<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Noc i świt
Rozdział 31.
Wydawca Instytut Wydawniczy »Bibljoteka Polska«
Data wyd. 1924
Druk Zakłady Graficzne Instytutu Wydawniczego „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część trzecia
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
31.

Nieprzeliczone mnóstwo Polaków rozpoczęło po wojnie nowe życie. Nie mówiąc już o nowem, wolnem powietrzu, którem zaczęto powszechnie oddychać, — poprostu mechaniczne skutki wojny rozrzuciły ludzi po nowych miejscach, pchnęły ich do zajęć, nawet do obyczajów odmiennych.
Takiej odmiany warunków istnienia doznali i Sworscy.
Już podczas pobytu Sworskich w Rudnikach Gimbut przekładał przyjaciołom, że powinni dla zdrowia, dla spokoju, dla swobody pracy przenieść się z Warszawy na wieś. — Ale projekt wydawał się nierealnym. Przenieść się na wieś znaczyło: albo zamieszkać na stałe u jakichś zamożnych przyjaciół — co ani Tadeuszowi, ani Zofji nie dogadzało; albo kupić kawałek ziemi z domem i ogrodem — na co nie starczyły połączone majątki ich obojga. Nadto projekt ten budził wątpliwości innej natury. Tadeusz przyznawał się szczerze przyjacielowi:
— Wiesz co, Domciu? Gdyby to było nawet wykonalne, nie wiem, czy jabym nie osowiał zupełnie w ciszy wiejskiej. W miastach okłamywano mnie, targano nerwy, przeszkadzano pracy, nawet bombardowano — — ale przywykłem do miejskiego swędu i stuku, do atmosfery Zarwańskiej ulicy. — Majaczące mi z lat dziecięcych wspomnienia życia — nie gościny — na wsi rozrzewniają mnie czasem, ale nie nęcą, już. Niezdrowo próbować nowego życia na starość. Życie w miastach jest sztuczne i trochę cuchnące, ale zawiera w sobie podnietę... alkohol, bez którego trudno mi się obejść.
— A gdzież obcowanie z ludem wiejskim, o którego przyszłości tyle mówisz? — nadmienił Gimbut.
— I to nie dla mnie. — — Bo cóż to znaczy: obcować z ludem? Trzeba go dźwignąć, uczyć i uczyć! Potrzeba pewnej finansowej potęgi, o którą Zosię i mnie zapewne nie posądzasz. — — Mogą to robić jacyś Linowscy z Inogóry, ale my? — — Stać się zaś bakałarzem w szkółce wiejskiej, to na zakończenie karjery polskiego literata trochę... zbyt ascetyczne.
— Ręczę, że pani Zofja przeniosłaby chętnie swą akcję edukacyjną na wieś — przypuszczał Gimbut.
Ale zapytana zkolei pani Zofja nie okazała również zapału do projektu skleconego na powietrzu bez realnych podstaw.
Jednak przemyślny i uparty Litwin budował w cichości plan poważny. Składał go tymczasem z potrzeb i aspiracyj przyjaciół, które wybadał gruntownie podczas ich pobytu w Rudnikach. Nie mogąc sam wykonać planu, pomyślał o współdziałaniu możnych osób przyjaźnie usposobionych dla obojga Sworskich, — o Linowskich z Inogóry. — Opuszczał czasem poranną inspekcję fabryki, a wybierał się w pole, w przeciwnym kierunku, nie opowiadając się gościom. Oni też nie wypytywali go natarczywie, bo wiedzieli, że dyrektor skąpy jest w powiadomieniach o swych zamiarach niegotowych; dopiero plany wykonane chwalą go wymownie. Dla proporcji tylko i dla uniknięcia pozorów tajemnicy przebąkiwał, że chodzi mu o „niejakie transformacje budowlane, w których prezes Linowski może mu być pomocny.“ Jakoż w biurach fabryki, w oddziale budowlanym, jakiś nowy urzędnik wykreślał plany, do których Gimbut codziennie zaglądał.
Po wyjeździe gości rozwinął Gimbut działalność nietajoną już i energiczną.
Do ogrodu dworku dyrektorskiego dochodziły pola jednego z folwarków inogórskich, najbardziej oddalonego od pałacu, przeto może najmniej wyzyskanego pod względem wydajności rolnej. Jednak położenie tego awulsu wydawało się doskonałem na osadę samoistną. Zabudowania folwarczne leżały jeszcze bliżej od stacji kolei, niż Rudniki, w krajobrazie malowniczym nad rzeką Czarną. Dom rządcy, jak wszystkie budowle stawiane przez prezesa Linowskiego, odznaczał się dobrą architekturą, pociągał oczy swą fizjognomją wesołą, obrośniętą bujnym sadem. Ale folwark grał podrzędną rolę w państwie Inogórskiem i nosił pospolitą nazwę: Nowiny.
