<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Noc i świt
Rozdział 11.
Wydawca Instytut Wydawniczy »Bibljoteka Polska«
Data wyd. 1924
Druk Zakłady Graficzne Instytutu Wydawniczego „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część pierwsza
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
11.

Koniec października był sezonem ulgi od zmory wojennej. Za uciekającymi Niemcami puściły się w pogoń wojska rosyjskie. Na pobojowiska wyległy roje ciekawych dla obejrzenia miejsc spustoszonych i ocalałych, dla zbierania pamiątek po krwawych drogach i ścierniskach, zasłanych szczątkami wojny.
Cieplej, niż słońce jesienne, grzało serca świeże doświadczenie, że Niemcy — te najlepsze pułki pruskie, saskie i bawarskie — mogą być odepchnięte i pobite. Ujrzano naocznie polskie miasta zachodnie: Łódź, Częstochowę, Łęczycę — które niedołężna, czy planowa opieszałość Rosjan wydała była na łup Niemcom od początku wojny — znowu opuszczone przez Niemców i jakby niezajęte już przez władze rosyjskie, a zatem niby wolne, bo komitety obywatelskie polskie gospodarowały w nich samodzielnie i z otuchą lepszego jutra. Tylko armja rosyjska snuła się po tych ziemiach naszych, najbardziej wtedy sprzymierzona prawie sympatyczna po skutecznej obronie Warszawy.
Stawiano dumne horoskopy. Oskrzydlimy Niemców uchodzących, a w najgorszym razie wypędzimy ich z granic Kongresówki — weźmiemy Prusy Wschodnie, Gdańsk! — — Na południu zajęcie Galicji postępujące wciąż, jest już tylko kwestją czasu. — Dalej pójdzie jak z płatka. Zdawało się iścić zjednoczenie wszystkich ziem polskich — tymczasem pod panowaniem Moskala — ale to tylko stadjum przejściowe do niepodległości. Jeden marzył śmielej, drugi powściągliwiej, ale aura duchowa była ogólnie przesycona podobnemi rojeniami.
Trwało to krótko. Już wypuszczenie armji Mackensena z mniemanych oskrzydleń, wykonywanych przez dziwnych jakichś generałów rosyjskich — Rennenkampfów i Scheidemanów — było niemałem rozczarowaniem. O nowej, skuteczniejszej ofenzywie rosyjskiej na Prusy Wschodnie, Królewiec i Gdańsk przestali wkrótce gadać nawet najzapędliwsi politycy kawiarniani. Niemcy porzuciwszy plan centralnego ataku na Warszawę, wydłużyli i rozwarli szeroko swe kleszcze, okalające Królestwo od północy i południa, gotując się powoli i systematycznie do skoku całem cielskiem na całość ziem polskich. Tylko ofenzywa rosyjska na południu podstępowała aż pod Kraków, gdzie już ptaki, broniące krakowskiego Kapitolu podnosiły zgiełkliwy alarm: Kozacy na Wawelu! — — Ale do tej smętnej konsekwencji nikt się nie kwapił, widząc resztę chaotycznych działań rosyjskiego dowództwa.
Nadciągała ponura, zgniła, ciemna i głupia w umysłach polskich zima. Nikt już nie miał za sobą słuszności: ani ci, którzy zaufali sile Rosji, dziwnie i podejrzanie ociężałej, — ani tem bardziej ci, którzy uwierzyli dziecinnie w zbawczą akcję Austrji, służebnicy prawroga Polski — Niemca. Niektóre tylko umysły, porzucając „orjentacje“ dla wizji najpewniejszej, wyglądały zbawienia Polski od dalekiego Zachodu, od szlachetnych wrogów Niemiec, od prawych wodzów antygermańskiej krucjaty, Francuzów.
Jednak w tej ciężkiej atmosferze moralnej dojrzewały i dobre owoce. Ludzie starsi, już skrystalizowani przed wojną, przerabiali się bezwiednie, otwierali oczy na wielkie prawdy odarte nagle przez wicher wojenny ze swych konwencyjnych osłon i kłamliwych pozorów. Młodych zaś, wstępujących w życie, kształtowała ogromnie skutecznemi ciosami dłuta sroga Rzeźbiarka.
W Inogórze działy się takie przeobrażenia. Najprzód spotkanie Linowskiego ojca z synem odbyło się wcale inaczej, niż można było się spodziewać. Skoro prezes powrócił z Warszawy i dowiedział się od żony, jaki to gość przybył podczas jego nieobecności, wcale nie wybuchnął — zamyślił się i dopiero po półgodzinie wszedł do pokoju Bronka, który leżał na kanapie z nogą obandażowaną.
