<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Noc i świt
Rozdział 6.
Wydawca Instytut Wydawniczy »Bibljoteka Polska«
Data wyd. 1924
Druk Zakłady Graficzne Instytutu Wydawniczego „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część pierwsza
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
6.

Wystarczyło paru tygodni wojny na pokrycie żałobą szczęśliwego zakątka ziemi Radomskiej. Nikt stąd nie poległ na wojnie, ani został raniony, ani nawet zachorował. Tylko niemiłosierny kataklizm zgasił wszystkie ogniska normalnego życia, zasmucił uśmiechy, zniweczył porywy, zasłonił zmorą ludzkie poczynania. Choć jeszcze lato paliło się na ziemi, nie grzało, ani cieszyło nikogo. Pogoda, to wieczyste źródło ludzkiego szczęścia, zepchnięta została na drugi plan przez nieobliczalną wojnę.
Pierwszy raz od roku 1905 zagasły wielkie piece w Rudnikach, nie z powodu strajków, lecz dlatego, że wzięto do wojska połowę robotników i urzędników. Usilne zabiegi dyrektora nie zdołały dotąd wprowadzić w ruch fabrykę. Dom mieszkalny wyludnił się, bo wszyscy goście rozpierzchli się z konieczności. Wszystko, co się tu zżyło, zawiązało, naszkicowało w projektach — prysło, albo popadło w zagmatwanie beznadziejne.
Dominik Gimbut, pracownik systematyczny i uparty, zaczął się rzucać, przeciw swej naturze, ale poznawszy swą niemoc wobec niepokonalnych przeszkód, gryzł się i zgorzkniał. Gorączkowo czytał dzienniki i szukał powiadomień u osób, które mogłyby wiedzieć coś nieogłoszonego publicznie. Ale dzienniki, ostrzej cenzurowane, niż kiedykolwiek, nie przynosiły realnych wyjaśnień, a miejscowe obywatelstwo, wyżsi urzędnicy rosyjscy i statyści wszelkiej kondycji — nic naprawdę nie wiedzieli. Politykowali natomiast, spierając się o to, co lepsze byłoby dla nas, gdyby. — — — Ta forma dyskusji warunkowa nie dogadzała Gimbutowi. Chciał wiedzieć cośkolwiek na pewno, mieć choć jedno jasne wejrzenie w przyszłość i z pewnika wysnuć samodzielnie choć jeden wniosek osobisty. Niedostatek 1 sprzeczność powiadomień doprowadzały go do rozstroju nerwów.
Drażniła go też małżonka, do której psychiki przywykł już w czasach pokojowych. Obecnie wydawała mu się nadto drobną, a nawet śmieszną.
Wybierała się właśnie ponownie do Warszawy, dokąd już raz po wybuchu wojny odprowadziła odjeżdżających literatów.
— Poco tam jechać, Adelciu? przecie chyba nie dla strojów w takich ciężkich czasach?
— Ani mi to w głowie. Mam w Warszawie inne zajęcia. Przyznasz, że każdy w tej wojnie musi coś robić dla kraju.
— Nie przeczę. Tylko najprzód trzeba pełnić swoje wyraźne obowiązki. Masz tu dzieci — no i męża — a przecież nie zostaniesz sanitarjuszką?
— Myślałam o tem, ale odstąpiłam od zamiaru. Są jednak inne działania. Mówiłam ci już o nich, Domciu.
— Ach, to uwalnianie od wojska? Na co się to zdało?
— Jakto na co? — Przecie przymusowa służba w armji moskiewskiej to największa nasza nędza i hańba! A uwolnić od nich choć kilku ludzi cennych dla przyszłości kraju, to piękne zadanie dla obywatelki.
— Znaczy: chcesz uwolnić od służby Rewiatyckiego?
— Tymczasem jego, potem innych, ilu się da. — upozorowała pani Adela swój rumieniec zapałem do sprawy.
— Et! — machnął ręką pogardliwie dyrektor.
— Doprawdy, Domciu, że brak ci patrjotyzmu!
— Co takiego?! — wybuchnął Gimbut. Wiedz, że patrjota robi to, co jemu ciężko, a co w sumieniu uznaje za pożyteczne dla kraju. A patrjotyzm bez ofiary, dla efektu, dla przyjemności — to tandetna rzecz.
Wierna swemu systemowi unikania scen, pani Adela odpowiedziała pojednawczo:
— Nie zaprzeczysz mi jednak, że to akcja pożyteczna.
— Na nic! Ogólnej nędzy, która tkwi w tem, że musimy służyć w obu armjach z sobą walczących, rosyjskiej i niemieckiej, — nie odwrócisz. A jeden więcej, jeden mniej — to bajki.