Na te Nowiny rzucił okiem dyrektor Gimbut, jako na miejsce osiedlenia się państwa Sworskich. Nie wspominając im o tem, starał się stworzyć nasamprzód warunki odpowiednie. Nie można było Tadeuszowi zaproponować nagle dzierżawę, lub administrację rolną, a tem bardziej mieszkanie na komornem. Prezes Linowski zgodziłby się zapewne, ale Tadeusz nie przystałby na żadną z takich kombinacyj. — — Trzeba im dać jakąś znaczną i stosowną do ich uzdolnień pracę — Tadeuszowi i Zofji — a wtedy oni będą mogli przyjąć i materjalne dla siebie honorarjum. Tak powstał w umyśle Gimbuta projekt założenia w Nowinach uczelni ludowej:
— Zofja będzie tam miała piękny warsztat do zacnej pracy — — Tadeusz będzie jej miłującym doradcą, jak i dotąd — a chcąc może też pisać i swoje powiastki. Instytucja potrzebna w okolicy i jako wzór na dalsze strony. — A może dogodzić i ambicji Linowskich. — — Pomysł obywatelski, dobry, panie Dominiku — mówił Gimbut sam do siebie — tylko ci fortuny brak... Ale u Linowskich jest wielkopańska fantazja.
Obróciwszy projekt w głowie jeszcze wiele razy, Gimbut udał się do Inogóry ze sformułowaną propozycją.
Gdy przedstawiał tam projekt Linowskim gorąco, jasno i dokładnie, prezes słuchał go poważnie, z rosnącem ożywieniem i aprobacją. A pani Wela dała się unieść poprostu zachwytowi:
— Szczęśliwa, cudowna myśl, kochany panie dyrektorze! Przecie to dla wszystkich! Szkoła tak potrzebna, taka na czasie. I zbliżenie do siebie ludzi najlepszych. Sworscy ozdobią, podniosą, naszą okolicę. — — A jeżeli już mam mówić o sobie, ta kochana Zosia wpobliżu, na naszej ziemi, toć to dla mnie najlepsza kuracja! Ujęła mnie odrazu serdecznie, gdy się u nas zjawiła temu lat kilka — cenił ją nadzwyczajnie i nasz Bronek — a kiedyśmy się rozmówiły tego lata, pokochałam ją na zawsze. Sama myśłałam, jakim sposobem przyciągnąć ją do nas...
— Poczekaj, droga moja — przerwał Linowski — jesteśmy wszyscy troje tego samego zdania. Ale sprawa przedstawiona przez pana dyrektora, jest piękna i ważna. Tu nietylko chodzi o przyjemności towarzyskie; można z tego zrobić coś... donioślejszego. Pozwólcie mi państwo wziąć to pod kilkudniową rozwagę.
— Mówić przecie można swobodnie z przyjaciółmi, co przyjdzie do głowy? — zapytała paniWela z uprzejmem nadąsaniem.
— Naturalnie, że można i będziemy mówili. Zostanie pan u nas na wieczerzy, panie dyrektorze?
— Z przyjemnością. — Ja tu nawet mam jeszcze do przedstawienia panu prezesowi szkice... Bo wyznać muszę... tak liczyłem na dobre przyjęcie moich projektów, że na własne ryzyko porobiłem niektóre pomiary nad rzeką. — — Zapytywałem jednak administracji głównej przez telefon...
— Tak, tak — odrzekł Linowski z dawno już niewidzianym na jego twarzy wesołym uśmiechem. — Mówiono mi — kazałem odpowiedzieć: niech sobie pan dyrektor Gimbut fabrykuje, co chce, nad rzeką w Nowinach. I fabrykował pan istotnie rzeczy bardzo zajmujące.
— Dziękuję za zaufanie — odrzekł Gimbut.
Zanim rozwinął kartony, które z sobą przywiózł, zapytała pani Linowska:
— Czy dawno wyjechali z Rudników ci kochani państwo Sworscy?
— Dziesięć dni temu. Miałem już od nich listy z Warszawy.
— Cóż porabiają?
— Szukają daremnie przyzwoitego mieszkania. Tymczasem siedzą w dawnem panieńskiem mieszkaniu Samej. Pokój z kuchnią, przyjemny. Dobrze, póki jeszcze pogoda. Ale na zimę — klatka.
