:
— Rodacy! Wersalską deklaracją państw koalicji, walczących z państwami centralnemi, została Polska uznana za Państwo niezależne, któremu zagwarantowano zjednoczenie wszystkich ziem polskich z dostępem do morza —
Czytał niewyraźnie i szybko, jak prowincjonalny aktor.
— Co? Co? Co? — przerywały mu okrzyki.
— Niech czyta kto inny, bo ja mam kluski w gębie! — zdenerwował się i oddał papier prezesowi.
Ten spojrzał na podpis.
— Dowódca oddziału polskiego w Archangielsku, podpułkownik Kubiak.
Zerwała się niesłychana wrzawa, poprostu dziki wrzask, ryk, wycie. Wszyscy powstali.
— Armja polska powstaje jako samodzielna z prawami armji sprzymierzonej. Naczelne dowództwo nad zbrojnemi siłami polskiemi objął jenerał Józef Haller.
Następował opis przejścia Hallera przez front austrjacki, kończący się wezwaniem:
— Do was, rodacy, zwracamy się, by każdy zdolny do broni pospieszył wstąpić w szeregi naszej armji. Tam, gdzie jeszcze niema polskich organizacyj wojskowych, skupiajcie się przy oddziałach wojsk koalicyjnych, które was w miarę możności odsyłać będą do naszej samodzielnej armji.
Odezwały się głosy:
— Widzicie! Zrobiliśmy swoje! Idziemy dobrą drogą! Przy oddziałach wojsk koalicyjnych!
Teraz pracowano już z wiarą w siebie.
Wreszcie komitet spostrzegł się, że bezustanne „walne zgromadzenia“ uniemożliwiają pracę. A wówczas stała się rzecz w psychologji polskiej nadzwyczajna. Oto komitet poprostu powierzył wszystkie swoje sprawy wydziałowi, ustanowił jego permanencję i rozwiązał się, oddając się do rozporządzenia wojska i organizacji.
Wkrótce potem Czesi przystąpili do wspólnych narad z Polakami. Umowę załatwiono i podpisano w przeciągu dwuch godzin. Polski Komitet Wojenny w Omsku stał się urzędową organizacją polską, uznaną przez czesko-słowacką Radę Narodową za jedyną reprezentację polskiego rządu na Syberji. Jedynie ta instytucja miała też prawo prowadzenia prac wojskowych. Uznanie jej przez rząd syberyjski i francuski wzięli Czesi na siebie.
Wówczas dopiero można było przystąpić do likwidacji legjonu omskiego.
Sprawa była trudna i nader drażliwa.
Tam, gdzie oddziały polskie formowały się po cichu przy Czechach, zajęci sobą Moskale nic lub mało co o nich wiedzieli i nie mieli do nich żadnego prawa. W Omsku było inaczej. W Omsku czterystu obszytych amarantami żołnierzy polskich paradowało podczas wszystkich większych uroczystości, a komendę nad niemi mieli Rosjanie, od czasu rozbrojenia przez Niemców bez walki Korpusu Dowbora Muśnickiego bardzo nieufnie odnoszący się do zbrojnych formacyj polskich i — jak zawsze — nieżyczliwie dla Polaków usposobieni. Nic tedy dziwnego, że pragnęli jak najprędzej wyprawić „karmazynów“ na front, zwłaszcza że i część oficerów legjonu tego się domagała.
Oddział nie był należycie zorganizowany. Na czterystu umundurowanych ludzi ledwie połowa była żołnierzy. Samych oficerów było z pięćdziesięciu, prócz tego była orkiestra, szewcy, krawcy oraz różne „oddziały specjalne“, których komendanci brali pełne gaże, ale które zorganizowano tylko dla oka. „Palący się do frontu“ oficerowie wiedzieli dobrze, iż bojowa wartość oddziału jest żadna; zdawali to jednak na „jakoś to będzie“, starając się przedewszystkiem usunąć oddział z pod kontroli. Wszystko to oczywiście aż nadto dobrze znane było żołnierzom, którzy wiedzieli, iż, jeśli będzie źle, „bekną“ oni a nie oficerowie. Stąd też patrzyli na oficerów wrogo i groźnie, nie kryjąc się nawet z zamiarami buntu. Że zaś to byli w gruncie rzeczy żołnierze uczciwi i jak najlepszej woli, przeto dobrze zdawali sobie sprawę z tego, iż bunt taki był niemożliwy, ponieważ przypisanoby go „bolszewizmowi“ żołnierzy polskich, że zatem zmuszeni będą własną krwią zmazać winę i nieuczciwość oficerów.
Dlatego, jak też, aby sił polskich nie rozpraszać, lecz gromadzić je, należało do wysłania legji na front nie dopuścić.
A właśnie minister wojny generał Iwanow-Rinow kazał się przygotowywać do wymarszu na front.
— Od czegóż wy jesteście! — wołali oficerowie do członków komitetu — Musicie nas wyratować!
Niwiński tłumaczył:
— Na podstawie umowy z Czechami tylko Polski Komitet Wojenny uprawniony jest do prowadzenia polskiej akcji wojskowej. Wy nie jesteście bynajmniej oddziałem polskim, jesteście złożonym z Polaków oddziałem armji rosyjskiej — a do tej armji my się wtrącać nie możemy.
— Więc co mamy zrobić?
— Poddać się pod rozkazy Polskiego Komitetu Wojennego.
— Przecież przychodzimy do was!
— To za mało. Niech się oficerowie zbuntują przeciw komendantowi i niech zażądają, aby ich przeniesiono pod komendę naszą do Czelabińska, do rozporządzenia główno-dowodzącego czeskiego pułkownika Syrowego.
— Psiakrew! Bunt! U nas takich rzeczy nie bywa...
— Słuchajcie! Lepiej, żeby się zbuntowali oficerowie, niż żołnierze... Bo jeślibyście tego nie chcieli zrobić, pozostaje tylko dezercja z republiki syberyjskiej do Ufy na terytorjum Konstytuanty...
— To już lepszy bunt oficerów...
Reszta poszła z błyskawiczną szybkością. Już na drugi dzień zwołano zebranie oficerów legjonu, na które zaproszono też Niwińskiego. Niwiński przedstawił, w jakiem stadjum jest sprawa organizacji wojsk polskich. Wobec tego komendant legjonu (— Warchoł, niemożliwy warchoł! — mówili stale jego przeciwnicy) natychmiast złożył komendę i serdecznie a szczerze radził swym podkomendnym, aby się przeciw niemu zbuntowali. Ci posłusznie dobrej jego rady usłuchali i wydelegowali w tej sprawie prezesa komitetu i Niwińskiego do ministra wojny.
Pojechali na drugi dzień.
Prezes był Krakowianinem, nieskończonym prawnikiem, podporucznikiem strzelców austrjackich, a jedną z największych jego zalet, prócz bardzo dobrego wychowania i prezentacji, była sztuka przewodniczenia na posiedzeniach i zgromadzeniach. Czynił to z takim wdziękiem i powagą zarazem, iż obradujących utwierdzał w przekonaniu, że to, co czynią, jest istotnie ważne i doniosłe.
„Izwozczik“-Kirgiz niezbyt dobrze orjentował się w twierdzy, więc jakiś czas jeździli w obłokach latających piasków, jak gdyby szaremi płachtami spowijających ciężkie, grube, niskie, przeważnie żółte budowle starej fortecy. Mimo iż twierdza żadnym murem ani bramą od miasta odcięta nie była, cywilnych już się tu nie spotykało i zrzadka tylko żółte szynele wychylały się z nor fortecznych lub przepadały w nich. Za to gęsto rozstawione były w ulicach budki wartownicze, pomalowane w pasy białe, czarne i czerwone, puste, nieruchome a wyprostowane sztywno, jak gdyby pozę tę na wieki przejęły od dawno wymarłych już olbrzymich grenadjerów czy wąsatych gwardzistów.
— Nieprzyjemnie tu! — zauważył prezes.
— O, tak, nieprzyjemnie! I jeszcze nieprzyjemniej, gdy pomyślisz, co ta twierdza znaczyła dla nas, ile razy stąd leciał rozkaz „pałki“ lub „rozgi”, ile w tych norach siedziało pająków, które nas męczarniami oplątywały.
Pana ministra zastali, ale trzeba było chwilę poczekać.
Więc siedzieli w wielkiej, niskiej sali o grubych co najmniej na metr, zakratowanych oknach, z ciemną, politurowaną, świetnie wyfroterowaną podłogą, z dziesiątkiem pisarzy, w nabożnem milczeniu kłapiących na maszynach w różnych kątach. Dostojnie i z dumą nosił się po tej sali pstrokaty kozak, młody adjutant, przystojny i w lakierowanych butach z cholewami, w ostrogach, lecz na gumowych obcasach.
Porównał Niwiński tę chłodną jego dumę i wyniosłość z rzeczywistością, przypomniał sobie „gołoworjezów“ Annienkowa, zmykający sztab syzrański, śmiech, jaki w tłumie samarskim wzbudził widok „Pierwszej roty, pierwszego pułku Armji Obrony Narodowej“ — i przyszedł mu na myśl wiersz któregoś z futuryzujących poetów rosyjskich:
— Jelena gordo szagajet po nawozu...
— Tak, tak, — pomyślał, przyglądając się pstrokatemu kozakowi — Gordo szagajet... po nawozu...
Wreszcie puszczono...
Jenerał Iwanow-Rinow siedział w swej kancelarj. W owych czasach oficerowie powszechnie starali się ubierać skromnie. On miał na sobie ordery i znienawidzone przez Rosjan srebrne epolety. Był to drobny, suchy człowiek, niewiele po czterdziestce, smagły brunet o kłujących, twardych, zachłannych oczach. Przywitał delegatów grzecznie lecz zimno, ręki im nie podając, ale — poprosił, aby usiedli.
Delegaci przedstawili się.
— Wy — ka mnie?
— Da, gaspadin gienierał.
— W cziem dieło?
Rozpoczął prezes.
— W Omsku istnieje oddział polski, tak zwany legjon —
— Wiem o tem — legjon jutro wyrusza na front.
— Otóż przyszliśmy wyznać panu jenerałowi szczerze, iż oddział ten nie uchyla się od wymarszu na front, ale nie jest należycie zorganizowany.
Pociągła twarz jenerała przybrała wyraz zdumienia.
— Legjon ma oddziały techniczne —
— Tak się nazywają, ale nie są niemi.
— Polacy nie chcą iść na front?
— I owszem. Jednakże komendant legjonu złożył komendę, zaś legjon prosi, aby go przeniesiono do Czelabińska do rozporządzenia komendanta korpusu czesko-słowackiego.
Na czoło jenerała wystąpiła sina żyła.
— Czy mogę wiedzieć dlaczego?
— Na podstawie umowy z czesko-słowacką Radą Narodową wojska polskie organizują się przy armji czesko-słowackiej a to głównie dla uzyskania jednolitości, której narazie niema w armjach republik rosyjskich walczących z bolszewikami. Wojska polskie organizuje Polski Komitet Wojenny, którego jestem przewodniczącym i w którego imieniu przychodzę.
— Nic mi o tem nie wiadomo.
— Dlatego też ośmieliliśmy się przyjść i poinformować pana jenerała.
Spojrzenia jenerała stały się ostre jak szpilki.
— O ile mogę z tego wywnioskować — rzekł zimno i wyniośle — zależy panom na tem, aby legjonu na front nie wysyłać. Nie mówiąc o tem, że to robi bardzo złe wrażenie, ja żądaniu temu zadość uczynić nie mogę. Wasz komitet ma może prawo do jeńców, ale Polacy rosyjscy należą do nas.
Niwiński ledwie ruszył wargami — z oczu jego jenerał wyczytał, że teraz on się odezwie. I zdumiał się. Jakto? On, Rosjanin na rosyjskiej ziemi, jenerał z krzyżami na piersiach, minister wojny, ma spierać się z jakimiś przybłędami, z Polaczkami! Rzekł przecie swoje zdanie!
Zaś Niwiński pomyślał:
— Żebyś ty był sto razy ministrem wojny — to mi to nie imponuje, kochaneczku! „Minęli“ te czasy. Twego poprzednika na jedno słowo biednego dziennikarza czeskiego aresztowano, komendantem Omska jest Czech, były austrjacki lajtnancina a jegoadjutantem były fenrych, komendantem żandarmerji jest Czech, były austrjacki komisarz policji, a twoim wodzem naczelnym jest Czech, były warszawski inżynier betonowy, mój przyjaciel, nie twój.
Siedzieli tak chwilę naprzeciw siebie, patrząc sobie w oczy:
Jenerał rosyjski z jednej strony, a z drugiej jeniec i „bieżeniec“.
On mówił: — Pójdą! — zaś jego oczy twierdziły: — Zobaczysz, że nie!
Aż wreszcie „bieżeniec“ rzekł:
— Przyszliśmy w nadziei, że pan jenerał zechce zrozumieć nasze położenie. Widzę jednak, że popełniliśmy błąd. Należało się nam przedewszystkiem wylegitymować.
— Tak jest!
— Pan jenerał zechce przeczytać moją legitymację. Jestem czesko-słowackim komisarzem dla spraw wojsk polskich.
Iwanow-Rinow rzucił okiem na legitymację i wstał.
Jego goście wstali również.
— A więc?
— Mam zaszczyt oświadczyć panu jenerałowi, że wszystkie oddziały polskie przechodzą pod bezpośrednią komendę czeską.
— Słuszajuś. Czto jeszczo izwolitie prikazat’?
— Legjon omski na front nie pójdzie, lecz ma udać się do Czelabińska do rozporządzenia korpuśnej komendy czeskiej.
— Słuszajuś! Ale w tym wypadku ostrzegam, że nie jestem obowiązany utrzymywać wojsk należących do armji czeskiej.
— To kwestja drugorzędna i przewidziana zresztą w umowie z czesko-słowacką Radą Narodową.
Znowu sekunda ciężkiego milczenia.
Usta były zaciśnięte i oczy niby bez wyrazu ale sczepione z sobą, związane jak ostrza szpad. I te oczy mówiły stare, odwieczne rzeczy, po tysiąc razy stwierdzane krwawe prawdy z wszystkich pobojowisk Europy, z pod Moskwy, z pod Lipska, z pod Paryża i z pod Grochowa.
Stali tak przed sobą wyprostowani.
Wreszcie odezwał się Rosjanin sucho:
— Legjon polski pojedzie do Czelabińska. Żegnam panów.
Polacy wyszli.
Na ulicy ogarnęła ich chmura kurzu. Upiornie, wrogo: mignęły z poza niej ciężkie, niskie mury twierdzy. Zawył stepowy, azjatycki wicher.
Szli dłuższy czas w milczeniu, aż wreszcie prezes odetchnął głęboko i rzekł:
— To była scena godna Żeromskiego.
Nadszedł dzień, w którym uratowany legjon miał wyruszyć do Czelabińska. Oficerowie legjonu wydali w „Domu Polskim“ wieczór pożegnalny, na który zaprosili też kilku Czechów, w ich liczbie prezesa Rady Narodowej i Ryszana. Ci dwaj dostojnicy, obawiając się trochę krytyki znanych z dworskości i ogłady Polaków, otoczyli się świtą najmniej zdziczałych oficerów czeskich. Ale obawy ich były próżne, bo towarzystwa, jakie się zebrało w małym, zielonym ogródku Domu Polskiego, sam Imć Chorąży oszmiański nie byłby się powstydził. Tyle lat ludzie już wojowali! Jadło bractwo z wilczym apetytem, piło nie gorzej, a muzyka, niekompletna wprawdzie lecz zato przedziwnie huczna, tak dęła w jakieś miedziane armaty ręczne, że słuchacze aż czerwienieli. Gdy wreszcie twarze stały się tak amarantowe jak otocze na czapkach, zaczęto na przemiany śpiewać „Jeszcze Polska nie zginęła“ i „Kde domow mój”. Czar tych zgodnych głosów odpowiadał harmonji orkiestry. W ulicy, za wysokim parkanem, płoszyły się nawet konie stojących niedaleko Kirgizów — dorożkarzy, krzaki bzu drżały jak w dreszczach, jednem słowem było nadzwyczaj przyjemnie. A kiedy już wspólne zapasy wódki skończyły się, w całej pełni zajaśniała gościnność Polaków. Oto to ten to ów podchodził do Czechów i dolewał im do kieliszków spirytusu z prywatnej flaszeczki z jakiegoś lekarstwa, przeważnie pamiątki po ostatnich kawalerskich cierpieniach. Przytem księżyc się wysadził i tańczył na niebie kozaka.
Wieczór się udał, ale cierpienia legjonu bynajmniej się nie skończyły.
Biegły w transportach wojsk Iwanow-Rinow „zwędził“ legjon po drodze. Zrobił, jak przyrzekł — wysłał oddział do Czelabińska i nawet do rozporządzenia komendy korpusu — tylko nie czeskosłowackiego a „stepowego”, który załatał Polakami jakąś lukę na jekaterynburskim froncie. Nic w tem tak bardzo tragicznego nie było — wysłany w głąb kraju pieszy rekonesans na przestrzeni trzydziestu wiorst nie znalazł nieprzyjaciela, a panikę wywołał tylko wśród swoich. Chłopi, spotykający oddział, wciąż donosili komendantowi oddziału polskiego, że przed nim kręcą się jacyś czerwoni żołnierze. Niezbyt biegły w sztuce wojowania komendant raz i drugi wszystkich zdolnych do boju ludzi ukrył za eszelonem, na pierwszy strzał wystawiając szewców i krawców, łatających w otwartych wagonach buty i naszywających amaranty na dziurawe portki. Można sobie wyobrazić, jak się ci artyści wściekali. Skończyło się jednak na strachu, pokazało się powiem, iż „czerwoni żołnierze“ są w rzeczywistości amarantowi. Dopiero później udało się ostatecznie legjon z pazurów moskiewskich wyciągnąć.
Wracając z Syberji Niwiński, ze względu na różne sprawy z intendenturą czeską, wstąpił do Kurganu.
Uśmiechnął się tam błogo. Z dziesięciu przywiezionych „na rozpłodek“ żołnierzy zrobiło się osiemdziesięciu, a wszyscy byli umundurowani, uzbrojeni, syci, pewni siebie. Obsypany przez Niwińskiego podziękowaniami, komendant czeski promieniał, skarżył się tylko, iż Polacy zbyt ostro agitują.
— Zbyt ostro? Co to znaczy?
— Jest tu naprzykład w okolicy majątek pewnego jenerała, u którego pracowali jeńcy. Twoi ludzie wysłali tam patrol, który bez pytania wywołał wszystkich Polaków, otoczył ich i odprowadził pod bagnetami na punkt zborny. Jenerał się wściekał. Tak samo z jednego młyna sprowadzono jeńców pod bagnetami.
— A ci jeńcy uciekli? Wrócili na robotę? Domagają się tego?
— Nie, służą.
— To dziwne! — uśmiechnął się Niwiński — A nie przypuszczasz, że oni w inny sposób nie mogli się od tego jenerała wydostać. Bo przecie sam musieli pracować, a tu — co za robota?
Czech roześmiał się.
— To ja wiem! Tylko, że z tego powodu mam bezustanne raporty...
— To już trudno... Od tego jesteś tu komendantem garnizonu...
Przed małą, białą stacyjką, otoczoną olbrzymiemi, staremi drzewami, wciąż tam i nazad przechadzały się gęste, pstre tłumy młodych, rozszczebiotanych dziewczątek w „szarfach“ kolorowych na głowach i w przeźroczystych, białych sukienkach. Ich łakome, pożądliwe oczy poprostu gryzły każdą nową twarz. Wśród dziewcząt swobodnie i poufale uwijali się żołnierze — Polacy, Serbowie, Czesi. Od czasu do czasu jakaś para odbijała się od stada i szła — nie w pole, bo to ze stacji widać było szeroko i daleko — lecz w stronę nieskończonego łańcucha odstawionych a dla każdego otworem stojących, pustych i przewiewnych ciepłuszek. Nie trzeba było nawet drzwi zamykać. Komuż chciałoby się do każdego wozu zaglądać? Wygoda była nadzwyczajna: Wygrzanych słońcem separatek kilkaset, garść młodych cudzoziemców, powietrze suche, przegrzane, podniecające, toaleta lekka, a w domu nudy niesłychane.
Miasteczko wyglądało, jakby je właśnie przed chwilą odkopano po zasypaniu piaskiem. Wszystko białe od kurzu. Okiennice szczelnie pozamykane, na ulicach pustki. W jednem oknie ujrzał Niwiński typowy rosyjski obrazek. Przy stole siedział młody człowiek w urzędniczej czapce. Przed nim leżał chleb i wielki, blado-zielony ogórek, dalej błyszczał żółty samowar. Twarz młodego człowieka, trochę zielonawa, pospolita, nie była ani zamyślona ani senna, ale poprostu bezmyślna, tępa, bez wyrazu. Nie była to twarz lecz kształt, zupełnie jak chleb, ogórek lub samowar.
— Martwa natura! — uśmiechnął się Niwiński.
W środku miasta, osłonięty od piasku wysokim parkanem, był ogród miejski, niewielki i bardzo skromny, z biedną, zwykłą roślinnością. Trawniki, sosny, trochę jakichś krzaków. Zato wszędzie mrowie rozchichotanych, młodych, ładnych dziewcząt a wszystkie śmiałe, swobodne, bez żadnej opieki i prawdopodobnie też bez żadnego wychowania. Kręciły się tam i nazad, chichotały, szeptały, podskakiwały, gryzły cukierki, „siemiaczki“ — wiewiórki!
— Jakim okropnym romansem musi być pożycie z taką kobietą! — myślał Polak, przyglądając się tym ozdobnym, lecz zupełnie pierwotnym kobietkom.
I przypomniał sobie naraz twarz z „martwej natury“, tę twarz bezmyślną i niemą.
— Ano tak, ten tego nie zauważy, nie odczuje. Ten wogóle nic nie odczuje.
I nagle jasne mu się stało życie tych ludzi w małem, stepowem miasteczku. Niema nic. Wogóle nic. W lecie upały i piasek w powietrzu, w zimie mróz. Samowar, chleb, papierosy, ogórek — no i to... W takich warunkach caryzm czy bolszewizm — „nie wsio-li nam rawno, gaspada ili towariszczi, kak ugodno?“
Czech namówił Niwińskiego, aby, korzystając z wolnej chwili wyspał się raz „na lądzie“. Ponieważ Niwiński od czasu wyjazdu z Moskwy sypiał stale w eszelonach, dał się namówić i wziął „numer“ w miejscowym hotelu — zwykłej, drewnianej willi. Pokój przedstawiał się wcale znośnie, a niemal wiejska cisza miasteczka gwarantowała możliwość spokojnego i gruntownego wyspania się. Niwiński zapomniał jednak, że nie wszystko śpi w nocy i kiedy przyszedł do pokoju, ujrzał na jego ścianach całą faunę tego zakątka Syberji. W dodatku noc była bardzo ciepła, księżycowa. Nie mogąc w żaden sposób zasnąć, budzony bezustannemi szelestami, świadczącemi, iż wogóle nikt w domu nie śpi, ubrał się jako tako i, narzuciwszy na ramiona szynel, wyszedł na małą werandę przed domem i usiadł na ławeczce. Na drugiej ławeczce, naprzeciw niego, siedziała jakaś zamyślona postać. Niwiński przez jakiś czas nie zwracał na nią uwagi, lecz zasłuchany w nocną ciszę stepu, patrzył w białą jasność księżycową. W końcu sprzykrzyło mu się to. Odwrócił się i zapalając papierosa obejrzał nieruchomą figurę. Była to kobieta w jakimś długim płaszczu, który ją całkowicie okrywał. Tylko jedna naga noga, wysunięta — może przypadkiem — z płaszcza, odsłonięta była niemal aż po biodro i smukła, biała, świeciła, jak srebrna kolumna. Z nudów Niwiński rozpoczął rozmowę — o nudzie, o podróżach, o Omsku. Nieznajoma odpowiadała mu chętnie. Trudno było powiedzieć coś o jej twarzy, w świetle księżycowem widmowo białej, porysowanej czarnemi cieniami: wyglądała jak maska. Tylko oczy świeciły jak dwa srebrne ogniki. Była jednak młoda, jak o tem świadczył głęboki, dźwięczny głos i słowa. Po jakimś czasie zaczęła opowiadać o sobie — nie bez dumy, bo była kiedyś cyrkową woltyżerką a teraz jest kabaretową tancerką i śpiewaczką — w drodze na Daleki Wschód.
— Mówią, że tam, w Szangaju, cały teatr rosyjski jest i doskonale im się powodzi — a podobno i we Władywostoku też pracują. A tu, pod tymi bolszewikami, wszystko zamiera. Jeśli socjalizację kobiet przeprowadzą, cóż ja tu będę miała do roboty?
Poszli się przejść za miasto — parę kroków — w step, na piasczyste „diuny“.
Minęli jakieś czarne sosny, potem wzgórek piasczysty. Niwiński oglądnął się: miasto zapadło się w piaski. Nie było nic, prócz stepu, zrzadka rozrzuconych tu i owdzie białych brzóz o cienkich warkoczach i migotliwych gwiazd na niebie. W oddali dziwnie dźwięcznie i jasno szczekały psy.
— Gwiazdy szczekają! — pomyślał Niwiński
Nieznajoma szła wolnym krokiem, ze spuszczoną głową, nie oglądając się. Lekki powiew stepowy rozchylił jej płaszcz i odrzucił go nakształt dwuch szarych skrzydeł u smukłego białosrebrnego, nagiego ciała. Miękkie skrzydła szeleściły, wzdymały się, nabrzmiewały, podlatywały na wietrze w górę — ale nie mogły zerwać się do lotu, bo ciało, choć tak strzeliście zbudowane, było od nich cięższe.
Aż stanęli na piasczystym kurganie, całym białym w świetle księżyca, jeszcze ciepłym od spiekoty dziennej, połyskującym, niby żarem błękitnym, niebieskiemi iskierkami miki. Zaś przed nimi był cichy, senny step, tak biały i tak martwy czy obumarły, jak obumarłe pola księżyca, tej czaszki trupiej, przyświecającej uśmiechem śmierci radosnej biesiadzie życia.
Kobieta stanęła na wzgórzu i, zapatrzona przed siebie, jednym lekkim ruchem otrząsnęła z siebie płaszcz, który zsunął się po ciele i padł jej do stóp małą, szarą chmurką. Związana tym strzępem z ziemią, z przykrytemi stopami, naga, biała kobieta zdawała się wyrastać wprost z kurhanu, niby symbol tego stepu jałowego, nagiego a wołającego o życie.
I naraz zaświergoliło coś, jak skrzypcowa melodja:
- Zdies' my brodim na Gawarim siebie Tierpi.!
- Gawarim siebie my: Spi Son — spasienje w stepi.
- Zdies’ my wiesioły tagda — lisz tagda, kagda my pjany.
- Razruszajem rownost’dniej — lisz kak stroim my kurgany.
- Zdies’ naprasno smotrit głaz. Iszczet, iszczet — gasnut siły.
- Rownost” stiepi dawit nas. Zdies' wysoki lisz mogiły.
- Tak i brodim po stiepiam. Tiełom zdieś a sierdeem tam.
- Kto w stiepiach pomożet nam? Tak i brodim po stiepiam.
Na drugi dzień przyszedł telegram, że do Czelabińska przyjechali wysłannicy jenerała Hallera.
Niwiński zapakował siedemdziesięciu żołnierzy do dwuch ciepłuszek i kazał je przypiąć do najbliższego pociągu, idącego na zachód.
Pociąg odchodził dopiero nad wieczorem.
Z wysokości wagonu patrzył Niwiński na step. Kurgan leżał na małym wzgórku jakby w pośrodku ogromnej, płaskiej miednicy. W całej tej wklęsłości gruntu, widnej na mile, nie było poprostu nic, prócz trawy, krzaków i rzadko gdzie jakiegoś drzewka. Zachodzące słońce rzuciło na ten szmat ziemi swe ukośne światło i step powlókł się twardą, pomarańczowo-ceglastą, jednostajną barwą. Był to widok nieledwie ponury.
Niedaleko wagonu rozmawiał z kimś niby chłop, niby strażnik z karabinem na ramieniu. Skończywszy rozmowę, kiwnął na pożegnanie głową, zbiegł z toru i ruszył prosto przed siebie w step. Oglądnął się raz i drugi, a potem snać nie słysząc już za sobą gwaru stacji, zajął się wlasnemi dumami. Opuścił trochę głowę i szedł, szedł, szedł... Powoli stawał się coraz mniejszy i mniejszy, czerniał, jak mrówka na ścieżynie, wkońcu tylko błysk lufy karabinowej go wydawał, wreszcie — wsiąknął w step.
— Mrówka stepowa!
Eszelon polski w Czelabińsku dawno już przestał się ukrywać.
— Ilu was tu jest? — pytał zdumiony Niwiński, mijając dziesiątki wozów, pełnych żołnierzy z białemi orzełkami.
— Przeszło czterystu! — wołano.
Ledwie odszukał żołnierzy, których swego czasu przywiózł z Ufy. Opowiadali mu cuda o energji komendanta punktu zbornego, o mundurach, jakie wycyganił, o całym wagonie karabinów i amunicji, o tem, że oddział pod dowództwem dwóch wyskrobanych z ukrycia oficerów legjonowych chodzi codzień na musztrę.
