<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Noc i świt
Rozdział 12.
Wydawca Instytut Wydawniczy »Bibljoteka Polska«
Data wyd. 1924
Druk Zakłady Graficzne Instytutu Wydawniczego „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część pierwsza
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
12.

Nie było wcale wiosny w Polsce roku 1915. Zgniła, zatruta przez wojnę zima ustępowała wprawdzie wiecznym nakazom Przyrody i w okach sieci przekopów kiełkowała ruń żytnia beznadziejna, skazana częścią na zdeptanie, częścią na żywienie wrogich pułków. Ruszyły wody potoków, obnażając kości ludzkie płytko pogrzebane, a prądy rzek niosły gniewnie na fali plugawe strzępy. Śpiewaki polne i leśne nie śmiały odzywać się głośno w tym roku panowania kruków rozżartych.
Po wsiach i miastach ludzie przycichli bezmyślnie. Wojna, której jedni złorzeczyli, drudzy zaufali jako rodzicielce lepszej przyszłości, zwyrodniała na ziemiach polskich w chorobę zakaźną nie dochodzącą do przesilenia i ciągle groźną; stawała się podobna do śmiertelnej nudy. W porównaniu do olbrzymich bojów we Francji, walki w Polsce nie wydawały się bitwami, lecz powolnem przepychaniem się Niemców na pozycje coraz bliższe Warszawy, których teraz Rosjanie zaledwie bronili, jakby dla dania pozoru, jakby mieli gdzie indziej coś pilniejszego do roboty. Polak przywykał do nieuchronnej perspektywy najazdu niemieckiego na Warszawę, na Wilno — kto wie? może po krańce dawnych ziem Rzeczypospolitej? Sam nie miał możności przeszkodzenia, a o zamiarach obrończych Rosji zaczynał poważnie wątpić. Czyżby Rosja chciała wznowić metodę „wojowania pustynią“, jak przed stu laty z Napoleonem? A wtedy na pustynię przeznaczona będzie w pierwszym rzędzie Polska!
Rosły i prześcigały się w sercach Polaków dwa uczucia natężone, a bezsilne: nienawiść Niemca i pogarda Moskala. Na żadnem z tych uczuć nie można było oprzeć nadziei lepszej przyszłości Polski.
Natomiast coraz jaśniej rozbłyskiwała oczywistość, że los Polski powojennej zależy od zwycięstwa Francji i sprzymierzonych z nią narodów. Jedynie Zespół zachodni, w razie wygranej, zdoła związać zbójeckich Teutonów i przywrócić do równowagi stosunki europejskie przez odbudowanie Polski.
Ale nie miało się jeszcze ku temu. O walkach we Francji dochodziły nad Wisłę wieści mętne, często sprzeczne, bo pochodzące z przeciwnych sobie sztabów. Jedno z nich wynikało jasno: tam wre wojna inna, niż u nas, — ogromna — na życie, lub śmierć. Tam walczą po obu stronach olbrzymy: zajadłe knechty idei pangermańskiej i bohaterscy rycerze chrześcijańskiej cywilizacji. Zmagają się między sobą ciała napięte do skrajnego wysiłku i duchy uskrzydlone ideą. Ziemia, powietrze i ogień rozdzieliły się na wrogie obozy i niszczą się nawzajem. Gasną miljony istnień ludzkich ofiarnych za Coś, co szczytne, czy bezecne, jest przynajmniej niepowszednie i wielkie. Z tamtych zapasów powstanie nowy porządek świata. — Walka trwa ciągle równo natężona i nierozstrzygnięta.
Porównanie wielkich walk zachodnich z przewlekłem manewrowaniem nad Wisłą doprowadzało do rozpaczliwego wstydu żarliwszych z pomiędzy Polaków, którym związano ręce. Dogadzało tylko ospałym i tchórzom. Przez długi okres wisiała nad Polską ciemna noc zwątpienia i tępego oczekiwania losu.