— No, mój chłopcze, jesteś pełnoletni. Kilka miesięcy brakujących do terminu mało tu waży. Dostałeś chrzest krwi za swoje przekonania — jesteś pełnoletni. Odtąd sam stanowić będziesz o swoich projektach i będziesz za nie odpowiedzialny. — — — No, a teraz opowiedz, jak się to stało.
Wskazywał gestem łagodnym na ranną nogę syna. Bronkowi daleko było do łatwej i wyrobionej swady ojca. Z pewnym niesmakiem, pochodzącym ze źle skojarzonych uczuć dumy i... niby wdzięczności... niby równouprawnienia... odpowiadał na przemowę ojca, która go raziła swą wyższością.
Z matką był zawsze w najlepszem porozumieniu. Pani Wela kochała jedynaka bezkrytycznie i umiała budzić w nim zaufanie. Matce wyśpiewał wszystko: i dawne werbunki — i wahania — i zapały — i wątpliwości. Opowiedział też wszystkie szczegóły bitwy, w której zabito pod nim konia Brutusa — i dziwne zjawienie się mnicha-lekarza, oraz pełną poświęcenia akcję Sworskiego i Łuby. Pani Wela słuchała całem sercem, znacząc swe wzruszenia przytłumionemi ach!, które zresztą należały do jej nawyknień charakterystycznych; z częstą domieszką łzy matczynej, wdzięcznej Bogu i ludziom. Nie wysnuwała żadnych morałów z opowiadań syna, jedynie konsekwencje jego zamysłów i pragnień, które rozumiała dokładnie i subtelnie. Miłosna przyjaźń między matką a synem wzmogła się jeszcze w tych dniach rozpieszczonej bezwładności, spowodowanej przez leczenie rany.
Kuracja postępowała szybko i pomyślnie. Po dziegciu dniach jużby legjonista mógł na upartego dosiąść konia — czego próbował — a nawet rwać się poprostu do szeregów — nad czem się namyślał.
Namyślał się jednak długo — aż do późnej jesieni, pilnie śledząc z gazet i opowiadań rozwój wypadków. Reasumował też przeżyte koleje i kontrolował swe dawniejsze postanowienia.
Zaimponował mu jednak sposób, w jaki ojciec, nie zmieniając wcale swych poglądów na użyteczność legjonów galicyjskich, okazał szacunek żołnierskiemu porywowi. Ojciec, choć dawniej bywał przykry, zawsze był rozumnym i dobrym Polakiem. Zdanie ojca ma jednak szerokie uznanie w społeczeństwie.
Z Tadeuszem Sworskim rozmówił się Bronek dostatecznie w lesie, zaraz po owem przebudzeniu. Sworski był oczywistym przeciwnikiem legjonów, a podczas ostatniego pobytu w Inogórze pokumał się z ojcem na dobre. Bronek, choć nie asystował wszystkim rozmowom, bo podczas pierwszego leczenia nogi nie przychodził do stołu jadalnego, zauważył, że komitywa ojca ze Sworskim zawiązała się nietylko z powodu wdzięczności za akcję ratunkową, lecz i na gruncie zgodnych zapatrywań politycznych. A przecie Sworski to dawny polski rewolucjonista, pisarz i Polak niepodejrzany...
Najgłębiej utkwiła Bronkowi w głowie krótka rozmowa z Celestynem w Inogórze. Przy pierwszem spotkaniu w Końskich polubił odrazu tego oryginała i zapaleńca i bez wahania odkrył mu swój zamiar wstąpienia do legjonów. Celestyn zapalił się wówczas od iskry młodego porywu do służenia ojczyźnie w tym kierunku. Perorował nawet odpowiednio. Przy następnem spotkaniu — w tym lesie — bardzo mało z sobą gadali. Dopiero w Inogórze widząc, że Celestyn bardziej gestem i wykrzyknikiem, niż mową, potakuje zdaniom Sworskiego, zainterpelował go Bronek:
— A wówczas w Końskich był pan mojego zdania...
Celestyn skręcił ręką brodę jakby z niej wyciskał to, co dawniej nagadał, a potem rozłożył brodę na obu dłoniach okazałym wachlarzem i rzekł:
— Widzi pan: Polska — ogromna siła — i nosi człowieka, uskrzydla. — — Ale czasem weźmie ją w gębę byle kto — krzyknie: marsz! albo: strzelaj! Poczujesz serce aż w gardle, lecisz, strzelasz — okazuje się: w samą Polskę strzeliłeś! Bywa tak panie; zdarza się omylić.
