<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Noc i świt
Rozdział 9.
Wydawca Instytut Wydawniczy »Bibljoteka Polska«
Data wyd. 1924
Druk Zakłady Graficzne Instytutu Wydawniczego „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część pierwsza
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
9.

Sworski otrząsnął się zaraz z rozrzewnienia, pomny nauki zasłyszanej. Czuł Jego siłę w sobie i nad sobą.
Oddalił się nieco od uśpionego Bronka, aby umówionem hukaniem przywołać Celestyna. Zjawił się Łuba, a Sworski, stojąc ciągle opodal od Bronka, zaczął objaśniać przyciszonym głosem:
— No, Celestynie, wybraliśmy się do tego lasu nie na darmo. Leży tam ranny nasz znajomy — — tylko cicho, żeby go nie obudzić, bo śpi. — — Poznałeś go podczas naszej wycieczki do Końskich — Bronisław Linowski — pamiętasz?
Celestyn chwycił się za głowę:
— Awantura arabska! toć on w legjonach!
— A ty skąd wiesz?
— Właśnie z Końskich. Powiedział pannie Czadowskiej i mnie. Nie mogliśmy ci tego powtórzyć, bo...
— To już dzisiaj obojętne — przerwał Sworski. — Teraz trzeba go ratować. Rozumiesz, jakie mu grożą niebezpieczeństwa, gdyby ujawnione zostało jego nazwisko i przynależność wojskowa w naszym pociągu sanitarnym — rosyjskim.
— Rozumiem — poddany rosyjski — mogliby go...
Celestyn naszkicował tragicznie ruch powieszenia.
— Zatem trzeba się dobrze namyśleć, co z nim poczniemy. Do pociągu wracać z nim niepodobna.
— Może gdzie jaka chata leśnika? — proponował Łuba.
— Romanse! — Gdzie chata? — Jaki będzie leśnik?
— Poczekaj! — trzasnął się w czoło Celestyn — odwieziemy go do jego domu, do Inogóry.
— Hm... — chrząknął Sworski i zamilkł.
Ale projekt, oglądany zewszechstron, zdawał się trafnym.
— Niełatwe to — pociąga za sobą konsekwencje i dla nas, jednak... nie widzę nic lepszego.
Teraz Celestyn, przez skrupulatność, zaczął powątpiewać o swoim pomyśle:
— Może on zaraz potrzebuje lekarza? — — On śpi, powiadasz? Może omdlał z wycieńczenia?
— Nie — odparł Sworski stanowczo — opatrzył go i uśpił jeden wielki lekarz. — — Jeszcze ci nie powiedziałem...
Tadeusz tak zmienił wyraz twarzy i spojrzenie natężył, że Celestyn, bardzo wrażliwy, spojrzał na przyjaciela, jak zamagnetyzowany.
— Kto?
— Oddał mi go pod opiekę ten zakonnik, którego kazania słuchaliśmy obaj wtedy — — w nocy.
— Ten prorok dobry?
— Ten sam. Mówiłem z nim przed chwilą.
— I nie powiedziałeś odrazu? Nie zawołałeś mnie? — skarżył się rzewnie Celestyn.
— On się ukazuje i znika, jak chwila natchnienia. — Nie mogłem go zatrzymać. — — Ja go znam oddawna — opowiem ci później. — — — Teraz chodźmy do rannego. Twój pomysł zgadza się wybornie z tem, co mi rzekł właśnie stary Przeor.
— To On jest przeorem? — zapytał Celestyn.
— Tak mi się dzisiaj nazwał.
Gdy Sworski i Łuba stanęli przy leżącym na mchu Bronku Linowskim, zastanowili się przez chwilę nad sposobem obudzenia legjonisty, który spał spokojnie lecz twardo.
— Ułóżmy go najprzód na noszach — rzekł Sworski.