Gdy nastało lato, atmosfera moralna zmieniła się i wszczął się ruch w umysłach ludzkich. Nadciągała bowiem pewność, że Niemcy wezmą Warszawę. Nadciągała bez bitew, bez jawnych układów; wynikała z obserwacji postępów armji niemieckiej i zupełnej bezczynności armji rosyjskiej. Było coś niewytłumaczonego w tych przewidywaniach i coś obrzydliwego. Komunikaty rosyjskiej kwatery głównej ogłaszały flegmatycznie, że Niemcy zajęli Łódź, Kutno, już i Łowicz i Sochaczew; że „na drogach“ ku twierdzom Modlina i Dęblina „ujawniono zbliżanie się“ znacznych sił nieprzyjacielskich; — — że broni się jeszcze Osowiec, ale już nieprzyjaciel zagraża linji kolejowej z Warszawy do Wilna. Wymieniano tam jakieś potyczki, ale nie próbowano nawet urzędowo zaprzeczyć haniebnej oczywistości, że kolosalna armja rosyjska leży gdzieś „na drogach“ do odwrotu i cofa się na wschód, gdy ją Niemcy o to poproszą kilku armatniemi strzałami.

∗             ∗

Przeświadczenie, że Niemcy już są tuż i zaraz zmieni się cała postać życia w kraju, powodowało mnóstwo osób do gorączkowych projektów osobistych. W drugiej połowie lipca Zofja Czadowska i Celestyn Łuba przyszli przed południem do mieszkania Tadeusza Sworskiego na regularną naradę. Zostawać, czy wyjechać? A także: co znaczy ta wojna rozlazła? Gdzie się podziała siła armji rosyjskiej, na którą tak bardzo liczono?
Tadeusz był niewyspany, blady, lecz nie wyglądał na chorego, tylko na człowieka, który dopiero co przeżył silne wzruszenia. Na biurku przed nim leżały karty świeżo zapisane.
— Pisze pan? — coś do druku? — zapytała Zofja, spoglądając z sympatją na rękopis.
Sworski zwlekał z odpowiedzią. Wziął karty ze stołu, uporządkował, nareszcie się odezwał:
— W nocy rozmawiałem z samym sobą, a raczej z temi „chwiejnemi postaciami“, o których wspomina Goethe w przedmowie do „Fausta“. Pamiętacie? — Znajdzie się tu może część odpowiedzi na wątpliwości, które nas trapią.
— Niech pan przeczyta — poprosiła Zofja.
— Właśnie chciałem to Wam zaproponować.
Zaczął czytać:
Widzę jedno mieszkanie dawno znajome, a bardzo obce. Berliński styl oblepia ściany fałszywą estetycznością i urzędową pychą. Tylko nie zagląda już tu nigdy rudy promień lubieżnej ponęty; niema tu nic młodego, choćby kwitnącego trucizną i zdradą. Pozostał sam stary herszt ciemnej bandy, jak pająk tkwiący pośrodku swej ogromnej przędzy, snutej od wieków na chlubę i pożytek Israela, na zdradę i zgubę reszty ludzkiego plemienia. Przędza mu teraz starczy za rodzinę, za cel i rozkosz życia, przędza mu wypełnia szare zwoje mózgu i krwawe ssące przyrządy. Wyłysiała pracowita czaszka, kark i skronie omszały kędzierzawym szronem; gorycz i przebiegi wyryły na twarzy bruzdy, których zespół znaczy dla ludzi marnych dostojność i rozum, a dla duchów czystych — bezeceństwo.
Jaki ma dzisiaj urzędowy tytuł Ekscelencja Lorentz Latzki? — tego nie wiem. Ale wiem, co robi. Czeka na kogoś, spogląda na zegarek. Dobiegła pora — Latzki dzwoni — natychmiast zjawia się w pokoju służący, czarny i uroczysty, jak karawaniarz pierwszej klasy.
