<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Noc i świt
Rozdział 5.
Wydawca Instytut Wydawniczy »Bibljoteka Polska«
Data wyd. 1924
Druk Zakłady Graficzne Instytutu Wydawniczego „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część pierwsza
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
5.

Dzień 31 lipca wstał w Rudnikach tak samo świeży, jak poprzednie, tak samo rozpalał się powoli pod okiem słońca rozpromienionem i znowu ostygał rozkosznie pod tęgim szafirem na ziemi zasłanej ukośnemi cieniami. Przyroda była jaskrawo świąteczna, nabrzmiała sokami i drżąca od prądów życia, bez troski. Ale ludzie nie byli już zdolni lubować się w niej radośnie.
Dzisiejsze wieści, choć sprzeczne, były zatrważające, a sam ich tłum, zgiełk i niepokój znaczył — Wojnę. W całej osadzie fabrycznej mówiono tylko o wojnie i o jej skutku doraźnym — poborze. Robota przy piecach szła mniej raźnie; majstrowie mniej energicznie nawoływali, nie wierząc, widać, w jutro, a robotnicy skupiali się w gromadki gwarzące ponuro, jakby przed strajkiem.
Tylko Dominik Gimbut, jak dzielny kapitan zagrożonego okrętu, starał się uspakajać umysły podkomendnych i pasażerów:
— Kryzys, panie mój — mówił. Jutro dowiemy się, że zażegnali, albo że zaczęli jakąś zbrojną demonstrację. — — Ileż to razy było już tak za naszego życia?
Ale optymizm zacnego dyrektora niektórych drażnił, innych rozrzewniał, nie przekonywał nikogo. Złowrogie wieści płynęły zbyt gęsto przez powietrze.
Wpadła nareszcie do szczęśliwego kąta ziemi wieść stanowcza, namacalna, spisana. Pod wieczór zawiadowca wbiegł z papierem w ręku na werendę dworku dyrektorskiego, gdzie radzili wszyscy domownicy zebrani. Gimbut przeczytał papier urzędowy i po chwili ogłosił treść nie dramatycznie, raczej niechętnie:
— No, mamy ogólną mobilizację. — — — Na jutro, na dziesiątą rano każą dostawić wszystkie nasze konie do miasta Końskich.
— Więc wojna! — zawołała panna Czadowska tak radośnie, że aż niektórzy spojrzeli na nią zgorszeni.
— Niekoniecznie — czepiał się jeszcze Gimbut możliwości najlepszej — może próbna mobilizacja? — pogróżka?
Oglądano naprzemian tę kruchą hipotezę, bez wiary.
— Jakto? a ludzi nie powołano? — zapytał Rewiatycki.
— Powołano i ludzi — odrzekł dyrektor z nadąsaniem — toż mówię: ogólna mobilizacja.
— W tem właśnie tragedja! — jęknął cicho Adachna.
— I cóż, panie dyrektorze? — rzekł zawiadowca z odcieniem ironji, jakby chciał powiedzieć: a kto miał rację?
— No cóż! — odparł dość szorstko Gimbut — idziemy do kancelarji.
Powstał i oddalił się z Krysińskim.
Nikt nie chciał stać na miejscu. Pani Adela zakomenderowała energicznie:
— Jeden z pomiędzy nas jest w najgorszem położeniu: to pan Adam, jako najmłodszy z mężczyzn i zapisany do wojska. Niechno mistrz pozwoli, mam mu coś do powiedzenia.
Wzięła go pod rękę i zaciągnęła do ogrodu. Zaraz zaczęła mówić szybko:
— Pan tu nie w swoim okręgu... Nie trzeba się pokazywać... Już niech mnie zaufa.
Gdy się tamci oddalili, Tadeusz i Zofja spojrzeli n a Celestyna, który w niemej rozmowie z samym sobą wykonywał jakąś gimnastykę: energicznie obciągał kamizelkę, brał się pod boki i sapał marsowo. Gdy spostrzegł, że zwraca uwagę, zaczął się tłumaczyć:
— Mnie nie wezmą. — — Kiedym stawał, wybrakowali mnie galopem: „idicie k’czortu!“
— A pan tak się wyrywa do wojska? — uśmiechnął się Sworski.
— Naturalnie! Cóż robić podczas wojny, żeby być w życiu, nie obok życia? Jest pokój, to człowiek musi być pokojowy. Ale kiedy stan wojenny staje się normalnym, obowiązującym... no jakże?
