<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Noc i świt
Rozdział 7.
Wydawca Instytut Wydawniczy »Bibljoteka Polska«
Data wyd. 1924
Druk Zakłady Graficzne Instytutu Wydawniczego „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część pierwsza
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
7.

Pokoje Sworskiego, umieszczone na wysokiem piętrze domu przy Krakowskiem Przedmieściu, miały okna z widokiem na Wisłę i szeroki horyzont. Ale Tadeusz nie patrzył dzisiaj przez okna, choć oderwał się od pracy przy biurku; wodził oczyma po szybach swych szaf bibljotecznych, jakby szukając jakiejś odpowiedzi na twarzach zaufanych domowników.
Ocucił go dzwonek od drzwi wchodowych. Otworzyć, czy nie otworzyć? — Służącego zabrano właśnie do wojska; Sworski zmuszony był sam drzwi otwierać i wystawiać się na niespodzianki odwiedzin, czasami natrętne i trudne do odprawy.
Otworzył drzwi i z przyjemnością ujrzał Celestyna Łubę, który mu przypomniał dobre, niedawne czasy. Zaprzyjaźnili się nawet ściślej po pamiętnym dniu mobilizacji, przebytym razem w mieście.
— Nie przeszkadzam?
— Ani trochę. Bardzo cię proszę.
Celestyn zwlókł z siebie sążnisty płaszcz i usiadł na fotelu, który mu wskazał Tadeusz, sam zachowując zwykłe swe miejsce pośrodku biurka.
— Pięknie tu — — dusza ma oddech — rzekł Celestyn, spoglądając przez okna na Wisłę i dalszą okolicę.
Tadeusz spojrzał w tę samą stronę, nie odrzekł jednak nic, bo zbyt często już słyszał uwagi o przepychu, z którego korzystał oczyma. Łuba zapatrzył się i przez chwilę nie podsycał rozmowy. Nareszcie, ogarniając brodę dłońmi, a łokcie wsparłszy na kolanach, spojrzał na Sworskiego błagalnie:
— A teraz, drogi kolego, co czynić?
— Gdzie, kto ma czynić? — odparł Tadeusz trochę zdziwiony.
— Wy — ja — my wszyscy, w których płomień gore. Narody się pożarły o panowanie nad nami, a my co? — — Czy jesteśmy tym stepem cierpliwym, co czeka, kto po nim przetętni, albo na nim zakoczuje, albo się i osiedli? Toć nas trzydzieści miljonów żywych ludzi!
Sworski przyjrzał się uważnie zapalczywemu koledze i poczuł się z nim w braterstwie udręki:
— To jest rdzeń naszej tragedji, mój Celestynie. Związani jesteśmy, wtłoczeni w obce organizmy państwowe. Stanowić o sobie nie możemy, musimy czekać, co się z nami stanie...
— To nie może być! to podłość!
— Powiedz raczej: to nędza. A nędza i podłość są w wielu wypadkach równoznaczne.
Łuba porwał się z fotelu, wyprostował, zawadził głową o bronzowe woluty pająka, zakołysał go, i wielkiemi krokami jął przechadzać się po pokoju. Sworski patrzył z podziwem, jak miotają Celestynem te zagadnienia, które jego, Tadeusza, prowadzą tylko do ciężkich rozmyślań.
Olbrzym zaczynał się jednak uspokajać i powracać do przyrodzonej swej zadumy, a nawet nieśmiałości. Usiadł znowu i paru nurkami zagłębił twarz w potok brody.
— Jednak coś robisz?... piszesz?...
— Nic nie robię. Przeglądam znane mi już książki i siedzę nad białą kartą — jak widzisz.
— Przykro...
Sworski przetarł ręką czoło, szukając, coby pożytecznego powiedzieć, i zaczął spokojnie:
— Myślę i ja ciągle, Celestynie, że nie godzi się być biernym widzem tych wyrokowych dla nas wydarzeń i przewrotów. Ale doszedłem do jednego tylko dość mizernego wniosku. Niech każdy z nas robi to, co umie i co rozpoczął przed wojną, tylko niech robi ze zdwojoną siłą i konsekwencją. To nie przepadnie w przyszłej Polsce, jakakolwiek będzie.
Spojrzał na Celestyna uważnie, aby zgadnąć, czy mu trafił do przekonania, ale nie dostrzegł w nim nawet ożywienia.
