<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Noc i świt
Rozdział 8.
Wydawca Instytut Wydawniczy »Bibljoteka Polska«
Data wyd. 1924
Druk Zakłady Graficzne Instytutu Wydawniczego „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część pierwsza
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
8.

„Biały pociąg“ tak powoli sunął przez noc zamgloną, że zdawało się, jakby konduktorowie się pospali, a długi szereg pudeł płynął tylko resztką uprzedniego rozpędu. Nikt jednak nie spał w wagonach bez okien, napozór towarowych, z uchyloną gdzie niegdzie zasuwą. Pociąg sanitarny wyszedł wczoraj z Warszawy, przejechał w nocy przez Dęblin i, manewrując ostrożnie między pociągami wiozącemi wojska, wjechał już do ziemi Kieleckiej, gdzie od kilku dni toczyły się bitwy.
W jednym z białych wagonów jechał lotny oddział Polski, do którego przyłączyli się Sworski i Łuba. Obaj odróżniali się od reszty, starsi, ubrani po cywilnemu, z przepaską tylko Czerwonego Krzyża na rękawie, gdy reszta składała się z młodzieży w wieku uniwersyteckim, lub niewiele starszym, i nosiła mundury żołnierskie.
Kompanja, jak wszystkie polskie, liczyła zaledwie kilka tygodni swej historji. Należeli do niej wprawdzie niektórzy towarzysze zżyci z sobą ściśle przed początkiem wojny, ale w zabawach od wojny odmiennych: koledzy szkolni, kamraci nawet od hulanki. Z dawnej zażyłości pozostała dzisiaj część użyteczna: solidarność. Porządek zapanował w kompanji odrazu wojskowy, pomimo braku dokładnego regulaminu i uprzednich ćwiczeń. Rosnące z dnia na dzień wspólne doświadczenie, wchłaniane z zapałem przez tę młodzież intuicyjnie żołnierską, układało się samorzutnie w karność, w obowiązki, w statuty.
Dowódca oddziału nosił swe dawne przezwisko „Szydło“ w stosunkach pozasłużbowych, ale na służbie nazywał się szefem i miał posłuch zupełny, na który zasługiwał, bo był sprawny i przezorny, a za kierownictwo brał odpowiedzialność z dobrym skutkiem, jak się to już okazało w kilku przygodach. Trochę starszy od kolegów, niewielki brunet śniady, szybki w ruchach i w decyzji, narzucał swą komendę, nawet mniej parlamentarną, nie wywołując protestu. Gdy komenderował naprzykład:
— Panie Kozłowski! nosze na ramię, a nie wlec po gnoju, jak taczkę! Nie na ogrodnika pan się tu zgodził.
Kozłowski nie odpowiadał i kładł sobie potulnie drągi nosz na oba ramiona, ustawiając płótno stromo do góry, w kształcie żagla.
Albo gdy już chodziło o transport rannego na noszach, Szydło dawał fachową instrukcję dwóm podkomendnym:
— Malcz i Hrabia, jeden z drugim! noga w nogę równo — nie targać na boki. — Z prawej marsz!
Szef wyglądał na doświadczonego zawodowca, wypisanego zdaleka. Był zaś z miejscowej, dobrej gliny żołnierskiej i miał tyle praktyki, co i towarzysze: od początku wojny. Kilku innych już się tak wyszkoliło, że mogło zastępować szefa. Wszyscy pełnili swe obowiązki z zapałem, nie chełpliwie. Rycerska zabawa napełniała im obecnie piersi dosyta, byli z niej dumni, w działaniu natężeni i naturalni.
Nie spali wcale tej nocy. Raczej wczoraj, za dnia, w przejeździe z Warszawy do Dęblina, zdrzemnął się niejeden na zapas. Teraz od Radomia wjechali w okolice nawiedzone już przez wojnę. Siedzieli więc w wagonie na ławach, w zupełnem pogotowiu, zbliżeni do środkowego piecyka w kształcie niskiej kolumny, na którym stał lichtarz ze świecą i imbryk z herbatą. Na licznych przestankach, — bo pociąg stawał często i w polu dla obserwowania linji — sanitarjusze wyskakiwali z wagonu, aby dowiedzieć się, co było można, o bitwach, albo o żołnierzach lżej rannych, którzy przypadkiem mogli się już tutaj zabłąkać. Ale na stacjach nie znajdywali ani rannych, ani ścisłych powiadomień. Poprzedniego wieczoru, pod Dęblinem, gdy zatrzymał się pociąg, słyszano wyraźnie dalekie wystrzały armatnie. Miejscowi określali ich oddalenie i kierunek na Radom. Ale pociąg minął już Radom i nietylko tam bitwy nie było, lecz wogóle armaty ucichły w nocy. Po każdym przystanku młodzi wywiadowcy powracali, niby rozżaleni, do swego pociągu, który białym wężem o czarnym, dymiącym łbie przekreślał ciemność. Zawsze jednak zebrane po drodze wieści zgadzały się z wiadomością dawniej już sprawdzoną, że bitwy były, albo jeszcze trwają pod Kielcami.
