<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Noc i świt
Rozdział 32.
Wydawca Instytut Wydawniczy »Bibljoteka Polska«
Data wyd. 1924
Druk Zakłady Graficzne Instytutu Wydawniczego „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część trzecia
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
32.

Pomysł instytutu wychowawczego w Bronisławicach szczęśliwy był, bo dawał radosną pracę kilku ludziom ściśle sprzymierzonym, a obiecywał zadowolenie i pożytek szerokim masom polskim.
Oboje Sworscy przyjęli odezwę Linowskiego i poselstwo Gimbuta z zapałem.
— To pierwsza czysto radosna nowina, która mnie spotkała w odrodzonej Polsce! — zawołał Tadeusz po objęciu całości planu. — Tak powinnaby być tworzona wogóle Polska: ze skojarzenia potrzeb i zdolności, z rozumnego namysłu nad prądem ewolucji dziejowej i z dobrej woli Polaków.
Pani Zofja odczuła wdzięcznem sercem przyjazny zamiar Gimbuta, podziwiała szlachetność Linowskiego, uznawała bez fałszywej skromności, że wymyślono i dla niej samej rolę odpowiednią, a Tadeuszowi otworzono drogę ku swobodzie pracy literackiej i obywatelskiej. Reasumując to wszystko, dochodziła do wniosku swego rodzaju, kobiecego, lecz nie mniej zastanawiającego:
— Jest w tem jakaś cudowność. — — Tylu szczęśliwych uczynić jednym zamachem — i tak związać ludzi ku sobie dążących węzłem pięknej pracy. — — Dobry los Polski przebłysnął i zbliża się ku nam.
Nie namyślano się wcale nad przyjęciem propozycji, nie stawiano warunków. Gdy dowiedzieli się Sworscy, że dom w Bronisławicach przeznaczony im przez prezesa, znany też Gimbutowi, gotów na ich przyjęcie; że nadto jest miejsce i na pomieszczenie tamże zaraz ochronki — odpisali dziękczynne listy do Linowskich i zabrali się natychmiast do składania rzeczy i wysyłki mebli.
W dziesięć dni później, jeszcze przed końcem września, Sworscy gospodarowali już w domu odtąd „dyrektorskim“ w Bronisławicach. A nie była to jakaś zabawa w miodowy miesiąc, ani w sielankę. Gmachy użyteczności publicznej, choć częściowo i w zarysach tylko widoczne, stały mocno w twórczej woli kilkorga dzielnych ludzi, oparte o bogaty skarbiec Inogórski; nowe ognisko życia i światła tryskało z serc połączonych; rojami przybywały projekty, czasami duże i wymagające długiego terminu, czasami bliskie i dosięgalne, jak projekt przyciągnięcia Hanki Łabuńskiej do pracy wychowawczej w zakładach Bronisławickich, ufundowanych na cześć jej zaświatowego narzeczonego. Projekt ten podała Zofja, która już poznała w Warszawie i polubiła Hankę.
Piękna jesienna pogoda opromieniała zamiary. Dom, który obejmowali Sworscy, był porządny i zaopatrzony nowożytnie, a po wielorakich dorywczych lokalach zajmowanych w czasie wojny wydawał się Sworskiemu sybarytycznym. Posiadał naprzykład łazienkę! — Oboje Sworscy mieli wrażenie, że się tu wprowadzają na długo... na zawsze. Oglądali więc z zaciekawieniem prawie miłosnem wszystkie kąty i osobliwości przyjaznego domku. Zofja rozwijała z zapałem swe talenty praktyczne w ustawianiu mebli, rozkładzie sprzętów i niejakich przystrojów. Tadeusz rozkładał z lubością swą bibljotelcę, oddawna niewidzianą w całości, dobytą tutaj dopiero ze skrzyń, uśmiechniętą do nowego światła.
Chociaż nie przywieźli z sobą żadnej służby z Warszawy, Sworscy nie czuli się tu samotnymi, ani bez pomocy. Pobliski folwark pełen był ludzi; między służbą folwarczną znalazły się odrazu dziewczyny i chłopcy, bardzo chętnie niosący swe usługi nowym „rządcom“ przyjemnym, ludzkim, coś ci na lepszych panów wyglądającym. Umowy układały się jak z płatka, po sąsiedzku, po staroświecku, bez nieznośnych targów i wymagań warszawskich.