— To już coś... — bąknął Łuba — tylko potrzeby z gruntu inne... wiele fachów usuwa się... narzędzia wypadają z rąk...
— Masz słuszność. Ja naprzykład nie mogę pisać dalej książki rozpoczętej, bo mi się zdaje, żem ją zaczął w innem istnieniu. — — Sam siebie nie odnajduję.
— Dobrze tobie jeszcze, panie Tadeuszu, bo twoje dzieła związane były zawsze z epoką bieżącą. Ale moje starożytne Indje?! — — to dzisiaj wylęganie się w puchu bezcelowych dociekań! to dysonans próżniactwo, skandal!
— Gdzież tam, Celestynie! Każde dobre dzieło stworzone przez Polaka buduję Polskę w ludzkości. Napisz wielkie dzieło o Indjach.
— Ani mi się śni. — Dzisiaj każdy winien oddać się bezpośrednio walce za ojczyznę.
— No więc dobrze. Pozwól mi skończyć o sobie. Mówisz, że dzieła moje związane są z epoką. Nie przeczę. Ale dawniej rozumiałem swoją epokę, która... jakby to powiedzieć? — — miała zarysy wyraźne, pozornie przynajmniej — stałe. Dzisiejsze dzieje przewalają się gorejącą lawą, której kształtów niepodobną przewidzieć w zakrzepnięciu. I nie rozumiem już epoki; nie umiem na jej tle postawić mych postaci, ani obrazów, bo tło je zalewa, pędząc w przyszłość taką, lub owaką i pociąga całą uwagę artysty. Dla tego od wybuchu wojny nie mogę snuć myśli twórczej.
— Ja także, si parva magnis... — bąknął Celestyn, przybierając wyraz rozpaczliwy.
Porwał się znowu z fotelu, wzniósł ręce piorunujące, jakby przeklinał siebie samego:
— Ja już od roku nic nie robię! Podlec ze mnie, zdrajca sprawy!
Sworski uśmiechnął się, a widząc, że Łuba, przedłużony o długość wyciągniętych ramion, zbliża się znowu groźnie do branżowego pająka, zawołał:
— Uważaj! to niewinny pająk — daruj mu życie.
Celestyn zatrzymał się, ochłonął i znowu usiadł.
— Przepraszam.
Tadeusz osądził, że bezpośredniem zadaniem na zaraz jest: uspokoić don-kiszotową duszę kolegi.
— Niema co rozpaczać, Celestynie. Grzęźniemy obaj w duchowej rozterce, w wątpieniu o tem, co czynić należy. Ale w tym stanie znajduje się cały zastęp ludzi myślących. Ogólnego losu nie odmienimy. Ja tymczasem nabieram wrażeń i doświadczeń, porządkuję to w głowie o ile możliwe, a chwytam się robót nawet drobnych, które mi się wydają pożytecznemi. Zapisałem się naprzykład do lotnego oddziału „Polskiego Czerwonego Krzyża“.
— Do „polskiego“? — zapytał Celestyn — jakżeż to?
— Oczywiście pod zwierzchnią komendą rosyjską. Na to niema rady. Ale nasze oddziały złożone są z samych Polaków i możemy zbierać z pola przedewszystkiem Polaków.
— A te oddziały wasze podchodzą blisko do linji frontu? — pytał Celestyn z rosnącem zaciekawieniem.
— Wyjechałem dopiero raz jeden — odrzekł Sworski — wtedy nie było wyraźnego niebezpieczeństwa. Ale opowiadają, że Niemcy umieją prać do oddziałów sanitarnych, jak do piechoty linjowej i niejeden sanitarjusz dostał już kulę.
— A zapiszże mnie do swojego oddziału, mój najdroższy! — zawołał Celestyn, składając ręce jak do modlitwy.
— Zapisz się sam; ja przecie jestem zwykłym szeregowcem.
— Ale mnie mogą nie przyjąć — błagał Celestyn — powiedzą, żem za długi, albo niedość zgrabny, albo „za wąski“ — jak przy superrewizji. Już taki mój psi los!
— Nikt tam nie bierze wymiarów. Trzeba tylko zapisać się do „Polskiego Czerwonego Krzyża“. Przecie to stowarzyszenie ochotnicze.
— Biegnę zaraz! Gdzie to jest?
— Poczekaj — mamy czas — następny wyjazd dopiero za dwa dni, może i później. Pomyślmy, jak urządzić, abyśmy się znaleźli obaj w tym samym oddziale.