Wykonali to we dwóch, bez szczególnych ostrożności, a Bronek nie obudził się. Ponieważ jednak oddychał równo i nie dawał pozorów cierpienia, ani gorączki, obaj sanitarjusze, choć nie wielcy medycy wyciągnęli stąd dobre wnioski o stanie Bronka. Nareszcie głośna rozmowa i próby podniesienia nosz sprawiły, że młody Linowski poruszył się i wkrótce otworzył olśnione oczy.
— Co to? — gdzie jestem?
— Jest pan na wczorajszem pobojowisku. Oddano nam pana i polecono ustrzec od następstw....
Bronek Linowski nie pozbył się jeszcze osłupienia:
— Zdaje mi się... pan Sworski? — — pan Łuba?
— My sami.
— A gdzie jest ten, który mnie podniósł i opatrzył?
— Oddał mi pana do rąk i odszedł.
Bronek z coraz gęstszym marsem na czole przyglądał się przepaskom na ramionach Sworskiego i Łuby, znaczonych dwugłowym orłem i czerwonym krzyżem. Tadeusz zrozumiał i rzekł, uprzedzając zapytanie:
— Należymy do lotnego oddziału polskiego przy armji rosyjskiej.
Młody zapaleniec zamknął oczy i głowę odwrócił z nietajoną pogardą:
— To może panowie wrócą do swoich obowiązków... Ja sobie jakoś poradzę.
— Nie uczynimy tego, jako sanitarjusze polscy i wbrew wyraźnemu poleceniu zakonnika, który pana mnie oddał — odrzekł Sworski stanowczo, nawet twardo.
Bronek trwał jeszcze chwilę w nadąsaniu, ale przemogło zdumienie:
— On mnie oddał?! przecie On jest po naszej stronie!
— Ja zaś widywałem go także „po naszej stronie“, naprzykład w Radomskiem. I znam go dobrze.
— Niepodobieństwo! chyba nie ten sam?
— Wielki mnich siwy, siły nadzwyczajnej. Niósł pana na ręku. Postać ma nawpół żołnierską; nawet miał pod habitem przypasaną szablę.
— Tak — ożywił się Bronek — taką starą, krzywą, z rękojeścią bez pałąka, jak ta, którą mamy w Inogórze, po pradziadku.
— Jednem słowem: karabelę. I mówił, że pana podniósł z pod zabitego konia.
— Tak, tak! Straciłem przytomność od uderzenia, czy od upływu krwi? — nie wiem. I leżałem tam dosyć długo, bo kiedy zobaczyłem przy sobie dziwnego człowieka, już zmrok zapadał. Konia ze mnie odwalił, wziął mnie na ręce, zaniósł do lasu i opatrzył ranę. Dziwiłem się i ja jego ogromnej sile. Potem mi dał coś na sen...
— Więc widzi pan: nie może być kto inny.
— To jak bajka! — mówił Bronek rozmarzony już pogodnie. — Przecie on wędruje tam, od Karpat aż po za Lwów i krążą wieści o jego robotach, przepowiedniach... Nazywają go „Starym Przeorem“ — nazwiska swego nie wyjawia.
— Słyszał pan co z jego nauk?
— Osobiście — nie. Tylko o nim słyszałem nieraz.
— A wczoraj nic panu nie powiedział?
— Nie było czasu. Mówił tylko proste rzeczy: czy możesz stąpić prawą nogą? czy łatwo oddychasz? — takie rzeczy. — — Aha! jedno niezupełnie jasne zdanie: „Wpatrz się, synku — on mnie tak synem, albo synaczkiem nazywał — wpatrz się w Polskę wielką i całą, która jedyna godna jest zupełnego miłowania, a nie kochaj się w jakiej części Polski, bo z jednego odciętego członka odrasta tylko ciało płazu, lecz nie człowieka, ani narodu“.
— To jednak piękna przypowieść! — zawołał Sworski.
Linowski znowu się zachmurzył.
— Pan sobie tłumaczy to jako krytykę naszej polityki w Krakowie. Można tłumaczyć wręcz przeciwnie: my właśnie dążymy do całej i wolnej Polski.