— A co z nami teraz będzie? — pytali.
— Pojedziecie do Ufy jako drugi bataljon. Trzeci przyjdzie z Omska. Pułk niby gotów — z grubsza. Będzie można organizować brygadę. A gdzie są ci panowie, co przyjechali od jenerała Hallera?
— W parku.
Szedł z tremą.
Był ogromnie rad, że jenerał przysyłał specjalistów wojskowych. Było to jedyne rozwiązanie niezmiernie zawikłanego i delikatnego problemu oficerskiego. Ci oficerowie będą sobie mogli dobrać kogo zechcą. Wogóle — odpowiedzialność za sprawy wyłącznie wojskowe z Komitetu spada. Ale tu tyle innych, delikatnych spraw! Stosunek do Czechów, do Francuzów, nieznaczne lecz stałe przesuwanie się na Wschód, politykowanie z poszczególnemi republikami, z reprezentacjami polskiemi, sprawa wysyłania poszczególnych oddziałów na front, aprowizacja, mobilizacja, sprawa jeńców, konsulów Lednickiego... Każda kwestja, każdy poszczególny wypadek wymagał specjalnej taktyki, znajomości ludzi, stosunków, położenia na froncie, wniknięcie w prawdziwe zamiary osób działających... Czy ci ludzie zrozumieją to?
Inżynier z gośćmi był w parku. Siedzieli w głębi ogrodu, pod drzewami, w rzadkim, przesłonecznionym cieniu. Trzej oficerowie, niezgrabni w swych tanich ubraniach cywilnych, trzymali się razem. Osobno znów siedziało dwuch panów; w jednym z nich poznał Niwiński znanego sobie jeszcze z kraju agitatora pewnego stronnictwa.
Miny były naciągnięte, nastrój kwaśny.
Pokazało się, że są to dwie misje: Wojskowa, wysłana na Syberję z ramienia jenerała Hallera i polityczna, przybywająca rzekomo z Moskwy. W rzeczywistości jeden z tych panów uciekł z Wołogdy, gdzie był polskim łącznikiem dyplomatycznym, zaś drugi został wyprawiony właściwie na zwiady, aby się dowiedzieć, co się za frontem czeskim dzieje. Spotkawszy się w drodze, obaj panowie ukonstytuowali się w „misję“.
— Mów mi królu! — pomyślał Niwiński.
Był tej „misji“ rad. Przynosiła ona dobre wieści, wogóle — wieści. W Moskwie chciano właśnie tego, co „Polski Komitet Wojenny“ robił. „Misjonarze“ polityczni najzupełniej tę działalność pochwalali. Równocześnie przynieśli wiadomość o pracach P.O.W., o tajnym rządzie polskim, składającym się z przedstawicieli wszystkich stronnictw w Polsce, a którego jawną reprezentacją miał być Polski Komitet Narodowy w Paryżu, o porozumieniu z Czechami i południową Słowiańszczyzną w celu wywołania z wiosną 1919 roku powstania w Austrji, o polskiej akcji zbrojnej nad Donem i na Murmanie. Gdyby taka akcja była możliwa na Syberji, byłoby bardzo pożądane ożywić ją.
Szef misji wojskowej, major brygady karpackiej, mniej był zachwycony.
— Dyscyplina pozostawia do życzenia! — mruknął.
— Pewnie! — zgodził się Niwiński — Ale o starej dyscyplinie mowy już tu być nie może.
— Byłem w Ufie, w koszarach. Powiedziałem, że jestem przysłany przez jenerała Hallera, a żołnierze odpowiedzieli mi, że nie znają żadnego jenerała Hallera tylko „brata“ Niwińskiego.
— Nie skłamali! — roześmiał się Niwiński — I to major nazywa brakiem dyscypliny?
— Co to za „brat“ znowu jest? „Brat“ porucznik, „brat“ major...
— To żołnierze nasi wzięli od Czechów. Bardzo się im to podoba...
— To się musi zmienić...
— Niby dlaczego? Cóż to szkodzi?
— Nie potrzebuję czeskich nowinek. W koszarach zastałem oficera czeskiego.
— Dziw, że jednego tylko! Każda armia, organizująca drugą armię, musi w niej mieć swoich oficerów. Ilu Francuzów służy w tej armji, którą we Francji organizuje jenerał Haller!
— Ja mam rozkaz organizować przy Francuzach! — rzekł z uporem major.
— Niema ich tu wcale!
— I owszem. Ja już nawet byłem z wizytą u majora Dutronc...
— U majora! Tak, major francuski tu jest. Ale żołnierza niema ani jednego. Zresztą wszystko jest w rękach Czechów.
— Co mnie Czesi! — rzucił major wzgardliwie.
Niwiński wpatrzył się w majora.
Był to przystojny człowiek, młody, ale już siwy. Od siwizny tej odbijały wielkie, czarne oczy, jakby smutne trochę, lecz uparte, chorobliwie krzyczące światu o swem postanowieniu, do szaleństwa, ostatnim wielkim wysiłkiem wewnętrznym stanowcze, oczy o promieniach wysilonych. Rysy twarzy pociągłej, śniadej, były prawie regularne, sympatyczne, tylko gruba warga dolna wnosiła w nią coś z nieokrzesanej tępoty.
Wpatrując się w tę twarz całą siłą wzroku, wszystkiemi zmysłami próbując odczytać hieroglif, Niwiński naraz zrozumiał. Oto miał przed sobą nowego oficera polskiego, żyjącego jedynie upórem i wolą zaciętą szaleńca, kręcącego wciąż bicze z piasku, stawiającego twierdze na lodzie. Zapewne, człowiek ten miał skłonność do siwizny, stanowczo jednak osiwiał zbyt młodo. A ten smutek, ten jakiś ból czarny w oczach, to krew brocząca z ran, odniesionych w niejednej walce duchowej. I nie zostało w tym człowieku już nic, prócz tej ambicji i tego prawie nadludzkiego „ja muszę“.
Powstał towarzysz majora, niski, pulchniutki, ugrzeczniony i poczciwy — kapitan byłej armji rosyjskiej. Przemówił pojednawczo, wygładzał, polerował i przysypał wszystko garsteczką ubożuchnych frazesów.
Ale major był nieprzejednany.
— A wasza pierwsza kompanja jest już na froncie! — rzekł do Niwińskiego z wyrzutem.
— Wiem. Poszła na front po karabiny maszynowe i po płaszcze.
— Ale to jest przeciwne moim instrukcjom.
— Mnie żadne instrukcje nie krępują, a major jeszcze komendy nie objął.
— W mojej instrukcji wyraźnie stoi: Wojska mają być użyte nie do walk z sowjetami lecz z Austro-Węgrami i Niemcami.
— A co Murman i Kaukaz? A czy na bolszewickim froncie mało Austrjaków i Niemców?
— To mnie nic nie obchodzi. Instrukcja mówi: Nie do walk z sowietami.
— To może major do Francji pojedzie?
Inżynier łagodził. Bagatelizował szczegóły, pozostawiał je na później, spieszył z oddaniem wojska w ręce oficerów, byle ci uznali zwierzchność komitetu, szył na wielką skalę, ale niedbałą, grubą fastrygą. Już coś nowego widział przed sobą i spieszył się, niecierpliwił.
A wtem wśród jasnej, rzadkiej zieleni ogrodu zamigotały amaranty i do obradującej grupy zbliżył się młody rotmistrz, wysłany z Omska w sprawie legjonu do komendy korpuśnej w Czelabińsku. Oficer ten, sympatyczny, wesoły mężczyzna z przedsiębiorczą twarzą młodego kota, cieszył się powszechną sławą, a choć trzynaście lat służył w wojsku rosyjskiem, nietylko znakomicie mówił po polsku, ale nie zatracił nawet swego warszawskiego akcentu. W legjonie omskim zorganizował pół szwadrona ułanów, jak mówiono wyłącznie „ze swych osobistych przyjaciół“. Wraz z nim szedł komendant punktu werbunkowego w Czelabińsku.
Inżynier obwieścił rotmistrzowi, że ma przed sobą wysłanników jenerała Hallera.
Niwiński przyglądał się z zaciekawieniem.
Rotmistrz spojrzał na nowoprzybyłych nieufnie.
— Panowie przyjechali organizować tu wojsko?
— Tak.
— A jakie panowie mają kwalifikacje? — spytał wprost.
Major poruszył się niecierpliwie.
— Mamy rozkaz jenerała Hallera na piśmie. To wystarcza.
Rotmistrz wyszczerzył drobne ząbki w uśmiechu i poruszył przecząco głową.
— Nie. Rozkaz dotyczy panów, ale nie mnie. Ja chcę służyć w wojsku polskiem, ale nie muszę, a nie będę służyć pod rozkazami ludzi, których kwalifikacji nie znam.
— Cóż to? — żachnął się major. — Ja mam egzamin składać przed panami?
— Jak pan chce! Ja jestem oficerem zawodowym, trzynaście lat służyłem w armji regularnej, przez cały czas wojny byłem na froncie, najochotniej służę wszelkiemi informacjami.
— Mogę powiedzieć, ale prywatnie tylko, bo urzędowo —
— My majorowi wierzymy! — wtrącił inżynier. — On ma papiery od jenerała!
— A ja proszę o informacje urzędowo! — odezwał się Niwiński. — Nie mogę człowiekowi nie znanemu powierzać komendy nad wojskiem. Major zrozumie, że byłoby to lekkomyślną nieuczciwością. Tych ludzi ja zwerbowałem i jestem za nich odpowiedzialny.
Twarz majora drgnęła. Chmurnie spojrzał na Niwińskiego, ale po chwili zaczął mówić:
— Byłem naprzód w „Związkach Strzeleckich“ a potem w drugiej brygadzie jenerała Hallera. Ciężko ranny na froncie, półtora roku leżałem w szpitalu, potem znów wróciłem na front, byłem pod Rarańczą, pod Kaniowem a później powierzono mi komendę placu w Moskwie.
Uprzejma i chętna mina rotmistrza zrzedła.
— Rosję pan zna? Język, stosunki?
— Nie.
Drugi oficer, kapitan, był zawodowym rosyjskim oficerem piechoty, trzeci był w „Związkach Strzeleckich“, później w legjonach, cały czas na froncie, odkomenderowany do niemieckiego bataljonu szturmowego, był potem oficerem austrjackich bataljonów szturmowych i to stanowiło jego specjalność. W Rosji nigdy nie był.
— Nie jest dobrze! — myślał Niwiński. — Tych ludzi posłano tu dla markowania jakiejś działalności, to nie poważne... I trudności będą mieli...
— Za nami ma przybyć jeszcze trzydziestu oficerów z korpusu Hallera! — dodał kapitan.
— I regulamin przewieźliśmy nowy, niemiecko-japoński...
— Dowiedziałem się w Ufie, że macie drukarnię — odezwał się major — Trzeba będzie zaraz drukować regulamin.
Ale rotmistrz uśmiechnął się smętnie.
— Panowie! Panowie! — nawoływał — Pomyślcie tylko: Macie tu mnóstwo oficerów zawodowych, pułkowników, którzy stopnie zdobyli na wojnie, oficerów sztabu jeneralnego — i „Związki Strzeleckie!“ Ja z wami pracować mogę, bo się na kawalerji i tak nie znacie, ale czy inni oficerowie was uznają... Bo co innego regulamin i wyćwiczenie żołnierzy piechoty, a co innego organizacja dywizji, wogóle — organizacja i to jeszcze w warunkach tak wyjątkowych... Tak, jak wy chcecie, można organizować wojsko na jakiejś wyspie, w Anglji i to podczas pokoju, ale nie podczas wojny...
— Przedewszystkiem trzeba będzie wydrukować rozkaz Hallera! — wtrącił któryś z misjonarzy politycznych.
— Jaki rozkaz?
— A tak! Major ma rozkaz, autentyczny rozkaz jenerała Hallera.
— Przywiozłem. Przewiozłem przez front. Rozkaz pierwszy i drugi.
— Pokażcie!
Major z nabożeństwem wyjął z portfelu dwa gęsto zapisane cieniutkie półarkusze papieru.
Wszystkie głowy pochyliły się nad niemi.
Rozkaz pierwszy opowiadał obszernie żałosne dzieje pierwszego korpusu i jego kapitulacji.
Major czytał głośno:
— Rada Regencyjna na bezczelne żądanie niemieckiego jenerała i wielkorządcy Warszawy odpowiedziała niegodnem poddaniem się bez oporu, jakby na urągowisko wojsko Bogu polecając, Bogu przodków naszych, który nas tylekrotnie do bitwy i zwycięstw wiódł, z garstką dając nam zwycięstwo, ale nigdy do małodusznej zdrady i poddania się nie błogosławiąc tchórzliwych!
— Oj, nieładnie! — syknął Niwiński.
— I dowódca I-po korpusu, na wolę jakoby Rady Regencyjnej się powołując, podpisał drugą kapitulację, haniebną zdradą plamiąc imię tego wojska, które dla walki a nie dla zgody z wrogiem było stworzone. „Symbol Niepodległości“ pokrył się plamą nędznego niewolnictwa —
— Ajajajaj! Jakże można!
— A czy tak nie było?
— Nie wiem, może i było, ale jakże można tak tę rzecz przedstawiać na terenie rosyjskim, wogóle — wobec świata!
Major czytał dalej:
— ale niepodległość nie przepadła z nim razem: W piersiach żołnierskich bije serce za nią i tysiące synów Polski za nią umrzeć jest gotowych. Do nich kieruję ten rozkaz!
Dalej pisał generał o deklaracji wersalskiej, wykazując, że bez armji polskiej ona nie może mieć znaczenia. Przypominając legjony Dąbrowskiego, wzywał żołnierzy polskich w szeregi:
— Wzywam was w czasie, gdy cztery miasta wolnej Francji, Paryż, Nancy, Belfort i Verdun ofiarowały uroczyście sztandary czterem pułkom pierwszej dywizji armji polskiej, tam już walczącej ze wspólnym wolności wrogiem. Gdziekolwiek walka z Niemcami toczyć się będzie — tam nasze miejsce!
— Widzisz, majorze!
— Ale tu bolszewicy!
— Powiedz to żołnierzowi na froncie! Powiedz mu, że ci Niemcy, z którymi on się bije, to nie Niemcy! Czytajmy!
— Gdziekolwiek sztandar Polski podniesie ku bitwie żołnierz polski, tam armja polska powstaje! Spieszcie zatem wszystkiemi drogami pod ten sztandar. Do broni więc, Narodzie polski, do broni!
Rozkaz datowany był w Moskwie, dziesiątego lipca.
— To się wydrukuje natychmiast! — palił się inżynier. — Skończą się gadania o neutralności.
W drugim rozkazie jenerał wspominał o przedziwnej łatwości żołnierza polskiego w rozpraszaniu się i ponownem zbieraniu do dalszej walki. Mówił o oddziałach na Kaukazie i Murmanie, znosił zobowiązania jeńców i nakazywał powszechną mobilizację wszystkich zdolnych do broni Polaków.
— Tego ogłaszać nie możemy! — oświadczył inżynier.
— Kiedy jenerał kazał! — upierał się znowu major.
— I cóż że kazał! — zniecierpliwił się inżynier. — Dokąd każecie udawać się poborowym?
— Na te wasze punkty zborne!
— A co im tam jeść dadzą? W co ich ubiorą?
— Ja o tem mówiłem z Praszilem! — odezwał się Niwiński. — Powszechna mobilizacja jest w planie, ale będziemy ją mogli zarządzić tylko w porozumieniu z Czechami, którzy obiecali przygotować nam żywność i mundury. Cóż poczniemy, gdy nam się zwali naraz jakie dziesięć tysięcy obdartusów...
— A ja u siebie mobilizuję! — zaśpiewał dumnie czelabiński komendant punktu zbornego. — Mobilizują Moskale, więc mobilizuję i ja. Wkręciłem się nawet do komisji poborowej.
— Oto stosunki! Wydawajcież jakieś powszechne rozporządzenia! Trzeba robić, jak się da.
— No, więc, spiszemy akt oddania wojska pod komendę misji jenerała Hallera, bracie Niwiński? — pytał inżynier.
Niwiński zastanawiał się.
— Jest nas tu dwóch tylko. Jakże tak, bez wiedzy całego komitetu...
— Chcesz się może odwoływać do „plenum“? — zaśmiał się inżynier. — Niema czasu na takie zabawki... Ludzi mamy już kupę, zwlekać nie można...
Niwiński namyślał się.
Czuł, że ludzie ci nie byli odpowiedni. Nie orjentowali się w sytuacji, nie znali stosunków, ludzi, języka. Ale — byli to wysłannicy Hallera, żołnierze polscy, ludzie snać bez trwogi, bo mowy nawet nie znając, przedarli się przez dwa fronty z papierami, za któreby ich z pewnością rozstrzelano... Nie było lepszych tam — czy znajdą się lepsi tu? A z tym bałaganem w wojsku trzeba istotnie raz już skończyć... Ci oficerowie wolę mają jak najlepszą... Gdzie trzeba, pomoże się im... Wkońcu — zrozumieją sytuację, zorjentują się...
— Raz, psiakrew, trzeba już słuchać! Rozkaz — to rozkaz! Jenerał kazał.
Zwrócił się do inżyniera:
— Więc piszmy!
Po załatwieniu wszystkich formalności zeszli się wieczorem w parku i w zupełnej zgodzie zasiedli do kolacji.
W parku odbywał się festyn ludowy. Tłumy ludzi, moc lampek elektrycznych, zapach tłuszczu, ocieranie się młodzieży o siebie.
Po kolacji Niwiński wyszedł z majorem do ogrodu. Chcieli spokojnie porozmawiać.
Nie chcąc ocierać się o tłumy, falujące i krążące w świetle lamp łukowych, między restauracją a nadscenką, skierowali się w głąb ogrodu, gdzie było ciemno. Ale wcale nie pusto. Literalnie kroku nie było można zrobić, aby nie natknąć się na ciała splecione w miłosnym uścisku. Kochankowie tarzali się, jak gady, po trawie. Pod drzewami, pod płotami, na trawnikach, na ścieżkach, wszędzie kłębiły się ciała, ciężko dyszące. Ziemia jęczała z miłości, ciemności nocne napęczniały rozkoszą i zdawały się drgać w rytm ciał.
Usiedli na końcu ogrodu i rozmawiali. Niwiński mówił, jak na spowiedzi, z głębi duszy. Chciał, aby major zrozumiał wszystko, aby mógł wejrzeć zupełnie w jego myśl. Już zdawało się, że zaczynają się rozumieć, gdy naraz major rzekł:
— Czekaj, czekaj, niech-no tylko porosnę trochę w siły, już ja Czechom pokażę!
Niwiński aż oniemiał.
— Co im pokażesz? Co? — wyjąkał po chwili. — Zaco? Dlaczego?
A potem dodał:
— Ej, majorze, uważaj! Z Czelabińska do Krakowa daleko. Trudno będzie się obejść bez przyjaciół! Żebyś się gdzie nie zasiedział po drodze!
Inżynier miał „swój“ wagon.
„Pożyczył“ go sobie na jakiejś stacji.
Był to wagon osobowy, drugiej klasy, dość nawet wygodny, ale zanieczyszczony do niemożliwości. Pluskwy wprost kapały z sufitu, usnąć nie można było. Mimoto omal nie nazywano tego wagonu z dumą „salonką”. Co do pluskiew, to wszyscy twierdzili zgodnie, że „to się da wyczyścić”, narazie jednak staczali z niemi nieustanne a bezowocne boje.
Rosyjskim zwyczajem do wagonu tego przywiązana też była istota żywa, tak zwany „przodownik“ — jakaś stara, histeryczna kobiecina. Wyruszywszy z wagonem z Tobolska czy z Mińska, nie mogła go opuścić, zanimby nie wrócił na swoje miejsce. Istotę ową trzeba było utrzymywać, za to jednak miało się do obsługi kogoś, kto nad wagonem czuwał.
Tym to wagonem obie misje wraz z inżynierem i Niwińskim ruszyły do Samary.
Towarzystwo — mimo nieustannych starć — było zaprzyjaźnione. Różnice w poglądach nie przeszkodziły wzrostowi wzajemnego zaufania; zdania były podzielone co do taktyki, cel mieli wszyscy ten sam.
Niwiński chciał, aby całe wojsko polskie zgromadzone było w jakiemś większem mieście, w pewnem centrum, w węźle, posiadającym jakieś znaczenie, a zatem dającym pewne wpływy usadowionym w nim wojskom. W wielkich miastach zawsze znajdują się też wielkie składy żywności, równocześnie zaś pełnienie służby garnizonowej zwalniałoby wojska polskie od wysyłania oddziałów na front.
Major był innego zdania. Chciał się zaszyć w jakąś dziurę, gdzieby nikt o nim nie wiedział. Chciał zdjąć z frontu wszystkie kompanie, nie pełnić służby garnizonowej, poprostu zniknąć, zapaść się gdzieś pod ziemię.
— Tak, żebyś nic nie wiedział i żeby cię bolszewicy na placu musztry mogli w biały dzień zaskoczyć! — śmiał się Niwiński. — No, sam się przekonasz...
W Ufie żołnierze polscy byli już jak w domu. Dworzec był pod ich opieką. Wszędzie sterczały warty i srogie posterunki z białemi orzełkami. Zwyczajem rosyjskim musztrowano oddziały w środku miasta, na skwerach i w szerokich alejach parku. O sztabie już zapomniano, amaranty zniknęły. Oficerowie, ubrani zupełnie tak samo jak żołnierze, z klinami, oznaczającemi rangę, na ramieniu, ginęli w szarym tłumie. O polityce nie chcieli już nawet słyszeć. W koszarach życie szło trybem zupełnie normalnym. Ludzie do tego stopnia zajęci byli własnemi sprawami, że nawet nowiny nie wiele ich obchodziły. Pewne wrażenie zrobił oczywiście rozkaz Hallera i to, co donoszono o położeniu w kraju.
Wszystko szło jak najlepiej, a mimo to żołnierze byli jakby czemś zgryzieni i bez humoru. Skarżyli się na oficerów i ich brutalne postępowanie.
— Tu niedawno przyjechało dwuch oficerów z Omska! — opowiadał Niwińskiemu znajomy żołnierz. — Ucieszyłem się, przychodzę do jednego, salutuję, jak Bóg przykazał, i powiadam: — Przepraszam bardzo, bracie poruczniku! — a on jak na mnie popatrzy! Zmierzył mnie wzrokiem od stóp do głów, jak wróg, takiemi złemi oczami i powiada: — Jak ci dam w mordę, będziesz miał brata, ty sukinsynu!
Danobis oczywiście nie próżnował. Założył „Radę Centralną“, do której wciągnął miejscowych „burżujów“ a nawet przedstawicieli wojska. „Rada Centralna“ w statucie swym uznawała się za naczelną reprezentację Polaków w Rosji i na Syberji, przyznawała sobie prawo organizowania wojsk, prowadzenia pertraktacyj, zawierania umów, sojuszów, utrzymywania stosunków dyplomatycznych ze sprzymierzonemi mocarstwami.
Pocąc się i kiwając głowami, słuchali tych wielkich słów poczciwi mieszczanie ufimscy.
— I cóż na to brat inżynier? — spytał Niwiński, gdy Danobis skończył.
— Statut, owszem, jest piękny! — ucieszył się inżynier omdlewająco. — Prerogatywy, jakie sobie Rada Centralna przyznaje, są królewskie, tak królewskie... Zarzuciłbym tylko pewną jednostronność... Oto Rada Centralna gotowa zawrzeć sojusz z Japonją... oczywiście. — Pragnąłbym wiedzieć, czy Mikado ze swej strony zechce utrzymywać stosunki z prezesem Rady, naszym nieocenionym księdzem Danobisem —
— Krótko mówiąc: Daliście się zbujać! — roześmiał się Niwiński.
Kręcił się nieszczęśliwy ksiądz koło majora, doradzał mu coś, pochlebiał. Widząc, że major nie zwraca na niego uwagi, chciał się przynajmniej z honorem wycofać.
— Majorze! — odezwał się poufale. — Idziemy teraz z bratem Niwińskim omówić jedną bardzo ważną rzecz. Jak wrócimy, to wam powiemy.
Major poczerwieniał.
— Proszę kssię-księdza! — odpowiedział, jąkając się z irytacji. — Jeśli to mma być ccoś wważnego w spra-sprawach wojskowych, to to mnie potrzebuje, a jjeśli nie w wwwojskowych, to-także nie ppotrzebuje!
Ksiądz był przygnębiony.
— Co ja będę robił? Ja przecie chcę pomagać! — mówił do Niwińskiego.
— Zostanie ksiądz delegatem P.K.W. na gubernję ufimską, będzie tu ksiądz werbował, wyłuskwi wszystkich ludzi jacy tylko są, urządzi ksiądz dzień Orła Białego, będzie ksiądz — komisarzem politycznym!
— Komisarzem! A, to co innego!
Major jęczał.
— Ten bataljon, co tu garnizonem stoi, dla mnie przepadł. Spróbuję wyciągnąć go stąd do obozu, ale wątpię, żeby mi się to udało.
— Więc poco napróżno robić złą krew?
— Muszę próbować.
Major podobał się Niwińskiemu coraz więcej. Zbierał ludzi, jak skąpiec, trząsł się nad nimi. Obóz? Pomysł kosztowny, kłopotliwy i niezbyt aktualny, wątpliwe, aby się mógł udać, ale jeśli się uda?
Pojechali do Samary, do Czeczka.
Czeczek przyjął majora bardzo serdecznie, ale jego żądanie eliminowania wojsk polskich z wszelkiej akcji dotknęło go niemile.
— Moi ludzie od kilku miesięcy bezustannie pełnią służbę — tłumaczył. — Potrzebuję ludzi. Front mi się nadspodziewanie rozszerzył. Kazań padł, a mam tam zaledwie parę bataljonów. Regulamin jest piękną rzeczą, ale przecie w mojej dywizji są aż cztery regulaminy, a ludzie mimo to biją się dobrze.
— Bracie pułkowniku! — bronił Niwiński. — Masz cztery regulaminy, ale żołnierzy z jednej armji, podczas gdy nasi żołnierze rekrutują się z czterech.
— Bataljonu ufimskiego absolutnie nie mogę zwolnić ze służby, bo go nie mam czem zastąpić.
— Jeśli będę miał czas popracować nad wojskiem — mówił major — ono będzie coś warte.
Sam pójdę z nim wówczas na front. Ale potrzebuję trochę czasu.
— Jakże? Więc ja sam z jedną moją dywizją mam stać na straży całej Słowiańszczyzny? — wykrzyknął patetycznie Czeczek.
W rezultacie jednak, choć niechętnie, ustąpił. Po twarzy jego Niwiński poznał, że od tej chwili przestał na wojsko polskie liczyć.
Jak przedtem zgłaszali się żołnierze, tak teraz, na wieść o przybyciu wysłanników Hallera, sypnęli się gęsto oficerowie. Przyjechał jakiś pułkownik ze Syzrania, zgłosił się z Symbirska jenerał z dwoma sztabowymi oficerami.
— My tu nie będziemy patrzyli na szlify i naszywki — oznajmił mu major — ale na to, co kto umie!
Wreszcie ruszyli się z samarskiego obozu jeńców oficerowie-Polacy. Ciężkie z nimi przeszedł boje chorąży Curuś, ale przecie się tego triumfu doczekał.
Major przyjął ich niezbyt uprzejmie.
— Można się nie dziwić, gdy się nie zgłasza chłop — mówił — prosty żołnierz, który nic nie wie, choć tu właśnie prosty żołnierz się zgłaszał, ale oficer, człowiek inteligentny!
— Myśmy nic nie wiedzieli!
— To pan kłamie! — rzucił Niwiński oficerowi w oczy. — Mało razy chorąży Curuś u was był?
— Chorąży Curuś miał jakieś konszachty z Czechami...
— Te same, które i my mamy teraz...
— To wykręty! — wpadł ostro major. — O Hallerze wiedzieliście, o Rarańczy, o Kaniowie! Od tej chwili, jako Polacy, przestaliście być austrjackimi oficerami. Ale wy woleliście siedzieć w obozie jeńców. Ja wam pokażę! Wszystkich zmobilizuję, a kto nie pójdzie do wojska, tego wezmę do drużyn robotniczych. Chcecie wiedzieć, jak bat polski smakuje? Dobrze. Będziecie go mieli.
— Curuś! Nie wiedziałem, że z tego majora taki dobry mówca! — cieszył się Niwiński.
— Gdzież znowu! Zauważyłem, że on się trochę zacina.
— Drugich zacina, jak batem!
Curuś, wdawszy się w jakąś romantyczną awanturę szpiegowską z komisarzami bolszewickimi, złotem i wywiadem czeskim, znalazł się nagle w opałach.
— Mówiłem ci, żebyś się do tych rzeczy nie mieszał! — kręcił głową Niwiński.
— Jakże — złoto! — żachnął się chciwy góral. — Tropiłem je i tropiłem i już-już je miałem, gdy nagle po cichutku przyszli Czesi i — cap! Sprzątnęli. A teraz na mnie zwalają winę, że ja tych ludzi spłoszyłem! Sami ukradli!