— O to, to właśnie! jesteś moim zbawcą, panie Tadeuszu. Nie zapomnę...
— Pomogę ci jak najchętniej. — — Ale powiedz mi, dlaczego tak się wyrywasz do tej roboty? Czy tak ci bardzo przypada do gustu? czy zaspakaja twoje ambicje?
Łuba twarzą i palcami rozpoczął mimikę, jak do kinematografu, wyrażającą migotliwość różnych stanów duszy i obrazów, a słowami ogłaszał tylko wytyczne nastrojów:
— Niby to... w istocie rzeczy: tragarz. — — Rannego na plecy, czy tam jak?... Chce pić? — to mu dać wina pociągnąć z manierki; broczy krwią? — ranę przewiązać. A tu kule: bzz, bzz... albo: buuch! — granat rozrywa! Zawsze to piękne, to wojenne!
— Ależ mój drogi — rozśmiał się Sworski — to zupełnie inaczej wygląda. Nie masz o tem pojęcia.
Celestyn pobladł:
— Prawda... nigdy nie robiłem — — może nie przydam się na nic? Trzeba dopiero uczyć się?
— Gdzież tam! nauczysz się przy pierwszej wyprawie. Rannych szukamy na pobojowisku, bierzemy nie na plecy, lecz na nosze, a do opatrywania są lekarze i siostry. Zobaczysz.
— Dzięki Bogu! — odetchnął Celestyn. — Więc sądzisz, że mogę? — że przecie coś, gdzieś w tej wojnie... Bo tak się błąkać i wiedzieć, że się jest zerem — męczarnia!
Zaczął Sworski dawać Łubie pierwszą lekcję obowiązków lotnego sanitarjusza, gdy zabrzmiał dzwonek od drzwi wchodowych.
— Aha, to dobrze — rzekł Sworski, idąc do drzwi.
— Czy dobrze? — powątpiewał Łuba — ktoś przeszkodzi.
— Bynajmniej — sam będziesz rad — to panna Zofja Czadowska — poznaję po dzwonku.
Celestyn porwał się z fotelu, włosy i brodę doprowadzał do porządku przed spotkaniem tak doniosłem.
W istocie weszła do pokoju panna Czadowska w ciemnej sukni i kapeluszu, znanych z Rudników, tak samo pogodna i promieniejąca z oczu dobrą wróżbą. Łuba ucałował nabożnie jej rękę, według zwyczaju ustalonego na niezapomnianych letnich wakacjach.
— Bardzo się cieszę, że pana spotkałam.
Usiadła przy biurku swobodnie, po koleżeńsku.
— O czem tu panowie radzicie? — Proszę sobie wyobrazić, że Celestyn chce zostać „lotnym“ w naszym Czerwonym Krzyżu — odrzekł Sworski z odcieniem żartobliwym.
— Doskonale — odpowiedziała Zofja poważnie.
— Tak niby... zaczynam — poderwał się Łuba, jak do lotu — ale może i... podołam — przybrał wyraz twarzy zacięty.
— Wcale nie wątpię — — pewnie razem z panem Tadeuszem?
— Spiskujemy właśnie, aby tak było — dorzucił Sworski.
Łuba cieszył się wyraziście, że pozyskał tak upragnioną aprobatę.
— A teraz mój interes do pana Tadeusza — rzekła Zofja: proszę mi dostać salę, choćby salkę, w waszym klubie, albo gdzie indziej, dla moich dzieci. Dwie już sale zajęto mi na lazarety. Rozumiem, że to potrzebne i pilne, ale moja robota także iść musi.
— Pomyślimy — odrzekł Sworski.
— Niema czasu; sala potrzebna na jutro.
— Musi zatem być — poddawał się Sworski słodkiej tyranji przyjaciółki.
— Musi być — powtórzył Łuba z niezłomnem przekonaniem.
— Ano, to może wynajdziesz taką salę, Celestynie? — zapytał Tadeusz na żarty.
— Jabym zaraz... choćby swój pokój.
— A wiesz, naco sala potrzebna?
— No, słyszę: dla dzieci.
— Na szkołę.
— Tak — to mój pokój za mały — pięć na siedem łokci. — — Można gdzieś... do kogoś... Wydębię!
— Nie, dziękuję, panie Celestynie — rzekła panna Zofja z miłym uśmiechem. — To już funkcje regularne pana Tadeusza. Bez jego pomocy nicbym nie doprowadziła do skutku.