Bronek to malownicze zdanie Celestyna wspominał z uśmiechem.
Powoli zestawienia zdań ludzi poważnych i sympatycznych oziębiały zapał młodego Linowskiego do legjonów, a zwłaszcza do ich dowódców. Nie oburzał S1ę na nich; wierzył, że oni wierzyli. Ale on sam tracił wiarę coraz bardziej pod wpływem rozwijających się wypadków wojennych.
Ta Austrja, na której politycy krakowscy opierają swą politykę, nie okazała się opoką pod budowanie Polski, lecz rumowiskiem. Wojska rosyjskie biją Austrjaków, jak chcą — te same wojska, które dały się rozgromić Niemcom pod Działdowem, a potem nie umiały skorzystać z nieudatnego wypadu Hindenburga na Warszawę. Więc Niemcy tu są górą, nie Austrjacy; Niemcy mają komendę nad całą wojną Polsce, a nami, garstką legjonistów polskich pod komendą Austrji, kierują właściwie Prusacy. Cóż po tem spodziewać się można dla Polski?
Tak ostrożnie już i sumiennie rozumował młody Linowski późną jesienią.
Nie stracił jednak bynajmniej zapału do żołnierki, a szczególniej do wojowania wyraźnie za Polskę. Przypominał odezwy nawołujące do legjonów i dawniejsze strzeleckie, drużyn Bartoszowych. — — Mówiono w nich ogniście o zaczątkach wielkiej, zbawczej armji polskiej; — Cóż, kiedy te zaczątki stanęły po stronie Austrji, wykonującej pruskie rozkazy! „Austrji już niema“ — mówi ojciec. A Prusy są i będą, tylko nie będą nigdy sprzymierzeńcami Polski. — — — Jak i kiedy może stanąć nasza armja na swojej własnej, polskiej drodze? — — Podobno wie o tem Komendant — ale tymczasem dokądże nas prowadzi?
Rana dawno się już zagoiła i noga powróciła do zdrowego stanu. Bronek spędzał długie godziny na koniu i na włóczęgach myśliwskich. Nie chciał zależeć pola i pozbyć się swych zalet żołnierskich. Gdy siodłano dla niego konia, niejeden myślał pocichu, czy też Bronek powróci. Obawiali się może i rodzice jego powrotu do wojska, ale nikt mu o tem nie wspomniał, ani go śledził — na wyraźny rozkaz prezesa. Młody zaś Linowski sam powracał, bo szukał już w myśli innych szeregów, niż te, które go pociągnęły szumem haseł, a nie dotrzymywały obietnic. Może wreszcie kiedyś?...
To znowu szukał Bronek w bibljotece pałacowej literatury o słynnych legjonach Dąbrowskiego. Sam mu ojciec wskazał stosowne dzieła. Bronek znał te dzieje pobieżnie; teraz w nie się zagłębił z powodu jednobrzmiącego tytułu formacyj przedstuletnich z dzisiejszemi. Nie znalazł żadnych prawie analogij, owszem zasadnicze przeciwieństwa. Tam tworzyli wojsko patrjoci i generałowie, tutaj zapaleńcy i dyletanci. Legjony Dąbrowskiego zbierały się w kraju dalekim, życzliwie dla sprawy polskiej usposobionym, szły pod komendę Napoleona, którego genjusz był dotąd niechybny, a zamiary względem Polski nie mogły być wrogie. Tutaj werbunek odbywał się na ziemiach polskich, ale ujarzmionych przez Austrjaków — i legjony szły na bezpośredni pożytek — Niemców. — Walka dawnych legjonów z Prusami i Moskwą była zupełnie realna i okryła je chwałą. Dzisiejsze wystąpienia, chociaż dziarskie i buńczuczne, w zestawieniu z tamtem i były nieco drobne...
— Inne były czasy i warunki — pocieszał się Bronek, wyszukując starannie strony dodatnie działań, w których niedawno brał udział.
— Inni byli ludzie — odpowiadało m u uparcie sumienie.

∗             ∗

Snuły się po okolicy oddziały wojsk, nietylko rozmaitych broni i pułków, ale należących do przeciwnych obozów. Szczególniej podczas krwawych walk pod Łodzią rozrzuciły się szeroko po kraju strzępy wielkich walczących armij, jedne ujęte w niewolę, drugie dążące na odsiecz, inne — zwykle rosyjskie — idące naoślep. Zamęt pokrzyżowanych dwóch wrogich planów dawał się we znaki krajowi moralnym i fizycznym uciskiem.
