<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Noc i świt
Rozdział 10.
Wydawca Instytut Wydawniczy »Bibljoteka Polska«
Data wyd. 1924
Druk Zakłady Graficzne Instytutu Wydawniczego „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część pierwsza
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
10.

Sworski i Łuba znaleźli się wkrótce znowu w Warszawie. Funkcje sanitarjuszów porzucili, podając za powód brak zdrowia, a wykpiwszy się z poprzedniej awantury bajką o zabłąkaniu w lesie. Gdy zatem upuścili z rąk jedyną nitkę, wiążącą ich z czynną akcją wojenną, znaleźli się w tłumie wrażliwych spektatorów, który napełniał Warszawę.
— Zeszliśmy na gapie! — mawiał rozpaczliwie Celestyn Łuba.
Sworski nie umiał już skutecznie pocieszyć przyjaciela, sam bowiem odczuwał dotkliwie doraźną nieprodukcyjność swych poczynań, które ograniczały się do pilnego badania tragedji i zagadki historji bieżącej. Mógłby wprawdzie swój talent i wyrobienie pisarskie zastosować do roboty społecznej. Mógł pisać rozprawy polityczne, przemawiać na zebraniach, objąć jakiś dział pożytecznej propagandy. — — Słowa jego miały posłuch, a druki poczytność. Ale nie brał się do takiej akcji na szeroką skalę, bo czuł, że nie znajdzie wskazań skutecznych w piorunowym wichrze, grzmiącym nakazami sił przemożnych, — że łoskotu wojny nie przekrzyczy.
Mógłby głosić nadzieje swe niezłomne i prawdy, które znał, objawione mu przez miłowanego Ducha. Pamiętał przepowiednie jego dawne o niechybnem przyjściu „Błękitnej Królowej“. Zmęczył się srodze Jej oczekiwaniem przez długie, nędzne lata. Lecz teraz świeże znalazł pokrzepienie swej wiary w obcowaniu z nowem wcieleniem tego samego Ducha. — Ale odkrywać źródło tych prawd i nadziei przed tłumem rozszalałym wojną — wydało mu się narazie niepodobieństwem. — Natchnienia przerabiał w sobie samym na rozumowania, któremi dzielił się z małą liczbą przyjaciół wtajemniczonych.
Do tego ideowego spisku potrzeba było silnej wiary, gdyż kronika wydarzeń wojennych w Polsce zdawała się iść naprzekór Duchowi. „Największy wróg Błękitnej Królowej“, Prusak odnosił zwycięstwa; bito tylko niedołężną armję austrjacką. Pierwszy września przyniósł karykaturę tego, czego Polak pragnął: rozgrom armji Samsonowa w Prusach Wschodnich i wzięcie Lwowa przez Rosjan. W tydzień później wieść o wielkiej bitwie nad Marną, wygranej przez Francuzów, nie zdołała pocieszyć skutecznie patrjotów polskich. Pomimo wszystko, Niemcy byli ciągle w ofenzywie zaciekłej i złowróżbnej. Rozczarowanie i złe przeczucia spotęgowały się w początku października, gdy Mackensen, na czele wielkiej armji niemieckiej, błyskawicznie podstąpił pod Warszawę.
Bój armatni, który się zawiązał między fortami warszawskiemi, a artylerją niemiecką, bijącą głównie od Piaseczna, trwał już przeszło tydzień z rosnącem natężeniem. Ogromna ta orkiestra przygrywająca Warszawie stawała się coraz bardziej zagadkową. Jakżeż to? Furor teutonicus, zalawszy całą zachodnią połać Polski, dotarł do murów stolicy i utknął na miejscu? Oparła mu się Wisła, czy masa tych zapylonych szyneli syberyjskich, które waliły w ostatnich dniach bez przerwy ze Wschodu przez mosty i bruki warszawskie? — — Bitwa, jak potworny zegar, gadała regularnie grzmotem armat i trzaskiem karabinów, ciągle na jednem miejscu. Pókiż tego będzie i kiedy przechyli się zwycięstwo w tę, lub tamtą stronę?
Do wysokiego mieszkania Sworskiego przychodził codzień Celestyn Łuba „na koncert“, jak mawiał. Rzeczywiście z tego punktu oddalonego od zgiełku ulicy, a panującego nad cichą linją Wisły, można było wysłuchać dokładnie ryczącą harmonję bitwy. Celestyn zapalał się namiętnie do tej muzyki.
Był tu i dzisiaj, z panną Zofją Czadowską, która przyszła dla zasiągnięcia od Sworskiego komentarzy do niezrozumiałego łoskotu. Stali we troje przy oknach otwartych na Wisłę.