— A jeżeli ten jeden jest wartością dla całego narodu?
— Ot! znowu frazes! Inni jeszcze więcej warci, a poszli, albo pójdą.
Wstał i zadzwonił. Gdy weszła służąca, dyrektor kazał zaprząc do bryczki.
— To dla mnie koni nie będzie, bo mamy już tylko jedną parę? — zapytała rozżalona pani Adela.
— Więc chciałaś dzisiaj jechać do Warszawy?
— Chciałam.
— Daruj, kochana, ale już ja pojadę do Inogóry. Mamy naradę z Linowskim, od której mogą losy kraju zależeć. Kto wie? Dyrektorowa odeszła mocno nadąsana. Mąż stawał się przekornym, uszczypliwym, nieznośnym. Wszystkiemu winna ta przeklęta wojna.
Gimbut nie miał dziś specjalnego interesu do Linowskiego. Uciekał tylko od zamarłej fabryki, od rozpaczliwej nieczynności i od gryzących dymów domowego ogniska, Spodziewał się jednak jakichś pewniejszych wiadomości od sąsiadów, których lubił i cenił.
Linowscy nie sami byli w Inogórze. Gimbut zastał tam nieznajomego pana Heine-Zbruckiego. Prezes Linowski pierwszy też raz oglądał gościa i słuchał z roztargnieniem jego wywodów o nafcie Borysławskiej, która była powodem wizyty. Oboje Linowscy wyglądali wyjątkówo przygnębieni.
Tylko pani Wela, choć nosiła na twarzy ślady zatroskania, nie pozbyła się swej żywiołowej uprzejmości. Powitała Gimbuta z rozrzewnieniem:
— Jaki pan dobry, że pomyślał o nas i przyjechał!
— Ja... dobry? — odrzekł prawdomówny Litwin. — Zły i mrukliwy, jak niedźwiedź, pani hrabino. I przyjechałem do pani jak niedźwiedź do miodu.
— Ach, panie! gdzie się te miody życia podziały! Co z tego wszystkiego będzie, kochany dyrektorze?
— A ot — zobaczym.
Ten szablon rozmowy kursował wszędzie, tragicznie ciemny. Najlepsi nawet ludzie musieli redukować tak swe wnioski. A przecie walka toczyła się o byt, lub niebyt Polski.
Korzystając z ponownego zawiązania rozmowy między prezesem i panem Heine-Zbruckim, pani Wela zaproponowała Gimbutowi przejść do ogrodu. Oparta na silnem ramieniu dyrektora, zeszła z trudnością z kilku schodów tarasu i powoli, drobnemi krokami postępowała ku niedalekiej ławce, gdzie oboje usiedli.
— Nie pyta pan o mego syna, panie Dominiku? — zaczęła pani Wela łzawo.
— A cóżby jemu stało się? Wszak powrócił zapewne do uniwersytetu, do Krakowa?
— Przekradł się do Krakowa, tak, ale na uniwersytecie nie pozostał. Wstąpił do organizacji wojskowej polskiej.
— Awantura! — zawołał odruchowo Gimbut.
— Tak się zdaje przynajmniej z pewnych jego odezwań przed wyjazdem, a potem z ubocznych tylko wieści.
— No, granica zam knięta dla korespondencji — pocieszał Dominik. A jakże on wyjechał po wybuchu wojny?
— Mówił, że musi koniecznie wracać, że dał słowo kolegom. Nazajutrz po mobilizacji wsiadł na swego konia, Brutusa, i zniknął.
— To już musi być tak — przyznał Gimbut.
— Jakie pańskie zdanie: czy powinien był tak postąpić?
— Ja, pani hrabino, nie powiem... Pobudka w każdym razie szlachetna.
— Tak i ja mówię. Ale ojciec bardzo surowo go sądzi. Dowodzi, że całe założenie strzeleckie jest niedorzecznością i przewiduje ciężką odpowiedzialność wobec władz rosyjskich, jego i naszą.
— Wszak pan Bronisław jeszcze niepełnoletni?
— Na szczęście brakuje mu pół roku do pełnoletności. Więc jako taki — i student — i jedynak — nie jest tymczasem poborowy do wojska rosyjskiego. — — Ja się zresztą o niego nie boję. — Chciałabym tylko, aby on, moje jedyne dziecko, stał w tej wojnie tam, gdzie należy.
— Młodzieniec ma po swojemu słuszność — orzekł Gimbut. On z przekonania poszedł bić się za ojczyznę.
— Niech to pan powie mężowi, proszę.
— Jaż powiem, jeśli zapyta.