— Niewiadomo jeszcze jaka wojna — kto z kim? — za jaką sprawę? — powątpiewał Sworski.
— Zawsze się tam znajdzie polskie miejsce dla Polaka.
— Tu się z panem zgadzam, panie Celestynie.
Panna Czadowska, ta istota zrównoważona, która na wakacjach nie mając swych zwykłych zajęć, nawet kwiaty zbierała systematycznie, okazywała teraz mocne podniecenie i niepokój. Wyłamywała splecione Palce, strzelała oczyma w różne strony.
— Trzeba natychmiast dowiedzieć się dokładniej.
— To jedźmy do miasta — tam wiedzą z pewnością więcej — odrzekł Sworski.
— Ach, pojedźmy! — zawołała gwałtownie.
— Ja z wami! weźcie mnie! jam także głodny! — żebrał Celestyn.
Zgodzono się łatwo.

∗             ∗

Gdy Zofja, Tadeusz i Celestyn wjechali ostro na rynek w Końskich, z tłumu tam zebranego powstał szmer głuchy. Ludzie strwożeni oczekiwali, jak do nich przemówią ci ludzie z Rudników — poznawali bryczkę — bo w Rudnikach muszą już na pewno wiedzieć, co będzie jutro. Ale nowoprzybyli sami rozglądali się, gdzieby zasięgnąć języka. Zatem obstąpili ich różni ludzie, żebrząc, jak chleba, wiadomości pocieszających.
— Dopraszam się łaski jaśnie państw a — mówiła starsza włościanka z zapłakanemi oczyma — czy to wszyscy ci, co ich bierą, pójdą pewnikiem na wojnę? Tylaż luda jest w Rosyji, a pocóż to naszych pchać, kiej nie nasz jenteres i nie nasza sprawa?
— Może być i nasza — odpowiadał Sworski z bryczki, na wszelki wypadek.
— Cichojcie matka — strofował ją szpakowaty mężczyzna w sukmanie — przyszła taka pora na wszyćkie narody, to i na waszego syna, jak na wszyćkie. Dobrze to mówią, że komu pora, temu czas.
— Widzita go! — odgryzła się baba — wam o porze gadać letko, bo na was nie przyszła, żeście to już dziad do niczego, a młodych w domu potrzeba i na dziś i na jutro.
— Prędko gadacie matka i myślałby kto, że do rzeczy, jeno że gadacie głupio... — rozpoczął replikę chłop statysta.
Sprzeczka utonęła w gwarze tłumu.
W tej chwili Bronek Linowski, na pięknym, spienionym koniu, dotarł przez tłum do bryczki z Rudników i, stając przy niej, ukłonił się efektownie. Jeździec z koniem zrośnięci byli w posąg odwagi i młodego zapału.
Bronek przyjechał do Końskich przed chwilą, tak samo po wiadomości, jak i towarzystwo z Rudników. Ale, jako miejscowy, lepszym tutaj mógł być przewodnikiem. Skojarzono więc usiłowania, aby się czegoś pewnego dowiedzieć o charakterze wojny.
Do konia Bronkowego dopadł Berko Cynamon, handlujący żelazem i smarami, znany w Inogórze. Podszedł blisko i mówił namiętnym szeptem:
— Pan hrabia już wie? — — Niemieckie wojsko podjazdowało pod Kalisz. Jak tylko krzykną: wojna! oni zaraz tam wejdą.
— Co też Berko gada? Najprzód wybuchnie wojna Austrji z Rosją, jeżeli Rosja ujmie się za Serbją, a potem dopiero mogą się wmieszać Niemcy, jako sprzymierzeńcy Austrji — rozumował Bronek poprostu i uczciwie.
— Nu, pan hrabia wie z te książki i gazety, pan hrabia nauczny! A my wiemy, co jutro będą już u nas Niemcy.
— To byłoby rozpoczęcie wojny bez zatargu, poprostu napaść — wmieszał się do rozmowy Sworski.
— Napaść? co to takie słowo: napaść?! Wojna musi być, wielka wojna na całe Europe. Kto mądrzejszy, ten gotów, a kio gotów, ten wybiegnie naprzód.