Im bliżej podjeżdżano do Kielc, tem silniejsza gorączka ogarniała młodych sanitarjuszów, zwłaszcza że nerwy mieli rozedrgane z powodu bezsennej nocy. Czy bitwa wznowi się z nastąpieniem dnia, czy nie wznowi, zawsze tam będą ranni i około nich robota. — — Gdyby jednak wszczęła się bitwa przed ich oczyma!
Rozgorączkowanie ogólne nie wyrażało się przez gadatliwość; owszem kompanja zapadała w coraz głębsze milczenie, a raz po raz ktoś wyglądał przez niedomkniętą zasuwę na pola, spodziewając się jakiegoś wojennego widoku, a pijąc zarazem noc tajemniczą i świeżą. Zdawało się już niejednemu, że czuje proch w powietrzu — i to bezdymny.
Wtem głos doleciał z sąsiedniego wagonu, od czoła pociągu. Sanitarjusze drgnęli.
— Co tam krzyczą? zdaje się: Kielce? — rzekł jeden.
Rzuciło się zaraz kilku do zasuwy; odsunęli ją i wychylili się nazewnątrz przez sztabę zagradzającą:
— Kielce! Kielce! — nawet widać — noc się przeciera.
Pociąg posuwał się wolno przez wilgotne obszary zaledwie rozwidnione. Na lewo blady krajobraz miejski wspinał się do wyżyn klasztoru na Karczówce i góry katedralnej, bez odmiany w swej widmowej barwie, bez żadnej plamki światła w oknie, lub w latarni. Rozpylony deszczyk osiadał cicho na murach, wybladłych od snu, czy od trwogi. Lokomotywa zgasiła swe przednie sygnały, macała ostrożnie szyny, zgrzytając głośniej na wekslach, prowadząc pociąg ślepy, oświetlony jedynie mleczną barwą wagonów, jakby go przemycić chciała przez zasadzki napastników. Ruch zamarł nareszcie — stanęli.
W tej chwili ciszę snu, otulającą miasto, rozdarł Potężny, choć oddalony grzmot wybuchowy. Razem ze świtem obudził się leżący gdzieś na południe od Kielc smok wojny i dał głos.
Kilku sanitarjuszów wyskoczyło z wagonu, z nimi Łuba. Ale natychmiast zakomenderował Szyszło:
— Proszę nie ruszać mi się stąd! Idę sam porozumieć się z kapitanem Utkinem i doktorem. Jeżeli zaraz będziemy mieli robotę, muszę was zastać na miejscu, w porządku.
Odszedł, a sanitarjusze pozostali przy swym wagonie, łub wewnątrz, skupieni w ramie otworu. Ozwał się drugi — dalszy? — wystrzał armatni i zelektryzował jeszcze silniej młodzież rwącą się do działania. Powstały głosy niezadowolenia:
— Najgorsza — mówił Malcz — że nie możemy działać niezależnie. Wszystko prowadzi Utkin i ten doktór, Żyd jakiś — a ich znowu za nosy wodzą te importowane „kuzynki miłosierdzia“.
— Trzeba im jednak przyznać — poprawił hrabia Górka — że znają się na rzeczy: i Utkin i doktór. A między siostrami są nieznośne, jak ta stara Olga Dmitrjewna, ale są też dobre i bardzo zręczne. Naprzykład panna Tania, która po polsku mówi, jak Warszawianka.
— Hehe, to hrabia-kolega zorjentował się na pannę Tanię? — wtrącił Kozłowski, humorysta w kompanji.
— A pan czy ją bojkotuje?
Tymczasem szef powrócił do swojej komendy.