Właśnie prezes Linowski zdążał do ogrodu sam, bez gościa, i zaczął o nim rozprawiać:
— Pozbyłem się go nareszcie. Jakiś zagadkowy jegomość. — — Przepraszam, panie Dominiku, ale śmiem pana zaliczać do przyjaciół i mówię otwarcie. Wartoby w interesie ogólnym wyświetlić, co to za jakiś pan Heine-Zbrucki?
— Jeżeli mnie oczy nie zawiodły, żydek — rzekł Gimbut.
— Z pewnością. — Przyjechał do mnie, aby mi proponować interesy naftowe w Galicji Wschodniej. Kto się teraz zajmuje naftą i kupnem czegokolwiek na terenach, które są już objęte akcją wojenną?? Gada gładko, mniej więcej wszystkiemi językami; zna prawie każdego, o kim się wspomni, a jeżeli nie zna, to wypytuje szczegółowo. I w polityce przewiduje na kilka lat naprzód.
— Co naprzykład przewiduje?
— Nie dawałem mu się rozgadać, aby i sam nic niepotrzebnego nie powiedzieć. Wogóle jest wielbicielem potęgi i rozumu Niemców.
— A skąd on wziął się?
— Bezpośrednio z Końskich, uprzednio z Warszawy, a wogóle nie wiem, skąd pochodzi. Nazywa się Polakiem, ma pasport i listy polecające rosyjskie; służy nawet podobno w jakiemś ministerjum. Ja zaś określiłbym go, jako niemieckiego Żyda.
— Oj, panie, to może być jakiś ptaszek!
— Z rodzaju... przelotnych — uśmiechnął się Linowski.
— Wszyscy Żydzi są z Niemcami — rzekł Gimbut — jeszcze nie spotkałem innego.
— Wojna zdziera wiele masek — odpowiedział Linowski. Żydzi byli oddawna w tajemnej zmowie z Niemcami. Gdy przyszło dzisiaj do walki, muszą się opowiedzieć za nimi i u nas, choć to nawet niebezpieczne. Boleśniej jednak dostrzegać, że niektórzy rodowici Polacy wierzą Niemcom i działają na ich korzyść. No — szpiegów niema między nami — to rzemiosło żydowskie. Ale ufać dobrym zamiarom niemieckim względem Polski — to szaleństwo i zanik zmysłu historycznego. Niemcy mają jeden tylko od wieków sposób rozrostu: zgładzać stopniowo Polskę i na jej gruzach budować potęgę germańską. Co tu gadać o wolnym wyborze przekonań politycznych, o „orientacjach“, kiedy grzmi wyraźny nakaz ojczyzny: bij Niemca!
— Władeczku — odezwała się pani Wela — utożsamiasz Austrję z Niemcami, a to przecie co innego.
— Co innego, jako państwo, jako potęga — bo Austrja tak, czy owak rozpadnie się w tej wojnie — ale zupełnie to samo, jako czynnik wyraźnie nam wrogi. Austrja idzie przecie pod komendą Niemiec — i przeciw Polsce. Jakże inaczej można zrozumieć cel Niemców, którzy napadli na Europę? Zagarną Belgję — to ją oddadzą. Wezmą Paryż? — nie zatrzymają go na własność. To są, pomimo swego ogromu, tylko akcje pośrednie. Ale w rezultacie dybią na Polskę. Misją historyczną Prus jest zagarnięcie Polski. Póki mamy jakąkolwiek siłę, choćby tylko moralną, nie wolno nam godzić się na to.
— To widzę, pan prezes jest orjentacji rosyjskiej? — rzekł Gimbut.
— Oj, dyrektorze kochany, na kogo innego, niż pan, obraziłbym się.
— A to za cóż? — bronił się Gimbut. — Biją się Niemcy z Moskalami o Polskę, jak sam pan mówisz. Trzebaż nam być po stronie jednych, albo drugich.
— A dyrektor jest po czyjej stronie?
— Ja? — — po żadnej.
— Mnie zaś pan nie pozwala?
— Nie chodzi wszak o moje pozwolenie, jaż przyjechałem tutaj, aby zasięgnąć u pana światła — odrzekł Gimbut dobrodusznie.
— Nie powiem panu nic nadzwyczajnego. Owszem rzecz bardzo prostą, którą jednak większość przeocza. Obaj sąsiedzi, którzy się biją o nasze ziemie, są, jak dawniej, tak i teraz, wrogami Polski. Zgubne byłoby jednemu z nich zaufać bez zastrzeżeń, ale ponieważ walka rozpoczęta musi się przecie rozstrzygnąć — należy życzyć raczej jednej stronie, nie drugiej, zwycięstwa. I tu wybrać należy — mniejsze zło. Według mego przekonania mniej szem złem będzie zwycięstwo Rosji.