Sworski poczuł, że logika Żyda, oparta na znajomości sumienia pruskiego, jest silniejsza od uczciwego wniosku wysnutego ze stosunków i traktatów międzynarodowych; że taka logika podstępu i przemocy zapanuje od jutra.
Żyd zwrócił się znowu do zadumanego Bronka ze słodkiem spółczuciem:
— Pan hrabia nie potrzebuje się martwić, pan hrabia jeden syn u takie wielkie państwo! Takiego do wojska nie śmieją brać.
— Ależ ja się nie martwię! nie o tem mowa — obruszył się młody Linowski.
— A jaka mowa? Nieszczęście, co przyjdą Niemcy? Czy panom szlachcie bardzo tutaj dobrze z innymi? — — Nu, jak tamte przyjdą, une zrobią u nas porządek — dokończył Cynamon bardzo cicho.
— Niech mi Berko da pokój z polityką, a powie lepiej, gdzie tu jest urząd, zajmujący się mobilizacją?
— Gdzie biorą te do wojska? — Wiadomo, u „naczalnika ujezda“.
Bryczka i jeździec skierowali się zatem do kancelarji naczelnika powiatu przez główną ulicę zamieszkaną gęsto przez Żydów, brzmiącą dzisiaj od lamentu. Żydówki w jedwabnych perukach i bachory zawodziły płaczem na ławach przed domami; tu i ówdzie stary Żyd dawał z siebie pozór umierania z rozpaczy. Każdy prawie dom miał na wystawie swą żałobę, jakby legitymację, że stąd już wzięto do wojska syna, lub męża. Pomimo to w oddziałach rekrutów, spotykanych gęsto na ulicy, rzadko zdybać było można typ semicki. Jakoś ci opłakiwani synowie Izraela szli widać innemi drogami, o ile nie uciekli, lub nie pokaleczyli się przed poborem. Młodzież włościańska, robotnicza, różna szła bez śmiechu wprawdzie, lecz nie bez energji; nikt tam nie pozwalał sobie na łzy, ani na komedje; nawet kobiety, ciągnące za rekrutami, były zatroskane raczej, niż żałosne; pomagały nowobrańcom przy niesieniu szarych tobołków, zawierających małe zapasy bielizny i żywności.
W urzędzie powiatowym niczego się nie dopytano. Cisnęli się tam ludzie powołani do wojska; o niczem innem nie można było się rozmówić. Pozostawiono zatem konie od bryczki i Bronkowego wierzchowca w znajomej stajni i próbowano dalszego wywiadu piechotą, zgadując, gdzieby kto mógł coś dokładniejszego wiedzieć, co w mieścinie pozbawionej lokalów klubowych i redakcyjnych, nie było łatwe. Jednak panna Czadowska, gorączkowo dzisiaj ciekawa, chciała wyczerpać wszelkie możliwości powiadomień. Chętnie towarzyszył jej Bronek, biegali zatem, jak dwoje dzieci szukających, gdzie się ktoś przed niemi schował. Celestyn Łuba włóczył się za nimi sążnistemi krokami. — Sworskiemu prędko wydało się to krzątanie jałowem, więc odłączył się od kompanji. Umówiono się o spotkanie za godzinę.
Małe miasto, zabudowane murami skąpo, około kościoła, rynku i głównej ulicy, podlało zupełnie ku krańcom, przechodząc w drewnianą, rozrzuconą bez ogólnego planu osadę wiejską. O sto kroków wbok od środkowej arterji otwierał się już widok na faliste pola, łąki i lasy. Tam stanął Sworski.
Było po dziewiątej; z kraju spełzła pozłota słoneczna, a zmierzch padał na pola poplamione tumanami kurzu, ciągnącemi od miasta; na niebo wschodziły ciężkie chmury, układając się w jakieś widmowe kawalkaty. Konały tam fale gwaru zgorączkowanego zbiorowiska, a świeżość pól rozrzedzała miejskie zaduchy. Tadeusz opar. się o żerdzie płotu, a oczyma wybiegł w pola i chmury, które mu się wydały lepszym terenem do galopu myśli.
Wojna! — — Tym razem nie jakaś daleka burza, skrajem tylko zawadzająca o nasze losy, lecz uderzenie orkanu we wszystkie ziemie polskie. Na tę wielką okazję czekały pokolenia; wszystkie nadzieje i proroctwa przewidywały przed jutrznią wolności — krwawą noc wojny.