— Dwadzieścia dwa strzały armatnie na minutę — ogłosił Celestyn swe wyrachowanie, chowając do kamizelki zegarek.
To odkrycie nie wzruszyło nikogo. Mogło być i więcej strzałów. Biją przecie liczne baterje niemieckie, a odpowiadają forty.
Ale co znaczy kanonada, trwająca od tak dawna, ciągle z tych samych miejsc? — — Na to pytanie, którego nikt już nie formułował, tak było spospolitowane przez powtarzanie uliczne i natrętne, próbował jednak odpowiedzieć Sworski:
— Nie jesteśmy ani trochę wtajemniczeni w plany bitwy i właściwie nie otrzymujemy żadnych wiadomości z placu boju. A jednak można coś wywnioskować. Ani furor Teutonów nie jest tak straszny, jak go malują, ani ich genjusz strategiczny niezawodny. A już sam ten wniosek teoretyczny jest bardzo dla nas cenny.
— Jeżeli jednak wezmą Warszawę jutro? — zagadnął Celestyn.
— Wygląda na to, że nie wezmą jej wcale tym razem.
— Masz jakie nowe wiadomości? Ja słyszałem wczoraj takie same zdanie w hall’u Bristolu, gdzie się zbierają korespondenci rosyjscy.
— Ja nie mam nawet i tych powiadomień, tylko najpospolitsze. Ale patrzę uważnie i kombinuję. Niemiec posunął się tak szybko ku Warszawie, bo lewy brzeg Wisły nie był wcale broniony. Czy słyszeliśmy choć o jednej utarczce po drodze do Warszawy? Gdy jednak zjawił się już pod Wilanowem i Piasecznem, zmiarkował dopiero, że ogromne masy wojsk rosyjskich gotowe są do przerzucenia z prawego brzegu na lewy i że ruszyły już w tym kierunku nie na żarty.
— I dzisiaj jeszcze dudnią przez mosty, przez miasto, na Mokotów i Wolę — odezwała się panna Zofja.
— A te, które stanęły dawniej pod Tarczynem, stoją jak mur — rzekł Celestyn. Opowiadano, mi, że dowódca któregoś z tych pułków — Niemiec bestja przefarbowany, nakazał odwrót i uciekł. Ale zaraz podpułkownik objął komendę — i pułk nie ruszył się z miejsca. Wystrzelano go do połowy.
— To jednak bohaterowie! — zawołała panna Zofja.
— Nie powiedziałbym — skorygował Sworski. — To wzór karności, która tymczasem wychodzi nam na korzyść. Ale bohater musi wiedzieć, za co walczy i naraża życie. Oni zaś czy wiedzą? — — Nie dostrzegłem w nich dotąd poszlak zapału do obrony Rosji, a cóż dopiero Polski!
— Słyszałem cię jednak przemawiającego pochlebnie o armji rosyjskiej — przypomniał Celestyn.
— Mówiłem o jej sile, wynikającej z ogromu, która nam dzisiaj potrzebna. Ale o psychice żołnierza rosyjskiego nie mam jeszcze wyobrażenia. Zobaczymy dopiero, co z niego będzie...
Przynosił tu każdy, co zasłyszał, lub zobaczył. Celestyn, który ciekawiej, niż tam tych dwoje, myszkował po mieście, przynosił też najwięcej anegdot. Opowiedział znowu, że wszedł wczoraj na jeden „drapacz nieba“ przy placu Zbawiciela, do znajomego, posiadającego pokój na najwyższem piętrze, aby obejrzeć stamtąd choć jeden szczegół bitwy, toczącej się pod Warszawą. Nic nie zobaczył — jakiś szybki zwrot półbaterji na horyzoncie — łańcuszek zczepionych mrówek — trochę dymu — nic więcej. Ale nie wiedział, że obserwowanie bitwy jest srogo zabronione.
— Rozumiem teraz, dlaczego zabraniają. Wyobraźcie sobie państwo, stoimy tam w kilka osób i ślepimy przez lornetki. Jak już rzekłem — dekonfitura. Wtem łoskot nad naszemi głowami. — Gdzie? — Najwyższe piętro, więc łoskot na poddaszu. Ja i inni chyłkiem ku wyjściu. — Grzmot po schodach zgóry na dół — bęc w nasze drzwi — wpada kształt ludzki wystrzelony jak z armaty i wali się na podłogę. — Żyd. Za nim żandarmi, żołnierze i stróż domu. — Stać! — Stanęliśmy — nie warto spierać się z żandarmami podczas stanu wojennego. — Czy kto zna tego Żyda? — krzyczy żandarm. Ja go tam nie znałem. — Sprawdzali paszporty. Wydobyłem się nareszcie, ale dopiero, gdym stanął na dole pod bramą, dowiedziałem się: Żydowin urządzał na dachu sygnały iskrowe dla Niemców.