— To ja i nazywam orjentacją rosyjską.
— Ciężki wyraz, kochany dyrektorze! Bo to mogłoby znaczyć, że ja ufam Rosji, wierzę w nią, lub chcę jej panowania nad Polską, tak jak inni rodacy opierają swe nadzieje na judaszowych obietnicach Austrji, lub na genjuszu i wspaniałomyślności Niemiec. Obie te rachuby uważam za grzeszne przeciw narodowi. Jedyna godna nas polityka, to wierzyć w zmartwychwstanie.
— Któżby tego nie pragnął?! — zawołał Gimbut.
— Oj, panie! Bardzo wielu jest takich nawet między Polakami! Wielu zmęczonych, zasklepionych w interesach swojej prowincji, naprzykład w Galicji, przekupionych nie pieniędzmi, ale pewnemi wygodami, wreszcie ogromna ilość ludzi politycznie bezmyślnych. Ale to inna materja. Wracam do naszej rozmowy. Nie spuszczając nigdy z oka drogi, po której Polska może dojść do niepodległości, badam wypadki mocniejsze od nas i wybieram, w braku zupełnie pomyślnych, najmniej złe dla naszej sprawy i dla ewolucji ku naszemu ideałowi. Dlatego w obecnym konflikcie trzymam stronę Rosji.
— Więc, zdaniem pana prezesa, należy nawet pomagać armji rosyjskiej?
— Należy pomagać. Rosja nie idzie przecie sama przeciw rasie germańskiej, lecz znalazła się, pierwszy raz w dziejach, w zaszczytnem towarzystwie narodów wolnych, przodowników cywilizacji, Francuzów i Anglików, związanych krucjatą przeciw rozszalałemu pangermanizmowi.
— Niby to tak. — Ale przecie Rosja nie przyniesie nam cywilizacji w razie zjednoczenia ziem polskich pod carskiem berłem, tylko dzicz wschodnią. A Niemcy mają cywilizację, jak sobie pan chce, wyższą.
— Znowu zbliżamy się do dyskusji na temat, pod czyjem panowaniem lepiejby nam było jutro, a ja mam nadzieję, że kiedyś będziemy sami u siebie panami. Tymczasem Rosja jest kolosalną siłą, użytą na dobre dla nas i dla świata: na zdruzgotanie potęgi niemieckiej. W starożytnych bitwach prowadzono słonie bojowe, które swym ciężarem gniotły szeregi nieprzyjacielskie. Europa dziś tak samo prowadzi białe niedźwiedzie rosyjskie. Specjalnie my, Polacy, jesteśmy dziś sprzymierzeni nie z Rosją, lecz z jej siłą i ciężarem, które są nam potrzebne do wyparcia Niemców z ziem polskich. — I jeszcze jeden wzgląd przemawia za wyborem zwycięstwa Rosji, nie zaś Niemców. Rosja może sobie pozwolić na oddanie nam ziem zabranych bez uszczerbku, a nawet z korzyścią dla swej przyszłej państwowości, Niemcy zaś nie mogą nam oddać dobrowolnie Gdańska, Poznania i Śląska bo na suchoty umarłoby państwo pruskie, złożone w dwóch trzecich swego obszaru z ziem kradzionych od nas, a ziejące ciągle pożądliwością rozszerzenia się naszym kosztem. Gdyby zatem po wojnie zapanował nareszcie jakiś sprawiedliwy, nie pruski, ustrój Europy, Rosja mogłaby pozostać żywotną na swych własnych obszarach, a Prusy zostałyby zredukowane do swej wężowej wylęgarni, do marchji Brandenburskiej.
— Pięknie — rzekł Gimbut po chwili zadumania — ale jeżeli Niemcy zwyciężą?
— W tedy byłby finis Poloniae na wieki. Ale Bóg da, że do tego nie przyjdzie.
Powoli argumenty prezesa, wytrawnego mówcy, zaczęły trafiać do umysłu Gimbuta, który jednak, jako uparty Litwin, głośno słuszności im nie przyznał.
Tymczasem pani Wela mrugała przymilnie ku dyrektorowi, przypominając prośbę, aby przemówił za Bronkiem do ojca. Gimbut rozumiał, jednak nie zaraz znalazł sposób pokierowania tak rozmowy. Chrząknął — także nic nie pomogło. Wreszcie zdecydował się na drogę najprostszą:
— A syn... pan Bronisław... podobno po tam tej stronie?