Sworski wglądał w głąb siebie samego i stwierdzał niemoc zapału do dzisiejszych surm wojennych. Zagadkowość bliskiego przewrotu, brak podobieństwa zdarzeń realnych do wizyj wypiastowanych w sercu, zacieśnienie kajdan na rękach rwących się do wyzwolenia — to wszystko, niby choroba, przytłumiało wybuch zapału.
Od kogo, skąd zabrzmieć może powołanie do pięknej, choćby śmiertelnie trudnej służby ojczyźnie? Gdyby zabrzmiało, pośpieszyłby i on, Sworski, choć już nie młodzik, ale zdolny jeszcze do walki. — — Tymczasem pędzą tutaj całą naszą młodzież do szeregów moskiewskich, a za granicami do pruskich, do austrjackich. — — Polska, jeżeli powstanie, może być tylko ułamkiem, resztą pozostałą z dzielenia zmagających się między sobą interesów obcych.
Jednak, jeżeli zwycięstwo przechyli się stanowczo na korzyść jednej ze stron walczących, my wszyscy możemy się dostać pod jedno panowanie: Moskala, lub Niemca. — — — My wszyscy!
Tadeusz napotkał w tłumie myśli ponurych i ciemnych te wyrazy świecące nadzieją. Wszyscy — cała Polska objęta jednym systemem państwowym, chociażby tymczasem obcym — to przecie byłby ogromny krok naprzód ku naszym wiecznym pragnieniom! Jeszcze nie osiągnięcie przystani, lecz potężne wzmocnienie załogi.
Skoro tylko wypatrzył ten punkt świetlny, pognał myślą w jasność. Namyślać się, komu sprzyjać w tej wojnie na naszych ziemiach i o nasze ziemie? Toć jasne! Moskal nas ogarnie, ale nie wynarodowi nigdy, ani nie zniweczy; zbyt mało ma po temu uświadomionej, kulturalnej siły. Prusak zwycięski pożerałby nas w dalszym ciągu, jak już pożarł kresy nasze śląskie i wybrzeża Bałtyku. Powstał przecie z kradzieży ziem naszych, utuczył się ciałem Polski po rozbiorach, czyha od wieków na żer wschodni, bez którego obejść się nie mogą: ani jego żarłoczność, ani pangermańskie ideały.
— To jest wielki wróg Błękitnej Królowej!
Słowa te Wojciecha Piasta, które Tadeusz usłyszał w Berlinie na przełomie stulecia, powróciły do niego echem rozpierzchłem, lecz zewsząd płynącem i tak dotkliwem, że Sworski drgnął, jak od dotknięcia prądu elektrycznego.
— Gdzie On teraz? Czy żyje, jak mniema Zosieńka? Czy wcielił się w inne postacie — co już podobniejsze do prawdy? — — Spotkaćby jednego z tych duchów mocnych natchnieniem i przekonaniem.
Pragnąc jednak otrząsnąć się od rojeń, które go niegdyś przyprowadziły nieomal do obłędu, Sworski odwrócił się od pól szerokich i od chmur porywających do wysokich lotów. Spojrzał na ulicę główną miasteczka, po której tętnił teraz marsz regularny oddziału ubranego w zakurzone szynele sołdackie. Wionęło od nich moskiewskim juchtem. Wojsko sformowane, zapewne Wielkorusy.
— Tacy to przecie rozstrzelali Wojciecha Piasta!
Nie towarzysze to nam do krucjaty za wyzwolenie Europy od zbójectwa centralnego wroga, nie współrycerze za polską wolność. Pachoły! — — Sprzymierzymy się nie z ich duchem, lecz z kolosalną mnogością, z siłą nieprzejrzanego tłumu, który runie w kierunku pożądanym, dzięki wyjątkowym konjunkturom politycznym. Przecie z Rosją pójdzie Francja! może Anglja? może cały świat? — Czyż nie przepowiadał Wojciech Piast wielkiej koalicji przeciw Niemcom?
Znowu ten Cień, drogi a niepokojący, staje przy mnie i rozdzwania mi w pamięci swe nauki, a nie mogę go przecie zapytać, co dzisiaj czynić, ani spodziewać się, że mi odpowie.
Z zadumania wyrwał Sworskiego człowiek, który ukazał się z za węgła bliskiego domu i ukłonił się. Był to zapewne właściciel domu i ogrodu, przy którym stał Tadeusz.