Pewnego dnia już zimowego, pod koniec listopada zawitał do Inogóry duży oddział wojsk niemieckich ze sztabem i dowództwem pułku. Do samego pałacu zajechał pułkownik, baron Paugwitz, ze świtą, wszyscy konno, w wyświeżonych mundurach. — Chcąc, nie chcąc, otworzył przed nimi bramę parkową stary Serwacy, prawie z równą pychą noszący swą liberję, jak tamci swe mundury, a zapytany po niemiecku, czy są państwo w domu, odpowiedział tylko gestem, że nie rozumie. Świetna kawalkata dojechała zatem do drzwi pałacu, gdzie już służba, uprzedzona, przyjęła ją uczciwiej.
Do pięknego hall’u, po którym oficerowie rozglądali się ciekawie, taksując bronzy i obrazy wzrokiem zapalonych zbieraczy, wyszedł wkrótce prezes Linowski. Gdy zechciał, umiał okazywać swym rozmówcom grzeczność, która go obowiązywała jako pana, i pogardę, która im się należała. Niemcy, bardzo łasi na stosunki ze starą szlachtą, przesadzali się w manifestacjach swych militarnych wdzięków i nazwali się pokolei:
— Oberst Baron Paugwitz — Major von Menckendorff — Oberleutnant von Graeve — Leutnant von Muller — Leutnant von Herz.
Linowski odpowiedział po francusku, „nie chcąc kaleczyć niemieckiego języka“ — i zaprosił gości do salonu.
Okazało się, że pułkownik mówi wcale gładko po francusku, inni rozumieją, a porucznik Herz, trochę kędzierzawy, umie i po polsku. Po wstępnem porozumieniu, z którego wynikło, że oficerowie przybyli tylko na jeden dzień i proszą o nocleg — a pan Linowski bardzo rad ich przyjąć — rozmowa nie zawierała już żadnych ciekawości. Oczekiwano siadania do stołu, która to chwila była zasadniczo pożądana przez gości, zarówno jak przez gospodarza, wtedy bowiem nad wszelkiemi dysonansami góruje ogólnoludzkie zamiłowanie do jadła.
Nierychło otworzyły się drzwi i przekroczyła próg pani Wela, strojnie ubrana, za nią służący z oznajmieniem obiadu drzwi pozostawił otwarte na salę jadalną jasno oświetloną. Zaledwie posunąwszy się za próg, poznała pani Wela litanję nazwisk oficerów i podała ramię pułkownikowi. Przy stole stał tylko kapelan; innych domowników dzisiaj nie proszono. Nie zjawił się też Bronek, który, chociaż nie znał wcale niemieckich oficerów, mógł się obawiać, że który z nich zechce nadto chwalić jego postawę żołnierską, lub wypytywać o stan służby.
Przy stole rozmowa zaraz się ożywiła. Oficerów trzymała na uwięzi wytworność sali i zastawy, a zwłaszcza postać Władysława Linowskiego, która nie dawała się rozigrać pruskiemu humorowi. Jedynie Paugwitz starał się utrzymać ton rozmowy po francusku na wyżynach towarzyskich równouprawnionych. Wynalazł parę wspólnych znajomych z panią Welą, starał się być swobodny i dystyngowany. Wydał się nawet pani Weli wcale znośnym.
Obiad miał się już ku końcowi, a nikt nie zagadał o wojnie. Nie wytrzymała pani Wela i rzuciła nareszcie zapytanie:
— Czy moglibyście panowie udzielić nam coś ze swych przypuszczeń co do trwania wojny. Kiedy ona się skończy? — rzekła lekko, choć ją ta sprawa nie mniej obchodziła, jak innych.
Odezwał się dowcipnie major Menckendorff, siedzący po lewej stronie gospodyni:
— Skończy się, gdy państwo nam ustąpicie — my musimy pójść jeszcze dużo dalej.
— Sądziłam po uprzejmem zaęhowaniu się panów, że nie wojujecie z Inogórą? — żartem na żart odpowiedziała pani Wela.
Pułkownik baron Paugwitz wmieszał się do tej rozmowy:
— Nie wojujemy z Polakami, to pewnik. Ja szczególniej, którego ścisłe związki łączą z Polską.
Obejrzano się na niego, zgadując: jakie związki?
— Moja nieboszczka żona była prawie Polka, panna von Latzki...