— Poco gadać, kiedy i tak nikt nie dojdzie.
— Ja tylko tobie.
Rządy Curusia w Samarze były srogie. Jakimś Polakom, którzy szkalowali wojsko polskie, kazał w wagonie dać po dwadzieścia pięć nahajów.
— Nie mieliśmy nahajów, musieliśmy od Kozaków pożyczać. Tak się mnie teraz w Samarze boją, że aż nieprzyjemnie. Kiedyś tu idę sobie ulicą, patrzę, z kościoła pogrzeb wychodzi. Jak ci mnie zdaleka zobaczyli, całe bractwo z księdzem, z chorągwiami i ze świecami, dało napowrót nura do kościoła. Kością w gardle mi ta Samara stanęła.
— To zdaje się, ty stanąłeś Samarze kością w gardle!
— Ale maszynę do szycia mam i ochotników wysłałem do Ufy przeszło stu, a co najważniejsze — dostałem od Czechów jeden wagon osobowy, trzeciej klasy wprawdzie, ale porządny, lepszy od waszego, bo pluskiew w nim niema.
Tymczasem sprawa z „obozem“ polskim utknęła w martwym punkcie.
Wyszukał sobie major Belebej — Rosjanie się nie zgodzili.
Znalazł sobie Bugurusłan niedaleko Samary. Czeczek przyrzekł załatwić sprawę w sztabie rosyjskim — czekali całemi dniami — nie załatwiał. Już im wyznaczył audjencję, powiedział, że po nich przyśle — zapomniał.
Inżynier wściekał się.
— A bo Czeczka trzeba przypilnować! — mówił Niwiński.
— Mam może czekać pod jego wagonem, jak ordynans?
— To nie czekaj. Nie będziesz miał obozu. On myśli o bitwie, do obozów mu nie pilno.
Wreszcie Niwiński skoczył do wszechpotężnego doktora Praszila.
— Obóz w Bugurusłanie? — zdziwił się Czech. — Polacy chcą obozu w Bugurusłanie? Dobrze, ja to zaraz załatwię. Dlaczego Czeczek nie chciał załatwić? To przecież bardzo —
Urwał.
Rzecz prosta. Bugurusłan oddalony był zaledwie o cztery godziny drogi od Samary, czyli — wobec taktyki wojny kolejowej, polegającej na wielkich skokach — leżał tuż za frontem. Niwiński wiedział o tem i wskazywał na to majorowi, ale major twierdził, że bolszewicy nigdy Wołgi nie sforsują i tak mu już było do swego obozu śpieszno, że się uparł i za nic nie chciał od Bugurusłanu odstąpić.
— Cóż poradzę? Major się uparł.
Czech pokręcił głową.
— Z tymi żołnierzami to zawsze to samo. Uparci. Jak dzieci. Jak się czegoś zacznie napierać, przepadło. Mnie to, rozumiesz, w tym wypadku nawet na rękę, ale doprawdy... Więc wszyscy ochotnicy, wszystkie oddziały z Syberji, z Dalekiego Wschodu mają jechać do Bugurusłanu? Jakie to koszta! A potem —
Znów urwał.
— Chcesz powiedzieć: z powrotem?
— Samo sebou! Zrozumiej — przenosimy intendenturę z Kurganu do Omska.
— Ale przecie idziecie naprzód...
— Bengal! To w lecie, dla efektu, żeby wypielić coś... Ale „kluci“ mają tego już dość... Chcą do Francji...
Niwiński pomyślał chwilę.
— A rozumie się. Podróż do Władywostoku, odpoczynek, reorganizacja, ładowanie na statki, podróż do Francji, wylądowanie, znowu reorganizacja... Rok otmazuńku... A tymczasem wojna może się skończyć...
Doktór Praszil patrzył na niego spokojnemi, bezbarwnemi oczami.
— Sam to rozumiesz! — rzekł. — A powiedz tam swemu majorowi, żeby w tym obozie bardzo uważał... Niech się stara o eszelony i lokomotywy...
Po szczęśliwem załatwieniu sprawy obozu Niwiński miał odwieźć majora do Ufy, a potem jechać do Czelabińska, do pułkownika Syrowego. Pożyczywszy sobie tedy od inżyniera „jego“ wagon osobowy drugiej klasy i przyłączywszy do niego wagon chorążego Curusia, wziął z sobą jego kilkunastu ludzi, jego maszynę do szycia a wreszcie jego samego.
— Poco się masz w Samarze marnować? — rzekł mu.
Wagony już były przyczepione do pociągu, gdy wtem pojawił się na stacji nowy oficer polski, również major, niskiego wzrostu, trochę pokraczny, wąsaty, szybko wymachujący krzywemi nogami, żywy, stanowczy i pełen energji.
Obaj majorowie rzucili się sobie na szyję.
Nowoprzybyły był również oficerem drugiej brygady i emisarjuszem jenerała Hallera, odkomenderowanym do Włoch. Którędy zamierzał się tam dostać, trudno się było domyślić, ale naraz znalazł się w Kazaniu, gdzie potrafił zgromadzić dokoła siebie trzydziestu oficerów i podoficerów, przeczekał oblężenie Kazania przez Czechów, zdobył gdzieś jakiś karabin maszynowy i broń dla swoich ludzi, poczem wsiadł na barkę i, nieomylnym instynktem polskiego żołnierza wiedziony, wyruszył do Samary. Nazywał się Abdulski a pochodził z polskich Tatarów.
Naturalnie wstrzymano pociąg („bagani“ mogą przecie na porządnych ludzi poczekać!), kazano przyłączyć jeszcze dwie ciepłuszki, zaś przedewszystkiem posłano do przystani po oficerów. Przyszli — doskonale dobrani, same młode chłopy, wysokie, krzepkie jak dębczaki, niedźwiedziowate, trochę nieufne, a trzymające się kupy. Z dumą ciągnęli za sobą swój karabin maszynowy. Wsadzono ich do ciepłuszek, obdarzono chlebem i konserwami i powieziono do Ufy.
— Jak się to wszystko cudem jakimś do kupy ściąga! — dziwił się Niwiński.
Abdaulski podobał mu się nadzwyczajnie. Starszy od majora wiekiem, był wytrawniejszy i znacznie sprytniejszy, prócz tego znał Rosję, język, napół azjatycką psychologję Rosjan, był giętki. Przybycie jego zaniepokoiło trochę majora, który natychmiast wyjechał ze swą legitymacją, przeznaczającą go na Syberję. Abdulski zrozumiał i odrazu, poprostu i bez ceremonij, oddał się pod jego rozkazy.
Jechali do Ufy uradowani i dumni, a zastali tam skandal.
Na froncie znowu coś się urwało i Moskale swoim zwyczajem zażądali Polaków. Żądanie było bezwstydne i nieuczciwe, bo tysiące żołnierzy rosyjskich siedziało bezczynnie. Bądź co bądź, nie żądano dużo, proszono o jedną kompanję. Młody i nietaktowny oficer czeski, komendant garnizonu ufimskiego, nie porozumiawszy się z Polakami, dał pozostawionemu przez majora jako zastępcy kapitanowi rozkaz wysłania kompanji. Kapitan nie usłuchał, ale, zamiast wykręcić się nieobecnością majora, udał się do rosyjskiego jenerała Tumanowa i oświadczył mu „pryncypjalno“, że w myśl instrukcji „gienierała Gallera“ wojsko polskie organizuje się nie do walki z bolszewikami, lecz wyłącznie do walki z Austro-Niemcami.
Podstępny Moskal w lot chwycił sytuację i po całej linji kolejowej rozesłał do czeskich i rosyjskich władz depeszę, donoszącą, iż „w chwili gdy wojska rosyjskie i czesko-słowackie przelewają bratnią krew dla wspólnej sprawy odrodzenia wolnej, demokratycznej i wielkiej Rosji, Polacy bić się nie chcą, wobec czego, ponieważ pobyt ich w pasie przyfrontowym działa w takiej chwili tak na ludność jak i na oficerów demoralizująco, pożądanem jest usunięcie wojsk polskich do jakiegoś odległego garnizonu.“
— I co pan zrobił najlepszego! — pienił się Niwiński — Jakże można wyprowokować taki telegram, gdy dwie nasze kompanie biją się na froncie, a po Ufie chodzą już nasi ranni!
— Nie mogłem postąpić wbrew instrukcji! — tłumaczył się zmieszany kapitan.
— I kto panu kazał tak nas kompromitować! Ale nam pan zrobił reklamę!
— W gruncie rzeczy kapitan miał najzupełniejszą słuszność! — upierał się major.
Ale Niwiński wezwał na pomoc majora Abdulskiego.
— Czy można w ten sposób postępować? — wołał — Fakt! Czesi biją się od maja. Ten łajdak Iwanow-Rinow, kiedy mu wyciągałem legjon omski, mówił, że Polacy nie chcą się bić. Wiecie, że Czesi mają wywalczyć nam w rządzie syberyjskim uznanie Polaków jako obcych poddanych z czem związana jest sprawa eksterytorjalności naszych wojsk... Moskale mają w swych rękach magazyny. Major sam przyrzekł Czeczkowi, że, jak wojsko zorganizuje, to je na front pośle, a tu naraz kapitan wyłożył nóżki na stół: My wogóle nie pójdziemy ani teraz ani potem, chyba że do nas Niemcy przyjdą! I ten bydlak, Tumanow, telegrafuje to skwapliwie po całej linji! Więc niby po jaką cholerę, powiedzcie mi, Czesi i Moskale mają takie wojsko utrzymywać, płacić, karmić, uzbrajać! Nie wyobrażajcie sobie, że macie do czynienia z idjotami! To my się dobijamy prawa mobilizacji dla wojska, a wy je w ten sposób reklamujecie?
Major Abdulski zamrugał powiekami i pyknął z fajeczki.
— Jeszcze jedną kompanję można-by wysłać! — rzekł od niechcenia.
— Wysłać nie wysłać, ale nie kompromitować się! Kazałeś mi major jechać do Syrowego prosić o karabiny maszynowe i o działa. Guzik dostanę po tym telegramie Tumanowa, słusznie zresztą tak zwanego. Jak Boga kocham — nie rozumiem! Jeżeli się nie chcecie bić, toście powinni udawać przynajmniej feror wojenny, krzyczeć „trzymajcie mnie, bo zabiję jego!“ — a kręcić tak żeby się nie bić. Ale bić się i rozpuszczać wieść, że się bić nie chce — to przecie idjotyzm!
Teraz znów major się rozżarł.
— A jak ja zrobię wojsko z tego towarzystwa, jeżeli mi wciąż kradną ludzi! Jeśli ja w kupie wszystkich oddziałów nie mam? Co mi zostanie? Dwie kompanje już na froncie, teraz poślę trzecią, bataljon na garnizonie w Ufie, cóż ja będę miał w obozie?
— Około tysiąca ludzi na początek jeszcze zostaje — bąknął krzywonogi major Abdulski — Na taki front zawsze ludzi warto posłać. Zażądamy nowego wyekwipowania dla całej kompanji, karabinów maszynowych, butów, a co na froncie nakradną!
Major płakał, jęczał groził, ślubował zemstę — i kompanja poszła na front.
Osiadłszy w swym obozie i ściągnąwszy ze wszystkich stron oddziały — stary doktor przyprowadził z Kazania stukilkudziesięciu ludzi i kilkanaście koni — major uspokoił się i zabrał się raźno do roboty.
Bugurusłan był miasteczkiem niewielkiem a mimo to za carskich czasów stała w nim brygada piechoty, zaś oprócz tego znajdowały się też duże magazyny. Major nie mógł usunąć tych oddziałów rosyjskich, jakie już w Bugurusłanie zastał, niewiele sobie jednak z tego robiąc, objął komendę nad całym garnizonem i wkrótce doprowadził do porządku zbolszewiczałą i rozpuszczoną hordę rosyjską. Był pedant i cierpieć nie mógł zaniedbania w mundurze, właściwego tak żołnierzom jak i oficerom rosyjskim. Zirytowany widokiem oficerów, wałęsających się po mieście stale w szynelach rozpiętych lub też zarzuconych tylko na ramiona, nawet przeciwko temu wystąpił i specjalnym rozkazem zmusił ich do zapinania płaszczów.
Był to człowiek niezbyt może rozległych horyzontów, ale uczciwy, rzetelny, żołnierz sumienny, oficer twardy. Daleki od teroryzowania żołnierza, karał jednak łatwo i surowo. Subtelności polityczne dla niego nie istniały; każdy wojskowy Polak, bez względu na to, w jakiej armji służył i jakiej był orjentacji, jego zdaniem, podpadał pod jego władzę. Z niechętnymi nie żartował, z opornych istotnie porobił drużyny robotnicze, które za darmo chleba nie jadły, bolszewików rozstrzeliwał bez najmniejszych ceremonij.
Słabą jego stronę stanowiła ambicja, która czyniła go zawistnym i nieufnym i pchała go do centralizowania wszystkiego w swoich rękach. Chciał zrobić wszystko, co mu kazano, nawet więcej, ale chciał być sam, jedyny, o wszystkiem decydujący. Tę ambicję trudno mu było przełamać, a jeśli gdzie musiał ustąpić, nie zapominał i miał za to zawsze urazę.
Taki jakiś dyktator polski byłby nawet może w owych czasach w Rosji i na Syberji pożądany i kto wie, czy, opierając się na karnem i bitnem wojsku, sam jeden powagą swego imienia nie sprawiłby więcej, niż stu najdzielniejszych agentów danej organizacji, ale musiałby to być człowiek w Rosji znany, z dużem nazwiskiem, a równocześnie nietylko znający Rosję lecz orjentujący się świetnie w jej rewolucyjnych przemianach. Tych warunków major, skromny oficer brygady karpackiej, nie posiadał. Człowiek niepozorny, skromnych i prostych manier, nie był nawet dostatecznie „reprezentacyjny”. Ratowała go do pewnego stopnia siwizna, która nadawała mu wzbudzający szacunek i zaufanie, wygląd starego, doświadczonego oficera, mimo iż miał wszystkiego — dwadzieścia osiem lat.
Tak tedy major zasiadł w swym obozie, obwieściwszy Polskiemu Komitetowi Wojennemu, iż przystępuje do formowania dywizji. Miała to być dywizja strzelecka, składająca się z trzech pułków strzeleckich o trzech bataljonach, bataljonu szturmowego, kompanji saperów, kompanji kolejowej, pułku artylerji i pułku ułanów z pełnemi sześciu szwadronami.
Łatwo sobie wyobrazić radość członków Komitetu, mimo że teraz dopiero spadał na nich ogrom pracy. Trzeba było, póki rzeki nie zamarzną. wysłać ajentów i pościągać ludzi z odległych miejscowości syberyjskich, z Tary w Tobolskiej gubernji, z Barnaułu, z Semipalatyńska. Trzeba było zorganizować i rozszerzyć punkty werbunkowe na Wschód, do Irkucka i dalej. Trzeba było do posłuszeństwa zmusić jakiegoś byłego rosyjskiego pułkownika, który, nie uznając ani Hallera ani majora, organizował bataljon na własną rękę w Irkucku i ani mu w głowie było przenieść się do Bugurusłania. Widząc, iż mu Czesi i Rosjanie wyrywają od czasu do czasu z rąk jakiś oddział, major postanowił przyśpieszyć tempo pracy i zażądał przeprowadzenia mobilizacji, a równocześnie wołał o lekarzy, buty, mundury, broń, kociołki dla żołnierzy i tysiące innych rzeczy. Członkowie Komitetu pracowali do upadłego, zwozili i wysyłali rzeczy i ludzi ze wszystkich stron — a naraz zaczęły dochodzić dziwne, niezrozumiałe, hiobowe wieści — liczba wojska w obozie, zamiast wzrastać, topniała z dnia na dzień.
Rozumie się. Major „dekował“ ludzi, nie przyznawał się do tego, ilu ich ma.
A Niwiński wciąż mieszkał w wagonie i jeździł. Był w Czelabińsku, u komendanta korpusu czesko-słowackiego, Syrowego, który tymczasem został już jenerałem, i musiał mu wytłumaczyć istotę zatargu z jenerałem Tumanowem i przecie wyprosić karabiny maszynowe. Był znów w Omsku wykłócić się z chytrym doktorem Praszilem, który udając, że nie wie, co się dzieje, wysłał na roboty w polu nie tylko Niemców i Madjarów, ale także częściowo i Polaków. Wyskrobał w obozie jeńców dziennikarzy, których odesłał inżynierowi, organizującemu w Ufie prasę. To znów gnał do zdobytego świeżo przez Czechów Jekaterynburga, aby „powąchać powietrze“, dopilnować zluzowania na froncie nieszczęsnego legjonu omskiego i zaciągnąć różnych kompletnych informacyj u nowych przyjaciół z czesko-słowackiej Rady Narodowej, mającej wówczas swą siedzibę w okolicy Republiki Przeduralskiej — a zdarzyło się właśnie, że Ryszan, jego kuzyn i przyjaciel, awansowawszy na kapitana, został czemś w rodzaju ministra wojny i rozgościł się w Jekaterynburgu, w pięknym pałacu Koziełł-Poklewskich. Tak załatwiał Niwiński różne sprawy, jeżdżąc niezmordowanie i wożąc z sobą stale mały oddział żołnierzy, którzy byli żandarmami (dla postrachu), emisarjuszami i wywiadowcami zarazem. Gdy Niwiński użerał się z Czechami i Moskalami albo „konferował“ ze „sopłeczeństwem”, zaś Curuś, elegancko ubrany, lecz nie rzucający się w oczy, siedząc w kącie pierwszorzędnej kawiarni, obserwował nieznacznie, kto i o czem z kim mówi, żołnierze, wyjąwszy paru, pilnujących wagonów, rozchodzili się po mieście — zaglądali na punkt zborny, na plebanję, do obozu jeńców, do „Domu Polskiego“, bywali czasem na wiecach i na zgromadzeniach, a potem, wieczorem, dzielili się w wagonie swemi wrażeniami z chorążym lub z Niwińskim.
Przedsiębiorczy chorąży kazał trochę poprzerabiać wozy. Z wagonu drugiej klasy wyrzucono kilka niepotrzebnych kanap, przez co powstało coś w rodzaju saloniku-gabinetu, do którego wstawiono zwykły, duży stół, zrobiony w stolarni kolejowej, i parę ciężkich stołków; dla większej parady nakryto stół ciemnym kocem. Druga połowa wozu służyła za sypialnię. Swój wóz chorąży też uszlachetnił i, wyrzuciwszy z niego parę ławek, urządził sobie „kancelarję“, którą przyozdobił półkami i szafkami, a prócz tego umieścił w niej dwa tapczany.
Każdy żołnierz eskorty biegły był w jakiemś rzemiośle. I tak byli dwaj krawcy, dwaj szoferzy, kucharz, szewc, stolarz — ludzie różnych kunsztów, a przeto w oczach chorążego wielce szacowni i pożądani. Curuś nie lubił marnować rzemieślników i otaczał ich szczególnie życzliwą opieką.
Przywykli do włóczęgowskiego życia. „Na lądzie“ było niby lepiej — ciepła strawa, towarzystwo, dziewczęta — ale spokojniej żyło się w drodze, w wagonie, choć tam za cały wikt musiały służyć konserwy, wędliny chleb, herbata. Co innego wysiąść przypadkiem na Uralu, rozpalić ogień, piec na nim konserwy i na tem miejscu, gdzie może płakali kiedyś pędzeni w Sybir wygnańcy, zaśpiewać mocnym głosem „Hej, strzelcy wraz!“ ku zdumieniu Moskali, nieżyczliwie patrzących na żołnierzy polskich i pytających półgębkiem „Atkuda oni wzialis,“ co innego jakaś parada, ale tak na codzień, najlepiej było w wagonie, z temi milami ziemi, uciekającej z przed oczu, i z tem niebem, wszędzie błękitnem i głębokiem.
Podróżowało się łatwo — bez biletów. Wystarczyło napisać służbowe „trebowanie“ do komendanta czy naczelnika stacji „Wagony nr. 2302 i 3084 przyłączyć do pociągu nr. 4“. Nikt nie pytał w jaki sposób Niwiński do tych wagonów przyszedł — wystarczała pieczątka z literami P.K.W. Kontakt żywy i bezpośredni z poszczególnemi centrami utrzymywano łatwo zapomocą licznych telegramów. Niwiński miał urzędowe bloczki blankietów, na których pisał depeszę, opatrując ją napisem „wojennaja, sroczno“ i swą pieczątką. Po drodze na każdej większej stacji kolejowej czekały nieraz całe stosy depesz, czasem treści stanowczo za mało urzędowej, jak naprzykład „Poszukaj w wagonie mojej skóry na buty“ — ale to zdarzało się rzadko.
Te uciążliwe zresztą podróże miały jedną fatalną stronę: zabierały zbyt dużo czasu. Trudno ich było uniknąć. Ktoś musiał czuwać w Samarze przy Czeczku nad frontem, ten ktoś musiał się od czasu do czasu z kimś znieść, a pisać nie można było. Były wciąż różne sprawy w czeskiej komendzie korpuśnej w Czelabińsku, w Radzie Narodowej w Jekaterynburgu, w Polskim Komitecie Wojennym w Omsku.
Otóż w celu ujednostajnienia akcji, porozumienia się i scentralizowania prac w jednem dogodniejszem miejscu, zwołano zjazd Komitetu do Jekaterynburga.
— Komitet przeniesie się najprawdopodobniej do Jekaterynburga! — mówił Curuś — Czesi mówią, że otrzymali od Francuzów rozkaz „Tete na Zachód!“ Mówi się o marszu na Permę i wyciągnięciu frontu od Uralu do Archangielska.
— To mi się mniej uśmiecha! — kręcił Niwiński z niezadowoleniem głową — To kraj ponury i beznadziejny! Ja wolałbym na Wschód. Nie wiemy, co się tam dzieje.
Inauguracyjne posiedzenie zjazdu odbyło się w czeskiem ministerstwie wojny, w pałacu Koziełł-Poklewskich, w cudownej sali przyjęć z gwiaździstym błękitnym stropem i ciemnemi, poważnemi obiciami; Curuś, dla większej uroczystości ugarnirował salę „żandarmami“. Oprócz członków i delegatów P.K.W. obecny też był major, kilka delegacyj polskich a także i czeski „minister wojny“ ze swym adjutantem.
Obserwując zgromadzenie, Niwiński pomyślał naraz, jak szalenie właściwie zdolny jest naród polski. Młodzi ludzie, którzy jeszcze dwa miesiące temu zupełnie nie zdawali sobie sprawy z położenia, dziś znakomicie orjentowali się we wszystkich bardzo złożonych problemach wojskowych, ekonomicznych i politycznych, będących w związku z formacją dywizji. Ogromne obszary zostały przetrząśnięte, nadchodziły sprawozdania od emisarjuszów, jeżdżących po dalekich krajach, a płatnych z powodu szczupłości funduszów tak oszczędnie, że właściwie stać ich było tylko na suchy chleb. Ci oficerowie i podoficerowie tygodniami, miesiącami wałęsali się po odległych gubernjach, wyłuskwiając z nich poszczególnych a wartościowych ludzi — tu znakomitego specjalistę do karabinów maszynowych, tam artylerzystów i szoferów, tu znów kowali, kawalerzystów, techników itp. Żaden trud nie był dla nich zbyt ciężki, żadną zdobyczą nie gardzili. Było w tem wszystkiem tyle poświęcenia, tyle niezmordowanie czynnej miłości sprawy polskiej, że Niwiński aż się zdumiał.
— Polska musi być! — rzekł nagle do Curusia. — Już to widzę! Najskromniejszy żołnierz buduje ją w swem sercu. Wcale nie prawda, abyśmy byli mniej uświadomieni od Czechów. Oni znają lepiej historję, ale my mamy w masie silniejszy instynkt narodowy. Ich patrjotyzm jest wyrozumowany — nasz z serca.
Major był nadęty. Znowu mu się zdarzyła nieprzyjemna historja. Proszono go, żeby dał gdzieś kompanję — nie dał, zaciął się — a wtedy bolszewicy wleźli w niezatkaną niczem dziurę i odcięli Ufę. Zrobił się znowu skandal.
— Dałem już jeden szwadron ułanów jako straż przyboczną temu ich ministrowi wojny w Samarze! — żalił się. — Dałem mu ich pod tym warunkiem, żeby mi dał spokój — nie, znowu daj kompanję! Dam cały pułk, ale nie będę dawał po kompanji.
W tajemnicy przyznał się, że przystąpił już do organizacji trzeciego pułku. To też na komitet zaczynał się dąć. Pragnął usług — nie chciał nad sobą opieki.
Curuś nie brał udziału w obradach. Włóczył się po mieście za jakąś podejrzaną misją szwedzką, krążył koło willi, w której wymordowano rodzinę carską, kręcił się po kawiarniach, a wieczorem siadał na stacji w herbaciarni i przysłuchiwał się opowiadaniom żołnierzy.
A wtem Niwiński przyleciał do niego rozpromieniony, nie panujący nad sobą z radości.
— Curuś! Jedziemy!
— No więc wreszcie skończyło się to gadanie! Zaraz napiszę „trebowanie“. Do którego pociągu?
Ale Niwiński złapał go za oba ramiona i zaczął nim trząść.
— Warjacie! Jedziemy na Daleki Wschód jako misja wojenno-polityczna! Wysyłają mnie! Bierzemy piętnastu żandarmów na rozpłodek! Będziemy zakładali polskie punkty zborne w Chinach, na Sachalinie, nad Amurem i nad Oceanem Spokojnym!
Teraz dopiero zacny chorąży zrozumiał, a zrozumiawszy, złapał znów Niwińskiego za ramiona. I tak siedzieli, trzęsąc sobą, wyjąc i patrząc sobie triumfująco w oczy.
— Ale że oni się zgodzili! — dziwił się Curuś.
— Prosta rzecz! Major i inżynier chcą osłabić komitet, major dlatego, że chce być sam, a inżynier dlatego, że chce zostać jedynym oficjalnym reprezentantem rządu — ambasadorem, wiesz? Więc komitet zredukowali, jednego ci wysłali aż do Turkestanu a mnie na Daleki Wschód.
— Kto jedzie?
— No, ja, dla propagandy, na wywiad z Czechami i ententą i tak dalej, jeden kapitan sztabu generalnego — wywiad wojskowy — ten gruby „misjonarz“ co to przyjechał z Moskwy na wywiad partyjny i „konferencje ze sopłeczeństwem“, jakiś tam chłystek z intendentury, jako komendant eskorty, i piętnastu żandarmów.
— Wagony bierzemy?
— A czemżebyśmy pojechali?
— E, czekajże, bracie, to ja to każę poprzerabiać! Przecie niepodobieństwo żywić się przez całą drogę zimnemi konserwami i herbatą. Nawet my nie znieślibyśmy tego. Każę w warsztatach zbudować kuchnię, każę „pluskiewnik“ dezynfekować!...
— Curuś! To będzie miljon rubli kosztować!
Ale chorąży roześmiał się tylko.
— Machorą im zapłacę, bracie, machorą, rozumiesz? Za machorę to ci rodzoną matkę sprzedadzą, bo palić niema co — a ja „fasowałem“ u Czechów gdzie tylko mogłem.
Ale Niwiński już chciał jechać.
— Żeby to tylko zbyt długo nie trwało! — niepokoił się. — Ty nie masz pojęcia, jak ja... jak ja...
Wybuchnął:
— Wyjechać stąd! Widziałem Syberję w lecie, zieloną, dla nas... gościnną, pokorną a jasną słoneczną... Widziałem ją zdobytą, zdobytą bagnetami... Tu gdzieś mój dziad przez rózgi biegał... Osiemset pałek dostał... Ja, wnuk powstańca, wyskrobałem z tej samej ziemi parę tysięcy bagnetów polskich... To moja Syberja...
„Cierpiętniczej“ nie chcę...
Po gruntownej lecz bezskutecznej dezynfekcji „pluskiewnika”, czyli wagonu osobowego drugiej klasy, i zupełnem przerobieniu wagonu Curusia, Niwiński gotów był do drogi. Przyjaciele chorążego, robotnicy z warsztatów kolejowych, popisali się. Piec sporządzony był z cegieł, z których każdą zosobna ujęto w druty, tak, że cała „machina“ posiadała giętkość i elastyczność, bez której runęłaby w gruzy zaraz na drugiej stacji. Jeden z „żandarmów“, nazwiskiem Jappo, ponoś nawet cukiernik mianowany przez chorążego kucharzem i przezwany „Żappo”, otzymał władzę nad tym piecem a prócz tego dwa białe fartuchy i dwa białe birety. Chorąży kompletował gorączkowo zapasy konserw, chleba, tytoniu, mąki i świec, szachrując zawzięcie z Czechami, od których udało mu się też wydobyć trochę cieplejszych mundurów, a nawet półkożuszki. Ponieważ przypomniano sobie, że w Ufie jest tanie i bardzo dobre masło i miód, więc cała ekspedycja „skoczyła“ z Jekaterynburga do Ufy. Tam też Niwiński kupił tanio trochę książek, aby mieć na drogę jaką taką bibljotekę.