— Czy jest w poczekalni ten pan, którego przybycie zapowiedziałem?
— Ten z Rosji?
— Raz już mówiłem, że nie z Rosji, lecz z Bułgarji. W służbie, którą u mnie pełnicie, nie wolno się mylić.
— Słucham. Ten pan z Bułgarji oczekuje już od kwadransa na rozkazy Ekscelencji.
— Prosić go do mnie.
Wchodzi mężczyzna wysoki, w ubraniu cywilnem, widocznie przebrany świeżo z munduru, do którego przywykł — tak jakoś szurga butami i szuka szabli przy boku. Z pewnością Moskal: wysokie, prostokątne bary, rysy regularne, choć mongolskie oczy i policzki. Udaje swobodę i serdeczność, spojrzenie ma jednak wątpliwe i wymijające. Latzki powstaje, wita uprzejmie, lecz z dostateczną wstrzemięźliwością, aby nie stracić przewagi w konferencji. Rozpoczyna bez zwłoki:
— Znam pańskie przekonania i pańskie fotografje. Wszelkie więc wahania co do pańskiej osoby i zamiarów uważam za zbyteczne. Pan jest przekonany o konieczności naszego zwycięstwa na Wschodzie?
— Takby się zdawało, niestety.
— Wyraz „niestety“ rozumiem i kładę na karb pańskiego patrjotyzmu. Jednak uznaje pan zapewne, jako fachowiec wojskowy, że nasze zwycięstwo jest nieuniknione? Przewaga niemieckiej techniki, strategji i przygotowania do wojny jest absolutna. Prędzej, czy później, posuniemy się aż tam, gdzie nam będzie potrzeba. Przedmiotem naszych układów jest zatem tylko oszczędzenie krwi rozlewu...
— Dzieło głównie humanitarne — wtrąca zagadkowy Bułgar.
— Właśnie. Jesteśmy obaj gotowi poprzeć je wszelkiemi sposobami — nieprawdaż?
— Bez wątpienia. Jednak sprawa ta wymaga ogromnych funduszów.
— Nasza ofiarność dla sprawy jest w zasadzie nieograniczona — odpowiada Latzki majestatycznie — wypada tylko ustalić, w jakich terminach płacić mamy, a szczególniej za co? — za jakie pozytywne działania i skutki? — Moje wymagania są minimalne — tyle tylko, abym zdołał utrzymać się na wysokości tak doniosłej akcji — deklaruje agent z mocno zaakcentowaną szlachetnością — ale głód sfer wojskowych ministerjalnych jest nienasytny.
— No, damy im jeść dostatecznie, aby nie byli głodni — zapewnia Latzki z dobrotliwym uśmiechem — ale musimy najprzód mieć dowody ich dobrej woli.
— Najprzód wypada ich... zachęcić — proponuje agent przymilnie.
— Znajdzie się i zachęta — mam ją przygotowaną tutaj. Muszę jednak dostać wzamian jakieś pozytywne zobowiązania, działam bowiem w imieniu osób... nawet Najwyższych.
Tu Latzki odsłania leżący na biurku list, pod którym podpis samem imieniem. Przybysz ze Wschodu skłania się odruchowo przed tym olśniewającym podpisem.
— Musimy zatem mieć gwarancję — ciągnie dalej Ekscelencja — że pieniądze tak... dostojne pójdą bez zawodu na pożytek niemiecki i ogólnoludzki. Czy pan może mi dać jakiś znak widomy ścisłego porozumienia pana ze sferami w wojsku decydującemi?
— Przepraszam Ekscelencję, ale to żądanie nieziszczalne. Nie mogę mieć listów polecających, ani piśmiennych obietnic od ministrów lub generałów.
— Są polecenia uboczne — szyfry — telegramy.