— Ej, panno Zosieńko! bo jak ja zacznę wyliczać pani zasługi.
Machnięciem ręki panna Czadowska przerwała Sworskiemu. Tymczasem Łuba wpatrywał się w nią z nietajonem uwielbieniem.
— A pani zawsze swoje? Pokój, czy wojna, czy armaty zdaleka, czy walą już w rnury — zawsze swoje?
— Naturalnie. Dzieci przecie nie biorą do wojska. Potrzebują one chleba i nauki. Dzieci rosną na przyszłość większą, niż nasza. Głos jej zabrzmiał, jak daleka muzyka, pełna powagi i radosnej otuchy.
— Nie przeszkadzają pani? — pytał Łuba z przejęciem.
— Owszem, przeszkadzają ludzie i wypadki. Zabrano mi do wojska jednego nauczyciela, trzech ze służby, a parę osób opuściło ręce i... politykuje. Ale to drobiazgi. Potrzeba mi na jutro sali, panie Tadeuszu.
— Zrobi się, m am nadzieję. — — Słyszałem, że pani podjęła się też jakiejś czynności w komitecie obywatelskim miasta Warszawy?
— Tak; w związku z moim zawodem bakalarskim. Trzeba w tem brać udział; to są dobre i rozwijające się roboty.
Popłynęła rozmowa o tej działalności, która wytrysła żywiołowo z ziemi, niby rosa urodzajna, czekająca na odelgę zamrozu niewoli, — o tych dziesiątkach tysięcy rąk bezimiennych, które ujęły sprawy samorządowe, odebrawszy je bez targania z łap urzędników rosyjskich, — o dziwnej sprawności organizacji, obejmującej już cały obszar Królestwa Kongresowego, załatwiającej mnóstwo spraw porządkowych, sanitarnych, administracyjnych, a nawet pomocniczych do wojny — i odrazu jaskrawo lepiej, niż to czynili uprzednio obcy i nasłani wykonawcy. Akcja komitetów była pełna dobrej wróżby na jutro kraju autonomiczne, na pojutrze wolne i niepodległe.
Rozmowa ta rozpogodziła i podniosła nastrój przyjaciół zebranych u Sworskiego. Ale przerwała ją panna Zofja, która miała, jak zwykle, dużo jeszcze do czynienia przed wieczorem. Wyszła, a wkrótce po niej Tadeusz z Celestynem podążyli na ulicę Niecałą do biura Polskiego Czerwonego Krzyża. Zapisanie Łuby na członka zabrało zaledwie kilka minut. Po tym czynie dokonanym Tadeusz zadowolony, a Celestyn głęboko przejęty nowem powołaniem, poszli razem na kawę do cukierni Lours’a w hotelu Europejskim.
Brzuchata sala narożna, którą każdy Warszawiak znał dawniej, jako miejsce odpoczynku filistrów, rozkoszy dzieci, pokazu tualet średniego „świata“, przeistoczyła się od początku wojny w forum polityczne, a ściślej: w giełdę „orjentacji“. Statyści wszelkich powołań, a zwłaszcza ludzie wolni od stałych zajęć, zbieracze nowin drukowanych, mówionych i otrzymywanych przez własne aparaty radio-inspiracyjne, gromadzili się tutaj dla dopełnienia swych powiadomień, głównie zaś dla publicznego okazania swej nieomylności.
— Mówię ja panu, panie Gawłowski — dowodził Pawłowski — że lord Kiczner stanowczo przeważy losy wojny.
— A nie pamiętasz pan, jak ja to mówiłem jeszcze miesiąc temu? — dopominał się Gawłowski o pierwszeństwo swej bystrości politycznej.
Pawłowski jakoś nie pamiętał.
Gorzej było, gdy inni, sąsiad z sąsiadem, a często i brat z bratem, różnili się w poglądach na politykę polską, gdy jeden był orjentacji przezwanej „rosyjską“, drugi orjentacji słusznie nazwanej „austrjacką“. Dochodziło wtedy do namiętnych sprzeczek, do wzajemnego okazywania sobie pogardy, do okopywania się w przeciwnych sobie, wrogich obozach.
Między tłumem mówców i krzykaczy bądź co bądź niewinnych, krążyły indywidua, mniej platonicznie uprawiające politykę, działacze świadomi swych pożytków osobistych. Od początku wojny stwierdzić się dawało na pewno tylko jedno: Żydzi, bez wyjątku, byli orjentacji niemieckiej.