Sprawili sobie oczywiście rosyjski napis „Polskij Wojennyj Komitet“, aby jednak ostatecznie już zaimponować, powykrawali z płótna białe legjonowe orły i kazali je naszyć na dwuch kawałkach amarantu, w który się Curuś przezornie zaopatrzył.
— Myślałem, żeby dać małą flagę, jak to jest na wagonach Anglików i Amerykanów — tłumaczył Curuś — ale naprzód nasze barwy są takie same jak czeskie, z powtóre zbyt prędko walają się od sadzy i to obrzydliwie wygląda. Lepiej będzie dać te orły za szybą na amarantowem tle po obu stronach wozu.
Pod koniec września polska misja wojennopolityczna opuściła ostatecznie Czelabińsk, udając się na Tiumień do Omska. Już była jesień. Liście leciały z drzew, pola posmętniały, a białe budynki stacyjne wyglądały wśród nich samotnie i posępnie. Prawie widziało się, co to będzie, gdy śniegi spadną i mróz ściśnie ziemię. Pustka na polach i pustka w życiu — terkotanie dzwoneczków, warczenie aparatów telegraficznych a od czasu do czasu jakiś pociąg.
Omsk też posmutniał. Od stepu ciągnął zimny wiatr a słupy kurzawy, tańczące na ulicach, były jak widma groźne, ponure i złe. Już ich nie chwytały w swą gęstą, zieloną sieć drzewa. Chmury lotnego piasku wnikały do najmniejszych zakątków, gryzły w usta i w oczy. Kobiety-motylki zamieniły się w omatulone poczwarki, muzyka w ogrodach umilkła.
Prawie bez żadnego przejścia lato zmieniało się w zimę.
W Omsku Niwiński zebrał trochę informacyj co do akcji „sopłeczeństwa” polskiego na Wschodzie.
Jak do niedawna jeszcze, zanim P.K.W. wziął całą akcję w swe ręce, każdy gorętszy i energiczniejszy Polak-wojskowy chciał organizować wojsko, tak teraz starsi panowie, zwłaszcza po miastach, leżących dalej od frontu, koniecznie — każdy na swoją rękę i ze swymi klientami — chcieli organizować rząd polski. Nie byłoby to niebezpieczne, gdyby dostojni ci panowie mieli takie same zamiary, jak i wojsko, to jest, tkwić „po tej stronie“ póki można a w ostateczności — zwiać do Francji. Ale ci nowi pretendenci do tronu byli przeważnie stałymi mieszkańcami Syberji, mieli tu domy, rodziny, stanowiska, wielkie majątki i stosunki z Rosjanami, z którymi zrywać nie chcieli i nie mogli, byli przekonani, że bolszewicy na Syberję nigdy nie przyjdą, że ententa zwiezie całe masy wojsk i pchnie je na Moskwę, wobec czego uważali za wskazane, „nie drażnić“ Rosjan, korzystać „mądrze” z ich zapasów i wspólnie pracować w oczekiwaniu ostatecznego pogromu bolszewików. Stąd pochodziło krytyczne tych kół stanowisko wobec wojska, które swą polskość i niezależność aż nadto silnie — ich zdaniem — podkreślało, a „obrażało“ Rosjan tem, że sprzymierzyło się z Czechami, pomijając lekceważąco szmatławych gospodarzy domu. Że ci „gospodarze“ na froncie bić się nie chcieli, że marzyli o tem tylko, aby wyzbyć się wszelkich opiekunów i rządzić sobie po staremu bodaj w jednej gubernji, że w gruncie rzeczy jedyne wyjście upatrywali w pogodzeniu się z Niemcami — to poczciwych „notablów“ z różnych prowincjonalnych miast syberyjskich zupełnie nie obchodziło. Wystarczała im wiara w najbogatszego i najbardziej znanego w danej części kraju przedsiębiorcę i giełdzjarza i widnokrąg polityczny, ustalony przy herbatce w Domu Polskim między znajomymi przy pomocy tajemniczych? pokątnych konsulów, przysyłanych z Moskwy.
Były to właściwie znów organizacje w rodzaju ufimskiej Rady Centralnej, żądne „potęgi i chwały” lecz niezbyt groźne. Kłóciły się między sobą. Ufa nie uznawała Omska, Omsk nie uznał Nowomikołajewska, wojsku zaś, choćby chciały, rady te i komitety szkodzić nie mogły wobec tego, że punkty zborne, pozakładane wszędzie przez delegatów P.K.W. i wysłanych przez majora oficerów, od nich zupełnie nie zależały, a zaopatrywane były przez Czechów, którzy polską akcję wojskową naogół dość szczerze popierali. Major, pewny siebie, ufał sobie i nie był skłonny do słuchania rozkazów a z „cywilami“ wogóle się nie liczył — narazie tedy z tej strony wojsku żadne niebezpieczeństwo grozić nie mogło. Mimo to cały ten ruch w kierunku wytworzenia „rządu”, w którym podczas wojny zasiadaliby ludzie poczciwi, lecz z bardzo głębokiej prowincji i nie wiedzący, co się na świecie dzieje, był mało pożądany. Nie mówiono, dla jakich to ostatecznych celów ten rząd ma się zorganizować i widocznem było, iż „zasiadanie w rządzie” jest tym celem ostatecznym.
Niwiński zgrzytał zębami na samą myśl o czekających go licznych, nudnych i zupełnie zbytecznych „konferencjach“ z „cywilami“ i to w dodatku z radcami, dyrektorami i prezesami! Ci wielcy ludzie mówią tak powoli, są przekonani, że młodsi są też zawsze głupsi od nich, tak wierzą w przepastne głębie swego doświadczenia, które nieocenionem byłoby, gdyby się z niem życie rozpoczynało na nowo, ale nie na wiele przydaje się na tym padole, gdzie rzeczy się tak prędko nie powtarzają! Na szczęście miał z sobą „misjonarza”, dla którego znów rozmowa polityczna dopiero wówczas zaczynała mieć „smak”, gdy jego oponent ledwo już mamlał bezzębnemi dziąsłami. „Misjonarz“ z rozmów tych był dumny, ale Niwiński przyrównywał je do dziecinnej zabawy w wolanta. Odrzucana rakietą czerwona piłeczka z piórkami lata z jednej strony na drugą, póki wreszcie nie wpadnie w piasek. I nic więcej.
W Omsku przekonał się też, iż mimo rozkazu „czoło na zachód“, Czesi absolutnie pragną się z Rosji wycofać. Kiedy „dusił“ skarbnika czeskiego o pieniądze dla wojska i na werbunek, Czech żachnął się i warknął:
— Zawieście werbunek!
— Jakże wojsko bez werbunku?
— Tonie róbcie wojska. Pomyśl tylko: kontakt ze Wschodem mamy już oddawna, a co sojusznicy zrobili? Pieniędzy nam nie dają, ani jednego żołnierza nie przysłali, nie robią nic... Przysłali dla jednego pułku japońskie „gwery”, o amunicji zapomnieli... Jesień idzie, nie mamy kożuchów dla wojska... To są blbci ne sojusznici...[18] A bić się mamy wciąż? Nie mówię, kiedy tu nikogo innego nie było, ale teraz? Niech tu przyślą wojska amerykańskie, niech przyślą japończyków, niech się „ruscy” biją... Nasze wojsko prawie pół roku nie schodzi z pola... Jeśli „ruscy” sami nie chcą się bić, to my żandarmami Rosji nie będziemy. Tak to nie pójdzie, bracie.
Oczywiście, zimowa kampanja na Syberji nikomu się nie uśmiechała.
Tem bardziej tedy należało jechać na Wschód, coś przygotować.
Pierwszego października opuścili Omsk i wyruszyli na Wschód.
Dnia tego chorąży Curuś wstał wcześnie i od samego rana zaczął starannie robić toaletę. Zgodzony na ordynansa jeniec, starszy już i szanowny Człowiek, przyniósł mu ogromny kubeł gorącej wody, a Curuś, podnieciwszy się półlitrową szklanką herbaty, zasiadł przed stolikiem przy swem łóżku do golenia. Niwiński, który zamieszkał z nim razem w jego „kancelarji“, podziwiał zawsze tę skłonność chorążego do paradnych występów. Wyruszenie w drogę było dla Curusia świętem. Ogolony starannie, obmywszy grzeszne ciało w olbrzymiej miednicy, z niesłychanym rozdziałem na łysiejącej głowie, chorąży wciągał zielone, bufiaste „priczezy”*, przez które przebijał się kanciasty kształt jego chudych nóg, po upartym boju i szamotaniu się wdziewał przyciasne, lecz eleganckie buty z cholewami, zapinał starannie frencz na sobie, przewieszał przez plecy rzemienie oficerskie i nieodzowne adjutanckie sznury, wypuszczał ozdobnie z kieszeni rzemyk rewolwera i w białych rękawiczkach, w czapce na bakier, z jedną nogą naprzód wysuniętą, stawał przy swych wagonach w wyniosłej pozie konduktora, prowadzącego pociąg.
W wagonach panowało ożywienie, graniczące czasem z emocją. Żołnierze wyczyszczeni i wystrojeni za przykładem chorążego, kręcili się niespokojnie. „Misjonarz“ latał od wagonu do wagonu, ordynans nadawał stosy depesz. Kucharz zaczynał palić w piecu, Niwiński niecierpliwił się.
— Curuś, napisałeś „trebowanie?“
— Nie bój się, Wojtuś, napisałem.
— Przyłączą napewno?
— Niechby nie przyłączyli!
Curuś mówił to niemal groźnie, ale przecie zdarzało się, że nie chcieli przyłączyć. Jakiś zwarjowany urzędniczyna, zapomniawszy, iż Rosjanie nie mają na Syberji nic do gadania, żądał papierów wagonów, to znów wykręcał się, że pociąg za długi, że maszyna nie uciągnie — trzeba było grozić lub przekupywać.
Wreszcie — jedzie lokomotywa, odstawia zawadzające wozy z „tupika”, chwyta wagony z białym orłem, przyczepia je do pociągu, a teraz chorąży rzuca twardym głosem:
— Bilikiewicz! Karpiński!
Z wagonu wyskakuje dwóch żołnierzy — pierwszy, smukły, wysoki, wcięty w pasie jak osa, z charcią, suchą twarzą, drugi niższy, ale barczysty a krzepki i mocny jak młody dąbczak, obaj w półkożuszkach, w czapkach orzełkami połyskujących a zawadjacko zsuniętych na prawe ucho, obaj pobrzękujący szablami i z karabinami w rękach.
— Uważać mi, żeby się „bagani” nie pchali.
— Rozkaz, bracie chorąży!
Zaczynało się „urzędowanie“. Rosyjska ludność cywilna, spokorniała i steroryzowana, widząc żołnierzy u wozu, omijała go w milczeniu; tylko ciekawi zatrzymywali się przed tablicą, sylabizowali napis i odchodzili, kręcąc głowami. Częściej zato pchały się, oczywiście, niepiśmienne baby, z któremi żołnierze bez trudu dawali sobie radę i usuwali je, żartując i baraszkując.
Nareszcie pociąg ruszał i zaczynał biec ku Wschodowi, jakby przepychając się przez gęste tłumy, wiecznie na wszystkich dworcach czekające. Bilikiewicz i Karpiński wskakiwali na stopnie wagonu i, kiedy już pociąg miał dobry rozpęd, wykrzykiwali w stronę pozostających różne słowa pożegnania, zbawiennych rad, wątpliwego uznania i tak dalej. Kto w Rosji skądkolwiek odjeżdżał, czynił to zawsze rad, a żołnierze tej swej radości utaić nie mogli.
A potem przychodził spokój, pogodna, beztroska monotonja, odpoczynek dla nerwów. Oficerowie i członkowie misji schodzili się w przedziale Niwińskiego i gawędzili, popijając czarną kawę szklankami od piwa. Ale później ludzie nieruchomieli i spędzali całe dni, leżąc i czytając.
W Nowomikołajewsku pierwszy raz zetknęli się ze zwolennikami „polskiego rządu” na Syberji. Byli to starsi panowie, same wielkości miejscowe z kooptowanymi, lojalnymi i wdzięcznymi przedstawicielami „mas ludowych“ oraz „jeńców“ którzy występowali jako osobny element społeczny — typowe niedobitki starej emigracji, ludzie zruszczali co do sposobu myślenia i życia, oddawna nie mający kontaktu z krajem ani z myślą polską.
— Przezacne stare pierniki! — śmiał się z nich Niwiński.
— Daj spokój, oni tu chcą zwołać powszechny zjazd wszystkich kolonij polskich...
— Niech zwołują... Omsk się im nie podda.
Co było z góry do przewidzenia. Bo tak: Cały ten ruch ideowy miał, jako podłoże, ambicje osobiste. Nowomikołajewsk, Tomsk, Irkuck grawitowały ku Charbinowi, gdzie miał swą siedzibę pewien potężny i wielce ambitny kapitalista, posiadający w wymienionych powyżej miastach swych wspólników, przedstawicieli i klientów. Ponieważ Omsk leżał poza sferą jego interesów, więc stanowiska jego nie uznawał, a jako centrum Syberji zachodniej grawitował ku zachodnim krajom przeduralskim.
Właśnie przejeżdżał przez Nowomikołajewsk na Zachód czeski jenerał Gajda, słynny z walk na Wschodzie komendant trzeciej dywizji czeskosłowackiej, cieszący się sławą genjusza wojennego. Był to w całem znaczeniu słowa awanturnik wojenny, z zawodu austrjacki lekarz wojskowy, później oficer brygady czesko-słowackiej, potem wielki wódz, jeżdżący własnym pociągiem, wreszcie kondotjer rosyjski. Niwińskiemu udało się zdobyć u niego krótkie posłuchanie. Jak wszyscy jenerałowie czescy, tak i ten był człowiekiem młodym, bardzo przystojnym, o bladej, prawie promiennej, pociągłej twarzy i gorejących oczach. Podczas gdy Syrowy i Czeczek zachowywali się bardzo skromnie, on miał już maniery jeneralskie, mundur lśnił jeneralską czerwienią, a otaczali go wyłącznie oficerowie kawalerji.
Znacznie ważniejszą rzeczą było, że Niwiński zastał w wozie jenerała czeskiego francuskiego jenerała Paris, który swego czasu w Rosji i na Ukrainie zajmował się czynnie formacjami polskiemi. Francuz żywo zainteresował się obozem w Bugurusłanie, oświadczył, że o pienądze niema obawy i że w obozie będzie.
Po „konferencjach ze sopłeczeństwem“ w Omsku pojechali do Tomska, gdzie znaleźli — bank polski. Finansiści chcieli wiedzieć, z czem i z kim mają do czynienia. Porozumienie z ludźmi interesu nie było trudne. Bank mógł się stać Bankiem Wojska Polskiego.[19]
Z Tomska wyruszono do Irkucka.
Podróż trwała sześć dni. Sześć dni niemal bezustannego trzęsienia się wagonem.
Niwiński budził się o świcie i wpatrzony w okno, przyglądał się krajowi.
Szły pola nieskończone, przerywane czasami przez czarne zwichrzone „tajgi“ — lasy wystrzępionych, nieraz pokracznie pogiętych przez wichry sosen syberyjskich, posępne i smutne. Czasem pociąg wpadał na most, prowadzący przez wielką głęboką i czarną rzekę — ale na mapie tych rzek nie nazwano, bo były to niegodne wspomnienia strumyki. Pustka straszna, nieobjęta sprawiałaby może przygnębiające nawet wrażenie, gdyby nie myśl, iż tu żyć można, pierwotnie wprawdzie, ale zato zupełnie po swojemu. Był to świat do zdobycia, świat smutny, bo wciąż jeszcze tęskniący do gwaru pracy ludzkiej, głosu kobiet i dziecięcego śmiechu.
Niwiński mógł patrzeć tak w ten kraj długiemi godzinami, oczu od niego nie odrywając. Ogrom pustkowia nie przerażał go, przeciwnie, młody człowiek uśmiechał się na myśl o niezmierzonych obszarach, które od linji kolejowej idą daleko, daleko na północ. Chciałby zobaczyć te sławne, wielkie rzeki, te nieprzebyte lasy, pełne różnego zwierza, chciałby widzieć ludzi leśnych! Dzicy i nieokrzesani, trwali oni jednak wciąż na posterunku, zbratani z sosnami, tą najdalej na północ wysuniętą awangardą życia. Rozumiał, że prymitywne prace twardego człowieka tych stron przygotowują teren przyszłości, podziwiał w duchu trud pionierów i nie rozumiał, jak mogło się stać, że gdy Klondike i Yukon znalazł entuzjastycznych swych poetów, nie znalazła ich dotychczas Syberja.
— Idzie przecie o pokaz energji twórczej i dzielności — rozważał — Mniejsza już o Rosjan, ale i my sami mieliśmy i mamy na Syberji ludzi nadzwyczaj tęgich, którzy cudów dokazywali i dokazują. Niczem nie ustępują Anglikom, Szwedom, Niemcom i Amerykanom. Jak niedołężnie nasi ludzie pracują! Taki Kipling łuk triumfalny raz na zawsze wzniósł Imperjum brytyjskiemu, taki Jack London na cały świat trąbi hymny o dzielności Amerykanów, a my z naszym niewątpliwym talentem, heroizmem, sprytem i szaloną nieraz pracowitością, jęczymy tylko i biadamy nad sobą.
Upewniwszy się w sobie, że już spać nie będzie, pukał w ścianę.
Wchodził dyżurny, podawał depesze odebrane w nocy, meldował, gdzie pociąg obecnie się znajduje, jaka będzie najbliższa większa stacja, na której można nadać depesze i dostać dzienniki, kończąc stereotypowem „nic nowego nie zaszło.“
Po chwili zjawiał się „Żappo“ — wielki, doskonale odżywiony chłop, z filuternie zmrużonem lewem okiem.
— Czarnej kawy czy herbaty?
— Daj, bracie, herbaty.
— A co brat Niwiński będzie jadł? Może wędzonki kawałek przysmażę?
— A masz?
— Pewnie, że mam.
— To przysmaż, bracie, kawałeczek wędzonki.
Po chwili zjawiał się półfuntowy kawałeczek skwierczącej wędzonki, chleb i ogromna szklanka mocnej, prawie czarnej herbaty. Kuszony smakowitym zapachem chorąży zaczynał drgać na swem posłaniu.
— Żappo! — wołał z pod kołdry — Daj mi herbaty! Jak się masz, Wojtuś! Wyspałeś się?
— Wyspałem. A ty?
— Ja też. Wiesz, śniło mi się, że byłem w Zakopanem. Właśnie niosłem dynamit, żeby go księciu Hohenlohemu puścić na pstrągi. Już miałem dynamit rzucić do wody, kiedy się nagle obudziłem. Taki piękny sen! Psiakrew! Ani nawet we śnie się człowiekowi nie uda! Ty wstajesz dzisiaj?
— Ani mowy. Poco? Próbowałem zpoczątku wstawać, ale to nie ma sensu. Człowiek chce być zawsze mądrzejszy od swego otoczenia i przez to robi głupstwa. Popatrz się na kuferki — przeznaczene chyba „par excellence“ do podróży. Co one w drodze robią? Leżą i to jest najmądrzejsze.
Po śniadaniu Madziar przynosił konwie gorącej wody. Niwiński mył się, golił i kładł się znowu do łóżka.
Bracia w „pluskiewniku“ — snać bojami nocnemi utrudzeni — budzili się znacznie później.
Zaczynało się wówczas latanie. Żappo, w białym fartuchu i birecie, z dumą niósł ogromne porcje wędlin, masła i chleba. Madziar za nim dzwonił szklankami i wlókł czajniki. Tymczasem Niwiński i Curuś, syci już i umyci, a chorąży z obowiązku ubrany, płukali żołądki półlitrowemi szklankami mocnej, czarnej kawy.
Wreszcie drzwi otwierały się z trzaskiem i rozlegał się skrzeczący głos, mówiący chłopskim akcentem:
— A witajcież, narody! Pochwalony! Jak sie mocie!
Wpadał półubrany „misjonarz“, różowy ze snu, z wielką łysą głową i ryżą kozią bródką. Stawał rozkraczony, klepał się jedną dłonią po łysinie, drugą po „antytezie“ i zaczynał:
— Ale nam dziś pluskwy dały, dały! A niech je pierony! Oka zmrużyć nie mogłem.
— Aleś się wyspał!
— I i i, tak-tam, jednem okiem! Pluskwy się wkońcu zmęczą, naźre sie ścierwo i idzie spać, ale ta kanapa za krótka. Nogi zawsze musze mieć skurczone. — Masz jakie telegramy?
Czytał chciwie.
— Myślałem ci ja o tych burżujach w Nowomikołajewsku! — mówił znów. — I wiesz do jakiego przyszedłem przekonania? Że skoro oni chcą nas wchłonąć jako sekcyją, to sami chcą być uorganem naczelnym! Wisz?
— Nie mów ze mną o polityce! — zżymał się Niwiński — Idź z tem do kapitana!
— Ba! Kiedy on nie chce słuchać!
Dwa razy dziennie przychodził na dłuższą rozmowę kapitan. Mimo swych dwudziestu ośmiu lat skończonych, czterech lat wojny i ciężkiej rany od bagnetu, zawsze uśmiechnięty, różowy, wyglądał świeżo i młodzieńczo Z pochodzenia Litwin, skryty i zamknięty w sobie, uparty jak kozioł i wiecznie intrygujący. Wychowanek wileńskiej szkoły oficerskiej, później komenderowany do Piotrogrodu, po polsku mówił słabo i wyrażał się z taką trudnością, że po dwuch godzinach rozmowy „nieprzemiennie“ zaczynała go boleć głowa. Mimo to stale mówił po polsku, nie uciekając się nigdy do pomocy rosyjskiego.
Był to Polak gorący, mało tego, nawet szalenie ambitny. Co sprawiło ten cud? Prawdopodobnie wychowanie domowe. Dziwnym zbiegiem okoliczności, któryś z członków ekspedycji miał „Urodę Życia“ Żeromskiego. Kapitan przeczytał tę książkę raz po raz kilka razy i potem nie miał już co do siebie żadnych wątpliwości. Wielki autor polski w zupełności potwierdził mu prawdę jego życia, walk i jego cierpień.
Zpoczątku kapitan stronił od Niwińskiego. Niwiński był trochę szorstki i czasami zanadto kategoryczny. Prócz tego kapitanowi zależało bardzo na swym wojskowym prestige’u. Konieczność częstego omawiania wspólnych spraw zbliżyła ich. Wtedy zaprzyjaźnili się.
Rozmawiali przeważnie w cztery oczy. Niwiński pomagał kapitanowi orjentować się w sprawach politycznych, wskazywał mu ludzi przychylnych, ludzi, od których zawsze można się czegoś dowiedzieć, opisywał mu charaktery, temperamenty, sposób ich postępowania. Nawzajem znów kapitan informował go o sprawach wojskowych.
— A uważałeś ty, kapitanie, że wszystkie eszelony czeskie jadą na Zachód? — spytał jednego dnia Niwiński.
— Tam musi być źle. Bolszewicy idą naprzód. Biali nie chcą się bić.
— Zapewne. Ale dla czegóż to Czesi nie uciekają na Wschód?
— Podwożą rezerwy.
— Oczywiście. Ale teraz uważaj. Czesi nie chcą się już bić, a jadą na zachód. Wiesz czemu? Chcą być w kupie. Mniejsze oddziały posłuszeństwa wypowiedzieć nie mogą — cały korpus może, zwłaszcza korpus ochotniczy. Nie zapominaj o tem.
— Ja wiem. W Bugurusłanie wogóle źle jest. Ot, ja i zbadałem na miejscu stosunki w Nowomikołajewsku. Okazuje się, tut wojsk żadnych niema, tut bardzo piękny poligon artyleryjski jest, nu, ja i telegrafowałem do Bugurusłanu...
— W jaki sposób?
— Mamy swój klucz. Różne zdania niepodejrzane. Dla tego ty się o ten „polski rząd“ na Syberji nie bezpokój. Oni do Nowomikołajewska przyjadą, a tagda, tagda cały rząd tych burżujów... Niech oni i rządzą sobie, ale nami rządzić nie będą...
— Ty znów, kapitanie, tak bardzo polityką nie gardź, bo bez polityki stąd się nie wydostaniecie... Strach pomyśleć... Z samego Tomska już szósty dzień jedziemy, a z Irkucka do Charbinu pięć dni jazdy...
A potem pokazało się, że w sztabie są partje.
Jakiś pułkownik rosyjski, wstąpiwszy do dywizji wraz z dwunastu swymi kolegami, chciał wszystko wziąć za łeb, zorganizować po swojemu, odsunąć od dowództwa majora.
Niwiński zląkł się w pierwszej chwili.
Partje w sztabie?
Ale potem uspokoił się.
Czy istnieje na świecie sztab bez partji? Bez intryg? Bez wzajemnego zwalczania się? Niema takiego sztabu, jak niema takiego teatru. Żołnierz, podobnie jak aktor, jest przedewszystkiem próżny, chce być zawsze na pierwszym planie... Tak było za hetmanów, za Kościuszki, za Poniatowskiego — tak jest we wszystkich armjach, a armje te mimo to wciąż biją się tak, jak teatry wciąż grają...
Zgoda, zgoda — ale w czeskiej armii są też intrygi a u bolszewików, gdzie oprócz oficerów są jeszcze i komisarze!...
Więc Niwiński machnął ręką.
Nareszcie stanęły wagony na irkuckim tupiku.
Niwiński miał dla tego miasta szczególne nabożeństwo. Zdawało mu się, że ono więcej, niż wszystkie inne, uświęcone jest męczeństwem polskiem.
Poszedł do miasta piechotą.
Dzień był chłodny, ale pogodny i słoneczny.
Zamyślony, z rzewnem, prawie nabożnem uczuciem szedł Polak gościńcem — nie chodnikiem, lecz tą drogą, którą pędzono do miasta tysiące i tysiące męczenników, więźniów, wygnańców. Oczami wodził po płotach i murach, jakby szukając na nich śladów tych, którzy tędy przeszli. Ujrzał słynny, drewniany most, ujrzał Angarę szeroką, wielką, przezroczystą i przeczystą jak łza. A ile łez pochłonęła ta zimna, nielitościwa rzeka, ileż różnych cierpiących narodów nad nią płakało!
Zaś w głębi, na wielkiej wyspie, czystemi wodami rzeki oblanej, Irkuck, wielki, baniami cerkwi najeżony, a malowniczy zdala, jakby na jakimś sztychu widziany.
Most!
Prawie słychać, jak dudnią na tym moście kroki nóg, kajdanami obciążonych.
— Więc i ja mam jeszcze myśleć o katordze i kajdanach! — żachnął się Niwiński.
Przyglądał się ludziom.
Coraz więcej spotykał Chińczyków. W czarnych jarmułkach na głowie i w długich, czarnych, jedwabnych, lśniących sukniach, wyglądem przypominali księży lub żydów. Żółte ich twarze były inteligentne i mądre, wogóle sprawiali wrażenie ludzi kulturalnych, nawet dystyngowanych.
Za mostem ujrzał Niwiński na jednym domu cechowy znak chiński, coś w rodzaju ozdobnego żyrandolu, przemyślnie wykombinowanego z białego i czerwonego papieru. Żyrandol ten, czy ogromny stylizowany buńczuk, wesoło tańczył w powietrzu. Tuż w niebieskich, płóciennych ubraniach pracowali murarze chińscy, zajęci przy budowie domu.
— Od czterech lat pierwszy raz widzę ludzi, budujących dom — pomyślał Niwiński — A ilu burzyło?
Parę kroków dalej — herbaciarnia chińska i znowu Chińczycy i Chińczycy.
Ulicą jechał oddział kawalerji czeskiej. Czesi w białych „papachach“ z białoczerwonemi kokardkami pysznie spoglądali na ludzi z wysokości swych koni, ale siedzieli na nich kiepsko i nieśmiało. Nie było żadną tajemnicą, iż w bitwie nie mogli dotrzymać pola kozakom.
Niwiński udał się przedewszystkiem do czeskiego komendanta miasta.
— To już wisz, bratrze? — powitał go Czech — Ten wasz pułkownik ustąpił ze swego stanowiska.
Złożył komendę. Oddział może każdej chwili wyjechać. Dam wam jedną kuchnię polową, eszelon — i jazda.
— Bogu dzięki! — odetchnął Niwiński — Przecie nie doszło do skandalu.
— A co więcej?
— Cóż my tu wiemy... Ale, poslechnij! Wyłapaliśmy tu w lasach oddział komunistów polskich, którzy urządzali wyprawy na Jakutów i okropnie się nad nimi znęcali...
Niwiński pokręcił głową.
— To i Jakuci są dla nich „burżujami“! Ci sami Jakuci, wśród których tylu naszych wygnańców żyło i pracowało... To przecie wstrętne... Cóżeście zrobili z tymi komunistami?...
— Siedzą w tiurmie...
— O, jabym ich...
Urwał.