— Odpowiem panu słowami starego Przeora, które przed chwilą słyszałem: „Pragnienie nasze jedno jest i to jest od Boga. A rozumy nasze różne są i ułomne. Ale zasię rozum nas wszystkich razem, rozum narodu, od Boga jest — i ten przemoże.“
— To jeszcze mniej jasne — rzekł Bronek.
— To jednak... warto zapamiętać. — — Ale nie pora na dyskusję. Musimy działać. Stoi wpobliżu pociąg sanitarny, prowadzony przez Rosjan, do którego wrócilibyśmy, gdybyśmy pana nie znaleźli. Tam pana nie można pokazać.
— Mam nadzieję! — obruszył się znowu Bronek.
— Mógłby pan tam się znaleźć w innych warunkach, skoro pan Łuba i ja tam byliśmy — odrzekł Sworski wyniośle.
Linowski spostrzegł wreszcie, że dąsa się lekkomyślnie, że winien raczej wdzięczność polskim sanitarjuszom, więc oświadczył poważnie:
— Wierzę panu. Słyszałem od ojca, kto pan jest. A z panem Łubą rozmówiliśmy się dobrze w Końskich.
Sworski, nie odpowiedział na to votum zaufania, a Łuba zabełkotał:
— Tak... mówiło się... wszelki zapał, wszelki czysty poryw — rzecz święta. Tu co innego... trzeba przezorności węża...
— Na później to, mój Celestynie! Musimy zaraz pana stąd usunąć, bo gdyby nawet jaki kolega Polak nas tu zdybał, byłoby niepotrzebne. — Trzeba najprzód usunąć wszelkie ślady umundurowania i należności do polskiego legjonu.
— A właśnie! — zawołał żywo Bronek — chciałem zapytać, gdzie jest mój znak i czapka?
— Zatrzymał je przy sobie stary Przeor i rzekł, że odda, gdy będzie pora.
Linowski już nie protestował, czując, że jest na łasce tych ludzi, zresztą niepodejrzanych. Sworski komenderował dalej:
— Jeżeli ma pan jeszcze jakąś oznakę, jakiś papier — proszę to odrzucić. My również zdejmujemy nasze przepaski Czerwonego Krzyża. Jesteśmy od tej chwili trójką ludzi zupełnie cywilnych.
— To niby... nasz zawód sanitarjuszów, zaledwie rozpoczęty... opuszczamy? — zapytał Celestyn bez przekonania.
— Nie wiem. — Trzeba odłożyć. — Mamy tymczasem nakaz wyraźny wykonania czegoś pilniejszego.
— Nakaz czyj? jaki? — odezwali się jednocześnie Bronek i Celestyn.
— Jaki? — powtórzył Tadeusz. — Ratować pana od niebezpieczeństwa. Czyj? — czyż nie wiecie? — — Jesteśmy wszyscy trzej pod komendą Starego Przeora.
— Słusznie! niewątpliwie! — zawołał Celestyn.
Bronek nie odrzekł nic, ale spojrzał na Sworskiego po raz pierwszy ze stanowczem zaufaniem. Dobył z pod kurtki papiery, przejrzał i wręczył Sworskiemu swą legitymację legjonową.
Kurtka austrjackiego kroju i reszta ubioru, bez czapki i orzełka, nie zwracały zbytnio uwagi; mogły uchodzić za zwykły sportowy strój do konia. Sanitarjusze bez swych opasek niczem się nie różnili od zwykłych miejskich przechodniów. Sworski znowu zastanowił się:
— Jednak ten papier i te opaski trzeba spalić. W papierze jest pańskie nazwisko, a na opaskach numery, po których dojść można do ustalenia naszych osobistości. Nosze są nam jeszcze niezbędne; potem trzeba je będzie także zniszczyć — są na nich urzędowe stemple.