Linowski spojrzał dość ostro na żonę:
— To już powiedziałaś, Weło? — — (opanował się natychmiast). Miałem to samo uczynić, bo ufam i przyjaźni i dyskrecji pana Dominika. Chłopak naraził siebie — i nas — na wcale groźną odpowiedzialność. Miał się właśnie naturalizować w Austrji po wakacjach, ale zaskoczyła go wojna. De facto jest jeszcze rosyjskim poddanym.
— Ale niepełnoletni?
— Na szczęście niepełnoletni.
— No cóż — rzekł Gimbut — młodzieniec miał pobudki najszlachetniejsze.
— Nie wątpię — odrzekł ojciec — palnął jednak kapitalne głupstwo.
— Wszak wojsko ochotnicze, polskie. Na takie Austrjacy pozwolili.
— Pozwolili?! — powtórzył prezes gorąco. Powiedz pan raczej: sami wywołali, wymyślili bardzo dowcipnie taką piękną awangardę ze szlachetnych polskich dudków przed armją austrjacko-niemiecką!
Rozgrzał się i Gimbut:
— Zbyt surowo, panie prezesie. Toż to zawiązek polskiej armji, która może urosnąć i pójdzie do walki z Moskalem, jak dziady i pradziady.
— W tem właśnie rzecz, że dzisiaj nie trzeba bić Moskali, lecz Niemców wszelkich gatunków: Szwabów, Prusów, Brandeburów, Sasów, Bawarów i najukochańszych Austrjaków. Przecie o tem mówiliśmy. Gdyby jeszcze poryw całego narodu! Ale garstka chłopaków oczadzonych, oszwabionych, bez sankcji — owszem: przeciw woli ogromnej większości narodu. — — I ci wypowiedzieli wojnę miljonom rosyjskim?! Toć to tragicznie śmieszne! Przecie oni siedzą, jak rój much na pancernym samochodzie niemieckim i wydaje im się, że lecą do boju za Polskę!
— Trzeba jednak było — odparł Gimbut, aby ktoś z Polaków rozpoczął walkę z Rosją carów, Rosją Murawjewów...
— A dlaczegóż nie z Prusami Fryderyków, Bismarków i katów Wrześni, z odwiecznymi złodziejami ziem naszych, ze spanoszonym lennikiem, zdrajcą i twórcą rozbiorów Polski? — — Nie, panie dyrektorze! Nawet na tę drugą manifestację zbrojną, dużo rozumniejszą, nie wysłałbym mego syna, bo czasy są zbyt wyrokowe i ogromne, abyśmy pozwalali pohulać naszemu bohaterstwu — tak sobie, ni w pięć, ni w dziewięć, byle mu dać folgę. Patrzy na nas świat, jak się zachowamy w tej wojnie. Jabym wyprawę Kielecką wymazał chętnie z naszych kronik — ukrył — wytłumaczył jako wybryk warjatów — — bo może jakiś przyszły historyk napisać, że pod Grunwaldem był mój przodek Pomian z Linowa, a pod Kielcami — mój syn...
Pani Wela miała łzy w oczach:
— Bądźże, Władeczku, trochę miłosierniejszy dla Bronka. On, jako żołnierz, nie winien.
Linowski spojrzał na żonę i uśmierzył się znacznie:
— Tak — on nie winien — ale ktoś tu winien.
— A może winien tylko okres niewoli, który sprawił, że nasze porywy bohaterskie są desperackie, a nasza droga dotąd niewykreślona — łagodziła pani Wela.
— Wytłumaczyć to można... Ale pochwalić??

∗             ∗

Tegoż dnia pod wieczór do jednego z folwarków inogórskich, położonego najdalej na południe, zbliżał się podjazd grackiego, pierwszy raz tu widzianego wojska. Jeźdźców było ośmiu; dwaj jadący na czele siedzieli na koniach wysokiej krwi, swobodni w siodle, bardzo pozorni. Starszy — oficer — pomimo zakurzonego munduru, miał ten wygląd salonowo-paradny, który nam przechowały przedstuletnie obrazki. Młodszy, wysmukły chłopiec o twarzy rozjaśnionej jakąś wizją awanturniczą, typ miał bardziej nowożytny. Nie nosił oznak żadnej rangi, jechał jednak obok oficera i poufale z nim obcował. Oddział, naogół szary, w czapkach „maciejówkach“, kłusował nie w szyku, malowniczo rozciągnięty po drodze polnej, ale rytmem tak dziarskim i swojskim, że malarz, gdyby go wziął za wzór, dodałby mu na pewno lance z proporczykami i barwy polskich ułanów.