Rozstawszy się z Czechem, szedł do kawiarni, gdzie miał się spotkać z kapitanem, gdy wtem ujrzał na ulicy oddział jakiegoś dziwnego wojska. Zdala widać było tylko kołyszące się równo nad głowami bagnety i „khaki“ mundury z czerwonemi wyłogami; kiedy oddział się zbliżył, pokazały się ciemne twarze o skośnych oczach. Żołnierze ubrani byli wybornie, na szyjach mieli białe futerka, niby „boa”, maszerowali doskonale. Na pierwszy rzut oka widziało się, że to armja regularna, nie żadna dyletancka organizacja.
Ludzie przystawali i przyglądali się nowym żołnierzom chmurnie i niegościnnie. Ten i ów zaklął, inny splunął pogardliwie.
Byli to Japończycy.
Niwiński zaciekawiony zawrócił i szedł chwilę za nimi.
Na jakimś wielkim placu oficer coś krzyknął, żołnierze zaczęli zachodzić sekcjami i stanęli wyciągniętą linią.
— Katae — tutu! — rozległa się chrapliwa, gardłowa komenda.
Żołnierze wzięli broń do nogi.
— Sasage — tutu! Karabiny znowu wyskoczyły na ramiona.
— On ich „herszteluje!“ — rzekł z uśmiechem jakiś żołnierz czeski do swego kolegi.
— Kata — e tutu! Ja — sumé!
Żołnierze przybrali pozycję „spocznij“.
— Kio — tuké!
Wszystko stanęło sztywne, wyprostowane.
Oficer z nabożeństwem ucałował szablę i, wsunąwszy ją w żelazną pochwę, krzyknął:
— Ja — sumé!
Obchodził front, rozmawiał, pokazywał coś, tłumaczył.
Ciemne twarze, podkreślone białem futerkiem, uśmiechały się, czerwień grała, broń lśniła w słońcu.
Był to pierwszy w Irkucku oddział japoński, pierwszy spotkany wreszcie przez Polaków oddział wojsk sojuszniczych.
W kawiarni „misjonarz” burzył się.
— I i i, takie to pokraczne dziwolągi! — paplał, wzruszając ramionami — Makaki, psiokrew, dranie żółte... Jo ta patrzyć na nich nie moge... Pogany, psiejuchy... Słyszołeś, Niwiński, jak ten ich oficer komenderował? Tygrysim głosem cosik zawył! I że oni to to rozumiejo!
— Komenda wojskowa, jak łacina kościelna, polega na tem właśnie, żeby jej nikt nie mógł zrozumieć! — rzekł filozoficznie Niwiński.
Ale i kapitan się krzywił.
— Krew czuje wroga! — odezwał się po dłuższym namyśle.
— Jaka tam krew! Mówisz, jak carski oficer, a ten — jak moskalofil. Nie może Japończykom darować, że Moskali stłukli...
— A żebyś se wiedzioł! — przyznał się misjonarz — Zawsze Moskal, choć cholera drań, bliższy mi od tej żółtej małpy azjatyckiej. Z Moskalem się przynajmniej dogadam.
— O, nie, możesz sobie pogadać, ale nie dogadasz się nigdy.
— Niech bedzie i tak!
Wracając wieczorem do domu spotkali na moście bataljon Kanadyjczyków. Żołnierze w płaszczach w kratkę i w płaskich angielskich czapkach, szli jak stado baranów, gwiżdżąc, śpiewając i zaczepiając przechodniów. Wygląd mieli mocno zbolszewiczały.
— Podejrzanie ci nasi sojusznicy wyglądają...
— Jedyni Japończycy! — mruknął Niwiński — To jest armja... I oniby potrafili... Ale im nie pozwolą... I im nie wypada... Ażeby znów dla drugich kasztany z ognia wyciągali, na to są za mądrzy... Toby mi wyglądało beznadziejnie...
— Zaczekajmy na Francuzów — rzekł kapitan.
W parę dni później odbyło się uroczyste przejęcie polskiego bataljonu irkuckiego przez Polski Komitet Wojenny.
Po przemówieniu Niwińskiego, który oznajmił żołnierzom, że przestali być bataljonem irkuckim, a stają się oddziałem armji polskiej, niezależnej i sojuszniczej, równouprawnionej z wszystkiemi armjami koalicji, a znajdującej się pod rozkazami Hallera, bataljon wymaszerował na dziedziniec kozzarowy, gdzie miała się odbyć defilada.
Piękny poranek jesienny świecił srebrnym szronem, jaśniał błękitem, migającym świetlistemi linjami. Na słonecznym dziedzińcu połyskiwały amaranty i białe orzełki i tam, gdzie jeszcze niedawno zezowaty i ospowaty „diad’ko“ kolbą karabinu uczył półdzikich chłopów tajemnic rosyjskiej „szagistyki“, rozlegało się polskie:
— Baczność! W lewo — patrz!
Patrząc na połyskujące w oddali zimne wody Angary, Niwiński przypomniał sobie, że kiedyś był w Irkucku Piłsudski.
— Czy przypuszczał kiedy, że może nadejść czas, w którym na podwórzach koszar rosyjskich na Syberji musztrować się będą bataljony polskie? Urzeczywistniły się najzuchwalsze, wprost nieprawdopodobne marzenia...
Mniej przyjemna była wieczorna „konferencja ze „sopłeczeństwem“ irkuckiem. Stanowisko „sopłeczeństwa“ streszczało się w pretensji, iż Polski Komitet Wojenny zawiązał się i pracuje bez pozwolenia Irkucka. Wołano o „rząd”.
— Warcholo! Warcholo! — rozpaczał „misjonarz“.
— Niech sobie! — uspokajał go Niwiński — Im dalej od frontu w głęboki tył, tem większy oczywiście smród. Bądź co bądź — dowiedzieliśmy się, jak rzeczy stoją, a po to nas wysłano.
Ale i ze Wschodu przyszły wieści, z których łatwo można się było domyśleć, jak tam „rzeczy stoją“.
Komitet charbiński telegrafował do Irkucka!
— Donieście Polskiemu Komitetowi Wojennemu i majorowi następująco: Pertraktacje z upełnomocnionymi przedstawicielami sojuszników prowadzi Polski Komitet Narodowy w Charbinie w kontakcie z komitetem paryskim i waszyngtońskim. Komitet Narodowy domaga się po pierwsze: Niezwłocznego ogłoszenia Polski państwem niezależnem ze zjednoczeniem wszystkich ziem polskich i dostępem do morza. Po drugie: zupełnej niezależności i eksterytorjalności armji polskiej. Po trzecie: ubezpieczenia kalek i rodzin żołnierzy. Odpowiedni akt ma być opublikowany. Sojusznicy rozpatrują nasze propozycje. Wasze umowy nie gwarantują niezależności Polski, oddają armję pod obcą komendę. Komitet Narodowy nie dopuści do podobnych kompromisów kosztem Ojczyzny i armji, wszelkie kompromisowe umowy uważa za niebyłe apeluje do patrjotyzmu Polskiego Komitetu Wojennego póki jeszcze czas, w przeciwnym razie cała odpowiedzialność przed Ojczyzną i Narodem za ewentualne następstwa spada na Komitet Wojenny.
— Tośmy się doczekali! — jęknął „misjonarz“ — I cóż teraz będzie?
— Nic.
Niwiński wyjął z kieszeni litografowany świstek — organ Komitetu Charbińskiego.
— Oto list otwarty tych panów, list do Lednickiego, zaś w nim zdanie: — Szczycimy się tem, że udaremniliśmy w zarodku wszelkie próby organizowania zbrojnych oddziałów polskich na Syberji. — Patrz, czytaj własnemi oczami.
„Misjonarz“ osunął się na stołek.
— W imię Uojca i Syna i Ducha świętego — to zdrajcy!
— Nie, to tylko krętacze, geszefciarze chińscy — rzekł Niwiński.
A widząc osłupiałą minę „misjonarza“, roześmiał się i potrząsnął nim mocno.
— Zbudź się, człowieku! Przecie oni niczego nie zdusili! Dywizja polska na Syberji stoi!
— Ty ich lekceważysz, a oni mogą nam dużo jeszcze nieprzyjemności narobić!
— Pewnie że mogą. Ale na tem nie zależy. Kazano nam robić tu wojsko — zrobiliśmy, cośmy mogli. Teraz niewątpliwie nad całem wojskiem obejmą komendę Franzuzi — zadanie nasze z tą chwilą właściwie się kończy. Więc cóż mnie może obchodzić komitet charbiński?
— Obawiam się tylko, żeby oni nie narobili jakich intryg u sojuszników i nie odepchnęli nas od wojska...
— To bardzo może być, tem bardziej, że wojsko nasze będzie się chciało z pod naszej władzy wyzwolić... Wojsko nie chce żadnego komitetu, wojsko chce jenerała...
— Jakto? To my będziemy robić, a drudzy mają z tego korzystać?
— Ażebyś wiedział. I dobrze będzie, jeśli nas za to, cośmy zrobili, nie sponiewierają...
Wtem przyszła fatalna wieść: Samara padła!
— Co teraz będzie z dywizją? — zaniepokoił się Niwiński.
W wagonach misji zakipiało. Poleciał do urzędu telegraficznego Bilikiewicz ze stosem depesz.
Jeden tylko kapitan nie niepokoił się.
— Już wy się o nich nie bójcie! — uspokajał — Na wiele ja wiem, tam rozwiedka pierwszej klasy w promieniu trzystu wiorst. Bądźcie spokojni!
— Ej, kapitanie, ty wiesz coś więcej! Gadaj — bo zawrócę! — groził Niwiński.
— Nu, nu, oni już w drodze są od kilku dni! Jadą do Nowomikołajewska. Miałem depeszę.
Ale przyszła i dobra wiadomość. Oto Omsk donosił, iż rosyjskie ministerstwo wojny wydało rozporządzenie, mocą którego wszyscy Polacy mają się zgłaszać do wojska polskiego. Polakom z innych oddziałów nie wolno nosić ani orzełków ani wogóle żadnych odznak polskich; mają oni być uważani za żołnierzy rosyjskich.
— Nu, teraz wyśmiejcie się z kitajskich szachrajów i ich szwadronu ułanów! — ucieszył się kapitan. — Ja tych ułan zaraz wyślę do Nowomikołajewska, a nie zechcą, to ja ten szwadron rozwiążę, ot i sztuka będzie! Dość wysługiwania się rosyjskim jenerałom.
— Jednakże Czesi dotrzymali słowa! — stwierdził z zadowoleniem „misjonarz“.
Niwiński westchnął.
— Wyjąwszy drobne nielojalności — rzekł — dotychczas Czesi nas nie zawiedli. Gdyby nie oni, nie zrobiliśmy tu nic. Jakbym ja chciał, żeby Polacy przekonali się, iż z Czechami można pracować. Jak silną mielibyśmy wtedy w Europie pozycję...
Ruszyli dalej, w drogę do Charbinu.
Był wczesny ranek, gdy Niwiński się zbudził i swoim zwyczajem spojrzał w okno przy łóżku.
Ujrzał w niem coś, czego w pierwszej chwili nie zrozumiał. Pod wagonami falowała jakaś mgła bezbrzeżna, ciemno-niebieska. Co to? Czy chmury tak nisko zstąpiły? Ależ nie! To woda! Bez końca, ginąca, jakby rozpuszczona w mgle rannej, faluje żywa woda, ledwo budząca się ze snu nocnego.
Bajkał!
Udało się Niwińskiemu podpatrzeć Bajkał przed wschodem słońca — szaro-niebieski zamglony, senny, tajemniczy. Widział mgły, zrywające się z jego falującej lekko powierzchni, widział skały dzikie, poszarpane, w zamyśleniu zapatrzone w jezioro. Zwolna wstawało słońce, zaróżowiło wody, chlusnęło na nie szkarłatem i złotem i wkrótce rozgorzał błękitny cud ogromnego jeziora.
Na górach, na polach leżał już tu i owdzie śnieg, wszędzie srebrzył się szron, ale roślinność jeszcze nie zniknęła. Zeschłe i żółte trawy, krzowie, chwasty złotem obramowaniem obejmowały jezioro, błękitne jak pogodne niebo. Na brzegu malowniczemi grupami rosły piękne sosny lub pojawiał się stromy wąwóz, przez który, za tem morzem jasnoniebieskiem, widać było blado-żółte lub siwe w mgle góry.
Niwiński otworzył okno.
Wpadł do wagonu prąd powietrza, chłodny lecz czysty, orzeźwiający jak górska woda.
— Co to? Szyba się zbiła? — mruczał Curuś, naciągając kołdrę na głowę.
— Nie, Curuś, to Bajkał.
— E? Co ty mówisz? — krzyknął uradowany chorąży, zrywając się na równe nogi.
Stanął jak wryty i jego zmęczoną, szarą twarz rozjaśnił uśmiech zachwytu.
Pociąg jechał powoli i cicho. Zrzadka tylko szczękały dźwięcznie koła. Słychać było szeroki oddech jeziora i rytmiczny, muzykalny szum fal, płynących ku brzegom.
— Cały świat jest piękny! — mówił chorąży. — Ale w niektórych miejscach tyle jest — powiedziałbym — uczucia, że na ich widok człowiek znów staje się dzieckiem i zaczyna wierzyć w Boga.
Droga szła tuż nad brzegiem jeziora kilkumetrowym pasem ziemi u stóp wysokich, dzikich gór. Cały dzień jechali tak brzegiem Bajkału, wpatrzeni w jego srebrno-błękitne wody, od których jasno było w wagonie, w oczach i w duszach.
Na jakiejś większej stacji za Irkuckiem ujrzeli silny posterunek Japończyków. Mali, lecz barczyści żołnierze z ciemnemi twarzami, podkreślonemi naiwną bielą futrzanych kołnierzy, otaczali pociągi gęstym kordonem. Szerokie ich bagnety błyszczały w słońcu, jaskrawa czerwień na mundurach świeciła jak krew i ogień. Do nowego pociągu wysypała się ze stacji garść żołnierzy z oficerem. Żołnierze otoczyli pociąg, oficer z tłumaczem i podoficerem rewidował pociąg.
Niwiński nie zwracał na to uwagi. Przejeżdżał już granice różnych i rozlicznych republik i z doświadczenia wiedział, że nietykalność misji wojskowej szanowano. Ale Curuś uczuł się obrażony tem, że Japończycy śmieli przy „jego“ wozach postawić wartę i czemprędzej wystawił własne posterunki. Bilikiewicz i Karpiński, „ciężkozbrojni”, wypadli przed wozy i stanęli na stanowiskach z bronią u nogi, z długiemi bagnetami, sięgającemi im oczu.
Żołnierze polscy i japońscy stali naprzeciw siebie, przypatrując się sobie i mierząc się wzrokiem — Polacy smukli, wyprostowani, swobodni i pańscy w poczuciu wyższości swej białej rasy, Japończycy przysadkowaci, na obcym gruncie niepewni siebie i sztywni w europejskich mundurach. Ale żołnierze, jak żołnierze: Stojąc naprzeciw siebie zaczęli rozmawiać — ten po polsku, tamten po japońsku, a pomagając sobie rękami.
— Ruski? Ruski? — pytał Japończyk.
— Kusz, ty idjoto żółty! — zirytował się Bilikiewicz i zaczął gwałtownie trząść przecząco głową — Nie żaden ruski, tylko Polak! Polak — rozumiesz?
— Czik? Czik? — indagował żołnierz Mikada.
— Gadaj z nim! Co za bałwan! Czy oni w Japonji wszyscy tacy są? Nie Czech, nie! Polak! Nie widzisz orzełka?
I pokazał mu znak na czapce.
Japończyk, ujrzawszy przez okno w wozie kogoś nieubranego i leżącego, pomyślał, że to może jadą ranni. Zrobił ruch, naśladujący pchnięcie bagnetem, jęknął, przechylił głowę, udając, że leży i śpi, a potem z pytającą miną wskazał na okno.
Bilikiewicz zrozumiał i roześmiał się.
— Nie, nie ranny, ty chorobo jedna, nie. My jedziemy do Władywostoku.
Naśladując lokomotywę, zrobił parę razy „pyf, pyf, pyf“, machnął ręką ku wschodowi a potem rzekł:
— Giejsza!
Tu zaznaczył sobie dłonią na piersiach wydatny biust i zrobił nieprzyzwoity ruch.
Teraz obaj wybuchnęli głośnym śmiechem.
— A-ha! A-ha! — mruczał Japończyk — Giejsia! Giejsia!
— Widzisz, ścierwo, że rozumiesz po polsku! — cieszył się Bilikiewicz — A udajesz głupiego.
Przyszedł oficer z tłumaczem.
Rzuciwszy okiem na kunsztownie przerobiony wagon — ukłonił się.
— Polskij wojennyj komitet! — obwieścił Curuś tłumaczowi.
Oficer przysiadł, puścił parę z ust i wyszedł.
W drzwiach rzucił wartom jakieś słówko.
Stojący naprzeciw Bilikiewicza żołnierz widocznie się ucieszył.
— Porando! Porando![20] — wołał, uśmiechając się przyjaźnie.
A potem dotknął palcem orzełka na czapce.
— Porando! — powtórzył.
— Niech ci będzie „Porando“ — zgodził się Bilikiewicz.
Zaś żołnierz zahaczył o siebie dwa wielkie palce obu rąk, szarpnął niemi mocno, jakby chcąc ukazać nierozerwalność łańcucha, i oświadczył z promieniejącą miną:
— Nippon — Porando — brotbers[21]
Nie mógł wytrzymać dłużej chorąży Curuś. W wysokich butach świecących, w wyszywanym amarantem frenczu i z rewolwerem u pasa wyskoczył przed wagon, aby „porozmawiać“ z Japończykami. Wnet też pospieszył do niego podoficer japoński z książeczką w ręku. Książka miała tekst japoński i rosyjski. Japończyk pokazał w niej Curusiowi palcem jakieś pytanie. Chorąży zrozumiał, o co idzie, i zaczęli żywo rozmawiać palcem na książeczce. Wkrótce otoczyła ich gromada żołnierzy japońskich, którym podoficer od czasu do czasu komunikował treść rozmowy.
I tak się przecie dogadali.
Od tej stacji, t. j. prawie od Bajkału dalej na wschód, cała linja była już obsadzona przez wojska japońskie.
— Nieźleby wyszli na wielkiej wojnie — irytował się „misjonarz“ — gdyby za zbombardowanie kilku pustych portów niemieckich dostali całą Mandżurję i Syberję aż po Bajkał!
Coraz częściej spotykali eszelony a co więcej — wojskowe składy japońskie, ogromne stosy najrozmaitszych materjałów, przykryte i obszyte z wszystkich stron lśniącemi, żółtemi matami z trawy. Wyglądały te składy przy stacjach jak złote góry a ich ogrom i solidny wygląd budziły zazdrość w Polakach. Tu widziało się organizację na wielką skalę i wielkie środki.
— Cóż chcecie! — wykrzykiwał „misjonarz“ — Państwo porzundne jak sie patrzy, cysarstwo! Może se na taki zbytek pozwolić!...
Żołnierze zrobili dobre wrażenie. Byli czyści, zaś przedewszystkiem zachowywali się bardzo przyzwoicie. Nie było krzyków, ryków i pisków żołnierzy rosyjskich, nie było nieprzyzwoitego rozwalania się przed stacjami, brutalnego popychania i bezustannego gonienia to po chleb biały, to po wrzątek. Japończycy siedzieli w swych wagonach cicho, kucając na matach i rozmawiając. Co wyglądało komicznie, to że nie będąc na służbie, chodzili wciąż w rozsznurowanych trzewikach, które, stosownie do swego zwyczaju narodowego, wchodząc do wagonu, zdejmowali.
Zaś tu i owdzie pokazywały się grupy dziwnych żołnierzy w zielonych mundurach rosyjskiej straży pogranicznej, draby o paskudnych mordach, mieszańcy mongolscy albo też wprost stepowi Mongoli. Wyglądali dziko, ale nawet cieniowi oficera zdaleka już oddawali cześć, robiąc mu front i salutując z nabożeństwem.
Byli to żołnierze słynnego ze zdzierstw i okrucieństw watażki atamana Siemionowa, utrzymywanego przez Japończyków, a który grasował głównie w zachodniej Mandżurji i Mongolji.
Był to właściwie obraz szalonego poniżenia i upokorzenia: W Moskwie i Piotrogrodzie Łotysze, nad Wołgą i w Jekaterynburgu Czesi, na Syberji Polacy, Serbowie, Rumuni, w Irkucku Japończycy i Kanadyjczycy, Murman, Archangielsk, Władywostok, Odesa w rękach cudzoziemców, a prócz tego wieczne „raidy“ czambułów bandytów wojennych, jak Dutow, Annienkow, Siemionow i nad Amurem Kałmykow — a mimo to czuło się, że to wszystko nie jest poważne i do niczego właściwie nie prowadzi. Kto chciał, rządził się, jak mu się podobało, w tych poczynaniach jednak, niesolidnych, pośpiesznych, doraźnych była jedna myśl; właściwa wszystkim:
— Korzystajmy ze sposobności póki czas, bo potem „oni“ opamiętają się i będzie zapóźno.
Zaś „oni“, w niezgrabnych, ogromnych, miesiącami nieczyszczonych buciarach, wytartych marynarkach, z pod których wyglądały czerwone rubachy, z plugawemi brodami i bochnami chleba pod pachą, ociężali, senni, w oszołomieniu patrzyli, nie rozumiejąc, ale patrzyli jak na niedorzeczną, zwarjowaną jakąś komedję, złudę szatańską, która tak zniknie jak przyszła.
Jechali strasznym jakimś krajem, pustynnym, posępnym, żałosnym w jesiennem obumieraniu. Już się ani wstawać, ani nawet w okno patrzeć nie chciało.
Niwińskiemu było niesłychanie smutno. Po długich rozmowach z kapitanem doszedł do przekonania, że wojsku zagraża rozłam pomiędzy oficerami, którzy, podzieleni na odrębne partje wojskowe, niestrudzenie przeciw sobie intrygują. I znowu: Przysłani przez Hallera oficerowie wraz z oficerami legjonowymi, nie znając zupełnie stosunków, nie orjentowali się ani w zagadnieniach rosyjskich, ani nawet co do własnych ludzi, którzy w Rosji już kilka lat spędzili, więc czekali tylko na Francuzów, niedowierzając Czechom i nie umiejąc zawiązywać z nimi bliższych stosunków. Oficerowie austrjaccy, którzy dotychczas siedzieli w obozach dla jeńców i zgłaszali się najpóźniej, rościli sobie wysokie pretensje, nie mieli wyobrażenia o tem, co dawniej robiono, co się na świecie dzieje, co ich czekać może. Francuzów nie znali, a Czechów nienawidzili. Wreszcie oficerowie rosyjscy, przeważnie sztabowi, za nic mieli legjonowych i austrjackich oficerów, w Czechów nie wierzyli, a w głębi ducha marzyli o współpracy z Rosjanami, wraz z nimi ciesząc się myślą o odwecie nad bolszewikami, i gotowi do walczenia choćby pod carskiemi sztandarami.
Kapitan, jąkając się i z trudem dobierając słów, opowiadał i wykładał z uśmiechem, jak gdyby referował zawiłą a dowcipną partję szachów. Idea, wojsko, jego cele, jego przeznaczenie, wszystko znikło, — powstały tylko szanse poszczególnych partyj i ich taktyka. Kapitan wierzył w taktykę sztabowców rosyjskich: Unikanie otwartego stawiania sprawy, tajna organizacja i solidarność, na zewnątrz uległość, zupełny spokój, w rzeczywistości żelazny opór, powolne opanowywanie wszystkiego i przygotowywanie faktów dokonanych, z których możnaby wyciągnąć korzystne dla siebie konsekwencje. A wojsko? To był rydwan, który ku sławie miał powieźć zwycięzcę. To, że żołnierze będą się bili, zabijali i umierali — to sprawa nawet nie czwartorzędna, to wogóle nie wchodzi w rachubę.
Niwiński słuchał bardzo pilnie, patrząc kapitanowi głęboko w oczy. Ten młody oficer mówił szczerze i nie zdawał sobie sprawy z okropności tego wszystkiego. Mówił jak carski oficer — nie, mowił tak, jak zawsze i wszędzie mówić będzie oficer sztabowy, specjalista, fachowiec, dla którego niema żołnierza — człowieka, a jest tylko aparat, który on chciałby jak najlepiej opanować. To mówił stary, europejski militaryzm. Powiedział to kapitanowi.
— To trudno! — uśmiechnął się sztabowiec — Militaryzm będzie zawsze taki sam! Armia się nie zmieni!
— Mylisz się! — zaprzeczył Niwiński — Stary militaryzm jest już złamany. Armja nowa musi być armją demokratyczną, składającą się z żołnierzy uświadomionych, inteligentnych, z wolnych obywateli, inaczej nie wytrzyma wojny, nie opanuje techniki. Patrz na Czechów.
Kapitan przerwał z grymasem lekceważenia.
— To nie jest żadna armja! Oni chcą mieć armję, niby mają ją, mają wszystkie instytucje, ale nie wiedzą, jak się to robi.... Niema u nich organizacji, bo oni się na organizacji armji nie znają, nie umieją nic... Nie mają oficerów sztabowych... Mnie wcale Czesi nie imponują...
— Nie idzie o to. Oczywiśie, w organizacji naśladują Austrjaków i Rosjan, ale widzisz — oni starają się wytworzyć swoją własną dyscyplinę...
— Wielkie rzeczy! To głupie „bracie!“ To nie jest jeszcze żadna „nowa dyscyplina“ —
— A przecie rzecz, która dziś jest zupełnie naturalna, była nie tylko nowością, ale ideowym fundamentem legionów Dąbrowskiego: Oficerem w legjonach mógł być nie tylko szlachcic, ale i mieszczanin i chłop... Zasada demokratyczna, rozszerzenie armji na cały naród, pierwszy krok do stworzenia armji narodowej...
— Armja powinna być tylko dobrze zorganizowana! — żachnął się sztabowiec — Reszta to tylko dla zabicia czasu, dla propagandy. Daj mi dobrych oficerów, to ja ci z murzynów zrobię pułk Krakusów.
Po drodze przyłączył się do misji oficer werbunkowy, objeżdżający linję.
Stary „legun“, Piłsudczyk, z ledwie widzialnemi na rękawie dwoma srebrnemi paskami, od długich już tygodni włóczył się po Syberji, zakładając punkty zborne, agitując i zbierając żołnierzy.
Jadł, co Bóg dał, sypiał byle gdzie, przeważnie w ciepłuszce, ale z uporem mrówki szedł wciąż przed siebie i robił, co mu kazano. Jego chłopska twarz była wymizerowana, pożółkła, ale jasno-niebieskie, mazurskie oczy jaśniały zadowoleniem, gdy opowiadał o rezultatach swej pracy. Zacierał swe wielkie dłonie i klaskał w nie, jak zawodowy klakier, jadł z apetytem aż jęczał i, parząc się gorącą herbatą, rozmawiał z Niwińskim.
— Więc jak ja obliczyłem, a mogę chyba wiedzieć najlepiej, punkty zborne dostarczyły majorowi około dwunastu tysięcy ludzi!
— A on się nawet do siedmiu nie chce przyznać... I utrudnia nam przez to sytuację, bo jakże my możemy żądać dla dwunastu tysięcy, jak trzeba, kiedy on wykazuje tylko siedem! Nie, to jest obrzydliwe z tymi wojskowymi — zawsze kręcą!
Pokazały się jakoweś góry, naprzód płaskowzgórze szerokie, posłynne, potem grzbiety, lasem czarnym zarosłe. Nie były to góry ani tak strasznie wysokie, ani tak dzikie, a jednak na całym krajobrazie leżało piętno takiej melancholji, iż mogło się myśleć, że się jest w zakątku, twórczą ręką ludzką jeszcze nietkniętym.
To też i miny pasażerów, gdy na jakiejś małej stacji wysiedli nogi rozprostować, nie były zachwycone.
Przechadzając się koło pociągu, Niwiński usłyszał na lokomotywie dziwnie zwierzęcy skrzek połączony z piskiem. Podniósłszy oczy, ujrzał, jak maszynista bije palacza chińskiego. Żar z pieca lokomotywy odbijał się czerwono w skórzanej kurtce robotnika, niby wszmelcowanej zbroi, podczas gdy lekko ubrany Chińczyk miotał się na grudach węgla jak tobół brudnych szmat.
— Czegóż go bijecie? — wstawił się Niwiński.
— On Kitajec, jewo bit' nada! — odpowiedział poważnie maszynista.
Napróżno tłumaczył sobie Niwiński, iż rozlegający się z małej, białej stacyjki szeroki widok jest piękny, że czerwień zachodzącego słońca ożywia go i że wychowane tu dzieci zawiadowcy stacji cuda mogłyby opowiadać o nieznanych dziwach tej martwej na pozór krainy.
— Ale ostatecznie i o kryminale romanse pisano, a przecie co kryminał to kryminał! — zakonkludował.
Nie, to nie było ponętne. Zawiadowca takiej stacyjki między Irkuckiem a Charbinem to drugi latarnik... To męczennik cywilizacji, bo ktoś przecie na tych stacjach siedzieć musi.... w takiej głuszy, w takiej dziczy... Co widzi? Czasem wojsko, a przeważnie chłopstwo, grubych ludzi w futrach i pijanego maszynistę, bijącego po mordzie chińskiego palacza...