Nie dał sobie jednak tego wmówić Linowski:
— Nie słyszałem o tem nazwisku polskiem.
— Ach, dawno są już Prusakami — odrzekł baron trochę kwaśno — pochodzą na pewno z Polski. Mam także specjalne powody nienawidzenia Rosjan. Dlatego jestem typowym przedstawicielem naszych zamiarów w tej wojnie: walczymy z Rosją; Polskę... zmuszeni jesteśmy tylko przejść, jak mówi mój kolega von Menckendorff.
Prezes Linowski miałby dużo do odpowiedzenia tumaniącemu baronowi, ale powiedział tylko tyle:
— Przechodzi przez Polskę kto chce i może.
— Rozumiem — odrzekł Paugwitz — sytuacja wasza jest bardzo ciężka. Nie możecie nawet swobodnie wypowiedzieć się za jedną, lub drugą stroną walczącą...
Skierował ku Linowskiemu spojrzenie wyrażające niby spółczucie. Ale Linowski nie był frycem:
— Nikt nas o to nie pyta. A to jest wojna oparta nie na plebiscycie, lecz na sile sztabów i artylerji.
Trudno było nie zgodzić się na ostatnie zdanie. Do końca obiadu nikt się niczego nie dowiedział o wojnie, ani o usposobieniu politycznem mieszkańców Inogóry.
Oficerowie wyjechali nazajutrz rano, dziękując najuprzejmiej za gościnność. Paugwitz zapraszał nawet Linowskiego na polowanie do swoich dóbr w prowincji Poznańskiej. Linowski oświadczył, że radby jak najprędzej ujrzeć pana barona gdzie indziej.
Wynieśli się nareszcie.
Dopiero po wyjeździe oficerów obejrzano się po okólniku folwarcznym i przyszły raporty oficjalistów. Podczas gdy kwiat rycerstwa ucztował w pałacu i zabawiał gospodarzy wytworną konwersacją, niższe rangi sprawiały swe obowiązki na folwarku.
Zarekwirowano kilkanaście koni, sporo bydła i świń. Zabrano dwa stogi siana. Niezbędne dla potrzeb wojny surowce naładowano też na niemieckie podwody, a między innemi kilkadziesiąt sążni szyn żelaznych przygotowanych na nowe belkowanie do spichrza. Na to wszystko wydano kwity, których sporą plikę przedstawił administrator prezesowi.
— Jakto? — nie asygnacje na wypłatę sum, według jakiejś taksy, tylko kwity wymieniające zabrane przedmioty, bez oceny, bez terminu płatności? — dąsał się mocno Linowski.
— Nie można było nic zrobić, panie hrabio. Brali jak swoje, a kwity dawali jak z łaski.
Przed pałacem zjawił się właściciel kolonji sąsiadującej z Inogórą, człowiek zabiegliwy, sumienny i dobrze tu znany.
— Dzień dobry, panie Wojtkiewicz!
— Ośmielam się prosić o radę pana hrabiego. Wzięły mi Niemcy krowę, pięć korcy owsa i kociołek miedziany — — i dały jakieś pieniądze, których nikt u mnie zrozumieć nie może, choć i po niemiecku trochę umiemy. Może pan hrabia zechce nam objaśnić.
Przedstawił kilkanaście kartek litografowanych z cyframi 1, 3, 5 i 10 marek i zbitym drukiem, który po uważnem przeczytaniu oznajmiał nieszczęśliwemu posiadaczowi, że ma prawo wybrać w Centrali handlu materjałów piśmiennych w Dreźnie towaru za wyrażone na kartkach sumy. Nadto, termin odbioru tych kwot był już przedawniony, dla pewności, że bony są bezwartościowe!
Linowski wytłumaczył to Wojtkiewiczowi z nietajonem obrzydzeniem. Kolonista wybuchnął:
— Wiedziałem, że złodzieje. Ale jeszcze kanalje kpią z porządnego człowieka!
— Ze mnie zadrwili również, tylko na większą sumę — pocieszał go prezes. Zobacz pan tę kupę kwitów na zabrane przedmioty. — — A zabrali dużo: koni, bydła i żelaza. — — I przyznają, że zabrali, tylko ani oceny, ani terminu, ani miejsca, gdzie za to zapłacą.
— Żeby też raz to prusactwo Pan Bóg raczył zgładzić ze ziemi! — westchnął pobożnie Wojtkiewicz.
Bronek był przy tem obecny i nabierał nowych wyobrażeń o swych sprzymierzeńcach wojennych.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.