Posuwali się cicho, bez piosenki, jednak i bez ostrożności, bo okolica była, widać, zrekognoskowana i nie przedstawiała niebezpieczeństw. Zresztą na twarzach młodych żołnierzy niktby nie dojrzał troski o niebezpieczeństwo, strzelali raczej spojrzeniami na boki, aby zdybać przy drodze jakąś rozdziawioną gębę chłopa, albo wyiskrzone oczy dziewczyny. Uśmiechali się i trzymali fason bez usterki na wszelki przypadek.
— Pomian! czy to już tu? — zapytał oficer przybocznego towarzysza.
— Jedziemy po ojcowskiej ziemi — odrzekł Pomian Bronek. A przed nami pierwszy nasz folwark. Niedawno strzelałem kaczki tam na stawie — wskazał ręką.
Pokłusowali raźniej, aż na paręset kroków przed bramą okólnika folwarcznego oficer, dowodzący oddziałem, wzniósł rękę i zakomenderował: „Stępa!“ — poczem zaraz wytłumaczył się:
— Nie będziemy przecie wpadali pędem do folwarku, jak kozaki.
Zobaczono już oddział zdaleka, bo ekonom stał przed drzwiami swego mieszkania, z okien wyzierały twarze kobiece, a pod stodołą zebrała się kupa parobków, wyrostków i dzieci, przyglądających się w osłupieniu żołnierzom, którzy zsiedli z koni i przeprowadzali je, dymiące, po okólniku. Konia oficerskiego i Bronkowego Brutusa wziął za uzdy karbowy.
Oficer szepnął na ucho Bronkowi:
— Mów ty do niego; przecież go znać musisz.
Zatem młody Linowski tonem uroczystym przemówił do ekonoma:
— Panie Leciewicz! czy masz pan jeszcze u siebie te dwa wierzchowce, któreśmy ukryli przed komisją rekwizycyjną moskiewską?
— Jakie wierzchowce, panie... poruczniku? — Wyjąkał ekonom, przybierając minę zgłupia franta.
— Nie jestem porucznikiem. Komenderuje nami obecny tu pan porucznik Grot.
Zwrócił się do oficera z ukłonem wojskowym. Tedy porucznik Grot przemówił mniej uroczyście, zato przekonywająco:
— Niema co ukrywać, panie. Konie weźmiemy, bo ich potrzebuje armja polska. Płacimy według taksy. Jeżeli ich tu niema, poszukamy dalej.
— Pan porucznik raczy wziąć pod uwagę, że ja bez wiedzy mego pracodawcy nie mogę...
Teraz Bronek wypadł ze swej roli „Pomiana“ i szepnął na ucho porucznikowi:
— Pozwól mi wejść z nim do domu i pogadać. Jest tu i telefon do Inogóry.
Skoro się znaleźli we dwóch wewnątrz domu, Bronek zwrócił się żywo do Leciewicza:
— Są tu konie, czy ich niema?gadaj pan, do djabła!
— Są, panie hrabio, ale jakżeż ja mogę bez rozkazu starszego pana hrabiego wydawać? Przecie mój obowiązek dać się zabić, a bronić!
— Nie wyprawiaj pan dramatów. — — Proszę zatelefonować.
— Jak mam telefonować?
— Aha... No... że przyszło wojsko polskie i żąda wydania obu wierzchowców. — — Zaraz — nie mów pan, że polskie wojsko. — — Albo: że polskie wojsko, tylko nie wspominaj pan o mnie. — — Poprostu: oddział wojska polskiego przyszedł rekwirować konie.
— Słucham.
Ekonom zadzwonił do pałacu i po chwili zmiarkować można było po odruchowym ukłonie, jaki wykonał, że trafił na samego prezesa Linowskiego.
Powtórzył zawiadomienie według rozkazu Bronka. — — Nastała chwila ciszy i oczekiwania. — Wkrótce zabrzmiało głucho jakieś urywane zdanie, zakończone słowami „niema w domu“.
Ekonom zawiesił słuchawkę i z zakłopotaniem zwrócił się do Bronka:
— Ja głowę tracę... ale muszę przecie powiedzieć, jako synowi i dziedzicowi. — — Starszy hrabia powiedział mi: „rób sobie, Leciewicz, co ci sumienie każe. Ale mnie w domu nie zastałeś — rozumiesz? Niema mnie w domu. Tak powiedz tym panom.“ Co ja teraz, nieszczęśliwy, mam począć?!
Wtem zadzwonił telefon z pałacu. Poskoczył Leciewicz i kłaniał się znowu inaczej, słuchał pogodniej, wreszcie, nie zamykając aparatu, odwrócił się do Bronka z gestami wymownie zachęcającemi:
— Proszę, proszę do telefonu!
— Przecie zastrzegłem, żeby o mnie nie wspominać.
— Ale prosi kogokolwiek z wojskowych — pani hrabina!