Sworski, widząc teraz przed sobą jasno wytkniętą drogę działania i obowiązku, zabierał się do pracy polskiej, owocnej z dnia na dzień, a celującej w nieskończoność ogólnego pożytku. Niby młodzieniec po ukończeniu dobrych i długich nauk, czuł przed sobą mnóstwo zadań wykonalnych. Nie porzucając planów swych pisarskich, wgłębiał się w istotną treść nowo przyjętych obowiązków: miał być kierownikiem nowego, zdrowego pokolenia młodzieży; nie chciał być malowanym dyrektorem, czy tam inspektorem. Pozostawiając z całem zaufaniem Zofji prowadzenie szkół elementarnych, a kierunek szkół agronomicznych Linowskiemu i jego zastępcom, zabrał się energicznie do napisania podręczników szkolnych z dziedziny historycznej, o których często rozmawiał już z żoną. Chociaż próbował pierwszy raz w życiu takiego autorstwa, połapał się w niem odrazu dzięki swej obszernej erudycji i bogatej bibljotece w Inogórze, gdzie znalazł duży dział pedagogiczny, zebrany przez prezesa Linowskiego, który nie od wczoraj przemyślał o szkolnictwie.
Kooperatywa ideowa i realna, która wybuchła nagle i rozszerzyła się na część powiatu Koneckiego, wpłynęła też na rozpogodzenie czarnych myśli Sworskiego o Polsce wogóle. Jeżeli tutaj ze zmowy kilkorga ludzi dobrej woli, a różnych stanów majątkowych i odmiennych nieraz poglądów na sprawy publiczne powstała taka placówka pożyteczna i zmierzająca niezawodnie w dobrą przyszłość, dlaczego inne części kraju, tak podobne co do swego chemicznego składu, nie mogłyby pracować zbiorowo na pożytek, umocnienie i chwałę Polski? Brak tylko drożdży w tych ogromnych pokładach dobrego zresztą polskiego ciasta. Rolą jest pisarzy: dodać tych drożdży i stworzyć temperaturę sprzyjającą ich działaniu.
Sworski zaczął bacznie kontrolować wartość swej własnej działalności literackiej dla odrodzenia Ojczyzny. Nie pora dziś wywodzić trele „sztuki dla sztuki.“ Polska nie idzie jeszcze pewnym pochodem w przyszłość; trzeba Ją dźwigać mocnym Czynem i karmić pożywnem Słowem.

∗             ∗

Wrześniowy dzień, wesoło pracowity, zgasł już dawno na niebie, ale przedłużała go noc księżycowa jasna i ciepła, pożegnalna noc odchodzącego lata. — Sworscy mieli werendę od strony rzeki Czarnej, nie tak dużą, jak tradycyjna werenda w Rudnikach i mniej paradną; brakło też jeszcze elektrycznego oświetlenia w domu. Zatem werenda służyła głównie za miejsce odpoczynku we dnie i za belweder, gdyż stąd otwierał się widok na odcinek kraju radujący oczy, przepasany bliską wstęgą rzeki, której nurt bystry, splątanemi pasmami płynący, sprawiał wrażenie, że dąży ochoczo w przyszłość.
Było około północy, gdy Tadeusz i Zofja, utrudzeni przedłużoną pracą, usiedli na werendzie, gdyż uroczy widok znęcił ich na powietrze. Znaleźli się w kraju całkiem księżycowym. Z wnętrza tylko domu dochodziło światełko czerwone, ślad czuwania ludzkiego w ogromnej błękitniejącej ciszy. I milczeli długo, wałęsając się myślami po sennych przestrzeniach.
— Czarna płynie dziś głośniej, niż kiedykolwiek — odezwał się jednak Tadeusz.
— Gada sobie polskie dumy, dzisiaj już niezabronione — odrzekła Zofja.
Znowu zaprzestali mącić głośnemi uwagami żywy obraz Przyrody. Wysokie niebo siało mleczno-błękitną jasność, nakrapiając ciemne zarysy drzew księżycową okiścią, wyświecając gdzie niegdzie blade twarze domków z pod kołpaków siwo zapylonych. Słała się w nieskończoność po falistej ziemi opona czaru.