Wreszcie góry zostały sforsowane i pociąg zaczął lecieć serpentyną w dół.
Ściemniało się już, więc nic widać nie było, a jednak mimo to czuło się pod sobą a raczej przed sobą szeroką, wygrzaną słońcem dolinę. Robiło się coraz cieplej, a krzyk i szwargot na małych stacjach świadczył, iż pasażerów jest dużo, czyli że pociąg wjechał w kraj gęsto zaludniony a zatem uprawny i żyzny. Ale wyglądać przez okno nie można było, bo z komina lokomotywy, opalanej drzewem, sypały się niezliczone roje czerwonych iskier. To po tej, to po tamtej stronie wagonu, niby czerwony warkocz komety, leciały ognie.
— To już Mandżurja. Jesteśmy na terytorjum chińskiem.
— Czyli, że bolszewicy nie mają tu do nas prawa? — zapytał chorąży.
— Jużci że nie!
Curuś odetchnął.
Tak. Nareszcie. O to szło. Raczej na terytorjum chińskie, terytorjum mandarynów i „fudziadzianiów“ — niż pod panowaniem bolszewickiem! To była myśl zasadnicza. Byle się wydostać — jedni tak, drudzy kupą, jako wojsko...
— Jabym się wcale nie dziwił, gdyby nasza dywizja skoczyła wprost do Mandżurji — dodał Curuś — Po cholerę nam bić się pod jakiemiś Irkuckami...
Na drugi dzień stanęli w Borzi, małej stacji, wówczas kwaterze Siemionowa. Stacja była w rękach Japończyków, którzy jednak z trudem dawali sobie radę z powikłanym ruchem i tłumami pstrej publiczności. Krążyły wśród niej patrole śniadych żołnierzy w białych lub popielatych „boa”, z płomieniami szerokich bagnetów nad głowami, ale żołnierze ci byli niemi — z nikim nie mogli się porozumieć. Zaś na stacji aż się kłębiło od „międzynarodów”, latających od naczelnika ruchu do biura telegraficznego i nawołujących się we wszystkich możliwych językach od mundurów amerykańskich, angielskich, czeskich, francuskich, chińskich, nawet włoskich. Opodal widać było wielką okutą lokomotywę pancernego pociągu z napisem „Siemionow“ — a tuż kręciło się kilkunastu zbójów tego watażki — rosłych miedzianotwarzych Mongołów w zielonych mundurach straży pogranicznej. Gęby były paskudne, ale dyscyplina snać żelazna, bo za zbliżeniem się lada oficera „Siemionowcy“ zrywali się, stawali frontem i salutowali, wyciągnięci jak struny. Zaś między tym całym karnawałem wojennym włóczyli się Mongoli i Burjaci, nomadzi o płaskich, miedzianych twarzach, ubrani w sute pstre wojskowe chałaty, mycki, kształtu przestylizowanych turbanów i miękkie wysokie buty bez obcasów.
— Jaki tu gwar, jakie życie! — cieszył się Curuś.
Niwiński rzucił okiem dokoła.
Kraj był płaski, zarosły żółtym gaoljanem i trawą, dokoła otoczony szaro-żółtemi wzgórzami.
Nad tem przecudnie błękitne niebo jesienne. Koło stacji kilkanaście nędznych lepianek z gliny, a na każdej na płótnie niebieski napis „Wino“ — bo w Mandżurji nie obowiązywała przymusowa abstynencja. Oczywiście drzwi tych domów nie zamykały się; sprzedawano w nich głównie „chanżę”, to jest, chiński spirytus z prosa a także wina, przeważnie „portwajny“.
— Teraz tu gwar — zgodził się Niwiński — ale pomyśl co będzie, jak się ta zabawa skończy.
Stacja, step, kilka lepianek i kilkunastu Burjatów. W sam raz dla Jacka Londona.
Prawda, kraj był piękny, złoto-błękitny, w stepie widziało się niezliczone stada, strzeżone przez zadumanych, konnych pastuchów, stojących dwójkami jak na wedecie, nieruchomo, jak gdyby ich prócz bydła nic nie zajmowało, pociągało, zastananawiało życie stepowe, na stacjach „Żappo” zaopatrywał się w koguty i wieprzowinę, przekupnie chińscy obnosili cudne jabłka, gruszki, pomarańcze, „khaki“ japońskie, wreszcie było też wino, — ale przedewszystkiem dawał się odczuć nastrój pogodny, pozbawiony bolszewickiej ponurości, czy dzikiego rosyjskiego smętku, pełen życia i humoru. I tu byli biedni i bogaci, robotnicy w niebieskich bluzach i szarawarach, bici po mordzie przez maszynistów palacze, kupcy w sutych chałatach z bajecznego czarnego jedwabiu chińskiego, tłum twardy w ciepłuszkach i syta, uśmiechnięta, gładka elita w wagonach drugiej i pierwszej klasy, czuło się jednak, że tu każdy tem swem życiem się cieszy i każdy go na swój sposób używa, rad z tego, co mu się dostanie. Była to znowu atmosfera ludzi, nie menażerji.
Wzdłuż toru kolejowego ciągnęły się czarne, zwęglone szlaki. To sucha trawa zapalała się od iskier, padających gęsto z komina. Ale nie tylko w ten sposób powstawały w stepach pożary; podkładali je też umiejętnie ludzie, użyźniając w ten sposób grunta, i Niwiński widział siedem przechadzających się po stepie siwych kolumn dymu, drepcących w wesołym tańcu czerwonemi ognistemi stopami.
Zaś na południe od linji kolejowej — może sto pięćdziesiąt wiorst, — może dwieście — pełna tajemnic pustynia Gobi...
Znowu minęła noc — pociąg wciąż leciał tym złotożółtym krajem. Pokazały się szańce usypane przez Rosjan podczas wojny rosyjsko-japońskiej, mignęły czerwone wyłogi kilku kawalerzystów japońskich, sadzących przez wysoką trawę, błysnęły w oddali wody Sungari, pokazało się miasto, pierwsze domy — i naraz Niwiński krzyknął:
— Babylon! Babylon!
Czemu Babylon?
Pociąg jechał środkiem chińskiego miasta. Domy, choć inne od domów europejskich, przecie były domami o zasadniczych kształtach, ale ruch na ulicy! Niezliczone tłumy czarno, szaro lub niebiesko ubranych żółtych ludzi, mrowie gorączkowo ruchliwe, rozpędzeni, cienkonodzy „riksze“ — nie, jeszcze nie to wszystko na ulicy. Widać murarzy na domach, kupców i bankierów przed sklepami, stosy towarów, stoliki pełne pieniędzy, wszystko w masie swej entuzjastycznie skrzętne — tempo pracy, powiewanie różnobarwnych znaków cechowych i szyldów — miasto z „Tysiąca i Jednej Nocy!“
Wizja trwała ledwo chwilę i przepadła, ale Niwińskiemu było, jak gdyby nagle przez jakąś szczelinę spojrzał w nowy, nieznany sobie dotąd świat. Jak widmowo obce i jak konkretne, realne było to miasto, o które w tej chwili otarł się jego wagon, to odwieczne, niezmienne miasto chińskie, pracujące doskonale w swej płaszczyźnie kulturalnej, obojętne na przelatujące przez nie wieki jak na ten chrzęszczący żelaziwem pociąg...
Nareszcie pociąg wpadł na stację w zwykły bałagan rosyjsko-chiński, pomnożony jeszcze o bałagan wojskowy, bo oprócz paru wagonów misyjnych stał tuż na tupiku wojskowy eszelon włoski. Żołnierze w kusych oliwkowego koloru pelerynach iw pilśniowych kapeluszach z szerokiemi skrzydłami przechadzali się po peronie, szwargocąc żywo i wywijając króciutkiemi karabinkami.
— Jak Boga kocham, „makaroniarze“! — cieszył się Curuś. — Ale czy oni w tych mantylach i kapelusikach wytrzymają na Syberji, to wątpię!
— Ja wogóle wątpię, czy oni Syberję zobaczą! — rzekł Niwiński. — Wielkie państwa nie potrzebują się nawet bić, żeby wygrać. Wystarczy im postawić w ciepłym kąciku nikomu niepotrzebny pułk, kazać go żywić i płacić, a potem na tej podstawie znowu rączkę po jakąś ozdobną wysepkę wyciągają. To nie to, co my!
— Ale skąd oni się tu wzięli?
Byli to oczywiście znowu wierni i wdzięczni poddani Najjaśniejszego Pana cesarza Karola, Włosi austrjaccy, jeńcy, którzy za przykładem innych „ludów austrjackich“ przyłączyli się do wojsk sojuszniczych. Główny ich punkt zborny był w Pekinie, gdzie ich organizowano, ubierano, uczono regulaminu włoskiego a często i języka. Jeden piękny pułk strzelecki z kompanją karabinów maszynowych i „Alpinów“ wysłano do Charbina. Najwięcej jednak imponowało czterech ogromnego wzrostu karabinierów w stosowanych kapeluszach z pstremi kitami i z długiemi pałaszami u granatowych fraków.
Byłoby w Charbinie nadzwyczaj wesoło, gdyby nie „kąferencje ze sopłeczeństwem“. A właściwie to nie było już „sopłeczeństwo”, lecz znakomicie zorganizowane towarzystwo udziałowe, składające się z różnych prezesów, dyrektorów i prezydentów, ludzi bogatych, znanych, zajmujących wysokie stanowiska, a wpływami swemi sięgających niemal Syberji zachodniej. W swej podróży na Wschód Niwiński już w Omsku stykał się z przedstawicielami tej grupy, z których, nawiasem mówiąc, prawie wszyscy byli z nią materjalnie związani.
Teraz miał się zetknąć z centralą organizacji.
Czego ci ludzie chcieli, do czego dążyli? Trudno byłoby powiedzieć, że ideały polskie dla nich zupełnie nie istniały, z drugiej strony jednak przeważało wśród nich zdanie, że triumfem sprawy polskiej będzie triumf ich ambicyj osobistych. Co się działo na Zachodzie Rosji, co się działo na całym świecie, to ich nie obchodziło. Wszyscy organizowali wojska — więc i oni pragnęli zorganizować własną „Armję Wyzwoleńczą” i w tym celu zaczęli starać się u Francuzów o odpowiednie legitymacje. A Francuzi dali im je. Wobec tego Charbińczycy postanowili „w stosownym czasie“ przystąpić do sporządzenia spisu ludności polskiej w Mandżurji, następnie „w odpowiedniej chwili“ rozpisać pobór rekruta, „w danym razie“ przeprowadzić go.
— Ci znów chcą organizować wojsko, jak gdyby byli w głębi Gobi i mieli sto lat przed sobą! — śmiał się Curuś.
Dla świętej zgody można im było pozostawić ich tytuły i „autonomję” w granicach Mandżurji, szło jednak o to, aby, zanim swój „spis ludności“ przeprowadzą, pozwolili ustanowić w Charbinie punkt werbunkowy i delegata Polskiego Komitetu Wojennego, zależało bowiem na tem, aby móc przez Charbin utrzymywać łączność z Władywostokiem a odległym od niego o tydzień prawie jazdy Irkuckiem. Prócz tego na wypadek przesuwania wojsk polskich na wschód większe stacje wojskowe i pewne organizacje były niezbędne.
„Wyzwoleńcy“ nie pozwolili.
— Oni widzą, że my mamy słuszność! — skarżył się Niwiński przed kapitanem. — Sami powiedzieli, że gdy my robiliśmy wojsko, oni robili papiery — a dla ambicji nie chcą ustąpić.
— Nic się nie bój! Wojsko sobie samo bez ich pozwolenia zorganizuje, co zechce! — uspokajał go kapitan.
— Ja wiem! Tylko, że to tak boli, gdy się widzi złą wolę... O, wygi stare! Nic nie zrobili, a mają legitymacje od Francuzów...
— A jeszcze rozgłaszają, że my jesteśmy bolszewikami! — wtrącił „misjonarz“.
— My?
— A jakże! A cóż ty se myślisz! To mi przecie jeden z nich wczoraj w uszy powiedział! Ażem ci sie krzyżem świntym przeżegnoł. My bolszewiki! Panie drogi, ady w naszym komitecie na ośmiu członków jest czterech narodowychdemokratów, jeden demokrata krakoski, jeden ludowiec a dwuch, dwuch ino —
Pokazał na palcach, któremi potrząsał przez chwilę.
— Dwuch tylko „pepeesów”, ale bardzo godnych ludzi...
— Toś liczył, cholero, partyjniku! Nie licz, przestrzegam, bo nas rozdzielisz!
— Ja ta tyż do tego w ty akcji większy wagi nie przywionzuje, ale dla samej ciekawości dowiadywałem się — i tak jest, jak wam mówie... A oni Ledniczycy, enkaenowcy zażarci!
Główną siłą kolonji charbińskiej była jej solidna zamożność, przedwojenna, niczem niezmącona burżuazyjna ciasnota myślenia i czucia i połączony z tem a tak charakterystyczny dla Polaków „tupet”, Wobec tych ludzi bogatych, mających konta bankowe, kopalnie złota, tereny rybackie u brzegów Oceanu Spokojnego, zaś agendy od Tomska do Pekinu i Szangaju, członkowie Polskiego Komitetu Wojennego byli niczem, „awanturnikami wojennymi“, ale ci „awanturnicy wojenni“ przychodzili z krajów, w których niczem byli już właściciele banków, kopalń, fabryk i lasów, a wszystko znaczyli ci — bezimienni często — którzy potrafili coś zrobić... Geszefciarze charbińscy nie mieli do czynienia z bolszewizmem, nie widzieli go, i choć wiedzieli o nim, uwierzyć nie mogli, aby ktoś śmiał stawać w drodze im, ludziom bogatym. Zaś druga strona wzruszała tylko ramionami, widząc tę bezpieczną ufność i wiarę w swą wyższość tak niesłychanie zakwestjonowanego już bogactwa.
— Tak i w kraju będzie, — przepowiadał Niwiński, — Szanowne stare „pryki“ złamią siłę nowej twórczości, sprowadzą ją do swych korytek i każą jej służyć swym celom...
— Nie godoj, nie godoj! Naród sie ocuci...
— Naródby się ocknął, gdybyś w każdem mieście ustawił kilka gilotyn i ciął, ciął, ciął to stare niemrawe cielsko. —
— Idźże... toby przecie bolszewicy zalali...
Ale Niwiński zapatrzył się gdzieś daleko w przestrzeń przed siebie i zaczął mówić:
— Moment był bardzo dobry, nastrój też... I my i żołnierze zrobiliśmy wszystko, cośmy mogli... Potem przyszli ograniczeni, rozpolitykowani lub intrygujący oficerowie, stanęli wpoprzek burżuje... Czego oni chcą — nie wiem. Za nimi i przed nimi banki — pozycje wypadowe... Jeden w Tomisku, jeden w Pekinie, jeden w Szangaju... Porozumieli się...
Dużo było gadania daremnego, dążeń do zgody, ustępstw ze strony misji, wreszcie po kilku dniach przelewania z pustego w próżne, Niwiński przerwał pertraktacje. Ponieważ komitet charbiński zasłaniał się wciąż Francuzami, Niwiński wolał jechać do Władywostoku i tam się z nimi rozmówić.
Powałęsawszy się po chińskiem mieście, kazali znowu przyczepić swe wagony do pociągu i pojechali znowu na wschód.
Przez noc kraj się zmienił, stał się znów dziki, skalisty, niegościnny, pustynny. Z nagich szarozielonawych wierchów jak gdyby się kurzyło światłością słoneczną. Było wprawdzie ciepło ale cicho, głucho, martwo i pusto. Wrażenie martwoty potęgowały jeszcze bardzo częste, obecnie zupełnie bezludne, małe letniska. Malutkie stacje, w lecie pewnie pełne mnóstwa lekko ubranych dzieci i kobiet, były ciche, okiennice dworków pozamykane i zabite deskami, ścieżki ogródków niezamiecione, zaniesione zwiędłemi liśćmi. I tych letnisk było coraz więcej. Nareszcie po prawej stronie pokazała się woda — rzeka, czy jezioro błękitne, niby Bajkał. I ta rzeka rosła w oczach. Pojawiło się na niej coś w rodzaju szarego głazu; ten głaz rósł zwolna i stawał się skałą; coraz większą i większą... Teraz woda dochodziła już prawie do plantu kolejowego... Na przystankach słychać było, jak woda mlaszcze po białym żwirze. W jednem miejscu Bilikiewicz, który jechał stojąc na stopniach wagonu, zeskoczył i, znęcony kolorem wody, zaczerpnął jej dłonią, aby się napić.
— Woda słona! — zawołał — To morze!
Wszyscy rzucili się do okien.
Coraz bardziej rozszerzała się błękitna odnoga morska, coraz potężniej rosła w jej środku skała, a na niej, niby biała kapliczka, latarnia morska... Już widać było, niby iskry srebrne, latające dokoła niej mewy... A dalej na drugim brzegu miasto, nad wodą i na skałach, niby wielki, biały w skale rzeźbiony amfiteatr... I w przystani statki, statki, statki bez liku...
Żołnierze wybiegali, kosztować wody... Ich srebrne orzełki i amarantowe otocze świeciły w słońcu.
— Patrz! — rzekł Niwiński do chorążego — Żołnierze polscy nad brzegiem Oceanu Spokojnego... Wielka rzecz... Niewidzialny Beniowski opuszcza przed nami banderę swego statku.
— A my — odpowiedział Curuś, śmiejąc się drapieżnie i mrużąc swe szare oczy — jakeśmy założyli pierwszy punkt zborny wojsk polskich nad Wołgą, tak założymy ostatni na linji kolei Syberyjskiej, nad morzem, we Władywostoku.
Roześmiał się głośno.
— Jak na dwuch biednych tułaczy bez stałego zajęcia, tośmy jednak i bolszewikom i naszym Najjaśniejszym Panom napsocili dość...
— Widzisz. A oni mówią: „Adin w pole nie woin.“[22] Oni nie doceniają człowieka.
Morze zniknęło.
Pociąg wjechał na dworzec.
Wysiadłszy z wagonu, Niwiński natknął się na Czeczka.
Czeczek, mimo wielkiej złotej belki i gwiazdy na ramieniu, nie pysznił się swą jeneralską rangą.
— Jak się masz, Niwiński! — zwrócił się do niego wesoło.
A podawszy mu rękę i pociągnąwszy go ku sobie, rzekł zcicha:
— Jak nam Niemcy dali „Drang nach Osten“, tośmy się aż nad Oceanem Spokojnym oparli.
Dziwnie wyglądała stacja we Władywostoku.
Cywilny żywioł zniknął z niej prawie zupełnie. Stacja zalana była misjami wojskowemi, sztabami, różnemi „krzyżami”, punktami werbunkowemi i eszelonami wojskowemi. Setki wagonów najrozmaitszego kształtu i pochodzenia tłoczyły się na „tupikach” a także zajmowały tory tak, iż lokomotywy z trudnością manewrowały w ciasnocie. Tu widać było przed wagonem jakiegoś watażki wartę honorową — z gołemi szablami w rękach dwuch kozaków w olbrzymich kudłatych papachach na niemniej kudłatych łbach — posterunki stojące po dwie godziny w pozycji „baczność”, znieruchomiałe, martwo w siebie wzajemnie wpatrzone, żywe pomniki bezduszności militaryzmu rosyjskiego, tam dokoła wozu wałęsali się ogromni nieogoleni Serbowie, ponurzy na pierwszy rzut oka, ale kpiarze cyniczni, wiecznie uśmiechający się pod wąsem. Wywijając krótkim karabinkiem jak hochlą, Włoch w obcisłym oliwkowym mundurze szwargotał po niemiecku z Czechem w rogatej i dziwnego kroju „calocie“, a patrzącego na to pomieszanie narodów i języków z miną pogardliwej wyższości, jak gdyby chciał powiedzieć: — „Sou to ale wszecko blbci, że jo? Tuż „diad’ka“ czy feldwebel rosyjski uczył swój pluton wśród progów kolejowych i szyn „marsza ceremonjalnego“ a tam znudzeni członkowie Imki grali na torze w piłkę. W wagonach jenerałów rosyjskich widać było różowe upudrowane i „rozkreślone“ twarzyczki, wyglądające z poza wielkich bukietów przepysznych kwiatów, w eszelonach muzyki uczyły się na gwałt narodowych hymnów sojuszników, wodzowie składali sobie uroczyste wizyty, zaś w innych miejscach, w wagonach nieznanych bliżej instytucyj zagranicznych, odbywały się podejrzane transakcje oraz werbunek robotników do nieokreślonych bliżej kolonij na nieznanych kontynentach w jakichś nowo odkrytych kopalniach. A wśród tego wszystkiego włóczyli się z koszami w rękach, w swych niebieskich luźnych strojach, wiecznie uśmiechnięci przekupnie chińscy, wywołując przenikliwemi drżącemi głosami:
— Ghusia! Ghusia! Pielsina! Pielsina!
A potem naraz gulgocąc:
— Jablka! Jablka! Jablka!
— My mamy szczęście! — klął chorąży Curuś — W Samarze codzień o czwartej rano zajeżdżała pod mój wóz lokomotywa i ryczała, jakby kto z niej pasy darł, w Jekaterynburgu stawiano nas stale przy warsztatach, gdzie lokomotywy naprawiano i wycie tam było, jakby sto wściekłych słoniów się darło, a teraz to piekło tu. Jakieś potwory wyją bezustannie, a prócz tego — o! — posłuchaj, posłuchaj tylko tego przyjemniaczka! Słyszysz?
W jednym z niedalekich wozów żołnierz orkiestry wojskowej wygrywał na tubie „Jeszcze Polska nie zginęła”. Basowe, strasznie łoskocące dźwięki huczały i grzmiały, jak lawina.
— Widzisz, jak się Moskaluszki uczą naszego hymnu narodowego? — uśmiechnął się Niwiński — To przecie ładnie! Czego chcesz?
— Ale ja w tym hałasie wytrzymać już nie mogę! Proszę cię, każ nasze wagony gdzie odstawić!
— I gdzież ja ci je odstawię, Curuś? Stoimy przecie na „tupiku“ świata! Tam dalej, za tym parkanem — morze, a te potwory co tak ryczą, to wielkie statki transoceańskie.
Istotnie, tuż obok była przystań „Floty ochotniczej”, której statki krążyły między Sachalinem, Japonją i Szangajem. Coraz zajeżdżał do przystani z wyciem jakiś kolos, a z szerokich wrót gmachu portowego wprost na tory kolejowe wysypywał się pstry tłum: kupcy z północy w swych przestromych lśniących „dochach“ reniferowych, obszytych u dołu pięknym ornamentem z białych i błękitnych kamuszków, niby księża jacyś biało ubrani Koreańczycy z przygłupiastemi minami i maleńkiemi oczkami, całe stada drobno kroczących, rozszczebiotanych, komicznie wypiętych Japoneczek, uprzejmi i dystyngowani kupcy chińscy, wysocy, brodaci policemeni bengalscy w żółtych lub niebieskich turbanach, krępi, szerocy Amerykanie o pospolitych, czerwonych pyskach, zasmęcone, guzowate kacapy. I to wszystko wprost ze statku wlewało się na stację, podobną do obozu wojennego raczej niż do stacji, pełnej ryku syren, metalicznego wrzasku orkiestr, huku lokomotyw i odgłosu komend w dwudziestu przynajmniej językach. Dwa razy na dzień przybywały też pociągi z zachodu i wysypywały na stacji „baganów“, żołnierzy i nowe „misje“. Uspokajało się to dopiero wieczorem, gdy w niedalekich koszarach japońskich trąby ponuro zaczynały grać capstrzyk.
Niemniej zwarjowane było miasto, z jedną jedyną właściwie, choć bardzo długą, biegnącą nad morzem ulicą, i z jedną jedyną większą przyzwoitą kawiarnią. Rozumie się, że wszystkie sztaby wszystkich reprezentowanych w Władywostoku armij nazwoziły dziesiątki własnych samochodów i szoferów, nie słuchających niczyich rozkazów, a ponieważ prosta i bardzo długa ulica Świetlańska doskonale się do jazdy nadawała, uganiano po niej z tak wyścigową i karkołomną szybkością, że często trudno było przejść z jednej strony ulicy na drugą. Uciekano przed temi krwiożerczemi wozami w panicznym strachu. W morzu wojskowych element cywilny ginął zupełnie. Wszędzie widziało się kepi, siwe paltoty i czerwone spodnie oficerów francuskich, małe czapeczki amerykańskie, czarne mundury marynarzy rosyjskich, żółtawych, drobnych strzelców anamickich w granatowych czapkach, strzelców alpejskich, zaś przedewszystkiem Kanadyjczyków, Szkotów w „khaki“ spódniczkach i Japończyków — a wszędzie wystawione były posterunki, błyszczące bagnetami i oddające oficerom cześć na różne sposoby. Cała ta masa wojskowych, w przeważającej swej większości bezczynna, dobrze płatna i szczęśliwa, że uniknęła frontów i przeznaczeń poważniejszych, włóczyła się po mieście lub jeździła po okolicy, bawiąc się, jak się dało.
Było wesoło.
Teren jednakże był bardzo trudny.
Miejscowe „sopłeczeństwo“ wraz z „Domem Polskim“ pozostawił Niwiński „misjonarzowi” i żołnierzom. Z Rosjanami nie chciał mieć nic wspólnego, jednakże należało się wywiedzieć, jak tam u nich rzeczy stoją. W sztabie czeskim, pracującym wraz z francuskim, można się było mniej więcej dowiedzieć o istotnych zamiarach Czechów i powoli wejść w kontakt z Francuzami. Co do Japończyków, wiedziało się wszystko bez pytania! Angażowali się aż po Bajkał. Ale jakie są zamiary Amerykanów i Anglików?
Zaczął tedy Niwiński chodzić do sztabu czeskiego — dzień w dzień. Był tam jenerał Czeczek, byli i inni znajomi, ludzie wpływowi — więc Niwiński prosił ich o broń i amunicję dla wojska.
— Sami nie mamy! — odpowiadali Czesi.
— A cóż sojusznicy?
— Sojusznicy są idjoci! Potrzebujemy broni, armat, amunicji i kożuchów — a wiesz, co oni przywieźli? Kalosze i czarne sukno na płaszcze dla uchodźców! Broń i wojsko mieli przywieźć! Nasi ludzie już się nie chcą bić, buntują się, mają tego dość! A „bagani“ się nie biją, tylko intrygują... Chcieliśmy im ułatwić zjednoczenie się i utworzenie jakiegoś jednolitego rządu, zwołaliśmy do Ufy naradę państwową, nawet Breszko-Breszkowska była...
— I prosloziłaś!
— To se wi! Ta baba musi beczeć. Nie pogodzili się. Teraz tu — to samo. Siemionow nikogo słuchać nie chce, doi Japończyków i kradnie na własną rękę. Kałmykow to samo. Chorwat jest bezsilny i wojska nie ma, a jenerał Romanowski, przysłany tu dla, utrzymania stosunków z sojusznikami, nas lekceważy i tylko z Francuzami kokietuje. Równocześnie — pomyszli si — transport przeznaczonych dla naszej armij samochodów, czterdzieści wozów — Siemionow ukradł. Tak at' nam werou nazada — pójdziemy z frontu...
— Że też Francuzi...
— Francuzi są jedyni, którzy tu chcą coś zrobić! — przerwał mu Czeczek. — Ale oni tak się dla siebie bolszewizmu boją, że przysłali tu samych monarchistów, ludzi skrajnie reakcyjnych i protegujących czarnosocieńców i monarchistów rosyjskich. Sam wiesz — z tem już daleko się w Rosji nie zajdzie...
— Jednakże — nie rozumiem tego wszystkiego, przecie tu mnóstwo wojska...
— Jest go dość, tylko że oni sami między sobą się kłócą... Anglicy pilnują Japończyków...
Amerykanie pozwolili Japończykom obsadzić kolej syberyjską, ale wyrzucają ich flotę z Amuru, który chcą sami kontrolować, a równocześnie chyłkiem pomagają bolszewikom...
— Jakto — pomagają im!
— Sprzedają im amunicję... Amerykanie zupełnie wyraźnie z bolszewikami sympatyzują...
— Więc co będzie?
— Czekamy na przyjazd jenerała Janina i naszego ministra wojny, jenerała Sztefanika. Jeśli się to nie zmieni, to my się bić nie będziemy.
A potem dodał szeptem:
— Wiesz, że Szwec nie żyje?
— Kto? Pułkownik Szwec?
— Tak.
— Padł?
— Nie. Sam się zastrzelił.
— Dla czego?
— Bo mu się pierwszy pułk zbuntował. Pomyśl — Szwec! Szwec! Tłumaczył im, przekonywał — „kluci“ nie chcieli słuchać — na znak protestu — zabił się.
— Poprostu — „harakiri“.
— Tak. Otóż widzisz...