— No, panowie, sytuacja taka: była tu wczoraj bitwa pod stacją Słowikiem. Austrjacy cofnęli się na południe, a legjoniści polscy opuścili Kielce. Teraz wojska nasze następują w dalszym ciągu, ku Chęcinom.
— Jakto: nasze? — zapytał Kozłowski — które nasze?
— Rosyjskie — odpowiedział szef twardo — mamy służbę przy armji rosyjskiej, panie Kozłowski.
Kozłowski przygryzł wargi, a Szydło mówił dalej:
— Ponieważ walka odnowiła się dzisiaj — jak panowie słyszycie — a pole wczorajsze pod Słowikiem jest przez nas opanowane, muszą być na niem ranni niezabrani. Będzie więc robota. Zbliżymy się do stacji Słowik, o ile to okaże się możliwem. Zaraz ruszamy.
Bez dzwonka, bez żadnych sygnałów, ruszył pociąg żółwim krokiem na południe. Skoro tylko minął miasto, rozwarła się okolica romantyczna. Dzień wilgotny rozjaśniał się leniwie, a kraj górzysty i leśny dymił rozłożystemi mgłami. Na prawo, ku Chęcinom, szmaty chmur poziome oddzieliły wierzchołki wzgórz czubate świerkami od stoków szytych ciemną zielenią, tak, że zdawało się, jakby na wyżynach stały ogromne wojska owiane dymami bitwy. Za tym to grzbietem leśnym grały armaty, zapewne nieprzyjacielskie.
Młodzi sanitarjusze, którzy dotychczas zbliżali się do bitew tylko na płaszczyznach północnej części Królestwa i zapoznali się tam z tragiczną prozą walki z okopów do okopów; którzy zaledwie wieczorami ujrzeli tu i ówdzie nagłą gwiazdę pękającego pocisku, tu po raz pierwszy znaleźli dekorację odpowiednią do wyobrażeń wojny poetycznej. Bitwa wydawała im się rozkoszną w takiej leśnej fortecy.
— Widzicie złodzieja tam? — zawołał nagle szef, który pilnie rozpatrywał okolicę.
Wskazywał ręką wgórę. Wysoko, wysoko ponad chmurami pławiła się niby kania, widoczna tylko w rozdarciach brudnej opony nieba. Manewrowała między szosą do Chęcin, a traktem do Morawicy. Kto miał lornetkę połową, chwycił za nią i podniósł do oczu. Ze wspólnych spostrzeżeń wynikło, że aeroplan jest nieprzyjacielski: krzyże ma na skrzydłach.
— Oczywiście, że niemiecki — zawyrokował Szydło. On tu szpieguje, co się dzieje na drogach od Kielc. Nasze wojska są w lesie, albo za lasem. Artylerja nieprzyjacielska strzela od strony Chęcin, a że ma cel zasłonięty przez góry i lasy, wysłała przez powietrze rekonesans. On sygnalizuje — patrzcie — wiszą z niego jakieś wstążki.
Domysł był prawdopodobny. Podkomendni spojrzeli z uznaniem na szefa i zaczęli dorzucać swoje spostrzeżenia.
— Uważaliście panowie — rzekł Sworski — że jedne detonacje są dalekie i bardziej stękające, a drugie bliższe i połączone z trzaskiem? Mnie się zdaje, że artylerja nieprzyjacielska strzela nie od Chęcin, ale z dalszego punktu przy kierunku kolei żelaznej, a pociski padają na ten las. Słyszymy i wystrzały armat i pękanie pocisków.
— To tylko echo — odparł któryś kolega. W takiej okolicy górzystej echo powtarza kilka razy. Wystrzałów jest mało.
Ale Szydło spojrzał bystro na Tadeusza:
— Pan Sworski ma słuszność. Echo — echem ale szrapnele pękają bliżej od nas. Artylerja zaś polowa strzela zwykle od kolei, nie lubi oddalać się od toru. Już ja to wszystko znam. Nasłuchałem się i napatrzyłem, stojąc przy większych bitwach, niż ta, w Prusach Wschodnich.
Jakby na potwierdzenie słów szefa i Sworskiego, rozległ się huk dużo silniejszy od poprzednich i przed oczyma sanitarjuszów, o kilkaset kroków, wyrósł nagle snop kurzawy z pola. Szrapnel uderzył w ziemię między lasem a pociągiem.
W tej chwili pociąg zahamował i zaczął się cofać dosyć śpiesznie.