— Ach, to miasto! — westchnęła pani Wela. — Mam nadzieję, że już w tym roku będą mogli przenieść się do nas. Przepowiadają nam piękną jesień.
— Wszystko to weźmiemy pod rozwagę — odpowiedział prezes.
Zaczęto rozpatrywać plany sytuacyjne i szkice frontów budynku szkolnego. Gimbut zauważył, że Linowski traktuje to wszystko przychylnie, lecz jakby lekceważąco. — — Ale kilka uwag prezesa dało poznać, że on sam planuje już w myśli inaczej i szerzej.
— Ucieszyło to znowu Gimbuta, gdyż przypuszczał, że Linowski zna się lepiej na budowie domów mieszkalnych i szkolnych. Po wielu jeszcze wywiadach i głośnych namysłach opuścił Gimbut Inogórę, pełen otuchy.

∗             ∗

Równo w tydzień potem przyjechał do Rudników Linowski. Sam już pozór jego zwiastował dobre nowiny. Ożywił się znacznie; ustąpiło z twarzy smętne zniechęcenie; oczy błyszczały dawną energją.
Usadowili się we dwójkę, Linowski z Gimbutem, na werendzie, która służyła jeszcze ciągle za główny salon dworku, przewiana teraz zapachem dojrzałych owoców, zarumieniona i złotawa na swych oponach z dzikiego wina.
— Panie dyrektorze! — zaczął prezes uroczyście, niby na licznem posiedzeniu — przynoszę panu odpowiedź na propozycje przedkilkudniowe, które nadzwyczaj szczęśliwie zgodziły się z mojemi rozmyślaniami z lat ostatnich; byłem właśnie zajęty pomysłami do testamentu. — — Ponieważ nie mam już spadkobiercy w prostej linji, rozdzieliłem większą część mego majątku między paru młodych krewnych, pośród których może się znajdzie jaki pożyteczny obywatel kraju. — Ale część też chcę oddać na bezpośredni pożytek i użytek publiczny. Wahałem się właśnie, na jaki cel mój zapis uczynić, a zwłaszcza — w czyje ręce go oddać. Powziąłem nareszcie następujące postanowienie: Część tę majątku ofiaruję już dzisiaj na zakłady użyteczne dla ludu wiejskiego. Nie po mojej śmierci, lecz dzisiaj, bo pragnę jeszcze popracować nad ugruntowaniem i rozwojem dzieła, razem z panem, i ze Sworskimi.
— Jeżeli zdołam, panie prezesie... Zresztą co tylko pan rozkaże, panie prezesie — odrzekł Gimbut, który z wielkiego ukontentowania stawał się aż uniżonym, przeciw swej naturze.
— Nie czynię wcale zamachu na pańską pracę techniczną, panie dyrektorze. Ma pan swoją działalność świetnie wypróbowaną, której nie ważę się przeszkadzać. Tworzę tylko ściślejszy komitet opiekuńczy instytucji, którą powołamy do życia. Nie odmówi pan przecie swego udziału?
Gimbut skłonił się głęboko.
— Najprzód tedy cały pański projekt: uczelnia ludowa, oddanie państwu Sworskim kierownictwa pedagogicznego — będzie wykonany. Ale projekt umyśliłem znacznie rozszerzyć. — Więc założymy — oprócz szkoły elementarnej z internatem i szkoły średniej 4-klasowej — jeszcze szkołę specjalną gospodarstwa dla małorolnych. Na utrzymanie tych trzech zakładów przeznaczam cały folwark Nowiny.
— Cały folwark?! — przecie to mórg... ile?
— Około tysiąca, bo są i łąki i trochę lasu. Tyle potrzeba na urządzenie fermy wzorowej ze szczególnem uwzględnieniem potrzeb małych gospodarstw.
Dopiero teraz, objąwszy całą wspaniałość daru Linowskiego, Gimbut zdobył się na wymowniejszy odzew:
— Ot, są jeszcze Polacy w Polsce!
Linowski zniósł komplement łatwo; zaczął mówić z tem większem ożywieniem:
— Widzi pan, kochany panie dyrektorze: pomysł fermy wzorowej i szkoły rolniczej wysnułem z tej ogólnej zasady, że tak samo folwark, jak i kraj cały lepiej nadbudowywać i ulepszać, niż burzyć dawne urządzenia, aby na ich miejsce stawiać nowe. Chyba że dawne poszły krzywo, okazały się, nieużytecznemi, lub rozpadły się. Otóż w Nowinach istnieją zabudowania folwarczne w zupełnie dobrym stanie, i pola są w kulturze. To wszystko pozostanie z małemi zmianami, które już naszkicowałem. Koszt budowy szkół pokryję oczywiście ja sam, jako realny fundator.