— Niech będzie pochwalony... — odezwał się nieznajomy, świadcząc przez ten zwrot mowy, jako że należy do stanu włościańskiego, lub drobno-mieszczańskiego i hołduje staroświeckiej tradycji.
— Na wieki — odrzekł Sworski. — Pan jest właścicielem tego domu?
— A tak. — A pan, bez urazy, kto?
— Przyjechałem z Rudników — jestem Sworski — piszę, książki — jestem przyjacielem pana dyrektora Gimbuta.
Ten ostatni tytuł doskonale usposobił mieszczanina koneckiego, człeka w wieku dojrzałym, twarzy pospolitej, lecz nie bez powagi, ubranego po wiejsku w długie buty i ciemną kurtę.
— O! pan dyrektor z Rudników mnie zna! — — Gruszczyński do usług. — Może pan... dyrektor (dawał ten tytuł i Sworskiemu przez asymilację pojęć) przysiądzie u mnie, bo niewygodnie przy płocie.
— Owszem, siądę na ganku — zgodził się Sworski.
Usiedli na ganku, najprzód Sworski, potem Gruszczyński, po namyśle i z oznakami szacunku.
Tadeusz spojrzał na zegarek i legitymował się dalej ze swych zamiarów, nie znajdując innego tematu do rozmowy:
— Czekam na parę osób i na młodego Linowskiego z Inogóry.
Łyczek skłonił głowę przed „pańskiem“ nazwiskiem, ale tem bardziej nabrał ochoty do wywiadu:
— To może pan... dyrektor wie coś więcej o naszej pospólnej biedzie?
— O wojnie? — — Właśnie przyjechaliśmy do Końskich, żeby się więcej dowiedzieć. Bo zaskoczył nas rozkaz mobilizacji... to jest: powołania ludzi i koni do wojska.
— To my wiemy. I mnie syna zabierają — a konie pójdą jutro do oglądania, tylko że chudziny. — Ale chciałoby się wiedzieć, jaka będzie wojna i na jak długo, bo z gazet jeszcze nic wyrozumieć się nie da.
— Pan czytuje gazety? — zapytał Sworski ciekawiej.
— Płacę dwie na poczcie: Gazetę Świąteczną i Zaranie.
— Co jedna biało, to druga czarno — uśmiechnął się Sworski. Której-że pan bardziej wierzy?
— Jedna pisze, jak dla dzieci, a druga często zełże. Ale Zaranie jest żywsze. — — Ja tam nie szukam w gazecie kazania, tylko żeby się dużo dowiedzieć.
Sworski zmiarkował, że nie z byle prostakiem ma do czynienia.
— To ja tyle wiem, co i pan, panie Gruszczyński — — chyba że więcej gazet czytam. Powiedz mi pan raczej, co pan myślisz o wojnie. Jeżeli wiem co więcej, dodam.
— Żydy mówią, że będzie wojna ze wszystkimi Niemcami, bo Austrjaki to jedno z nimi plemię.
— Niewątpliwie tak będzie — potwierdził Sworski — i to lepiej, bo trzeba Niemców zbić na kwaśne jabłko, szczególniej tych z Berlina.
— Ktoby też tego nie chciał! — rozgrzał się Gruszczyński — Niemiec i wróg narodu i z Żydami zwąchany.
— Zupełna słuszność, panie Gruszczyński. — — A Niemców skąd pan znasz?
— Mało to ich po kolonjach, albo i w mieście tu? Dla siebie porządek trzymają, niema co mówić; ale żeby się który czem z katolikiem podzielił — nigdy. Chyba z Żydem. Jednym oni gadają językiem i jeden drugiego interes rozumie.
— To też właśnie. Niemców trzeba zbić, odebrać im ziemie polskie i miasta, które nam pozabierali: Kraków, Lwów, Poznań, Gdańsk...
Mieszczanin Konecki głową kiwał aprobacyjnie po każdej nazwie miasta, aż utknął na ostatniem:
— I Gdańsk to nasz?
— Jakżeż! polski port nad morzem. Jeżeli nasz będzie, bez cła będziemy wywozili zboże na okrętach do dalekich krajów przyjacielskich, do Francji, do Anglji.