— Tam do djabła! uciekamy! — zawołał ktoś ze zgrozą.
— A dlatego — tłumaczył Malcz złośliwie — żeby oszczędzić delikatne uszy pana Utkina, doktora i tych naszych kolegów z pod ciemnej gwiazdy jerozolimskiej, co to przepasani są czerwonym krzyżem, a pchły na nich zdychają od strachu.
— Dajcie panowie pokój! — bronił Szydło z zasady „naczalstwa“ — nie będziemy leźli tam, gdzie nie potrzeba. Nie walczymy z artylerją, tylko zbieramy rannych. A ogień armatni kieruje się na pociąg — o! macie go!
Dwa pociski, jeden po drugim, uderzyły blisko od toru kolejowego przy miejscach na których znajdował się pociąg może przed minutą. Jakby niewidzialna ręka wskazała cel siedzącemu gdzieś za lasami kanonjerowi.
Przez otwory wagonów wyglądały głowy wojskowych, sanitarjuszów rozlicznych, czepce sióstr miłosierdzia. Polska młodzież stłoczona do sztaby, zagradzającej otwór, jakby ją chciała wyłamać naporem, przedstawiała grono twarzy upojonych, rozszalałych pożądaniem bitwy, w której czarownem kole nareszcie się znalazła. Gdyby kto krzyknął niebacznie, a po polsku: naprzód! rzuciliby się wszyscy oślep w kierunku padających bomb, przez te lasy i góry — na armaty!
Pociąg cofał się jednak ciągle, aż zajechał za wzgórze i stanął. Ozwał się od wagonu do wagonu gorączkowo powtarzany rozkaz:
— Wysiadać!
Zaczem wysypało się na to r kilkudziesięciu mężczyzn. Ci z polskiego oddziału namacali w kieszeniach: bandaż — jest; merla — jest; flaszka z wodą utlenioną — jest. Rzucili na nosze pościel zawartą w ceratowych workach i stanęli przed swym wagonem w ordynku, po dwóch przy jednych noszach.
Zbliżał się do nich, czyniąc przegląd, kapitan Utkin, nie taki znów czarny, jak go malowano, tęgi z pozoru i spokojny. Bliskość bitwy niezbyt go przejmowała, a wyprawa, którą dowodził, nie była mu pierwszyzną. Przystąpił do szefa oddziału i przemówił po polsku, jakby przewidywał zarzuty młodych zapaleńców:
— Mogliże my tam zastanowić się przed górą pod ogniem artyleryjskim? A i miejsce przejechali, gdzie trzeba było. Ot — wszędzie tu pole poryte wczorajszą bitwą. Stacja Słowik won tam widna. A tu szukać już trzeba. Dla was, panowie, rejonczyk na prawo pod lasem — i w las poleźć można niedaleko. Pociąg postoi na miejscu do dziewiątej godziny, jeżeli Niemiec nie pomiesza.
Po kilku minutach zabrzmiała komenda i oddziały ruszyły w rozsypkę, w wyznaczonych kierunkach. Sworski poszedł przy noszach z Łubą, dalej na lewo szedł Kozłowski i reszta polskiego oddziału, w kierunku na las. Na prawo postępował inny oddział, złożony z nieznajomych.
Przy samym nasypie kolejowym była linja okopów zwrócona strzelnicami ku Kielcom, zatem austrjacka. Polscy sanitarjusze przeskoczyli okopy, nie zwracając na nie uwagi, gdyż były oczywiście puste, zagracone tylko gdzie niegdzie papierami. Ale zauważyli, że nieznajomi sąsiedzi myszkują pilnie po okopach, a po dokonaniu inspekcji puszczają się kłusem przez pole, wydają jakieś okrzyki i zdążają wszyscy jak najśpieszniej ku wiosce leżącej na wyznaczonej im drodze.
— Patrz pan! patrz pan! — zawołał Kozłowski, śmiejąc się głośno.
— Rzeczywiście — zadziwił się Sworski — czemu oni do licha tak lecą? Przecie kłusa nie będziemy chodzili przez parę godzin...