— Takich tymczasem nie przedstawię. Ale ja sam jestem agentem głównym od zamawiania amunicji dla armji. Na to mogę pokazać dokumenty.
— Aha.
Latzki rozjaśnia oblicze na jedno mgnienie, poczem uważnie czyta przedstawione mu papiery. Ton jego przemowy staje się serdeczniejszym. Dusze obu działaczy sczepiły się, rade jedna drugiej.
— Więc, panie... radco, ma pan wpływ bezpośredni na zaopatrywanie armji w amunicję?
— Zupełnie bezpośredni.
— I amunicja może w razie potrzeby... w razie jakiejś wyższej, ideowej potrzeby — zniknąć? — zapytał Latzki z figlarnym uśmiechem.
— Próbowano i tego — odpowiada radca amunicyjny tonem przyjemnego gawędziarza — wybuchy składów artyleryjskich, pociągów z amunicją. — — To są półśrodki. Ja trudnię się specjalnie sprowadzaniem amunicji z zagranicy. Tu jest jeden środek radykalny: maleńka omyłka w zamówionym kalibrze...
— Tak, że sprowadzone na pozycję ładunki mogą nie pasować? na nic się nie przydać? — podchwytuje żywo Latzki.
— Właśnie. To mniej ryzykowny sposób, a ogromnie skuteczny. Tylko wymaga żmudnego przygotowania i pociąga za sobą dodatkowe koszty...
Następują targi i układ regularny o tę potworną nieregularność.
Tu przerwał Sworski czytanie.
Celestyn i Zofja słuchali ze skupieniem i przejęciem.
— Skąd ty to wszystko?! — zawołał wreszcie Łuba — skąd masz takie powiadomienia?
Sworski odpowiedział po namyśle:
— Gdybym kiedy opublikował scenę, którą tu naszkicowałem, niejeden krytyk, zwłaszcza germanofil albo filosemita, nazwałby ją naiwną. Nie tak to się działo — powiedzieliby — autor nie ma pojęcia o arkanach prowadzenia wojny nowoczesnej. — Rzeczywiście nie znam się na technice przekupstwa i szpiegostwa, ale sądzę, że przenikam głębszy sens chaosu, z którego złoży się w przyszłości historja. Czy taki np. Miasojedow porozumiewał się z Latzkim, czy z innym Żydem na usługach Niemiec, czy z rodowitym Prusakiem? — to powiadomienia ciekawe, lecz podrzędne. Moja scena pozostaje co do treści historycznej prawdziwą. Rosję zwyciężają Niemcy zapomocą zdrady rosyjskiej. Tak tylko można zrozumieć wszystkie objawy wojenne na terytorjach polskich. Jak inaczej wytłumaczyć tę tragiczną nieudolność północnej armji rosyjskiej złożonej przecie z wybornego materjału żołnierskiego? Niezdatność generałów nie może być tak doskonała. Zachowanie się Rennenkampfa obok pogromu Samsonowa pod Działdowem — wypuszczenie armji niemieckiej uciekającej z pod Warszawy przez dwóch panów Scheidemanów — ciągłe braki amunicji w najpilniejszych potrzebach — brak rosyjskiej inicjatywy, a nawet sensu w obronie Polski — to wszystko razem wzięte, a tak konsekwentne w swej katastrofalności nie da się inaczej wytłumaczyć, jak przez zbrodnicze stosunki między centralą szpiegów w Berlinie, a niecnymi osobnikami z armji rosyjskiej.
Nie przeczyli słuchacze. Odezwała się panna Zofja:
— Ma pan słuszność, jak zawsze, panie Tadeuszu. A z tego, co pan mówi, wynika, że Rosja przegra wojnę. Czy tak?
— Najprawdopodobniej już ją przegrała. W każdym razie armje rosyjskie ustąpią na Wschód, oddając ziemie polskie na pastwę Niemców. To już pewne.
— Może jeszcze bronić będą linji Wisły? — rzekł elestyn na chybi — trafi.