Ponad rzeką, niedawno jeszcze migotliwą od księżycowej poświaty, rozlała się teraz mgła puszysta szeroko poza brzegi, ścieląc fantastyczny trakt mleczny po ziemi ruchliwy niby tłumem powłóczystych postaci. Oboje Sworscy utkwili oczy w to pasmo wędrującej mleczności.
Nagle Zofja drgnęła całem ciałem i wskazała ręką ku rzece:
— Patrz!... przechodzi tam przez mgłę... Znajomy.
— Ej-że, Zosieńku? o tej porze?
— Patrz przecie! — Zatrzymał się — wzniósł rękę — błogosławi nas!... Ach! i poszedł dalej wzdłuż rzekł...
— Tak — kiedyś mówiła, zobaczyłem coś — lepsze masz oczy ode mnie, Zosieńku. — — A ty pomyślałaś zaraz, że to... On?
— Nie myślę, nie rozumuję, ale czuję, że to On, nasz Duch dobry. — Tylko dlaczego minął nas, nie zaszedł, nie rzekł ani słowa?
Zamilkli, badając pilnie mgłę, która tworzyła już tylko swe postacie bezsensowne, lekkim powiewem poruszane sennie wzdłuż rzeki.
— A jednak On tu jest wpobliżu — rzekła po chwili Zofja — czułam to wyraźnie od wielu dni, od czasu powstania tego pięknego pomysłu Bronisławie. Ktoby to urządził tak cudownie? Ktoby natchnął tak harmonijnie ludzi wcale różnych, jak Gimbut i Linowski, a stworzył dla nich i dla nas wspólną działalność, z której muszą być dobre owoce dla Polski — i będą.
— Temu łatwiej wierzę — rzekł Sworski — że szczęśliwa przemiana naszego losu i ta stacja oświatowa zawdzięczają swe istnienie wpływom dobrego Ducha Polski — ale żeby ten przechodzień nocny był zaraz Piastem, lub Starym Przeorem? — — Trzeba wyobraźnię trzymać trochę na uwięzi, zwłaszcza przy robotach praktycznych, do których się właśnie zabieramy.
— Mój najdroższy! — odrzekła Zofja żywo — zauważyłam oddawna, że mnie posądzasz o chorobliwe wizjonerstwo. Powiedz mi zatem, czy się przekonałeś kiedy, żeby moje wierzenia, którym ty czasem niedowierzasz, zepsuły mi jakieś roboty praktyczne, co do których zawsze chyba byliśmy zgodni? Czy te wizje, od których zdajesz się mnie bronić, zniechęciły mnie do jakiego obowiązku? Czy może tobie przeszkodziły w jakiem działaniu?
— Co ty mówisz, Zosieńku?! Jabym ciebie krytykował?! Czy nie wiesz, żeś mi najpokrewniejszą istotą na ziemi? Żeś mojem szczęściem jedynem? — Jeżeli czasem staram się osłabić żarliwość twych widzeń, czy wierzeń, to tylko dla ochrony twego spokoju, dla uprzedzenia rozczarowań...
— Jam zawsze spokojna, mój najdroższy — i dlatego spokojna, że wierzę niezłomnie.
— Prawda i to — zgodził się Tadeusz. — — Może ja, starając się przeniknąć twoją psychikę, rozumiem ją wadliwie, sądząc ją według swojej. Mnie rozczarowania doprowadzają nieraz do rozpaczy. Wierzę w Ducha nieśmiertelnej Polski i że On ma na ziemi swych przedstawicieli nieomylnych. Ale gdy długo nie dostrzegę działań, nie usłyszę rad tego Ducha, popadam w zwątpienie i w pesymizm. Dlatego boję się już omyłek w widzeniu i w słuchaniu Ducha. Ty zaś nie boisz się, Zosieńku, bo wierzysz w Niego mocniej.
— Mój Ty! — zawołała Zofja, obejmując męża za szyję — mój ty mądry, dumny człowieku! Przyznajesz słuszność swojej drobnej, wiernej towarzyszce?
— Uznaję wszelką wyższość — kochaną.
Pogodzeni najuroczyściej, przytuleni do siebie siedzieli jeszcze małżonkowie dość długo na werendzie, bo żal było porzucać tak piękną noc księżycową. Korciło ich to jedynie, że Wędrowiec nie zaszedł do ich domu.