— Można i Gdańsk... — mruknął Gruszczyński obojętniej, widocznie plany morskie były dla niego nowością. — Kiedy się taka kupa polskiego plemienia razem znajdzie i za ręce weźmie, to ci będzie siła, o jej! Niechno tylko nasampierw „cesarskie“ pobiją Niemca.
— I syna oddajesz pan do wojska bez żalu? — zapytał Sworski, coraz ciekawiej wpatrując się w oczy obywatela koneckiego.
— Cóż robić? Sam Cesarz każe.
— A my to sami, panie Gruszczyński, nie poszlibyśmy bić Niemca, gdybyśmy byli młodsi? Przecie po tej wojnie może powstać Polska wolna, niepodległa!
Gruszczyński spojrzał na Sworskiego wzrokiem osowiałym:
— Jakże to, kiedy polskiego króla już i za pamięci pradziada nie było?
— Są narody wolne i bez królów, a dobrze im się dzieje — rzeczypospolite. Taka naprzykład Francja — wielki naród!
— Słyszałem — odparł Gruszczyński — ale u nas trzebaby tego dopiero próbować, bo naród z tem niezwykły. Niechta tymczasem „cesarskie“ nas trzymają — można sobie z nimi poradzić.
— Na dzisiaj to wystarcza — odrzekł Sworski, mniej zachwycony ostatnim zwrotem rozmowy.
Polityka koneckiego statysty nie sięgała zbyt daleko aspiracjami poza dzień dzisiejszy. Ale był w niej podkład zdrowego instynktu rasy i Tadeusz zauważył, że jego własne rozumowania opierają się na tym samym podkładzie, choć wybiegają dużo bujniej w przyszłość. Uprzejmie pożegnał umiarkowanego współobywatela, podając mu rękę:
— Do widzenia, panie Gruszczyński, — pora mi do moich znajomych. Życzę panu zdrowia i synowi, który pójdzie — tam. Wojna znowu nie tak straszna, jak ją malują.
— Dałby Bóg, panie dyrektorze.
Zciemniło się. Sworski spojrzał na zegarek. Dobiegała godzina umówionego spotkania przy koniach. Powrócił na główną ulicę.
Miasto rozgorączkowało się jeszcze bardziej. Przy strumykach światła płynących od kilkunastu latarń i od niektórych okien kupki ludzi rozprawiały swarliwie. Jeden telegrafista opowiadał, że miał pod ręką „pod temi tu palcami“ tekst ultimatum niemieckiego przesłanego Rosji, że jest to równoznaczne z wypowiedzeniem wojny, gdyż Niemcy żądają od Rosji rozbrojenia.
— A my, jak widzicie, mobilizujemy na łeb, na szyję!
Nikt już nie wątpił, że ogromna, przechodząca wszelkie oczekiwania, otrąbiła się europejska wojna — ale z kim? — gdzie? — o co? — wieści i zdania były chaotyczne.
Przystając tu i ówdzie, nabierając w uszy mnóstwo sprzecznych powiadomień, Tadeusz zdążał powoli ku głównemu rynkowi. Naraz zwrócił jego uwagę dom różny nieco od innych z powodu wysuniętej przed frontem pierwotnej werendy. Była to zapewne piwiarnia, lub karczemka. Na werendzie panował nocny mrok, zaledwie rozrzedzony przez odbłysk okna świecącego z wewnątrz chaty. Jednak na werendzie siedziały trzy cienie ludzkie, jeden zwłaszcza ogromny, o wiatrakowych giestach. Wpatrywał się Sworski w tę grupę, a zbliżywszy się jeszcze, rozpoznał ze zdziwieniem Celestyna żywo rozprawiającego z Bronkiem Linowskim i panną Zofją Czadowską. Pili nawet coś i trącali się szklankami.
Nie mając powodu ani ochoty do cichego skradania się, zbliżył się szybciej i głośno powitał znajomych. Ci się trochę stropili, jakby zapomnieli o terminie schadzki. Zwłaszcza Bronek wstał sprężyście od stołu, klasnął w dłonie, zapłacił za wino i zaczął się żegnać. Pannę Czadowską zapalczywie pocałował w rękę, a dłoń Celestyna ściskał i trząsł potężnie, niby dawny przyjaciel. Pożegnał się też ze Sworskim i oddalił się szybko.
Dopiero potem zapytał Tadeusz:
— Jakież to spiski knuliście państwo w tej karczmie?