— Nie czytujesz chyba gazet. — — Opuszczają twierdze przy Wiśle. — Z Warszawy i innych miast ewakuują nietylko urzędy i kancelarje, ale materjały, które mogą się przydać Niemcom, gdy przyjdą: dzwony kościelne, metale, nawet części maszyn fabrycznych. Zabierają konie i bydło. Chwycą, co się tylko da zabrać. — A słyszeliście przecie o nakazach zapędzenia do Rosji wszystkich mężczyzn zdatnych do noszenia broni?
— Chyba plotka?! — zawołał Celestyn. Były już zaprzeczenia, pochodzące nawet od naczelnego wodza.
— To nic nie znaczy. Podobno wielki książę Mikołaj jest stanowczo przeciwny temu zarządzeniu, które nie od niego pochodzi. Ale jego władza i komenda już są zachwiane przez zdradziecką szajkę, która zaczyna przemagać w Petersburgu. Ten projekt zrabowania i wyludnienia Królestwa, aby jak najmniej pozostawić dla Niemców — jest poprostu potworny.
— Nie wymyślił go wielki książę Mikołaj — nie — twierdził Łuba z wyjątkową stanowczością — to jeszcze jest człowiek... tego... szlachetny. Ale z jakiej szatańskiej, czy oślej mózgownicy mógł taki pomysł wyskoczyć?!
— Nie zgaduję — odrzekł Sworski. Jednak pędzenie naszego ludu w głąb Rosji już się rozpoczęło. Pędzą stąd i zowąd całe wsie piechotą — etapami — jak dawniej na Sybir.
— I to nowe męczeństwo za co?! za jakie winy nawet względem rosyjskiego rządu? Czy za tę krew, którą nasz chłop z tak lekkiem sercem przelewał w szeregach moskiewskich?! — nie mógł już się uspokoić Luba i miotał się po pokoju.
— Nie czas już zastanawiać się nad dzisiejszemi działaniami Moskali — mówił Sworski. — Jest tu i zdrada i tchórzostwo zalęknionego motłochu — i obłęd. — — Darmo zgadywać, co w tej ohydnej psychice przeważa. — Radźmy lepiej o sobie, co poczniemy wobec pewności, że Niemcy zaraz tu będą.
— My właśnie przyszliśmy do ciebie po radę.
— Ja w żadnym razie nie pozostanę. Nie mam tu żadnego wyraźnego obowiązku; moją służbę publiczną pełnić mogę i gdzie indziej, bo zabiorę z sobą głowę, jaką mi los dał, i pióro jeszcze niezłamane. Tutaj zaś mogą pozostać albo ludzie odpowiedzialni za postawę narodu — takich znam mało — albo rycerze niezłomni — boję się, że nas nie stać na hufiec Leonidasa w służbie cywilnej — albo ludzie drobni.
— Zatem wyjeżdżasz? I dokąd?
— Na Wschód, poza krańce niemieckiego zalewu. Potem... zobaczę. Droga do Paryża przez okrążenie kuli ziemskiej jest dla chudego literata niedostępna.
Łuba powstał, wyprostował się sprężyście, jak to czynił zwykle przy powzięciu nagłych postanowień i ogłosił:
— Ja też pójdę na Wschód — — dowiem się zaraz, skąd ich pędzą.
— Jak to: idziesz? — chcesz iść piechotą?
— A tak — mam długi krok — pójdę łatwiej, niż inni.
I czterema ogromnemi krokami przemierzył na pokaz całą długość pokoju.
Sworski i panna Zofja patrzyli na Łubę z uśmiechem, który powoli poważniał. Odezwał się Sworski:
— Ja ci towarzyszyć nie będę, bo nie widzę, na co można się przydać w takiej migracji. Gdybym był bogaczem... albo przynajmniej lekarzem — ale tak?