∗             ∗

Wcześnie przed południem Sworski pojechał do Inogóry, gdzie chciał przedstawić prezesowi parę pomysłów, dotyczących nowych szkół. Gdy odjeżdżał z Bronisławie przypomniała mu żona:
— Nie zapomnij wypytać ludzi, czy nie widzieli gdzie naszego Znajomego.
— Pamiętam o tem. Wracając wstąpię i do Gimbuta. Nie nakłada się prawie drogi, jadąc przez Rudniki.
W Inogórze zastał Sworski Linowskiego zagłębionego w plany Bronisławie; pani Wela była „niewidzialna“; praktyki osoby niezdrowej, a dbałej o swój wygląd zatrzymywały ją w sypialni do południa. Rozmowa o szkołach zabrała tylko kwadrans. Był to niby krótki raport Sworskiego zwierzchnikowi instytucji, utrzymany w tonie przyjaznej rozmowy. Wogóle Linowski nie dopuszczał tonu urzędowego w stosunkach ze Sworskimi. Skoro tylko wyczerpała się treść o szkołach, prezes wstał od biurka i przeprowadził gościa do pokoju, który obecnie służył za salon w oficynie, gdzie mieszkano.
— Szkoda, że nie przywiózł pan swej małżonki. Żona moja wciąż o niej mówi i wyrywa się do jej towarzystwa. A rozumie pan, że łatwiej pani Zofji nas odwiedzić, niż biednej Weli do Was się wybrać.
— Z pewnością przyjechałaby ze mną, gdyby nie nowe gospodarstwo, które buduje z zapałem. Wkrótce to się skończy.
— A cóż zresztą zdarzyło się w Bronisławicach przez te dni parę? Był może kto u państwa? Widząc, że prezes skłonny jest do odpoczynku przy gawędzie, co nie często się zdarzało, Sworski odpowiedział swobodnie:
— Był ktoś i nie był — właśnie tej nocy.
— Cóż to za mistyfikacja?
Tadeusz opowiedział zatem pokrótce, że gdy zapóźnił się wczoraj z żoną w kontem placji wspaniałej nocy księżycowej, ujrzeli oboje przechodzącą przez mgły przy rzece postać bardzo podobną do Starego Przeora.
— Zosia twierdzi na pewno, że to był On — dokończył.
— Nie dziwi mnie to — odrzekł Linowski — ale mocno zajmuje.
Zadziwił się natomiast Sworski. Wiedział, że Linowski zna poniekąd legendę Starego Przeora, związaną z historją Bronka. Jednak w tonie odpowiedzi prezesa było coś niewytłumaczonego.
— I pan prezes podziela zdanie mojej żony?...
— Skłonny jestem — bo Stary Przeor krąży po naszej okolicy.
— Ma pan o tem wyraźne powiadomienia?
— Najpewniejsze.
— Ależ to mnie znowu bardzo... bardzo obchodzi.
Linowski zasiadł się głębiej w fotelu i zamilkł na chwilę. Twarz jego wyraziła natężone skupienie i jakby krótką walkę myśli. Rzekł wreszcie:
— Nie mówiłem o tem nawet z moją żoną. — No, bo kobiety łatwo się egzaltują. — — Ale my sądzimy zimniej. — Wszystko zaś, co o panu wiem, com pańskiego czytał, com od pana słyszał, budzi we mnie przekonanie, że o tym przejmującym temacie mogę z panem mówić otwarcie. — Był u mnie Stary Przeor.
— Tutaj?! W Inogórze?! — zawołał Sworski poprostu zdumiony.
— Siedział w tym tu fotelu.
Sworski spojrzał nerwowo na trzeci fotel pusty wpobliżu i mimowolnie drgnął. Linowski zaś zrobił znowu pauzę, twarz wyrazistą rozpogodził, jakby na spotkanie upragnionej wizji powracającej. Opowiadał już płynnie:
— Siedziałem kiedyś późnym wieczorem nad pomysłami do testamentu. — — Mój dawny zamiar oddania części majątku na cele publiczne stanął, po utracie syna, niejako na naczelnem miejscu. Myślałem o jakiejś fundacji naukowej, myślałem o zasileniu funduszów naszej floty powietrznej, myślałem i o szkolnictwie. Ale główną przyczyną wahania był wybór osób, którym powierzyłbym zapis, czy określoną instytucję. Nie wierzyłem rządom naszym — i dotąd nie wierzę. Trudno było dawać pod warunkiem, że rządy będą inne i lepsze. — — W gorszą popadałem niewiarę: wątpiłem o trwałości całej tej Polski.