— Ehe, panie! to są rycerze osobnego gatunku: szukają nie ludzi, ale tego, co ludzie na polu zostawili. Żydki, panie! — była ich cała kupa w sąsiednim wagonie. O — jakie machabejskie profile! — jak to sadzą przez zagony skuleni, a nosami wietrzą po ziemi, niby psy gończe. — Oni wiedzą, że w okopach może coś być — ny, za pół rubla — ładowniczka, liścik, proklamka; a że w chatach u chłopów można dostać pikelhaubę za dwa złote, a odprzedać ją w mieście za pięć rubli. No, tutaj czapki austrjackie, tanie, — ale bagnecik, szabelka... A lornetka, panie! Jeżeli który oficer zgubi lornetkę, znaleźć przecie można na polu sto rubli.
Tadeusz zaledwie słuchał. Rozglądał się po ścierniskach i po rowach, czy nie leży gdzie człowiek. Oprócz kawałków rzemienia i szmat, nic dotąd nie dostrzegł. Gadatliwy Kozłowski nie przestawał trajkotać:
To mniejsza. Jabym także wziął, gdybym coś ciekawego znalazł. Ale są tacy, panie, którzy z rannym na polu targują się: dasz dziesięć rubli, to cię zabierzemy, a nie, to zdychaj sobie tutaj!
Sworski przystanął:
— Czy także Żydzi?
— Któżby inny? Wielu rannych z rozmaitych stron to opowiadało.
— Ohydne...
Sworski z Łubą skierowali się ku lasowi. Zaczynały się. ślady bitwy gorętszej. Leżało na polu kilka zabitych koni, nad któremi krążyły żarłoczne wrony. Tkwił krzywo w roli złamany jaszczyk. — — Wkrótce spostrzegli, że towarzysze Polacy niosą, już dwóch rannych. Jeden jęczał, aż się o setki kroków rozlegało. Razem z tym jękiem doleciały do uszu Sworskiego głosy kolegów:
— Szukać po rowach! — — po ro-wach!
Widocznie już ktoś uprzątnął z tego pola poległych i rannych, gdyż Tadeusz z Celestynem przez godzinę nie znaleźli nic do roboty dla siebie, a i bliższych sąsiadów widzieli chodzących z pustemi noszami. Jednak pod lasem coraz częstsze ślady krwi na ziemi, padła końskie i różne rozwłóczone odłamki świadczyły nieomylnie o krwawej w tem miejscu walce.
Zniechęceni trochę bezowocnością poszukiwań, zapuścili się w las.
— Postawmy nosze przy pniu sosny; tu je odnajdziemy, jeżeli będzie potrzeba. Proponuję, abyśmy się rozeszli. Idź ty na lewo, Celestynie, ja pójdę na prawo. W razie czego, zwołamy się.
— Dobrze — odrzekł Celestyn — ale ja zabiorę z sobą nosze. Zawsze z niemi człowiek jest... czemś a bez nich — prostym włóczęgą.
— Jak sobie chcesz.
Las był wspaniały. Wstępował pod górę ogromnem wojskiem przybranem w kilka odmian jaskrawych mundurów: ciemnozielone świerki, złotem szamerowane brzozy na białych koniach, dęby na czarnych. Nie wojna to już, rzeź krwawo-szara z zasadzki do zasadzki, lecz jakiś tryumf zwycięski wchodzący na wyżyny w paradzie, z rozwianym przez całe niebo sztandarem przyszłości. Słońce przebiło chmury i spłynęło na las uświetniony.
Po kilku minutach wędrówki samotnej Tadeusz stwierdził, że mniej tu szansów, niż na polu, do znalezienia rannych. Nie spotykał nawet śladów bitwy. W lesie było zato szerzej duszy i myśli nie zahaczały o przyziemny zgiełk zajęć rozlicznych, nie tonęły w marnem ludzkiem gadaniu. Las, milcząc prawie, odpowiadał lepiej na zawiłe pytania duszy, niż całe chóry ludzi wymownych. Sworski usiadł na mchu i zapamiętał się.
Nazwał odrazu jasno istotę swojej udręki: szukanie Polski. Idzie Ona ku nam przez gromy bitew, przez targowisko dyplomatyczne, przez jarmark rozgadanych dzienników — zbliża się nieodwołalnie. Ale skąd przyjdzie i kiedy?
Cisza leśna uśmierzała niecierpliwość, skracała czas oczekiwania, niosła jakoby pewność ziszczenia nadziei.
Tadeusz poczuł nerwami, bez przesłanek rozumowanych, że go zaraz spotka coś ważnego i pomyślnego. I nagłem przeczuciem rażony, spojrzał ku szczytowi leśnego wzgórza, nad którem wiał słoneczny sztandar nieba.