Niedaleko gmachu sztabu znajdowała się kawiarnia, obszerna oszklona, z szerokim widokiem przez ulicę na morze. Weszło w zwyczaj, że koło południa szło się tam na parę kiełbasek z kapustą i szklankę czarnej kawy. Jaki taki oficer, nawałęsawszy się dość i napatrzywszy się stalowo błyszczącemu morzu, łodziom, statkom i gimnastyce na pancernikach, a wytrawiony ostrem słonem powietrzem, szedł czemś się ciepłem pokrzepić. Wpadali na czekoladę i ciastka Francuzi w swych czerwonych spodniach, przychodzili Amerykanie, zajadali się kiełbaskami Czesi i wkrótce kawiarnia pełna była sztabowców, jak się wkrótce pokazało, przeważnie ze służby wywiadowczej. Nawet ludzie cywilni, o tej porze przychodzący, mieli stosunki z różnymi ofenzywami i defenzywami, „razwiedkami“ i „kontrrazwiedkami“.
W krótkim czasie zapoznał się Niwiński z kilku Polakami. Był jakiś dziennikarz, adwokat z Warszawy, wymowny, ale trochę zanadto na wszystko się zgadzający, było dwuch oficerów, chodzących wprawdzie w mundurach rosyjskich, ale w służbie kanadyjskiej, był wreszcie jakiś kapitan amerykański, Polak, weteran z wojny hiszpańsko-amerykańskiej. O niejedno pytali, niejednego się Niwiński dowiedział. Tak pokazało się, że jenerał Paris uczył się w kolegjum jezuickiem, był gorliwym monarchistą i katolikiem. Tak też pokazało się, że pewien oficer francuski, którego Niwiński miał za wołobója lub boksera, to nie kto inny, jak praprawnuk oberżysty ale także potomek dzielnego jenerała kawalerji — książę Murat. Dowiedział się, że Anglicy założyli na jakiejś wyspie koło Władywostoku szkołę dla oficerów rosyjskich, że Władywostok cały jest za bolszewizmem i sowjetami, że Japończycy — choć bojów niby niema — wciąż ładują na statki zwłoki swoich zabitych żołnierzy a w szpitalu na Szeldenfelsie są ranni. Że zato jest poprostu wyścig kapitałów tych różnych sojuszników, którzy, korzystając ze spadku rubla, zakupują domy, tereny rybne, lasy, kopalnie, skupują skóry. Że prawie w każdym sztabie są oficerowie, którzy szabli nigdy nie nosili i nosić nie będą, ale zato są znakomitymi handlowcami... Że Amerykanie „wynajęli“ dla siebie wszystkie damy lżejszego prowadzenia się... Że oficerowie francuscy prowadzą spekulacje walutowe a prócz tego biorą wynagrodzenie za pośrednictwo od fabryk chińskich, pracujących na potrzeby wojsk... Potwierdzało się wszystko, co mówił Czeczek, ale oprócz tego mówiono też, że wojsko czeskie bolszewiczeje coraz bardziej. Francuzi? Francuzi chcą wszystkiem rządzić, ale nie mają zupełnie wojska, prócz jednego bataljonu strzelców anamickich i jednej kompanji marynarzy... Zaś wśród Moskali, odepchniętych od wszystkiego i lekceważonych, aż wre... Jakże to? Japonja bierze Sybir aż po Bajkał?
O Polakach nikt nie miał najmniejszego wyobrażenia.
Poszedł Niwiński do pułkownika francuskiego, szefa misji wojskowej.
Był to tępy, uparty, źle wychowany oficer, ograniczony lub udający głupiego, z długiemi, siwiejącemi wąsami i brwiami wiecznie zdziwionemi. Odrazu zajął pozycję wrogą dla P.K.W.
— My nic a nic nie chcemy mieć do czynienia z bolszewizmem — zastrzegał się — I wojsko polskie musi zerwać stosunki z Czechami!
Ostatecznie postanowiono odłożyć sprawę do powrotu jenerała Parisa, który miał wkrótce przybyć na powitanie przeznaczonego na dowódcę całego frontu wschodniego jenerała Janin’a. Wraz z nim zapowiedziano też przyjazd wybitnych polityków polskich.
— Kto przyjeżdża? — spytał Niwiński.
— Panowie Dmowski i Grabski.
„Misjonarz”, usłyszawszy tę nowinę, szalał z radości, Curuś chciał z żandarmami ćwiczyć „powitanie Dmowskiego“, układał ceremonjał, odezwało się też delikatnie „sopłeczeństwo“ propozycją obiadu. Niwiński też zrazu poweselał, ale potem znów stracił humor. Aż jednego dnia zerwał się.
— Mamy czekać, nie siedźmyż przynajmniej bezczynnie. Zorganizujmy we Władywostoku punkt zborny wojsk polskich.
Miejsce Czesi dali odrazu — obok swego punktu zbornego — w dzikich górach, daleko za mostem, w koszarach jakiegoś nieistniejącego już rosyjskiego pułku, w obrębie twierdzy. Żywność też. Mundurów niema. Broni też. Ale mundury Amerykanie mogą dać. I owszem Amerykanie mogą dać, pod warunkiem, że cała dywizja przejdzie pod komendę amerykańską. Kiedy — bo już Francuzi... A Francuzi nie mają. Mais ça ira, ça ira! Ależ kiedy ochotnicy nie mają się nawet czem przykryć, w górach zimno!... Trochę cierpliwości, dla całej dywizji zamówi się mundury w Szangaju.
— I zapłaci się rublami a franusie do kieszonki i za całą dywizję weźmie się prowizję! — myślał Niwiński z nienawiścią — A tymczasem, mimo że tamta dywizja jest, dopóki się jej zupełnie w pazurach nie ma, kilkunastu płaszczów ludziom dać się nie chce... Wiecznie to brudne skąpstwo — I'économie, la plus grande économie possible!
Ale Curuś się tak łatwo nie poddawał. Jego żołnierze mieli kożuszki — nowo przybyłym mogli dać swoje szynele. Co kto miał podwójnego — oddawał, koszule, buty, „rubaszki”, czapki i przecie, wbrew trudnościom, na ulicach coraz częściej zaczęli się pojawiać ochotnicy polscy.
W „sopłeczeństwie“ zrobił się rozruch. Urządzono wiec, z którego żołnierze wrócili tak podrażnieni, że Bilikiewicz, raportując Niwińskiemu, mimowoli zasypywał go wyzwiskami.
W nocy wpadł do wagonu Niwińskiego „omdlewający inżynier“, ze szkarłatnemi wypiekami na twarzy skutkiem gorączki, ale dumny i zadowolony. Z Bugurusłanu dywizja drapnęła w porządku, jest w drodze do Nowomikołajewska, w Nowomikołajewsku był zjazd „sopłeczeństwa“ i awantura. Oto podczas zjazdu przybył do Nowomikołajewska polski bataljon szkolny, który natychmiast zajął dla siebie na kwaterę „Dom Polski“ i mimo, że się w nim odbywały narady, zaczął się rozgospodarowywać. Na sali obrad zapanowała konsternacja, dopiero po kilku chwilach ktoś krzyknął: — Niech żyje wojsko polskie! — no i zgoda była.
— Najważniejsza rzecz! Przywiozłem tu swoim wagonem jenerała Parisa. Oczywiście, miałem czas wszystko dokładnie mu wytłumaczyć. Mówiliśmy z członkami komitetu charbińskiego, to znaczy, jenerał mówił, ja się nie odzywałem...
— No?
— To samo co Centralna Rada Ufimska albo Związek Rewolucyjny Rzemieślników Danobisa. Jeden z nich przyjechał i jutro popołudniu mamy z nimi i z jednym z tutejszych „działaczy“ wspólną konferencję z Parisem: Ale jakiś dureń faktycznie nadawał im tu papierów, pełnomocnictw... Nawet kilkadziesiąt tysięcy franków dostali...
— Więc oni jednak chcą się sądzić przed Francuzem?
— Rozumie się.
— Bez czci, banda! — zaklął Niwiński — Dobrze, to ja im wsolę już bez miłosierdzia.
Mimo, że jenerał Paris istotnie nieźle orjentował się w stosunkach polskich, konferencja trwała długo. Francuz chciał stronnictwa pogodzić, Polski Komitet Wojenny ustępował, zastrzegając sobie już tylko sprawy wojskowe, Komitet Charbiński ustąpić nie chciał. Adwokatom i kupcom nie szło o rzecz samą, a tylko o to, czy wygrają proces czy nie...
Wówczas Niwiński, skorzystawszy ze sposobności, krzyknął:
— Ach, teraz rozumiem, na jakiej podstawie wczoraj na wiecu w „Domu Polskim“ pan powiedział, że rozkaz jenerała Hallera jest sfałszowany, a Francuzi nie życzą sobie wojsk polskich. —
— Jakto? Jakto? — zdziwił się jenerał.
— Ja to powiedziałem? — zmieszał się „działacz”.
— Tak! I jako dowód podał pan, iż Francuzi dali Komitetowi Charbińskiemu pieniądze na rejestrację ludności...
— Ano bo tak jest! — wyksztusił działacz.
Tego było Francuzowi za dużo.
— Za — zapewne! — rzekł, aż zająknąwszy się w pierwszej chwili. — Nam będzie bardzo przyjemnie, jeśli się panowie policzą, w tej chwili jednak potrzebujemy przedewszystkiem żołnierzy...
Tym razem Polski Komitet Wojenny jeszcze wygrał.
Nareszcie nadszedł wielki dzień — przybył statek, wiozący wodzów.
Już wczesnym rankiem reprezentanci różnych państw i armij zgromadzili się w przystani. Był jenerał angielski Knox, wysoki, suchy, z bronzową wyrazistą twarzą, jakby w dębie wyciosaną, z połyskiem złotych guzików na znakomicie skrojonym „khaki“ mundurze. Był komendant Szkotów Blair, również chłop ogromny, ze spokojną, łagodnie uśmiechniętą twarzą. Był jenerał Czeczek, trochę stremowany, bo jego dywizja była dla niego wówczas bardzo źle usposobiona. Był oczywiście jenerał Paris z księciem Muratem o byczych plecach i ordynarnej gębie furmana, był wiecznie zdziwiony, wąsaty pułkowniczyna francuski ze świtą złożoną z kilkunastu żydów-wywiadowców, misja polska. Tuż za nią stanęli jenerałowie rosyjscy — uprzejmy, arcylojalny, dobroduszny, a kuty na cztery nogi jenerał Chorwat z białą do pasa brodą, sztywny, drobny, czarny lis, Iwanow-Rinow minister wojny, zaś trochę opodal w płaszczu prostego żołnierza bez żadnych odznak, z twarzą zupełnie ogoloną jenera! Romanowski, profesor Akademji wojennej... Konsul francuski, w pirogu i pstrokato wyszywanym mundurze śmieszny, jak małpa — Kubuś z dziecinnych obrazków. Sztab, niski trochę co do wzrostu, ale szeroki w piersiach i z bardzo marsowemi minami, a palący czerwienią — na czele marszałek Otani, jowialny, łagodny staruszeczek, głównodowodzący japoński. I trzy kompanje honorowe — marynarzy francuskich, anamicka i czeska.
Mały portowy statek czeski, „Smielczak“, z czeską obsługą i czeskimi oficerami, wyjechał na morze, gdzie zatrzymał się niewidzialny z przystani krążownik. Po jakimś czasie statek powrócił i brzeg aż się zaroił od francuskich mundurów. Posterunki i kompanje honorowe sprezentowały broń, bębny zawarczały, a czeska orkiestra zagrała „Kde domow mój”.
Oficerowie stali z rękami u czapek.
Niwiński patrzył.
W długiej siwej pelerynie, wysoki, z czerwoną twarzą i czerwonym zakrzywionym nosem, do ptaka podobny, stał jenerał francuski, Janin, żołnierz zawodowy, zimny, obojętny, w stalowo-błękitnej pelerynie, zupełnie do austrjackiego oficera podobny, wyniosły i surowy, w siebie tylko wierzący.
Ten drugi, również w mundurze jenerała francuskiego i przy szabli, był drobniejszy, miększy, subtelniejszy — i Niwiński wiedział, kto to był. To był Słowak, pochodzący ze wsi Koszarzyska, z rodziny chłopskiej, człowiek, który już jako mały chłopiec ukochał gwiazdy, dla ich miłości uczył się, a potem stał się jednym z najwybitniejszych astronomów europejskich — zaś kiedy przyszła wojna, ten astronom porzucił swoje obserwatorjum, wstąpił do wojska i służył jako prosty żołnierz w aeroplanach. Walczył jako lotnik, został odznaczony za męstwo, był ranny tak ciężko, że od tej chwili życie jego wciąż wisiało na włosku. Dopiero wówczas poświęcił się dyplomacji oraz organizacji zbrojnej akcji czeskiej. Został jenerałem, ministrem. Widział wojsko czeskie w Rosji wówczas, kiedy ono liczyło zaledwie jeden pułk i jeden bataljon rezerwowy, a teraz, świat dokoła objechawszy, na brzegach Oceanu Spokojnego oddawał cześć hymnowi i zwycięstwom znakomitego wojska, które, rozrósłszy się, podbiło pół Azji.
Po powitaniu jenerałów i przedstawieniu misji ruszono w głąb przystani, gdzie stały kompanje honorowe.
Przechodząc koło starego wiarusa czeskiego, który w olbrzymiej białej papasze stał wyprostowany jak świeca, broń z długim, cienkim śpikulcem przed sobą trzymając, jenerał Sztefanik odezwał się z uśmiechem:
— Co te to kluci nadielali!
— Tak co sme mieli dielat, bratrze generale! — natychmiast odpalił żołnierz — My sme ne chtieli! To woni!
Odezwała się Marsyljanka.
Niwiński w świcie jenerałów obszedł front kompanij honorowych (— Co mi to szkodzi! Przynajmniej się dowiem, jak to smakuje) i zauważył że jest to tak samo, jak kiedy się idzie za trumną nieboszczyka. Znajomi rozmawiają o swoich własnych sprawach i wciąż ktoś na kogoś włazi. Niemniej chciał jeszcze zobaczyć defiladę.
Niebardzo się pchał w pierwsze rzędy, bo nie był bezwstydny. Wtem zauważył naprzeciw siebie operatora filmowego.
— A, to zmienia postać rzeczy. Wysłano mnie tu, abym reprezentował. Poto mam na rękawie białego orła w czerwonem polu. Ten film pójdzie do Ameryki i do Francji, do Anglji — niechże wiedzą, że tu Polak był. Trzeba się pokazać.
Delikatnie wsunął się między angielskie i francuskie płaszcze i sterował ku brzegowi jeneralskiego tłumu, gdy ktoś naraz brutalnie go pchnął i zupełnie zasłonił sobą. Niwiński ujrzał furmański profil księcia Murata.
— O, za pozwoleniem! Pchać się to i ja umiem. Pchaj się, Polaku, nie daj się spychać, nie jesteś od nikogo gorszy.
Stanowczo i rzetelnie nastąpił księciu na nogi w lakierowanych butach, przeprosił go, z uśmiechem wetknął mu łokieć między żebra i, wysunąwszy się naprzód, stanął w całej swej długości przed operatorem.
W ten sposób defilada udała się — ale Dmowski nie przyjechał, a jenerał Paris stanowczo oświadczył, iż z rozkazu jen. Hallera komendę nad dywizją polską obejmuje jenerał Janin i że o żadnym związku z Czechami mowy być nie może. Nie pytając nikogo o pozwolenie, oświadczył to też w sztabie Czechom i w ten sposób sprawę odrazu załatwił. Równocześnie oznajmił inżynierowi, że za parę dni da Polskiemu Komitowi Wojennemu na potrzeby wojska dwadzieścia miljonów rubli.
— I właściwie tak jest najlepiej! — cieszył się inżynier, kiedy się znaleźli w wagonie — Janin obejmuje teraz komendę naczelną nad całym frontem. Cóż my mamy teraz wspólnego z Czechami? Dyktatorem Rosji zostaje Kołczak...
— Czesi z Kołczakiem razem nie pójdą! — mówił z trudem Niwiński, przełykając coś z trudnością — Sztefanik przyjechał tu tylko poto, aby ich stąd wyciągnąć... Francuzi nie mają wojska...
— Jest dość innych wojsk, Japończyków... Wreszcie, Francja to poważna firma... Można wierzyć...
— A San Domingo? — spytał Niwiński.
A naraz zakrztusił się i zaniósł się gardłowym kaszlem, jak dziecko przy kokluszu.
— Co ci jest?
— Nic. „Globus bistericus“. Nerwy — na psy już schodzą.
Inżynier spojrzał na niego zaniepokojony.
— Możebyś odpoczął trochę? Posiedź gdzie nad morzem...
— Nie. To nie tylko choroba, nie tylko nerwy... To jest tak: Nasz związek z Czechami Francuzi zerwali. Sami idą z Moskalami, z Anglikami i Japończykami. — Jak to wygląda — wiesz. Czesi będą chcieli zejść z frontu — Francuzi zaczną ich straszyć Moskalami, nami, Amerykanie — odmówią statków, a wówczas Czesi zejdą z frontu zupełnie. Zostaną Moskale i my. I wtedy my jako straż tylna. I wtedy Moskale na nas się rzucą — wszyscy, Francuzi i Anglicy uciekną, zaś Japończycy daleko, za Bajkałem...
— Dywizja może się obronić! Z dwa razy mniejszemi siłami Czeczek szedł z Penzy aż ku Uralowi.
Niwiński przerwał mu ruchem ręki.
— Być może. Ale ja widzę Europę i nasze wiecznie niebezpieczne stanowisko. Gdybyśmy mieli olej w głowie, niktby nas w arjergardzie nie stawiał. Otóż myślę sobie tak: Będzie to samo. Od Czechów nas Europa oddzieli — żebyśmy byli bardziej zależni — przyślą nam dużo jenerałów i pójdziemy się bić. Potem Francuzi i Anglicy uciekną, a my znowu padniemy bohatersko jako przedmurze czy przedsionek, zamiast stać jak mocny gmach, oparty o bastjon czeski... Instynktu prawdziwej niezależności w nas niema... My stale jesteśmy na San Domingo... Pogódźmy się! Choćby z murzynami, byle nie bić się za drugich, a żyć spokojnie dla siebie!
Inżynier pomyślał chwilę, a potem rzekł z nagłą decyzją:
— Wiesz co? Jedź do jenerała Hallera! Jedź! I tak dziwne, że na nasze depesze niema żadnej odpowiedzi. Mieli przyjechać — nie przyjechali! Armja czeska ma swego ministra, który się nią opiekuje, ale ta biedna nasza dywizja jest taką własnością Francuzów, jak ten ich anamicki bataljon.
— Ja powinienem wrócić! — zmieszał się Niwiński.
— Dokąd? Do dywizji? Żeby komenderować kempanją? Na to oni mają ośmiuset przeszło oficerów. Jedź! Będziemy musieli wogóle posyłać kurjerów regularnie. Byłeś w tej robocie od początku, będziesz mógł najlepiej przedstawić... Jedź — a czem prędzej!
Trudno było oprzeć się tej pokusie.
— Oczywiście — pojadę, zdam, jak należy raport, a potem wstąpię do wojska tam, we Francji.
Jenerałowie odjechali na zachód, inżynier czekał na pieniądze, które mu Francuzi mieli wypłacić, zaś Niwiński uganiał po mieście od władzy do władzy, zbierając wizy na swym pasporcie.
Kiedy pewnego dnia zaszedł do sztabu przeczytać komunikat z frontu, spotkał Czeczka.
— Daj mi swą flagę! — mruknął jenerał, witając się z nim — Daj mi swą flagę!
— Co takiego? — pytał Niwiński, nie rozumiejąc.
— Flagę polską mi daj. Jutro wielka parada, powinna tu być polska flaga... Każę wywiesić na gmachu sztabu... Zawieszenie broni.
— Gdzie? Na bolszewickim froncie?
— Nie! Na froncie francuskim! Niemcy poddają się, proszą o pokój! Wilhelm uciekł.
Silnie ścisnął mu rękę.
— Niwiński! — mówił, patrząc mu mocno a filuternie w oczy swemi czarnemi, wielkiemi oczami. — Są Czechy, jest Polska teraz.
Iskierki w oczach.
— Teraz możemy już prać się o Cieszyn!
— Z przyjemnością! — roześmiał się Niwiński — Wojny łączą!
— Flagę mi daj! I na paradę przyjdź tu jutro rano, do sztabu. Weź wszystkich swoich oficerów.
Będzie defilada.
— Dziękuję ci za pamięć!
Czeczek był zawsze wierny!
Poleciał Niwiński do swych wagonów „flagę“ robić!
— Z czego my tę flagę zrobimy? — kłopotał się Curuś.
— Musisz, Curuś, amaranty poświęcić — naszyje się orła —
— Orła? Jabym myślał tylko flagę — barwy narodowe —
— Zanadto podobne do czeskich — właściwie identyczne, bo amarantu w heraldyce niema, jest tylko czerwony kolor... My zrobimy inaczej... Z dwuch prześcieradeł wykroi się dwa duże orły legjonowe i naszyje się je na amarant... Ty narysuj, jesteś przecie inżynierem, albo może Zygmunt... A Michaś naszyje... I jak tylko będzie gotowe, poślij do sztabu Czeczkowi...
Robiono wszystko w tempie tanecznem.
Zawieszenie broni! Zawieszenie broni! Straszna wojna wygrana, skończona! Co się dzieje w Polsce? O, teraz już ani mowy! Teraz Polska musi być! Musi! Musi!
Na drugi dzień rano Niwiński, inżynier i dwuch oficerów — wszyscy w mundurach i z orłami — stali przed sztabem w ciżbie oficerów. Ranek był chłodny, wietrzny, ale słoneczny. Z przyjemnością myślało się o marynarzu, który odbywszy przejażdżkę po porcie, wlazł do szynku, rozcierając zmarzniętą twarz dłońmi, łyknął kielich rumu i aż zębami zgrzyta na widok gorącej wędzonki z grochem.
Przytupując i podnosząc kołnierze, oficerowie tłumili się na schodach i na chodniku. W kupie był to znowu tłum gapiów, z których każdy myślał tylko o tem, aby jak najwięcej widzieć. Ale gęby, choć zmarznięte, były rozpromienione i rozjaśnione szerokim uśmiechem szczęścia. Zwykła, pyszna nadętość zniknęła. Każdy myślał o zwycięstwie i o swoich. O sobie też, że już potrzeba bohaterskich czynów minęła. I że ta sławna śmierć na polu chwały zbyteczna. Więc nawet nieznajomi witali się — a tylko rzeźnicka fizjognomja księcia Murata nadęła się na widok Niwińskiego.
— Czego on się na mnie tak dmie? — myślał pogodzony ze światem Niwiński. — O to nastąpienie na lakierek? Jak to zawsze „mieszczan“ z człowieka wylezie... Niedarmo to prawnuk marnego hotelarza...
Niwiński zapomniał, że jego wysokie, kirasjerskie buty, kupione w „Związku Szewców Polskich“ w Omsku, były podkute. Książę mógł mu darować szturknięcie w żebra, nie mógł darować ostrej rysy na lakierkach.
— Mam cię w głębinach! — pomyślał Polak, przebijając się przez tłum.
Bo, oczywiście, on też chciał widzieć.
Cała Świetlańska ulica na lewo i na prawo pełna była „gości“, to znaczy „cywilów“, nie wiadomo poco i z czego żyjących, nieumundurowanych, nic nie wiedzących, a wyobrażających sobie, że wszystko, co się robi, robi się dla nich. Byli wśród nich jacyś doktorzy, profesorowie, kupcy, adwokaci i urzędnicy, słowem gęby, do których mówi się „pan”, i kobiety, do których mówi się „proszę pani“, ale na szczęście, szpaler żołnierzy japońskich tak ulicę obsadził, że na defiladę zostawało jeszcze miejsca dość. Zupełnie niepotrzebna i zawsze porządnemu człowiekowi zawadzająca „ludność cywilna“, nieznośny, głupkowaty szczep, nie znający żadnej mustry, banda, nie rozumiejąca rzeczy tak prostych, jak naprzykład, że ruch ręki, podobny do szarpnięcia powietrzem, oznacza „stój”, tłoczyła się pokornie, bezkształtna i ku ścianom domów przyparta — Rosjanie, „pyski międzynarodowe“ w okularach i „habigach”, fantastyczne kapelusze na głowach „starych bab“, Japonki, kulisi chińscy, bezdennie głupie, żałosne gęby Koreańczyków i inna hołota. Zato szpalerem, połyskującym bagnetami, wygodnie i wyniośle szli ludzie niezbędni światu i życiu, ludzie, którzy wśród miljonów mieli swe stanowisko, rangę i pensję — podporucznicy, porucznicy, kapitanowie, nawet kaprale i frajtrzy.
Tłum oficerów klął, palił papierosy i, chuchając w dłonie, starał się ogrzać wyziewem wypitych dnia poprzedniego alkoholów — echem pieśni! — z uroczystą miną stał przed tą gromadą zacny marszałek Otani — świeciły w słońcu szerokie bagnety i czerwone wyłogi odwachu japońskiego. Szronem pokryta i już tysiącem stóp i kół samochodów wyfroterowana ulica, lśniła jak szklana tafla.
Zaś nad głowami tej żołdackiej, twardej gromady łopotały i szumiały sztandary.
Było ich dużo — bardzo dużo metrów pstrych materjałów, długie barwne, płomieniste języki, liżące chłodne, błękitne powietrze. Szmaty, w które narody ubaftowały dusze swoje. Okręcały się teraz dokoła drzewców swych — trójbarwna flaga świętego Jakóba i trójbarwna flaga Francji — i gwiazdy amerykańskie i wschodzące słońce Japonji, groźne i krwawe — znów „trikolora“ Jugosławii i trochę Węgry przypominająca „trikolora“ Włoch — pięciobarwna z czarnym szlakiem buntu flaga Chin niezmierzonych i flaga malutkiej Belgji. Białoczerwona flaga Czech — i cudny biały orzeł na amarantowem tle.
— Popatrz! — trącił Niwiński Curusia — Dlatego, że daliśmy flagę sukienną, ona się nie zwija.
Naszego orła wszyscy widzą.
Poruszane wielkim, szerokim oddechem morza sztandary szumiały. Nad głowami oficerów wciąż grzmiała ich warcząca, niespokojna, bojowa pieśń. Ich barwami ludy śpiewały: O prawo życia, o bezpieczeństwo, o spokój, o prawo do swej ziemi. Te barwy tak były skąpane w krwi, iż dziw, że nie wisiały podobne do strzępów czerwonego mięsa. I one wiedziały o tem, i chwilami pieśń ich stawała się tragiczna. Ale ballada sztandarów miała swój ton heroiczny — i wówczas wszystkie flagi połyskiwały bielą swej niewinności i dobrej wiary i stalowym błękitem niezwalczonego, dobrego przedsięwzięcia.
Gdzieś daleko odezwała się orkiestra.
Tłum oficerów umilkł.
I nie słychać było nic, prócz śpiewu sztandarów, którym miljony przysięgały.
A były to pieśni miłości — ukochanych stron i ukochanych ludzi, pieśni pól ornych i miast fabrycznych, zwrotki z miedzy wśród dojrzewających zbóż, refreny piosenek z czasu winobrania, blaski przepychu bogactwa i melodyjne pieśni pokornego ubóstwa, wichrowe jęki z dolin i grzmoty wodospadów górskich — wielka, rozgłośnie, jak ocean, szumiąca pieśń życia ludzkiego. I był to wielki hymn miljonów serc, śpiewających dziękczynienie za zwycięstwo i wybawienie z męki.
— Sztandary szumią! — rzekł Niwiński.
— Nasz sztandar śpiewa! — odpowiedział Curuś!
— Błogosławieństwo dziejów nad naszemi głowami! — odezwał się naraz wzruszony inżynier — Te sztandary grają, jak organy na Wawelu.
— Dokonało się! — rzucił Niwiński.
A wtedy pojawiła się dywizja amerykańska.
Prowadziła ją orkiestra czeska w białych, widnych zdaleka papachach. Grzmocąc w bęben i łyskając srebrnemi trąbami, orkiestra skręciła pod odwach i stanęła. Na wysokiej platformie odwachu widać było kilkunastu czerwienią świecących żołnierzy japońskich.
Amerykanie maszerowali kompanjami wyciągniętemi w długie, równe szeregi. Krok ich, żywy i szybki, był lekki, ruchy swobodne. W obcisłych mundurach i w wielkich czapach z pięknego bronzowego futra, wyglądali zgrabnie i elegancko. Oficerowie bez szabel, a tylko z wielkiemi rewolwerami u boków, szli swobodnie przed oddziałami podobni do przodowników gimnastycznych. Wogóle w oddziałach nie było nic z militarnego szablonu czy przymusu europejskiego, miało się raczej wrażenie, że to idą drużyny sportowe. „Równanie się“ w szeregach było idealne a utrzymywane bez wysiłku, zgodność kroku doskonała świadczyła, iż każdy żołnierz ma poczucie swego rasowego rytmu i temperamentu. Każdy „szedł sobie“, nie oglądając się na drugich, a mimo to oddział maszerował znakomicie. Była idealna precyzja mechanizmu przy możliwie największej swobodzie indywidualnej.