— Ależ pan zna się na praktyce spiskowania — zauważył młody Linowski ze szczerem uznaniem.
— Przez całe życie spiskowałem przeciw Moskalom, z którymi teraz idę w szeregu. Takie są dzisiaj wyroki. — — Ale doprawdy opóźniamy się. Przed nocą musimy stanąć w Inogórze.
— W Inogórze?! — zawołał Bronek — żeby choć w jakiem mieście...
— Niepodobieństwo; potrzebuje pan i opatrunku ran i tajemnicy. Lepszego miejsca nie znajdziemy, jak dom rodzicielski, który stąd nie tak znowu daleko. A gdyby nas kto... niepewny spotkał w podróży i wypytywał, musimy ustalić legendę: Miał pan przypadek z koniem, który pana poniósł i zrzucił — złamał pan nogę — kapelusz zginął.
— To już lepiej, że koń upadł i połamał sobie nogi, a mnie poranił. — — Jakżebym ja tak znowu spadł z konia?
— Dobrze, dobrze. — Ruszajmy już.
Rozejrzeli się po niebie, aby obrać kierunek północno-zachodni. Sworski i Luba dźwignęli nosze.
— Jakże tam noga? nie bardzo boli? — zapytał Celestyn.
— Ledwie trochę — zbandażowana jak w kleszczach Ale wam, panowie, ciężko?
— Będziemy odsapywali.
Na szczęście las nie ciągnął się zbyt długo w obranym kierunku. Po trzech kwadransach marszu z przystankami, dojrzeli prześwitujące pole. Rozstępowały się coraz przestronniej pnie sosen, wątki krzewiaste pruły się, okazując osnowę płowych ściernisk. Jeszcze kiłkadziesiąt kroków, a ściana lasu odrąbała się od powietrza próżnego, złotawego, przez które wiała upajająca tęsknota.
Ranek późnego lata był słoneczny, rzeźwy i pełen jeszcze ponęt dla człowieka bez troski. Pola leżały leniwie, nie śpiąc jednak, lecz poćwierkując cicho drobnemi głosami, które przelewny wietrzyk harmonizował surdyną. Droga, przechodząc z lasu w pola, barwiła się, niby szeroka miedza, żłobiona przejazdami wozów w trzy pasma zieleni; prowadziła do wsi, odłegłej o kilkaset kroków, wyglądającej stąd, jak szereg ulów kłodowych przerośniętych chwastami. Po tłustych ścierniskach i łąkach pasło się sporo bydła i koni. Ogromna cisza słała się po równinie.
— Pastorałka — odezwał się Celestyn.
— Z tej strony lasu nie widać śladów bitwy — zauważył Sworski — i wogóle kraj niby daleki od wojny.
Bronek podniósł się nieco na posłaniu i rozejrzał się po okolicy:
— Tędy nie przejeżdżałem. Ale byle dotrzeć do Oblęgorka, stamtąd znam już drogę.
— W tej wsi — dodał Sworski — musimy dostać podwodę.
Trudność polegała na tem, że trzeba było pokazać się na polu, a szczegółniej we wsi, z rannym, położonym na noszach, a zatem wywołać zbiegowisko i rzucić nasienie nieobliczalnych plotek.
— A pan Linowski, choć go obraliśmy ze wszystkich oznak, jak na złość wygląda ciągle na żołnierza — rzekł Sworski już żartobliwie, drwiąc sobie z kłopotu.
— Takim się już widać urodziłem — odparł Bronek z zadowolonym uśmiechem. — Ale poczekajcie, panowie; spróbuję, czy nie doszedłbym do wsi, opierając się na was.
Spróbowano postawić go na nogi, unosząc jak najsilniej pod pachy. Zaledwie postąpił parę kroków, zatrzymał się i syknął:
— Trudno będzie. — — Może panowie poszlibyście do wsi po furmankę, a ja tu poczekam.
— To niech Celestyn zostanie z panem, a ja pójdę do wsi.