— Spiski nie nasze — odpowiedział Celestyn uroczyście — jego...
Sworski spojrzał na Łubę ironicznie:
— Tęgi z pana spiskowiec — jużeś się pan przyznał do spisku.
— Panie Tadeuszu! — wmieszała się w to Zofja — sam pan naszą rozmowę nazwał spiskiem, więc i pan Celestyn powtórzył: spisek. Młody Linowski opowiadał nam o swoich sprawach.
— A skądże taka zażyłość pana z tym młodzikiem? Przecie go pan tutaj dopiero poznał? — zwrócił się Sworski do Łuby.
— Młodzieniec szlachetny... — odrzekł Łuba tajemniczo.
— Rozumiem — Similia similibus gaudent. — A wino było dobre?
— Podłe — odrzekł Celestyn z przekonaniem — ale piliśmy, bo tamten... odjeżdża.
— Dokąd?
Milczenie.
Korciła nieco Sworskiego ta wstrzemięźliwość dobrych znajomych, więc machnął ręką:
— Mało mnie to obchodzi. — — A z nowin publicznych dowiedzieliście się państwo coś ważniejszego?
— Ciągle to samo — odpowiedziała panna Czadowska: wojna z Austrją i Niemcami — pobór do wojska — prywatne żale.
— Ja przynajmniej rozmówiłem się szeroko z kimś miejscowym — no i z samym sobą.
Zamilkli i szli wolno przez rynek miasteczka. Niebawem jednak zaczęli znowu mówić o wojnie, która, jak wiatr Sirocco, ciągnęła przez powietrze, wlewała się w płuca i niepokoiła serca.
Na rynku słabo oświetlonym tłum wiecował, brzęczał, przesuwał się w tumanach kurzu, niby jarmark w nocy, sprawiając wrażenie ludowego święta i razem popłochu. Gwar lał się ławą szeroką, nieustanną, podobną do gadania wody na zastawie, a z gwaru wytryskały to gromkie rozkazy, to cichsze przekleństwa. Czasem ktoś i huknął ochoczo, na humor, bo zapadająca noc była, pomimo grozy, młoda i pobudliwa. Wszyscy gadali o tem samem, odpowiadając echowo surmom wojennym, które odzywały się z bardzo daleka, jak te kapele zbliżających się wojsk, które się przeczuwa, zanim się je usłyszy.
— To podobne do snu — rzekła Zofja.
Przechodzili koło drzwi głównych kościoła, otwartych. Dolatywał z wnętrza jakiś głos potężny, który ich uderzył i zatrzymał.
— Patrzcie panowie! — kościół oświetlony i pełen ludzi... Kazanie w nocy? — — Wejdźmy — co?
— Owszem — rzekł Sworski — tu przynajmniej mówi jeden, a setki słuchają. Może coś ciekawego?
Zaledwie przestąpili próg, Zofja chwyciła kurczowo za ramię Tadeusza:
— To pewno On! — ten pielgrzym! — taki jak go opisywali — patrz pan!
— Ach ten mnich z pod Inogóry? — Może być. Ale jakiś... ogromny.
Celestyn Łuba wyprostował się, wyolbrzymiał, zdębiał.
— Powiedzcie mi... powiedzcie... kto to?
— Niewiadomo. — Cicho! — słuchajmy.
Od wielkiego ołtarza, wywyższony nad tłum o trzy stopnie, przemawiał mnich wysoki, może podeszły w lata, bo srebrzyła mu się głowa i broda, ale młody w ruchach i w głosie, tak łatwo płynącym, jak z dzwonu. Na ołtarzu płonęły świece, a kościół był ciemny, więc postać odwrócona do ludu wydawała się posągiem mówiącym. Kilka gromnic woskowych, zapalonych przy ławkach wzdłuż kościoła, wyświecało z mroku blade twarze mężczyzn i kobiet ekstatycznie wpatrzone w kaznodzieję. Lud, jakby wyrastając z kamiennej posadzki i z podziemi kościelnych, garnął się, przychylony, do mówcy. A ten, który zdawał się go dźwigać z mroków ku światłu, mówił:
...Nie złorzeczcie śmierci chwalebnej, ani sarkajcie na rany, albowiem podobało się Najwyższemu jeszcze krwi naszej zażądać do miary sprawiedliwości Jego. Bóg ujął w ręce złoty kielich krwi polskiej, a gdy pełen będzie po brzegi, Pan wojny i pokoju, Pan zagłady i życia rozleje tę krew kosztowną na wszystkie ziemie nasze i urodzi się z niej lud wolny wszędzie, gdzie kiedy był i władał, gdzie kiedy zamarł i czeka zmartwychwstania. A jako człowiek jeden sprawiedliwy przez drogi żywota cierniste idzie do chwały wiecznej, tak naród nasz przez mękę tę ostatnią przyjdzie do chwały na ziemi. I dziwić się nam będą narodowie, którzy nas mieli za umarłe, że powstaliśmy i kwitniemy, a katy nasze ukorzone zostaną przez wyroki Pana.