Jakoż z pochyłości zadrzewionej zstępował mąż dziwny, z odkrytą, postrzyżoną głową, brodaty, a w szacie długiej, wysoko podkasanej, z pod której błyskała krzywa szabla. Niósł ciężar ogromny, bo wysokiego, jak on sam, człowieka w szarym mundurze, jednak nie uginał się pod ciężarem. Żołnierskie jego buty schodziły lekko ze wzgórza, jak po schodach, chociaż wrzynały się w mech, zostawiając głębokie ślady.
Tadeusz, przywarty do sosny, nie śmiał się odezwać. Ten wspaniały mnich, czy jakowyś mocarz, był podobny do kaznodziei z pierwszego dnia wojny — i podobny jeszcze do kogoś z zamierzchającej przeszłości, chociaż ubiór mnisi, broda, kosztur pielgrzymi...? Ale i szabla pod habitem!
— A tuś mi nareszcie, poszukiwaczu rannego Polaka i wolnej Polski! — przemówił wesoło przychodzący z wyżyn — oto ci przynoszę czego szukasz.
Ten głos na świecie jedyny! — Tadeusz postąpił na spotkanie:
— Kto jesteś, Ojcze?
— Znamy się — to wystarcza — ale nie agituj się zbytnio — odrzekł, składając na mchu bezwładne brzemię ludzkie.
Tadeusz patrzył w żywe oblicze męża, którego pokochał odrazu. Tamten to był, czy inny, poznał krewnego ducha i przyjął bez wahania jego władzę nad sobą. Cudowne dreszcze młodości pierś mu przeszyły.
— Mniej marzyć, synu, i nie osłabiać serca rzewnością nad bólem własnym, ani bratnim? Polska dobyła się już z otchłani marzenia i wchodzi między narody żywe. Nie ma Ona serca innego, jak złączone nasze serca, ani sił innych, jak nasze siły. Hartuj przeto serce swe dla Ojczyzny. Żołnierzem polskim jesteś, jako i ten, którego ci przynoszę rannego.
Tadeusz spojrzał teraz dopiero na młodzieńca, który leżał na mchu; blady i uśpiony, bez nakrycia głowy.
— Przecie to Bronek Linowski!
— On sam. Ranę opatrzyłem, a jego uśpiłem. Oddaję go tobie, aby go nie podnieśli obcy ludzie. Ty go obroń od prześladowań za porywy czyste, a gorące. Niech się zachowa na czasy, gdy mu rozum okrzepnie, a droga się rozjaśni. A kiedy zapyta, gdzie jego czapka i znak z białym Orłem, powiedz, że zabrał je „stary Przeor“, który go wydobył z pod zabitego konia, — że mu je odda, gdy będzie pora.
— Słucham cię, ojcze, i wypełnię twe zlecenia. — Ale powiedz dla mojego spokoju, dla mojej wiary: Przecie on walczył po tamtej stronie, a ja stoję tutaj... Kto z nas jest na dobrej drodze?
Uśmiechnął się zakonnik:
— Chcesz mnie wyciągnąć na polityczną gawędę? — Mam pilniejsze roboty. Powiem ci tylko, co sam wiesz, gdy wejrzysz w głąb sumienia własnego: Polska jest u wylotu każdej drogi, którą Polak obierze, nie pragnąc nic innego, jak Ojczyzny wolnej, a wysilając rozum dla dopięcia celu. Pragnienie nasze jedno jest i to jest od Boga. A rozumy nasze różne są, podległe, ułomnościom. Ale zasię rozum nas wszystkich, rozum narodu, od Boga jest — i ten przemoże.
— Wierzę ci, ojcze, i w tej chwili cię rozumiem. Ale gdy pójdę znów sam przez życie, takie dzisiaj przesłonięte krwią i wątpieniem...?
— Wytrwaj, synu, — niema na to innej rady. A ilekroć mnie zapragniesz z głębi duszy, stanę przy tobie. Teraz idź i czyń, co należy, bo ranek upływa, a każdy ułamek dnia jest obecnie cenniejszy, niż dawniej rok niewoli. Ja odchodzę.
— Dokąd? dokąd? gdzie cię odnajdę?
— Gdybyś i poszedł za mną, nie dogonisz. Nie troszcz się jednak o mnie. Ja nie zabłądzę.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.