Gdy doszedł do osady, zobaczył Tadeusz odrazu przy trzeciej od brzegu chałupie wóz drabiniasty naładowany świeżem sianem z drugiego pokosu. Tego właśnie było potrzeba. Koło wozu kręcił się chłop już niemłody, barczysty, nieufnie patrzący.
— Gospodarzu! nająłbym wasz wóz, razem z sianem, w drogę do Oblęgorka.
Chłop obejrzał Sworskiego wcale nieprzyjaźnie:
— A dopraszam się, czy to nie ta... rekwizycyja, co nas doszczętu już zmarnowała? Ostatnia szkapa — druga to somsiada — i siana do nowego roku nawet nie starczy.
Wcale nie rekwizycja — tłumaczył Sworski — tylko w lesie zdarzył się przypadek. Jeden młody pan złamał nogę — leży tam — trzeba go odwieźć do domu, przez Oblęgorek. Dobrze wam zapłacimy.
— Tyli szmat drogi — mruczał już chłop łagodniej, dla proporcji. Pójdę chyba zapytać somsiada.
Wszedł do chaty prawdopodobnie swojej i poradził się żony, bo dolatywał głos kobiecy. Wyszedł po chwili i zapytał:
— A gdzieby jechać? najpierw do lasu?
— Do lasu.
— To i siana tyle nie potrzeba?
— Możecie go ująć, byle wygodnie było leżeć rannemu.
Chłop odwiązał powąż przygniatający siano, zwalił połowę ładunku na podwórze; przywiązał sznury między luśniami pod siedzenia. Obaj ze Sworskim ruszyli ku lasowi.
Widok leżącego na noszach Bronka widocznie wzruszył gospodarza.
— Że to chyba z wojny?... — rozglądał się po twarzach, szukając wyjaśnienia. Dwóch takich moich poszło...
— Z wojny, czy nie z wojny — odrzekł Sworski — ale dzielny Polak w nieszczęściu. Trzeba mu pomóc.
— Tak i wypada — odrzekł gospodarz przekonany.
— Wieleż chcecie za odwiezienie nas do Oblęgorka?
— Nie będę się o taką rzecz targował. Dacie mi wódki na postoju w pół drogi. A może tam moim synom Bóg da odpłatę, jeżeli się zdarzy.
Uścisnęli kolejno dłoń gospodarza i zabrali się w drogę. Bronka usadowiono tak, że mógł siedzieć z wyciągniętemi nogami. Inni tonęli też rozkosznie w świeżem sianie.
Omijali, gdzie się dało, wioski, aby nie zwracać uwagi. Powożący gospodarz miał w Oblęgorku bogatego i znajomka, któremu polecił podróżnych.

∗             ∗

Na trzecim już wozie ranny z konwojem dojeżdżali tego samego dnia do celu podróży. Słońce zaszło, lecz przewlekła polska zorza przyświecała im jeszcze uprzejmie do Końskich. Przez ostrożność ominęli miasto i przedostali się na drogę do Inogóry, zaledwie widoczną pod kopułą nieba bezksiężycową. Ale Bronek Linowski tak już dobrze znał tę drogę, że o zabłądzeniu nie mogło być mowy.
Ostatni, trzeci z rzędu woźnica był to chłop mrukliwy, najęty niedaleko stąd na przejazd do Inogóry, którą znał z widzenia. Nie wyjawiono mu żadnych szczegółów niepotrzebnych. Poprostu podróżni ulegli jakiemuś przypadkowi, przyczem jeden z nich został raniony; trzeba go było przewieźć do Inogóry. Chłop nie chciał, czy nie śmiał pytać o więcej.
To też, gdy dojechano przed bramę parkową, Sworski i Łuba znieśli Bronka z wozu, zapłacili woźnicę i namówili, aby się oddalił:
— Już my tu sobie poradzimy; mamy znajomych.
Skoro odjechała furmanka, Sworski wniósł na radę: czy wkroczyć odrazu do dworu, czy napisać kartkę do rodziców pana Linowskiego?