Wysłuchano opowiadania bez wielkiego wrażenia. Szpiegostwa Żydów na korzyść Niemców były zdarzeniami powszedniemi. Odezwał się Sworski:
— To drobny pachołek na usługach Niemców. Zapewne go już powiesili. Dużo niebezpieczniejsi Żydzi krążą między nami i wykonują tę samą robotę, a pozbyć się ich nie tak łatwo, jak owego telegrafisty. Był niedawno u mnie w tym pokoju jeden taki egzemplarz. Panna Zosieńka może go zna? — Samuel Halevy.
— Słyszałam o nim, ale osobiście go nie znam.
— A ja go znam — rzekł Celestyn — byłem na dwóch jego odczytach. — O czem to? — Aha — o drogach handlowych polskich w 16-ym wieku.
— Zatem wiecie: mąż nauki, wyższy ponad wszelkie przesądy, znawca historji i tradycji polskiej, przyjaciel wybitnych członków polskiego towarzystwa — jednem słowem: Polak całą gębą, choć mojżeszowego wyznania. I w tym charakterze do mnie przemawiał.
— Niby tak: porozumienie patrjotów polskich, jednego z drugim? — zażartował nieśmiało Celestyn.
— O, to właśnie. Dowodził mi o potrzebie zorganizowania ludzi rozumnych, niesfanatyzowanych przez partyjność, jako reprezentacji polskiej zagranicą, gdzieś na gruncie nieobjętym pożogą wojenną, — niby to w celu, aby mocarstwa, jak Niemcy, Austrja — nawet i Francja, a także kraje neutralne miały z kim się porozumiewać w sprawach nas obchodzących. Taki sobie komitet, rozsadnik przyszłego rządu narodowego, Sanhedrin (tego określenia nie użył), którego on, Halevy, byłby tylko skromnym sekretarzem. Szkicował przede mną projekty dyplomatycznych porozumień — te zaś wszystkie z Berlinem.
— Niby biuro do handlowania Polską en gros et en détails? — wtrącił uwagę Łuba.
— Dobrześ to rzekł, Celestynie. I mówiłoby się tam po francusku, a działało po niemiecku. — Rozumiecie, że ja nie zapaliłem się do projektu. Odpowiadałem jak bardzo ospały patrjota, bez słowa aprobacji, aż nareszcie mąż ten opatrznościowy mnie poniechał.
— Sądzisz więc, że to agent niemiecki?
— Z pewnością — ale i jeszcze wyższy dygnitarz. Gra rolę gorącego Polaka, a jest reprezentantem naczelnego, międzynarodowego żydostwa. I wielu dobrodusznych Polaków uwierzy w polskość jego zamiarów, sądząc go tak: cóż on winien, że urodził się Żydem? — nie kryje się z tem — ale pracuje dla Polski, duszę ma polską. — Tymczasem jest naopak: Polak może przypadkiem urodzić się z takim nosem, ale z taką duszą nigdy.
— Według tego portretu — rzekła panna Czadowska — Halevy przypomina jeden typ tragiczny z przed lat dziewięciu. — — Pan Tadeusz pamięta go na pewno?
— Ekscelencję Lorenza Latzkiego? — zgadł odrazu Sworski.
— Ten jakiś minister pruski z r. 1905? — dopytywał się Celestyn.
— Ten pruski, polski, jak sobie chcesz. Niema innych Żydów, jak żydowscy. Ma rację panna Zofja: Halevy należy do tego samego gatunku, co Latzki. Obaj są wodzami Żydów, Machabeuszami. Tylko ta sama flanca nabiera warjantów stosownie do gruntu, w którym wyrosła. Halevy nie wiem, czy się urodził w Polsce? Ale tkwi tutaj oddawna. Dlatego Halevy chodzi nieomal w kontuszu. A Latzki, choć podobno urodzony w Lublinie, jak sam przede mną się rozrzewniał, prowadzi ten sam interes, co Halevy, w Prusach, przybrał zatem postać idealnego Prusaka.
— Czy on dotąd żyje? — pytał Celestyn.
— Żyje.
— Ma pan o nim powiadomienia? — zapytała panna Zofja z niepokojem.
— Niedokładne — odpowiedział Sworski wymijająco.
Nastąpiła chwila milczenia. Celestyn spostrzegł, że o tym Latzkim Tadeusz z Zofją wiedzą dużo, a mało udzielają powiadomień. Przez delikatność chciał się usunąć.
— Mam zamiar zobaczyć trochę ulicę.
— Zobaczymy ją razem — odrzekli tam ci dwoje.
— Bo już nawet dosyć nagadaliśmy o Żydach. Dzisiaj pierwsza rzecz — wojna.