Nie bluźnijcie tedy wojnie, która na was nadciąga, bo ona Boża jest. Od Boga rosa żywiąca ruń chlebną i od Niego powódź zabierająca plony; od Boga płomień, który zapala domowe ogniska, od Boga też piorun zabójczy. A jedne i drugie nie ważcie się sądzić według dnia krótkiego, ani według bólu własnego, lecz wytężajcie rozumy, aby pojąć głos Pana gromowy na niebie, a cichy jako woń kwiatu w sumieniach waszych.
Nie rozumiejcie mnie zaś, że Pan Bóg wszystko za was zrobi i że bez waszej cnoty obejdzie się zbawienie narodu. Rozkazuje wam Pan być większymi od siebie samych w tym dniu przeznaczenia waszego. Pomnijcie tedy, że gdziekolwiek staniecie, cokolwiek mówić będziecie i poczynać, żołnierzyki z was Boże i synowie Polski! Módlcie się nie samym pacierzem, ale i czynem każdym i tchnieniem każdem i pożądania wasze wszelkie zagaście dla jednego wielkiego płomienia. Kto pożądał skarbów i zbiorów, ma ich zaniechać, a pragnąć Ojczyzny wolnej. Kto ukochał nadewszystko żonę, odsunie ją z pierwszeństwa, ukocha zaś przedniem miłowaniem Ojczyznę wolną. Kto się oddawał całkiem naukom i sztukom, niech się im odbierze, a duszę odda Ojczyźnie wolnej. Taka modlitwa, która czynem jest i płomieniem nie gasnącym, przebija Niebiosa. I przychyli się do niej Pan, a wyciągnąwszy do nas prawicę wszechmocną, wydźwignie naród z otchłani nędzy i mroków ku światłości radosnej. Którą abyśmy rychło ujrzeli, módlmy się, bracia!

Przykląkł na krótko przed ołtarzem, potem zszedł ze stopni, mając widocznie jeszcze coś pilnego do wykonania, wkroczył w tłum, który mu błogosławił szmerem upojonym.
Tadeusz i Zofja rzucili się bez namysłu na spotkanie tego człowieka, który przemówił, jak głos Boga w ich własnych sumieniach. Szedł z nimi Celestyn zapatrzony na zakonnika nieprzytomnie. Ale tłum był ścisły i nieustępliwy. Powstawały już pomruki i pojedyncze Protesty dewotek:
— Nie pchać się! My tu pierwsze!
Aż zakonnik zauważył gwar, wzniósł głowę i ujrzawszy dążących do niego Tadeusza i Zofję, skinął im Podwakroć głową i wionął podwakroć ręką błogosławiącą. Oboje stanęli jak wryci i porozumieli się między sobą szeptem jednobrzmiącym:
— Poznał nas...
Wtedy Celestyn wydał głos, od którego zajęczał kościół — potężne westchnienie, czy ryk pokutny. Tłum cały obejrzał się na olbrzyma, rwącego się w kierunku ołtarza, zachwiał się z podziwu i ustępował z drogi. Zakonnik przystanął i czekał na ogromnego penitenta, ciągnąc go przemożnem spojrzeniem. Dobiegł Celestyn i runął do stóp zakonnika, który powoli schylił się nad nim, położył mu rękę na głowie i rzekł:
— Powstań, synu, odpuszczone są ci grzechy twoje.
Łuba klęczał jeszcze i szlochał. A zakonnik przebrnął przez tłum, czepiający się jego habitu, ukazał się w konfesjonale, oblężonym głównie przez kobiety i przemówił głosem rozkazu:
— Nikt tu dzisiaj do mnie, oprócz młodych, którzy idą do wojską!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.