— Przecie przy bramie mieszka Serwacy — zauważył Bronek — jemu wszystko można powierzyć.
— Ach, prawda — zawołał Sworski — pamiętam go.
Zadzwonił — po chwili za k ratą bramy ukazał się stary odźwierny w bieliźnie, łysy i tak chudy, że bardziej, niż kiedykolwiek, wyglądał na tradycyjne uosobienie Czasu.
— Czego trzeba? — zagadał wojowniczo do przychodniów pieszych, wcale tu niezwykłych o tej godzinie.
— Serwacy! — krzyknął Linowski — nie poznajecie? To ja, Bronek!
— Chryste Panie! — rzucił się stary do otwierania bramy, a potem na kolana przed noszami, na których spoczywał Bronek.
— Nic wielkiego! — odrzekł Linowski — trochę mnie tylko dziabnęło, a oni mnie pieszczą. To moi przyjaciele.
— Przecie panicz raniony?
— Mówię wam, że lekko. Rodzice w domu?
— Jaśnie pan hrabia wyjechał do Warszawy. Pani hrabina jest.
— Doskonale! Biegnijcie do pałacu i powiedzcie kamerdynerowi... Nie mówcie, żem ranny, tylko że chcę wejść niepostrzeżony z dwoma przyjaciółmi. Moją matkę niech uprzedzi ktoś... najlepiej panna Stasia.
— Słucham — odrzekł Serwacy — i wielkiemi krokami oddalił się ku pałacowi.
— A teraz — nie trzeba przestraszać mojej matki. Ja wstanę.
Był prawie kompletnie ubrany; naciągnięto mu tylko buty. Sworski i Łuba dźwignęli go na nogi. Spróbował postąpić.
— Trochę mniej boli, a jeszcze jednak, psiakrew! — syknął, utykając na skaleczoną prawą nogę. Do pałacu przecie dojdę.
Towarzysze prowadzili go, wspierając pod łokcie. Postąpili tak już kilkadziesiąt kroków, gdy z drzwi pałacowych zabłysło światło i ukazała się w niem pani Wela, oparta na ramieniu panny Stasi i na lasce. Lokaje nieśli świece w szklanych kloszach.
Dwa pochody — z synem i z matką — wyrywające się ku sobie niecierpliwie, postępowały wolno, skrępowane losową niedolą. Na kilkanaście kroków oddalenia doleciał już drżący głos kobiecy:
— Bronku... moje dziecko! jak ty idziesz? co ci jest?
— Nic, mamo... Drobny przypadek — niech się mama tak nie śpieszy...
Spotkali się nareszcie i padli sobie w objęcia.
— Ranny jesteś! — czuć cię karbolem. — — Powiedzcie mi prawdę, na miłość Boską! — — Ach, kto to? pan Sworski?!
— Do usług pani. I mój kolega, Celestyn Łuba. Wybraliśmy się w odwiedziny nocną porą z powodu okoliczności wyjątkowych, ale wcale nietragicznych. Pan Bronisław jest lekko ranny.
— Mówię przecie mamie — dodał Bronek szorstko, nie chcąc przedłużać rozrzewnienia.
Dopiero swobodny ton Sworskiego uspokoił panią Welę.
— Rozumiecie państwo... to spotkanie! Mój Bronek taki zwykle zwinny, a tu prowadzony — wybladły...
— Wcale nie zbladłem. Zobaczy mama przy świetle dziennem.
Pani Wela zaproponowała, aby lokaje wzięli Bronka na ręce i zanieśli do pałacu, ale Bronek odmówił stanowczo.
— Panowie prowadzą mnie doskonale. Zaraz dojdziemy.
Jakoż orszak złączony, niby uroczysty z powodu poprzedzających świateł, doszedł powoli do drzwi pałacowych i przepadł za niemi razem ze światłem, jak na finał jakiejś sceny teatralnej.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.