— Mój drogi! — rzekł Sworski — osiągniemy Polskę dopiero po dwóch zwycięstwach: nad Niemcem i nad Żydem. Trzeba ciągle mieć na oku obie sprawy — są ściśle ze sobą związane.
Wyszli na ulicę. Przez Krakowskie Przedmieście i Nowy Świat dążyli odruchowo w kierunku do placu boju.
Tłumy ludzi na chodnikach były gęste i rozgwarzone. Warszawianin wychodził chętnie na swoje Forum, wydłużone od placu Zygmunta do Trzech Krzyży, nawet gdy powietrze nie było bezpieczne od bomb niemieckich, miotanych z aeroplanów jeszcze kilka dni temu. Dzisiaj nie było aeroplanów; walka nie zawadzała o miasto. Tem więcej wyległo na ulicę publiczności gorączkowo zaciekawionej.
Środek ulicy zajmowały głównie podwody wojskowe i pomocnicze do wojny. Oczy tłumu ścigały zwłaszcza z rozrzewnieniem i zgrozą tramwaje bez ścian, urządzone do przewozu rannych, przesłonięte zgrzebnemi zasłonami, skąd przebłyskała czasem twarz wykrzywiona bólem, albo i znieruchomiona już snem wiecznym. Większe i mniejsze oddziały żołnierzy przechodziły w jednym i drugim kierunku, uznojone i ponure. Jeden oddział zwrócił uwagę panny Czadowskiej:
— Patrzcie! jeńcy niemieccy!
Było ich kilkudziesięciu, maszerujących jeszcze dość buńczucznie, choć ze spuszczonemi oczyma.
— Zaczynają się zjawiać. I ja ich widziałem już kilka kupek.
Trójka przyjaciół zbliżyła się do rogu Alei Jerozolimskiej, gdzie porządek uliczny był mocno zakłócony przez tłumną karawanę, ciągnącą od mostu Poniatowskiego. Był to ciąg biednych mieszkańców wsi podmiejskich, opaczny, z prawego brzegu Wisły na lewy, a zatem ku placowi bitwy, pchnięty poprostu przez instynkt istot słabych uciekania do murów miast od pożarów i deszczów żelaznych szalejących na wsi.
Sypała się biedota, jakby ze snu porwana do ucieczki przy wózkach zaprzężonych w robocze konie, ciągnąc za sobą krowy; świnie kwiczały rozpaczliwie, naładowane między skrzyniami na wozach. Głosy poganiających chłopów brzmiały spazmatycznie, lecz nie żałośnie, owszem porywczo od zagłady do byłejakiego życia. Kobiety szły też pieszo, oszczekując zajadle swą rodzinę i dobytek od napierających tłumów. Drobne dzieci spały, głowa przy głowie z prosiętami ułożone na wozach.
Stojąc przy tym mijającym korowodzie nędzy, Zofja Czadowska wyciągała pożądliwie ręce.
— Żeby choć kilkoro tych dzieci ochronić! — szeptała ze łzami.
— Straszny los ludzi, którzy, nieoświeceni i bezbronni, zmuszeni są przyjąć bitwę w polu...

∗             ∗

W kilka dni potem zabłysnął nad Warszawą poranek zadziwiająco cichy. „Polityk“, przywykły już do budzenia się o świcie przy gromach armatnich, dospał do dziesiątej i z podziwem usłyszał — ciszę. Wybiegł na ulicę i nie dowiedział się niczego na pewno, ale stwierdził własnemi zmysłami, bez komunikatu urzędowego, że armaty nie grają, a Niemcy nie wchodzą do Warszawy...
Dopiero o południu dotarła do środka miasta stugębna wieść, że Niemcy opuścili w nocy mocne swe pozycje pod Piasecznem i wszystkie inne pod stolicą, że cofają się z błyskawicznym pośpiechem.
Polityk pobiegł do Lours’a.
— Jakże to Mackensen przywalił pod Warszawę galopem, stanął pod miastem na dwa tygodnie, porykując z armat do fortów — a teraz zabrał się w nocy i zmiata, aż się za nim kurzy? — interpelowano w sali kawiarnianej.
— To był taki... rekonesans — tłumaczył pewien orjentalista, pijący kawę, od której pachnęło czosnkiem.
— Rekonesans całą ogromną armją?! — Pachnij pan sobie gdzie indziej!
U Lours’a przegłosowano ogromną większością, że Mackensen „poszkapił się“ tym razem. Ale i poważniejsze koła radne nie mogły dojść do innego wniosku.
Uradowała się Warszawa, która przy silnych wstrząśnieniach ma zwykle zdanie trafne i odruch uczuciowy stosowny. Zasępili się tylko Żydzi.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.