Nawet tak zatwardziały wojak, jak Pomian, rzucił się bez namysłu do głosu matki:
— To ja, mamo — Bronek.
Ekonom przez dyskrecję oddalił się do drugiego pokoju. Usłyszał tylko przygłuszony, lecz przenikliwy głos kobiecy:
— ...Dziecko!...
A potem niektóre słowa Bronka:
— Zdrów jestem zupełnie. — — Wzięliśmy Kielce prawie bez krwi rozlewu. — — Dobrze. — — Nie zapominam, mamo.
Przedłużała się rozmowa, coraz cichsza.
Aż oderwał się wojak od telefonu i przeszedł się parę razy po pokoju, aby twarz rozedrganą doprowadzić do właściwego, marsowego wyrazu. To też był prawie groźny, gdy wyszedł przed dom i oznajmił towarzyszom broni:
— No, mamy oba konie — darmo.
— Należy się urzędowe od nas podziękowanie ojcu — zaproponował porucznik Grot.
— Ach nie! — to matka. Ojciec... ojca mego niema w domu.
Następnie prosił porucznika, aby przedłużył popas w folwarku, bo i przekąsić warto i oczekuje posyłki z Inogóry.
— Można — odrzekł porucznik Grot — nawet lepiej prowadzić konie, gdy się zciemni. A ja tym czasem wypytam parobków. Patrzcie, jakich tam paru setnych chłopów.
Poszedł więc z kolegami ku stodole, gdzie skupiła się służba folwarczna.
— No, chłopcy, jakże się wam podobało polskie wojsko?
— A nic sobie, grzeczne — odrzekł swobodnie tęgi parobczak.
— A wam nie chciałoby się pójść z nami na wojenkę?
— Poczekamy, panie wojskowy, aż was będzie więcej.
— Patrzcie go! myśli, że nas jest tylko ośmiu na świecie!
Żart podobał się służbie folwarcznej. Zachichotały kobiety, które już ośmieliły się i wyszły na podwórze folwarczne. Ktoś nawet, basując oficerowi, zawołał:
— Głupiś, Antek!
A porucznik Grot mówił dalej:
— Mamy kilkadziesiąt tysięcy naszego wojska w Galicji, która teraz jest już polską ziemią, jak i ta, cośmy ją Moskalom odebrali aż po Kielce. Przyjdzie nas siła tu, za kilka dni. I Warszawę odbierzemy, polską stolicę. A Radom przedwczoraj odebrali nasi przyjaciele. Moskali wypędzimy aż hen do ich tam parszywych krain carskich.
Słuchali, nie odpowiadając już. Tylko karbowy zapragnął bliższego objaśnienia:
— Do Radomia to kto wszedł przedwczoraj, dopraszam się pana oficera? jacy przyjaciele?
— Niemcy. — Każdy, kto Moskala bije, nam dzisiaj przyjaciel — oświadczył buńczucznie porucznik Grot.
— Tacy przyjaciele! — A co oni w Kaliszu nabroili, panie oficerze? Toć mi w Końskich powiadał kum, że słyszał od proboszcza, którego brat przyjechał z Kalisza, jako tam Niemcy do chrześcijańskiego miasta z armat bili, a naszych przed temi armatami pod ogniem kładli, żeby ze strachu przymarli. A miasto docna spalili. Tacy oni i przyjaciele!
— Coś pan słyszałeś piąte przez dziesiąte — objaśnił oficer szorstko, jakby się gniewał na niewczesność haniebnego wystąpienia pruskich sprzymierzeńców. — Myśleli, że Kalisza bronią Moskale, więc strzelali do miasta. A skoro się przekonali, że tam tylko Polacy, przestali strzelać. Teraz już tam spokój. — Wojna, to wojna, panie! To nie odwiedziny u kuma. I my, kiedy gdzie wchodzimy, a nam stawią opór — pierzemy!
— Taka to i wojna dla nas — między młotem a kowadłem — odezwał się ktoś z tłumu.
Porucznik Grot rozgrzał się i prawił:
— Toć zrozumiejcie ludzie! Polacy! Pierwsza dla nas rzecz: wypędzić z Polski Moskala! Niemcy to robią nie tak dobrze, jak my sami dla siebie potrafimy. To też trzeba, żebyśmy poszli wszyscy razem, jak tu stoimy i z okolicy, i z całej Polski — na Moskala! My sobie z nim poradzimy, jak już praliśmy m u skórę przez parę tygodni, choć nas dotychczas za mało. Pomogą nam Austrjacy, którzy są katolicy, jak my, i szczerzy przyjaciele. A że pomagają Austrjakom Niemcy, najsilniejszy naród na świecie — to i lepiej. Byle tylko Moskala, urzędnika, popa, żołnierza moskiewskiego nie pozostało ani smrodu na ziemi polskiej! A taką piękną robotę damy robić obcym? — co, chłopcy? — — Nie chwycicie za karabin, za kosy na sztorc osadzone? — — Dawniej to umieliście, kiedy był królem chłopów Tadeusz Kościuszko, a jego pierwszym jenerałem chłop, Bartosz Głowacki, ten co kosami brał od Moskali ryczące armaty! Słyszeliście o nich?