— Mówiliśmy o tem w lecie — przerwał Sworski — ale sądziłem, że obecnie...
— Tak, lepszej jestem myśli — przerwał zkolei Linowski. — Trudziłem się tedy nad wyborem pomysłu, gdy mi oznajmiono, że chce się ze mną widzieć Serwacy.
— Ach, Serwacy! ten stary, który pierwszy ujrzał wówczas Zwiastuna!
— Srogi zwiastun! — porwał mi syna — westchnął ojciec.
— I poprowadził po najwyższej linji przeznaczeń — domówił Sworski.
— Jest to pociecha, zapewne. — — No, więc Serwacy pokazał mi się tego dnia w stanie podnieconym aż do nieprzytomności, jak wówczas. „Panie — mówił szlochając — przyszedł do nas Święty! Ten sam, co przed wojną, ale przepowiada dobrze —“. Gdzież on jest? — zawołałem. „A idzie do pałacu, kiej ten król“. — — Nie zwlekając, wyszedłem naprzeciw takiego gościa. I spotkaliśmy się przed domem, w parku. Pochwalił Chrystusa, pozdrowił mnie i rzekł odrazu dziwnie: „Buduj życie, synu; sądzono ci jeszcze pracować radośnie“. — Wprowadziłem go do domu. — Ależ wygląda!
Linowski rzekł ostatnie wyrazy, jakby wyzywając Sworskiego na dopełnienie ich przez wymowniejsze. Lecz Sworski milczał, przejęty opowiadaniem, więc Linowski mówił dalej:
— Nędzarz, a stygmaty wszystkich szlachetności nosi na sobie. Starzec, a moc młodzieńcza bije z ruchów, z głosu, z oczu nieporównanych. I skąd ja go już znałem? — Chyba z jakichś portretów Piastów królewskich, widzianych za lat najmłodszych.
— Takie same miałem wrażenie, gdym widywał go i jego... poprzednika, Wojciecha Piasta — odrzekł Sworski.
— Gdym go tu usadowił — ciągnął dalej Linowski — chciałem przecie czemś ugościć i zapytałem, coby zjadł na wieczerzę. Odpowiedział, że niegłodny i prosił, aby nie budzić służby, która rzeczywiście już spała. I wszedł odrazu w moje myśli, wątpliwości, projekty, jakby podsłuchiwał duszę moją od paru godzin, a może i od lat. — — Mówił mi „synu“ i narzucał wolę swoją, a ja najnaturalniej nazywałem go ojcem i dawałem mu przewagę nad sobą. Nigdy mi się to nie zdarzyło. Zaczął od wspomnienia o Bronku, którego nazwał „żołnierzykiem Bożym najwybrańszym“ i mówił o nim bardzo pięknie. Ma jakąś swadę polską nadzwyczajną, jakby z przed lat kilkuset płynącą, a przecie żywą i niewymuszoną. — Poszedł potem śladem myśli mojej, wybierając z niej samowolnie, rzucając w nią światła, prowadząc ją w jasność. Piszesz testament — mówił — (skąd on wie o tem?) — to rzecz potrzebna, ale nie uwalnia cię od osobistego stosowania talentów i zasobów, które Bóg ci dał i od pełnienia służby w Ojczyźnie aż po kres, który ci przeznaczony. Nie ustawaj, synu, a rozradujesz się jeszcze w nowych dziełach. Tak mi objaśnił swoje pierwsze słowa przy powitaniu. A z projektów moich upodobał sobie najlepiej nauczanie ludu „tego plemienia Piastowego, które Bóg otulił ciszą pracy polnej, aby je ustrzec od zarazy złota i gorączki nieprawych pożądań, a teraz dźwignie je całym łanem na czysty plon, na posiłek, na chwałę Polski“. — Te ostatnie zdania pamiętam dosłownie.
— Pozwoli pan, że zapytam — wtrącił żywo Sworski — czy Stary Przeor był u pana wcześniej, niż Gimbut ze swojemi planami?
— Znacznie wcześniej, około tygodnia. Zacny dyrektor trafił wybornie ze swą poczciwą pracą w moje porozumienia ze Starym Przeorem.