Ale tu zdarzyła się historja komiczna. Komendant pierwszego bataljonu amerykańskiego, ujrzawszy na ganku nad widzami mundury japońskie a na dole orkiestrę czeską, skomenderował „W lewo patrz”, zamiast w prawo, gdzie stał marszałek Otani i oficerowie amerykańscy. Napróżno wszelkiemi możliwemi sposobami starano się błąd naprawić. Jeśli jedna kompanja salutowała w prawo, bataljony salutowały w lewo.
— Jak zwykle wojsko! — myślał Niwiński — Raz nakręcone, już się odkręcić nie da.
I tak cała dywizja amerykańska przemaszerowała, patrząc z wiernem oddaniem się w oczy japońskiego podchorążego.
Błąd naprawili Kanadyjczycy, zresztą wyglądem i „trainingiem“ dość podobni do Amerykanów.
Szli potem Szkoci, olbrzymi i smukli, z oficerami trzymającymi rapiery, jak świece, potem znakomicie wymusztrowana kompanja marynarzy francuskich, prezentujących w marszu karabiny, potem zbici i szukający nerwowo łokciami kontaktu i „równania“ drobni strzelcy anamiccy o posiniałych z zimna twarzach, dość lękliwie patrzących z pod ciemno-granatowych czap strzelców alpejskich. Szli oni ze sztandarem, który na znak czci pochylił się przed oficerami, ale sztandarowi „kolorowych“ nikt czci nie oddał; ich obowiązkiem było kłaniać się białym. A potem pojawiła się kompanja marynarzy japońskich. Drobni, niscy, bezwąsy żołnierze w bardzo zgrabnych, ciemnogranatowych mundurach i w białych na sposób francuski kamaszach, wyglądali jak kadeci. Kiedy zbliżyli się ku sztabowi, oficer zakomenderował „tygrysim głosem”, a wówczas swobodny krok marynarzy stężał w głośny krok paradny. Ulica zaczęła huczeć równym grzmotem, zaś oficer z długą szeroką szpadą, wyciągniętą na prawo i zlekka tylko pochyloną ku dołowi, przeszedł wspaniale wyprostowany i dumny — lew groźny twarzą, wzrokiem, krokiem i błyskiem swego miecza. Tuż zahuczał paradny marsz bataljonu piechoty japońskiej — chłopów silnych, wzrostu prawie średniego Europejczyka i dość jasnej twarzy — wybranych na tę ekspedycję z okolic północnych, gdzie lud jest rosły i silny, a przyzwyczajony do chłodniejszego klimatu, więc bardziej odporny na kontynentalne mrozy. A potem przeszli znów oliwkowi Włosi, których oficer salutował, jakby patrzył pod rażące promienie południowego słońca, zaś po nich przemaszerował żałobny, ponury oddział marynarzy rosyjskich w czarnych mundurach, z oficerem skontuzjonowanym w wojnie japońskiej i miotającym się w szpetnych, konwulsyjnych podrygach na prawem skrzydle — wieczne, typowo rosyjskie wystawianie na pokaz ran i cierpienia. Z powodu bezustannych starć, jakie zachodziły między sojusznikami a obstającymi wciąż przy swych prawach Rosjanami, oddział marynarzy przedefilował, nie oddając nikomu honorów i nawzajem przez cudzoziemskich oficerów ignorowany. A potem szli Serbowie, Rumuni i na ostatku, wyciągnąwszy się, jak na austrjackim placu musztry i z rękami na kolbach — Czesi. A wszystkie te wojska salutowały flagi, wśród których dumnie świecił biały orzeł polski.
Defilada miała się już ku końcowi, gdy naraz wsunął ktoś Niwińskiemu rękę pod ramię. Niwiński zwrócił się w tę stronę i ujrzał przy sobie Ryszana.
— Teraz przyjechałeś?
— Tak. Pozdrowienie z dywizji.
— Widziałeś?
— Piękne wojsko!...
— Wiesz, co Francuzi zrobili!
Ryszan skinął głową, spoglądając rozpromienionym wzrokiem to na maszerujące płynnie szeregi, to na sztandary, powiewające w powietrzu. Jego wielkie, czyste, bladobłękitne oczy prześwietlone były promienną radością. Młodem swem, mocnem ramieniem przycisnął ramię Niwińskiego tak mocno, że ich mięśnie zwarły się, sczepiły w jedno nierozerwalne ogniwo.
— Nasze zmartwychwstałe, niezwalczone sztandary! — szepnął — Biały Orzeł z Białym Lwem w czerwonem polu. Ziemia i niebo nasze. Ja wiem — obcy znów szkodzić będą i psuć, ale ty nie zapomnij! Zaświadcz, że my razem pracować możemy i chcemy!
— Zaświadczę!
Stali wysoko na schodach, sczepieni silnie ramionami, dumni i rozmyślający o potędze zgody, zaś przed nimi, cześć oddając szumiącym sztandarom, szły zwycięskie wojska Wolności i Odrodzenia.
Powieść niniejsza jest ostatnią z powieści, nowel i broszur, jakie poświęciłem Wielkiej Wojnie i rewolucji rosyjskiej oraz związanym z temi wielkiemi wydarzeniami przeżyciom Polaka, który patrzył na nie „z tamtej strony”, pod kątem widzenia t. zw. „orjentacji sojuszniczej“.
Już na wstępie zaznaczam, że cały ten cykl nie ma żadnej tendencji politycznej a zwłaszcza partyjnej. Pisząc go, pragnąłem wobec Narodu spełnić swój obowiązek sprawozdawczy, wobec sztuki i życia jeden z obowiązków artysty „utrwalanie przemijającego“, wobec siebie — doprowadzenie do porządku własnych przeżyć i wrażeń. Że oświetlam sprawy ze swego punktu widzenia jest zupełnie naturalne, ponieważ na innym punkcie stanąć nie mogłem.
Ta moja praca rozpoczyna się w roku 1915 we Lwowie, gdzie napisałem broszurę p. t. „W Płomieniach“. Miała ona wyjść jeszcze w tym samym roku w Warszawie, w „Bibljotece Dzieł Wyborowych“, wyszła jednakże dopiero 1918-go roku w Kijowie, nakładem W. Karpińskiego. Treść jej stanowi opis Lwowa, nastrojów lwowskich i wypadków od dnia zamordowania Franciszka Ferdynanda d’Este aż do wkroczenia wojsk rosyjskich. Mimo, iż posiadałem materjał do kontynuowania tej historji i opisania pobytu Rosjan we Lwowie i zachowania się Lwowa, z materjału tego zrazu korzystać nie mogłem, później zaś, wobec istnienia prac innych autorów, powracanie do tego tematu wydało mi się zbyteczną pedanterją.
W czasach pobytu w Rosji nie mogłem wydać nic więcej, prócz książki zatytułowanej „Biały Lew“, a przedstawiającej, głównie na podstawie materjałów i dokumentów czeskich, czesko-słowacką akcję zbrojną, jej organizację, taktykę, charakter i cele. Zamierzałem zapomocą tej książki nie tylko poinformować swych rodaków o mało im znanej akcji czeskiej, ale także przyczynić się do ożywienia polskiej akcji zbrojnej, prowadzonej po tamtej stronie, mojem zdaniem, i opieszale i nieudolnie. Książka ta ma już obecnie — o tyle o ile — znaczenie dokumentu historycznego.
Dopiero po powrocie do kraju w maju 1919 r. mogłem przystąpić do zamierzonej zdawna pracy systematycznej na podstawie bardzo skrzętnie i pilnie prowadzonego, obszernego pamiętnika, wycinków z gazet, wywiadów z poszczególnemi osobami, wreszcie niewykończonych wprawdzie lecz szeroko założonych szkiców literackich.
Praca ta, wymagająca kilku lat trudów, była nie do pomyślenia bez wydawcy, któryby się podjał jej sfinansowania i zrealizowania — rzecz w tych niespokojnych i nieptwnych czasach nader trudna i ryzykowna. Zarazem zależało też na pośpiechu, aby okropne obrazy rewolucji, jakie przynosiłem, mogły w porę przeciwdziałać propagandzie bolszewickiej, oczywiście w mierze, w jakiej były do tego zdolne. Ze względu na wyzyskanie tego momentu aktualnego wydawca musiał się zdecydować bez zastrzeżeń.
Takiego wydawcę ideowego, a człowieka czynu zarazem, znalazłem w P. Rudolfie Wegnerze, kierowniku znanego już szeroko „Wydawnictwa Polskiego“. Ten entuzjastyczny twórca książek, nie uląkłszy się bynajmniej niebezpiecznego zwykle cyklu i nie zważając ani na zastój, ani na brak papieru, ani na panujące powszechnie trudności wydawnicze, do urzeczywistnienia mego planu natychmiast energicznie przystąpił. To też po ukończeniu swej pracy z wielką radością składam Mu na tem miejscu szczere i gorące podziękowanie.
Tak więc na wiosnę 1920 r. wyszedł „Syn Dniepru“ — zbiór nowel, poświęconych emigracji nieideowej, stosunkowi małych ludzi do Wielkiej Wojny i ich budzeniu się — przeważnie nacechowany niefrasobliwym jeszcze tonem łatwych dni 1915 r. Po nim nastąpili „Pielgrzymi”, powieść opisująca życie wygnańców polskich w gminie wygnańczej na tle posępnej, niezdecydowanej zimy roku 1916-go, zakończona nagłym wybuchem rewolucji rosyjskiej. Dalej „Czerwona Rakieta“ (r. 1917 — 1918), przedstawiająca Kijów podczas rewolucji, powstanie republiki ukraińskiej, ciągłe zbliżanie się bolszewizmu, powstanie bolszewickie, wreszcie wojnę domową, oblężenie miasta przez bolszewików i represje. „Krwawa Chmura“, etjuda na motywy moskiewsko-chińskie, mająca wykazać, skąd się wzięli Chińczycy w wojskach rosyjskich, w dalszym ciągu przynosi obrazy rewolucji w Moskwie — opis burzenia pomników, opis parady 1-go maja, epizody z akcji na różnych frontach itd. „Pendant“ do tej powieści, a równocześnie opowieść o dalszych dziejach i dalszym rozwoju rewolucji stanowi powieść „Wściekłe Psy“, przynosząca oprócz tego szczegółowe studjum o anarchistach rosyjskich, ich charakterystykę i historję ich powstania przeciw władzom bolszewickim (Moskwa, wiosna 1918 r.). — Czytelnik bez trudu spostrzeże, że są to rzeczy, opierające się na autopsji, wywiadach, obserwacji osobistej; zarazem mamy tam już pewne wskazówki co do trwającej wciąż, choć już konspiracyjnej, polskiej akcji wojskowej.
Z kolei — „Niezwalczone Sztandary“ (rok 1918) — wojna czeska na Syberji, historja powstania dywizji polskiej na Syberji, punkt zborny wojsk polskich nad Oceanem Spokojnym, wreszcie — zawieszenie broni, zwycięstwo.
Tu muszę dodać parę słów o dywizji syberyjskiej, powszechnie źle i niesprawiedliwie, a często złośliwie krytykowanej i sądzonej.
Dlaczego? Nie wiem!
Dywizja ta przyczyniła niewątpliwie bardzo wiele kłopotów tym, którzy „chcieli już siedzieć cicho aż do końca“, bez względu na to, czy to byli zamożni nasi emigranci, czy też oficerowie w obozach niemieckich. Jednakże rozproszony żołnierz polski dla wielu względów formacji oddziałów polskich pragnął, a jenerał Haller formowanie nakazał i oficerów swych przysłał. Nie trzeba być orłem politycznym, aby zrozumieć, iż entencie zależało na angażowaniu bolszewików na Wschodzie i utrzymaniu jakiegoś wschodniego frontu — żołnierz zaś, któremu sprzykrzyła się dorywcza, małosławna a nieunikniona służba w szeregach bolszewickich lub też beznadziejne siedzenie w obozach jeńców, chciał się poczuć w kupie z ewentualną nadzieją przebicia się na Wschód. Że tak było, dowodzi fakt, iż gdy oficerowie, zwłaszcza zpoczątku, zgłaszali się zrzadka i pojedyńczo, żołnierze napływali setkami.
Co więcej — można śmiało powiedzieć, że dywizji tej nie stworzyć nie można było. Mimo klęsk i niepowodzeń naszej akcji zbrojnej, żołnierz czuł, iż godzina zmartwychwstania Polski nadchodzi i pragnął się ujrzeć w szeregach. My, którzyśmy dla tej dywizji pracowali, nie mieliśmy na celu nic innego, jak tylko zabezpieczenie temu szlachetnemu porywowi powodzenia i bezpieczeństwa przez jedność akcji i oparcie jej o Czechów. Dla mnie osobiście było to też niezmiernie cennym eksperymentem co do możliwości wspólnej akcji z Czechami w Europie.
Dlaczego ta dywizja formowała się przy Czechach, po przeczytaniu mej książki pojmie każdy. Nie mogło być inaczej. Leżało to w interesie obu stron. I mimo, iż u nas rozpowszechnione jest zapatrywanie zgoła od mego odmienne, twierdzę, że, wyjąwszy drobne stosunkowo nielojalności, Czesi zachowywali się i postępowali przez cały czas zupełnie przyzwoicie. Trzeba pamiętać, że odpowiedzialność za wojsko polskie ponosili oni tylko, dopóki dywizja polska była pod ich komendą. Przez cały ten czas, gdy byłem na Syberji, miałem w te stosunki wgląd i wiem co mówię. Z chwilą, kiedy dywizja polska stała się samodzielna i, zerwawszy stosunki, przeszła pod bezpośrednią komendę francuskiego jenerała Janina, Czesi nic z nią wspólnego nie mieli, a całą odpowiedzialność ponosi jenerał Janin.
Okres naszego współpracownictwa z Czechami był dla dywizji okresem szczęśliwym. Akcja postępowała naprzód raźno i czuliśmy, że posiadamy sojusznika, z którym możemy się łatwo i szczerze porozumieć i który z każdym dniem coraz bardziej do nas się zbliża.
Jeśli jednakże my wraz z Czechami mieliśmy na celu zorganizować się jak najlepiej, aby tem łatwiej przebić się przez Syberję i stanąć nad morzem, to cała stara emigracja polska w Rosji Wschodniej i na Syberji, wierząca bezwzględnie w zwycięstwo reakcji rosyjskiej, starała się tę tendencję dywizji osłabić i wojska dla swych celów zatrzymać. Stąd intrygi i walki, w których wreszcie
nasza emigracja wzięła górę, poczem, wpłynąwszy na oficerów, częściowo zupełnie nie orjentujących się w położeniu a częściowo — byłych oficerów armji rosyjskiej — doprowadziła ostatecznie do znanych już wyników.
Jenerał Janin francuskich wojsk na froncie rosyjskim nie miał. Jedyna siła, jaką dysponował, to była właśnie ta dywizja polska, której używał bardzo oszczędnie. Wyjąwszy pułk pierwszy, chodzący często do bitwy, dywizja polska — o ile wiem — przez cały czas nie ruszała się z Nowomikołajewska — chyba we własnym interesie na ekspedycje karne przeciw buntującym się po wsiach chłopom. Stąd dowód, iż komenda francuska była wobec tej dywizji względna. Istotnie wierzono, iż Kołczak jest dość silny, aby sobie mógł sam dać z bolszewikami radę. Ta kombinacja runęła nagle i wówczas, na rozkaz sztabu francuskiego, dywizja musiała przyjąć bój arjergardowy. Jenerał Janin miał oddane sobie to wojsko pod komendę. Czy miał prawo go użyć? Miał. Nie byli to przecież żołnierze z cyny.
Ale od chwili, kiedy jenerał Janin stanął na gruncie syberyjskim, aż do dnia rozbicia dywizji przez bolszewików, upłynęło dość czasu, aby móc dywizję wycofać. Poinformowany był o niej jenerał Haller, poinformowany był Naczelnik Państwa i rząd. Dlaczego tej dywizji nie wycofano? Nie chciano? Nie umiano? Czy nie można było? Prawdopodobnie to ostatnie. Zatem dywizja syberyjska zajmowała przeznaczone sobie stanowisko, na którem padła. Czy to zaraz musi się nazywać San Domingo?
A nie stała ona tam bynajmniej dla samego honoru, jak na święcie dywizji syberyjskiej w Brześciu nad Bugiem Naczelnik Państwa w swem przemówieniu podkreślił. Pominąwszy doniosłe znaczenie polityczne, dywizja ta ma znacznie konkretniejsze zasługi. Bezpośrednio czy pośrednio brała ona udział w tej akcji, która związywała znaczniejsze siły bolszewików nad Wołgą lub w głębokiej Syberji, skutkiem czego nietylko nie dozwalała rzucić ich na Polskę, Rumunję i bardzo jeszcze wówczas słabe państwa bałtyckie, ale nawet pozwoliła Naczelnikowi Państwa stosunkowo łatwo i z nieznacznemi siłami odebrać Wilno. Było to następstwo bardzo mądrej zresztą akcji ententy odwrócenia uwagi bolszewików i odciągnięcia ich sił na Wschód — kto wie czy nie jedna z przyczyn ostatecznego zwycięstwa. Prócz tego zamieszki wojenne, rekwizycje zboża, przepędzanie ludności z jednej strony na drugą, pożary całych elewatorów pełnych pszenicy, wreszcie zupełna dezorganizacja życia ekonomicznego Rosji a także i dezorganizacja komunikacji, to wszystko w niemałym stopniu przyczyniło się do wywołania głodu w krajach nadwołżańskich, produkujących jak wiadomo, przeszło 30% całej zbożowej produkcji Rosji.
Wypada też rzec parę słów o tak zw. „czeskiej zdradzie“.
Pisało się o niej u nas tak dużo, iż przekonanie, że zagładę dywizji polskiej na Syberji wywołali Czesi, jest w narodzie naszym nieodwołalnie rozpowszechnione. Trudno było sprawdzić. Jest jednak świadek naoczny, niezawsze wprawdzie bezstronny i sprawiedliwy, ale ostatecznie, ze względu na swą inteligencję i odpowiedzialne stanowisko, zasługujący na wiarę.
Świadkiem tym jest profesor Uniwersytetu Jagiellońskiego, były oficer polskiej dywizji na Syberji, dr. Roman Dyboski.
W swej nader zręcznie i zmyślnie zredagowanej książce, p. t. „Siedem lat w Rosji i na Syberji“, przypisuje on katastrofę dywizji przedewszystkiem 1) Jenerałowi Janin, który kazał dywizji pozostać w straży tylnej aż do samego Władywostoku. 2) Brakowi organizacji pod względem wojskowym. 3) Brakowi celowego strategicznego porządku pociągów. 4) Niedostatkom strony techniczno-kolejowej. 5) Złemu stanowi kolei syberyjskiej i biernemu oporowi służby kolejowej. 6) Nieszczęśliwym wypadkom, zdenerwowaniu, najgorszemu w świecie stosunkowi do cofających się wojsk kołczakowskich — wreszcie „bezwzględności Czechów, którzy przewlekali swą jazdę poprostu dlatego, aby się wzbogacić“ — a — „gdy wreszcie wskutek powolnego tempa popadli w opresję, bez wahania — w myśl dawno powziętej decyzji — dodaje z dziwną pewnością siebie czcigodny pedagog — rzucili na pastwę wraz z Kołczakiem i nas.“
Słowem — każdy zmykał, jak umiał i z czem mógł, ale — głoszonej powszechnie w Polsce zdrady Czechów — nie było.
Było tylko jeszcze jedno:
— Nastrój żołnierza naszego był już beznadziejny, 15 eszelonów już było rozbrojonych bez oporu w przeciągu dwuch dni i chodzić już tylko mogło o kapitulację.
Przyczyn tej demoralizacji żołnierza polskiego dopatruje się p. Dyboski słusznie w niskim stanie intelektualnym oficera polskiego. Przenieść to można i na społeczeństwo. Masa inteligencji polskiej jest za słaba, za mało wyrobiona.
Wreszcie na końcu parę słów o książce p. Dyboskiego a mianowicie o tej jej części, która odnosi się do spraw dywizji polskiej, Polskiego Komitetu Wojennego i Komitetu Narodowego w Charbinie. P. Dyboski wstąpił do dywizji już po zawieszeniu broni we Francji i rozpadnięciu się Austrji, dlatego historja powstania dywizji polskiej jest mu mało znana. Mimo to wypowiada sądy kategoryczne bardzo apodyktycznie, z ujmą dla ścisłości historycznej, z krzywdą i szkodą dla ludzi. Mówiąc bardzo ściśle i zwięźle było tak:
Na początku byli tylko Czesi. „Burżuje“ czy „kołtuny“, zdezorganizowane przez bolszewików, niepewne jutra, siedziały cicho. Powstał Polski Związek Rewolucyjny w Samarze i Tymczasowy Polski Komitet Wojenny w Omsku. W pierwszym Związku był jeden członek Moskiewskiej Rady Zjednoczenia Międzypartyjnego i ja, stojący wówczas blisko Narod. Demokracji, dobrze znany Czechom a korzystający w swej akcji ze wskazówek p. Mich. Pawlikowskiego, który organizował w całej Rosji i na Syberji Rew. Związki Wojskowych Polaków. O nich p. Dyboski nie wiedział, bo wolał wtenczas w obozie jenieckim Węgrom Szekspira po angielsku tradować. W Tymczasowym Polskim Kom. Woj. byli znowu oficerowie należący do Wojsk. Zw. Rew. oraz emisariusze Wysłani z Wołogdy. Te dwa stowarzyszenia utworzyły Polski Kom. Wojenny z siedzibą w Omsku, uznany ostatecznie przez rząd syberyjski, czeski, francuski, później także japoński i chiński. Przedtem jeszcze ten Komitet powierzył uznanej przez siebie misji wojskowej jenerała Hallera organizowanie dywizji, pozostając w dalszym ciągu organem zwierzchniczym komendy w sprawach natury politycznej oraz związanych z organizacją wojsk. Nie „zpoczątku działająca w ścisłej jedności z Dowództwem, organizacja ta później jednak prowadziła gwałtowną przeciw niemu opozycję“, ale „zpoczątku działające w ścisłej jedności z P. K. W. Dowództwo wojsk, później jednak“ prowadziło zaciętą przeciw niemu kampanję, aby doprowadzić — do czego doprowadziło, do oddania się bezwzględnie w ręce Francuzów, do bicia po twarzach żołnierzy (z powodu protestów przeciw temu stawiano przez oficerów Komitetowi zarzut „bolszewizmu”) itd. Wtedy to „kołtuny“ podniosły głowę i z pytaniem „czemuż to wy a nie my“ zaczęły nagankę i wołania o miejscowy polski rząd syberyjski, którego wciąż jeszcze nie było, a który zresztą był zbyteczny. A ponieważ Kom. Charbiński skompromitował się i stało się jasnem, że on akcji wojskowej nie sprzyja, stąd Francuzi P.K.W. w jego prawach zatwierdzili — poczem zatwierdził go także w Paryżu telegramem, w mojej obecności dyktowanym, p. Wielowiejski, mający pieczę o sprawy wojskowe. Ale tymczasem Komenda bezprawnie Komitet rozwiązała i już było za późno.
Nie jest też prawdą, jakoby członkowie Komitetu nie wstępowali do wojska. P. Dyboski nie wie, że po każdej redukcji, czy reorganizacji Komitetu wszyscy występujący z niego członkowie zawsze sami dobrowolnie do wojska się zgłaszali. Jeśli jednak nie wstąpili ci, którym po rozwiązaniu Komitetu komenda wstąpić kazała, to uczynili słusznie, ponieważ p. Czuma nie miał Komitetowi, jako swej zwierzchniej władzy politycznej przez siebie uznanej, nic do rozkazywania.
Myli się też bardzo p. Dyboski, nazywając członków P. Kom. Wojen. „spekulantami”, a co gorsza „bezdomnymi awanturnikami czasu wojennego, zdemoralizowanymi przez częste zmiany losu i położenia“. Jest to określenie niesłychanie brutalne, niegodne człowieka jak p. Dyboski, również i jeńca i „bezdomnego awanturnika czasu wojennego“, tułającego się począwszy od gościnnych arystokratów rosyjskich, a skończywszy na gościnnych a chciwych jego wykładów „Domach Polskich“, Ludzie, którzy pracowali w Komitecie
Wojennym, przynajmniej za moich czasów, t, j. do jesieni r. 1918, nie byli spekulantami i wogóle, jeśli pod jakim względem drugim ustępowali, to raczej pod względem sprytu na polu praktycznem.
A już o bolszewizmie w łonie komitetu mówić mogli chyba ci, którzy go chcieli oczernić, lub którzy za odezwanie się „bracie poruczniku!“ bili żołnierza w zęby! Bolszewizm mógł się zakraść
do Komitetu tylko wówczas, kiedy go zaczęła na swój sposób reorganizować Komenda. Nie wie też p. Dyboski o tem, że wichrzeń tych nie byłoby, ponieważ jeden z członków P. K. W. został mianowany Komisarzem Rządu Polskiego na Syberji, ale donoszacą mu o tem depeszę wręczono mu dopiero wówczas, kiedy już ze wszystkiego zrezygnował i ustąpił.
Krótko mówiąc: Polski Komitet Wojenny na Syberji stworzył rząd i wojsko; warcholstwa go obaliły, a wojsko samo rady sobie dać nie mogło i zginęło. Mogło było wrócić do kraju.
Wyznaję, że po znalezieniu w krótkim ustępie, odnoszącym się do poruszonych tu spraw, tyle błędów, niedokładności, sądów powierzchownych a niesprawiedliwych i nieznajomości rzeczy, nie
moglem nabrać zaufania i do innych wyroków, jakie p. Dyboski w swem dziełku feruje.
Poświęciwszy trochę więcej miejsca komentarzom niezbędnym do wyjaśnienia akcji na Syberji, zaznaczę też, iż aż nadto dobrze świadom sobie jestem, że materjał informacyjny przeważył w Niezw. Sztandarach nad elementem artystycznym. Wyznaję, materjału tego opanować nie mogłem, z drugiej strony jednakże trudno mi już było porzucać formę powieściową i rezygnować ze swobody, jaką ona daje w odtwarzaniu tła. Napisałem „Niezwalczone Sztandary“ nie jakbym najlepiej umiał, ale jak najlepiej mogłem.
Cykl kończy książka wydana najwcześniej, ale stanowiąca właściwie epilog. — „Przez Jasne Wrota“, (R. 1918 — 19) opis podróży przez Japonję, Singapore, Ceylon i Morze Śródziemne do Anglji, Paryż po zawieszeniu broni, klub oficerów polskich w Paryżu, wreszcie powrót do kraju.
Całą tę pracę wykonałem, jak najsumienniej umiałem.
Nie szło mi o siebie, nie siliłem się na syntezę. Z każdego miejsca, na którem los mnie postawił, zbierałem informacje, notowałem fakty, przeżycia, obserwacje, nie „zmyślając”, ale starając się ustawiać wszystko w takiej perspektywie i w takiem oświetleniu, aby przegląd był najłatwiejszy, obraz jak najjaśniejszy. Czy mi się to udało — nie wiem. Dużo trzeba było opuścić. Wkońcu: Ja swą pracę skończyłem, a teraz na znak czci i miłości oddaję Narodowi ten ubogi swój trud jako skromny gościniec z dróg bardzo dalekich a przeważnie stromych, kamienistych i krzyżowych.
Zakliczyn nad Dunajcem, 7. VIII. 22.
Jerzy Bandrowski.
- ↑ Ludzie zrozpaczeni, gotowi na wszystko.
- ↑ Już się to bieli! — w czeskim żargonie wojskowym wyrażenie to odpowiadałoby naszemu „już tam nasi robią porządek“).
- ↑ Tak żołnierze czescy nazywali karabin maszynowy.
- ↑ „Bagani“ niewiadomego pochodzenia słowo, którem żołnierze czescy w Rosji przezwali ludność cywilną, zaś przedewszystkiem chłopów rosyjskich.
- ↑ W żargonie wojskowym czeskim „bronirak“ — samochód opancerzony.
- ↑ Wzwod — po rosyjsku pluton.
- ↑ Z rosyjskiego przekręcone: — kotiełok — kociołek.
- ↑ Czugunczik — z rosyjskiego: żelazny piec.
- ↑ Baterja.
- ↑ Żołtienkaja — żółta „kierenka“ — 20 rs.
- ↑ Dielati nohy — dosłownie „robić nogi“ znaczyło w żargonie eszelonów czeskich — robić wymówki.
- ↑ Oskrzydlenie.
- ↑ Z pod jarzma bolszewickiego.
- ↑ Wogzal — dworzec kolejowy.
- ↑ Créme brulée.
- ↑ Dzwony.
- ↑ Wsadź sobie w buty!
- ↑ To głupcy, nie sojusznicy.
- ↑ Taką instytucję pod nazwą „Legiobanka“ stworzyli Czesi. Oddała ona nieocenione usługi wojskom czeskim zwłaszcza w czasie ewakuacji Syberji. „Legiobanka“ zakupiła wtedy dwa statki, zapomocą których transportowała do Triestu wojsko oraz towary, a przy tej sposobności pozakładała swe faktorje handlowe we wszystkich ważniejszych centrach Dalekiego Wschodu. „Legiobanka“ jest dziś jedną z największych instytucyj finansowych.
- ↑ Polska! Polska!
- ↑ Japonja i Polska — bracia.
- ↑ Jeden w polu nie żołnierz.