Ani Sworski, ani Łuba nie byli zwykłymi gośćmi u Lours’a; przyszli tu, aby wypić kawę. Obojętnie przeglądali salę, w której tu i ówdzie tkwili znajomi nieciekawi, duszyczki szare, nie pociągające przez swą indywidualność, atomy tłumu. Jeszcze mniej nęciło Sworskiego wzięcie udziału w rozmowach, wyraźnie politycznych, gdyż dolatywały nazwy wczorajszych bitew, wyroki o tem, co robi Francja i Anglja, powiadomienia zdaleka i niezbyt pośrednie, które streścił stary Fredro w swem genjalnie urwanem zdaniu:

Mnie jeden kuchta z Gdańska, człowiek godzien wiary,
Powiadał, że mu mówił jeden mularz stary...

Poczem już reszty słuchać nie warto. Do tego wniosku dochodził też Sworski.
Ale wtargnęło do cukierni zdarzenie zewnętrzne i pobudziło ogólną ciekawość. Z ulicy dolatywał wzmożony głos tłumu, a w rosnącym gwarze rozróżnić było można miarowe stękanie bruku pod ciężką falą ludzką.
— Wojska! nowe wojska! ogromna ich moc! — wołano już ode drzwi.
I goście z cukierni wylegli wszyscy na ulicę.
Postępującej fali piechoty nie poprzedzał ani sztandar rozwiany, ani grom bojowej muzyki; kilka tylko tarabanów biło takt marszu, który poruszał ciężko szeregi ciał płowo-szarych, uwieńczonych rozczochraną siwizną „papach“ — niby idący łan bodziaków na grzędach, kwitnących swym dzikim stepowym kwiatem. Magnetyczne prądy rycerskiej fantazji nie biły od postępującego wojska, to też oczy polskiej publiki witały je bez promienia; przeglądały tylko ze skupieniem niezliczone mijające zastępy. Cokolwiek kto o nich myślał i szeptał, godzili się przecie wszyscy na jedno:
— Siła.
— Siła, która nas dotąd więzi i dusi, która za naszej jeszcze pamięci wprowadzała u nas swe krwawe „porządki“; na tem samem przecie Krakowskiem Przedmieściu strzelała do naszych mężów, deptała żony i dzieci — mełli przez zaciśnione zęby ludzie, pomni tylko nienawiści i zemsty.
— Siła tymczasem sprzymierzona z nami, pchnięta przez Wyroki na zgubę Niemca, prawroga Polski. Idą z nią Francja, Anglja, narody światła i wolności. — myśleli inni, pomni przedewszystkiem wielkiej sprawy Ojczyzny.
Sołdaci maszerowali uporczywie, sfornie, nie rozglądając się nawet po ogromnem mieście, dla wielu z nich będącem pierwszyzną w życiu. Dochodzili posłusznie do mety dziennej, zakreślonej im przez ukaz. Darmoby wypatrywać z ich twarzy zasutych powszechnym, szarym pyłem, jakieś marzenie o jutrze. Srogą tylko zaciętość wyrażały ruchy tych ciał rzuconych w przeznaczenie, zgodnych w tabunie.
— To są te najlepsze pułki syberyjskie — objaśniał ktoś wpobliżu Sworskiego i Łuby — połowa w nich Polaków.
— Co też pan opowiadasz?! — zaprotestował elegant odznaczający się wiedeńskim „sznytem“ — gdzie tu pan widzi polskie twarze? Same dzikie zwierzęta.
— Ubraćby pana tak, jak ich, i przepędzić kilkaset mil, tak samobyś pan wyglądał — odparł nieustępliwy Warszawiak.
Elegant wzruszył tylko ramionami.
Tymczasem ludzie z tłumu, nie należący do wyższego towarzystwa od Lours’a, wybiegali czasem kuwojsku, ten z paczką papierosów, tamten z kilku bułkami w ręku i oddawali te skromne dary pierwszemu z brzegu szeregowcowi, który je przyjmował zwykle bez podzięki, lecz skwapliwie, zachowywał część dla siebie, resztę puszczał pocztą po szeregu.
— Jest też kogo żywić — odezwał się znowu elegant, tym razem zwracając się do Sworskiego.
Sworski nie odpowiedział.