Odezwał się jeden głos z pod stodoły:
— Słyszeć, słyszeliśmy. Ale i tam to na nic się nie zdało.
Porucznik pohamował wybuch niecierpliwości.
— Nie powiodło się wtedy, bośmy szli sami, bez sprzymierzeńców — i jeszcze dlatego, że mało u nas szczerych Polaków, a za wiele tchórzów i niedołęgów. — — No, namyślcie się, póki tu jesteśmy. — — Dostaniecie broń, mundury, buty, jedzenia wbród. Droga niedaleka do naszego komisarjatu w Kielcach. Codzień nam przybywają ochotnicy.
Rozglądał się jeszcze chwilę, ale że nikt się nie kwapił, porucznik wykonał pół obrotu wtył i odszedł z towarzyszami od stodoły.
— A kiedy ich Moskale brali do carskich szeregów, szli, jak barany! — rzekł oficer do kolegów.
— Sam widziałem w Końskich — potwierdził Bronek.
— Ciemny jeszcze naród!
W domu ekonoma nakrywano stół — długo jakoś — strzelcy po tęgiej przejażdżce bardzo byli do wieczerzy usposobieni; tymczasem, włócząc się po podwórzu, ćmili bez przerwy papierosy.
Od Inogóry pędził ktoś cwałem, w jednokonnej bryczce. Poznał go pierwszy Bronek w obłoku kurzu. Otworzono północne wrota okólnika, przez które wpadł niebawem posłaniec — stajenny z pałacu — wyskoczył z bryczki, dobył z pod serca i wręczył Bronkowi grubą kopertę.
Bronek rozdarł kopertę, z której wyjrzały banknoty, przebiegł oczyma kartkę pisaną ołówkiem i zwrócił się do stajennego:
— A gdzież te prowjanty?
Połączonemi siłami wydobyto z bryczki kosz z mięsiwem, białe chleby, butelki różne, czekoladę, konfitury — dary matczyne.
— Bogaty kraj! — krzyknął jeden z wojaków.
— I gościnni ludzie — dodał porucznik.
Przeniesiono to wszystko do domu i zaczęła się uczta.
Bal był u ekonoma i na całym okólniku folwarcznym. Bydło, wracając z pola, ryczało weselnie, a służba krzątała się przy robocie z krzykiem i pośpiechem takim, jakby przy pożarze. Pilno jej było zbyć wieczornego obrządku, aby potem przez okna napatrzeć się dowoli biesiadującym żołnierzom. Dziewczyny latały z dojnicami, jak pomylone; dzieci niektóre zapomniały o wieczerzy, żadne nie poszły spać. Głupi Antek, widząc naocznie, jak to państwo podejmują wojskowych polskich, skłaniał się do przyjęcia propozycji porucznika: Inni popychali go przemocą ku domowi ekonoma, urągając i śmiejąc się rozgłośnie:
— Idź, zapisz się! — może cię odrazu za stół posadzą?
Wszystko, co żyło, śmiało się na okólniku. Dzwoniły serca szczęściem miodem, rozigranem, niepomne troski wojennej. Tylko niebo dumało i bladło coraz bardziej od zadumy, bo przez powietrze szły od czasu do czasu głuche stękania burzy przez ludzi wznieconej, przechodzącej gdzieś za horyzontem. Ludzie tutejsi już do niej zdążyli przywyknąć, jak do zjawisk przyrody. Gdy w chwałach uciszenia na okólniku dawały się słyszeć po dwa, po trzy z rzędu, strzały armatnie, pocieszano się lekkomyślnie:
— Dzisiaj to ta mizernie porykują sobie, dla postrachu. — I daleko od nas, gdzieści chyba z pod Sandomierza.
A z okien domu błyskały już czerwone gwiazdki świec i zajaśniał biały księżyc zawieszony nad stołem jadalnym, na podobieństwo firmamentu, który też zaczął się zapalać. Gwar buchał z wewnątrz przez otwarte szyby, a z gwaru wytrysła huczna piosenka:

Wojenko, wojenko, cóżeś ty za pani,
Że za ciebie giną chłopcy malowani?

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.