Przyjaciele rozstawali się bez dramatu; ostatecznie dążyli w jednym kierunku i z niepłonną nadzieją spotkania się tam gdzieś na wschodzie, najprawdopodobniej w Mińsku Litewskim. Panna Zofja Czadowska odłożyła swe postanowienie do dnia następnego.
Gdy przyszła nazajutrz do mieszkania Tadeusza na stanowczą konferencję, była mocno wzruszona, chociaż zaglądała tu często dla utrzymania ciągłości porozumienia z tym dziwnym, ideowym narzeczonym, który jednak był jej bardzo drogi. Od owego gorącego dnia w lesie inogórskim nie powrócili oboje do kwestji zasadniczej, czem oni są dla siebie nawzajem. Pakt istniał, trwał w swej sile, zawieszony jednak w swem działaniu przez wypadki wojenne. Dzisiaj, w rocznicę owego dnia, trzeba było powrócić do rewizji paktu wobec możliwości rozłączenia się na czas nieokreślony, gdyż Zofja postanowiła pozostać w Warszawie, Tadeusz zaś oświadczył, że zamierza wyjechać.
— Panie Tadeuszu — mówiła Zofja gorąco — mam nadzieję, że pan nie zapomniał naszych zobowiązań przeszłorocznych?
— Jak może pani wątpić!
— To też jestem pewna. Więc teraz nastaje ogniowa próba naszej umowy. Pan chce wyjechać? to nieodwołalne?
— Mówiliśmy wczoraj, p anno Zosieńko. Gdybym tu pozostał, wyrzekłbym się chyba swych przekonań i wyparł się zdań już wygłoszonych.
— Rozumiem. Powinien pan wyjechać.
— A pani co o sobie postanowiła?
— Ja powinnam zostać. Nie wezmą mnie przecie do wojska, ani nie pociągną do odpowiedzialności za moją robotę ochroniarską. Tam byłabym nieużytkiem.
— Dlaczego? I tam są dzieci i tam różne sprawy polskie.
Sworski mówił trochę dla ukrycia myśli, której nie chciał wypowiedzieć: tam będę ja. Ale Zofja odpowiedziała na zdanie zasłyszane:
— Gdzie, panie Tadeuszu? Czy pan wie na pewno, dokąd jedzie? dokąd losy zapędzą?
— Rzeczywiście, że to trud n o przewidzieć dokładnie. I jestem pani zdania, że powinna tu pozostać.
— Zgadłam, że pan tak powie. Bo gdybym pojechała z panem — (samej mnie pan nie puściłby), to musielibyśmy chyba być po ślubie. Inaczej jakże w tych nieznanych krajach? A ślub nasz, jeżeli kiedy, to dzisiaj musi być odroczony. Gdybyśmy byli parą młodych szaleńców, to poszlibyśmy na dobre i złe przygody, bez pamięci. Ale my jesteśmy już... dorośli bidzie.
— Panno Zosieńko! Mówi pani to, co ja powinienem był powiedzieć, lecz nie miałem odwagi. Wyjazd nasz we dwoje na niepewne losy byłby szaleństwem, które jednak mogłoby udać się szczęśliwie. Więc trzeba się rozjechać, choć to będzie bardzo bolesne... dla mnie.
— A pan sądzi, że ja nie będę tęskniła? — przerwała Zofja i oczy jej zaszły łzami.
Tadeusz ujął ją za obie ręce, które ucałował. Lecz ona wyprężyła ramiona, odsuwając pokusę zbyt czułego pożegnania.
— Drogi mój panie narzeczony! Nie dotykajmy tych strun, bo się rozjęczą. — — A nam potrzeba siły. — — Niech pan pisze do mnie, jak tylko będzie można. Ja także. A jeżeli nie będzie nawet poczty możliwej między nami, rozmówimy się za pośrednictwem Ducha, którego czcimy oboje.
— Czy nam się objawi??
— Ufajmy!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.