Z przeciwnego chodnika, od hotelu Bristol, odezwały się ze trzy głosy: Niech żyją! — i wionęło wgórę parę kapeluszy. Tłum nie podchwycił okrzyku, ani przeciw niemu nie protestował. Ale tym razem malkontent wiedeńskiego pokroju przechylił się wyraźnie do ucha Sworskiego i rzekł namiętnym szeptem:
— To już skandal! w Warszawie! w sercu Polski!
— Może Rosjanie? — odrzekł Tadeusz byle zbyć.
— Jakto?! przecie krzyczą po polsku!
— Nie prosiliśmy ich o to i nikt ich nie podtrzymał.
— Bo potępiła już Opinja te służalcze hołdy, które składa Warszawa wkraczającym najezdcom. Przecie pierwsze ich pułki damy warszawskie osypały kwiatami! — perorował nadczuły patrjota.
— Nie widziałem.
— A ja widziałem — wmieszał-się Celestyn Łuba — padło może dziesięć pęczków — po jednemu na dziesięć tysięcy... Mało.
— Żeby padł jeden tylko kwiat, to już hańba!
— Panie... tego! — zawołał Łuba porywczo — tak o Warszawie się nie mówi. Lud warszawski jest mądry, choć się między nim kręcą i dudki i nicponie.
Elegant nie mógł spojrzeć zgóry na Celestyna, ale przeszył go od dołu wzrokiem pogardy. Groźne oczy olbrzyma stropiły go jednak, więc się od niego odwrócił. Sworski, rad nierad, uznał za stosowne odezwać się.
— Jestem zdania mojego przyjaciela — rzekł, wskazując na Łubę. — Witamy wojska rosyjskie bez zapału, lecz życzliwie. Tak dzisiaj wypada. I ten nasz tłum naogół zachowuje się stosownie, pomimo drobnych, niepotrzebnych odruchów. Na tłum się patrzy jak na wielką rzekę — nie na drobne wiry, lecz na kierunek prądu. Tutaj prąd jest świadomy i celowy.
— Pan się dużo spodziewa po dobroczynnej akcji tej dziczy? — zapytał nieznajomy ironicznie, wskazując na wojsko.
— Łączę się z każdą siłą, która idzie do walki z Niemcem, a ta jest, bądź co bądź, potężna.
— I pan sądzi, że będzie dla nas łaskawa, gdy zwycięży? — ciągnął nieznajomy z tego samego tonu.
— To jest cura posterior — troska na później, panie. Tymczasem ta siła działa na naszą korzyść. Zdaje mi się to jasnem — mówił Sworski coraz twardziej.
— Szanuję wszelkie przekonanie — zdawał się cofać polityk nieznajomy.
— Ja zaś podczas wojny — tylko swoje — odrzekł Sworski — zwłaszcza gdym je długo i sumiennie przemyślał i gdy się godzi z wolą ogromnej większości narodu.
— Ach, naród! Naród jeszcze się nie ocknął, nie przemówił — zagmatwał nieznajomy dyskusję.
Sworski, dotknąwszy kapelusza, przerwał rozmowę i pociągnął Celestyna w ulicę Czystą, pomimo kilku głosów, wołających za nimi:
— Proszę mówić. — — Potrzeba nam żywego słowa.
Gdy się oddalili od wielkiej ulicy, przez którą ciągle jeszcze tętniały niezmierne pułki, Celestyn odezwał się:
— Wiesz co, panie Tadeuszu — to dureń.
— Może i gorzej. Może emisarjusz austrjacki?
— Ej? czy sądzisz? — — Taka głupia gęba — — i to sak-palto wcięte — ktoby go tam wysyłał? On nawet może kochać Polskę po swojemu.
— Gołębią masz duszę, Celestynie.
— Nie mów mi tak, jeżeli łaska. Już mi tem uszy przewiercił Rewiatycki. Bo jem u się ciągle zdaje, że ja niby... pół bzika.
— Nie mogę cię tak sądzić, skoro właśnie byliśmy przy dyskusji jednego zdania. — — A co do naszego kompana z Rudników — gdzież się podziewa Rewiatycki?
— Widziałem go raz tylko... w towarzystwie damy.
— Jakiej damy?
— Trudno powiedzieć.
— Nie mów, to mi obojętne; ale co porabia?
— Dygoce.
— Jakto? ma febrę?
Febris antimilitaria. Drży, żeby go nie wzięli do wojska.
— To także „orjentacja“ — uśmiechnął się Sworski.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.