— Rozumiem, rozumiem — powtarzał zupełnie przekonany Gimbut. — Piękna robota! i na długie lata.
— Przystąpimy do niej natychmiast — mówił teraz prezes naczelnie i z zapałem. — W tym roku musi tu już być ochronka, którą, pomieścimy tymczasowo w domach parobków, częściowo przeniesionych na inny folwark. Państwo Sworscy zamieszkają w domu rządcy, przeznaczonego już też gdzie indziej.
— Ach tak, panie prezesie! Oni tam biedują:
— Pamiętam o tem i najpierw pomyślałem o nich. Wszystkie te domy będą odnowione, wybielone w bieżącym miesiącu. Poszli już tam mularze. Przez zimę przygotujemy cegłę i materjał drzewny. Na wiosnę zaczniemy budować.
— Kiedyż zatem zapytamy Sworskich?
— Zapytamy?? — zadziwił się Linowski — czyż oni dotąd nic nie wiedzą?
— Nie mówiłem — wyznał Gimbut — póki nic zapewnione było powodzenie. A to może pomyśleliby, że dla nich coś urządzono?... że protekcja?... Ludzie szlachetni, a biedni są drażliwi.
— Rozumiem pańską delikatność. Więc ja napiszę do nich i przedstawię projekt jako mój własny.
— Bo tak i jest. Ja szkicowałem skromnie, a pan utworzył wielką instytucję. Proszę ja tak: pan prezes napisze, a ja list do Warszawy zawiozę. A co już ja tam opowiem o prezesie, to moja rzecz — dodał Gimbut z udaną szorstkością, pod którą drżało rozrzewnienie.
— Zastrzegam sobie i ja opowiadanie o panu, gdy już Sworscy przyjmą propozycję. Niech pan zatem do mojego listu doda objaśnienia, jakie chce, a przedewszystkiem ustali nasze role. Sworscy — on i ona — obejmą kierownictwo pedagogiczne; pan zechce podjąć się zwierzchniego nadzoru nad rachunkowością — nieprawdaż? A ja biorę na siebie funkcje kierownika agronomicznego i prezesa. Dobierzemy sobie naturalnie jeszcze pomocników i zastępców, bo każdy z nas m a swoje zajęcia, których nie porzuci.
— Pięknie — odrzekł Gimbut. — Tylko jabym co do rozdziału zajęć. — — Pani Zofja będzie tu więcej robiła, niż Tadeusz — już ja ją wiem. Jabym ją nazwał także dyrektorem — nie dyrektorową. Dyrektor Sworska — w sam raz!
— Nie pokłócimy się o tytuły, panie Dominiku — uśmiechnął się Linowski. Chodzi o akcję, która nam zapełni pustkę serc i resztę życia. Z całej gromadki naszej, czy „dyrekcji“ jam najstarszy; ale wogóle młodzików w niej niema. — Musimy się śpieszyć, panie Dominiku, i działać silnie. Instytucja musi iść wzorowo, rosnąć, nabrać własnego rozpędu. Gdy kto z nas odejdzie... bezdzietny, zastąpią go synowie jego myśli. Niechby to był rozsadnik bujny, pleniący się sam przez się, rzucający swe dobre nasiona na szerokie pola i na długie wieki.
Linowski mówił coraz goręcej, a w oczy jego znękane srogiemi przeżyciami wstępował blask proroczy nieśmiertelności rasy.
Gimbut milczał i siedział najeżony, chociaż wrzało w nim od uczuć płomiennych i od uznania dla mówcy.
Aż Linowski, złudzony może przez nieruchomość swego słuchacza, spuścił z tonu i zmierzał do końca porozumienia.
— Jeszcze jeden szczegół, panie Dominiku, na który będzie chyba zgoda? Folwark nazywa się nijako: Nowiny. Umyśliłem go nazwać imieniem mego syna — Bronisławice. — Nie pozwolił mu Bóg grobu i pomnika z kamienia — będzie miał pomnik ze zbóż i dobrego ziarna.
— I nic piękniejszego nie wymyśliłby szukając — odrzekł Gimbut wzruszony. — Oddaję się na usługi pana prezesa — proszę mnie dawać robotę. Miło i robić pod taką komendą.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.