— To wszystko jednak jest zadziwiające! — zawołał Sworski. — Bo pomyślny zbieg okoliczności zdarza się czasem w życiu, ale tu znać jakby preegzystencję jednego najszerszego planu. W dziele, które pan stworzył faktycznie, jest, jak się teraz okazuje, wyraźne natchnienie Starego Przeora. Ale jest i skromniejszy plan Gimbuta, z którym wątpię, aby Stary Przeor zetknął się osobiście. Moja żona zaś i ja nic podobnego nie przewidywaliśmy i nie widzieliśmy też od bardzo dawna naszego dobrego Mistrza — ukazał nam się wczoraj i zniknął. — A przecie w dziele, które wszyscy z zapałem rozpoczynamy, znajdują zadowolenie i moje teorje społeczne o podniesieniu ludu i stałe aspiracje edukacyjne mojej żony. — — To wszystko składa się cudownie.
— Niech pan nie sądzi, panie Tadeuszu, że pierwszy Gimbut skłonił mnie do pociągnięcia obojga państw a do tej pracy. Jest to wasz serdeczny przyjaciel, mówił o Was gorąco — ale ja i z rozmowy ze Starym Przeorem przytoczę panu zdania wyraźnie na Was wskazujące. Mówiłem między innemi, że bardzo trudno dobrać i skupić do współpracy ludzi ideowo pokrewnych, a dzielnych. Odpowiedział mi zaraz, bo on na wszystko ma gotową odpowiedź i zawsze pełną złotej treści: „Wpatrz się, synu, w koło przyjaciół i znajomych, a mając dużą pracę już ujętą przez myśl własną, szukaj ludzi, przypadających do zadań, ośmiel zdolności do czynów, które uznasz za dobre, rozpal serca przygasłe do płomienia. Masz ludzi około siebie — porwij ich; a oni porywać będą innych pobratymców swoich. I z porywania takiego a skupienia będzie tłum przy dziele i zapłonie miłość dzieła. I dobre dzieła synów dobrych napełnią Ojczyznę.“
Jak pan doskonale pamięta te piękne zdania!
— Spisywałem je na gorąco zaraz po owej nocy, ale nie wszystkie, o! nie wszystkie! — — Przecie ten człowiek nadzwyczajny pozostał u mnie przez całą noc aż do świtu! Przetrząsaliśmy przeszłość, budowali przyszłość. — — Nie dawał mi wyraźnych nauk; nie czynił rewelacji o osobach żyjących i rządzących; nie mącił w głowie proroctwami w stylu pityjskim, jak: że lepiej będzie w Polsce, kiedy ktoś tam konia napoi w tej lub owej rzece... Ale pokrzepił moją wiarę w konieczność istnienia szlachetnej Polski; nie w możliwość tylko, lecz w konieczność — i nie bylejakiej Polski, lecz szlachetnej, godnej swej zamierzchłej tradycji i dobroczynnej w swych przyszłych poczynaniach. — — Tak, zdrowszym i silniejszym się czuję od tego czasu, panie Tadeuszu! — I Polska znowu nie tak chora, jak my Ją ogłaszamy, łącząc niebacznie lament patrjotów z oszczerczym chórem wrogów, którzy radziby Ją pogrzebać rychło po odrodzeniu.
— Widzę — rzekł Sworski uroczyście — że akcja dobrego Ducha Polski zatacza dużo szersze jeszcze kręgi, niż nasz instytut w Bronisławicach. — Niech się przyjmie w wielu miejscach kraju, jak tutaj się przyjęła, a dźwigniemy Polskę ponad Wiek Złoty. Zło obecne samo ustąpi, gdy Dobro będzie od niego dzielniejsze. Źli obywatele, których jest przecie mniejszość, stracą grunt pod nogami, gdy nieodrodni synowie Polski ockną się z drzemki, a wstając do czynu polskiego, wstrząsną i ogarną ziemię. — Podniósł pan wielką chorągiew, panie prezesie.
Rozmowa rozgrzewała się coraz bardziej.przechodząc od realnych porozumień do marzeń zbyt lotnie wyprzedzających dzisiejszość. Opamiętali się dwaj mężowie wtajemniczeni i rozeszli się po serdecznem uściśnieniu dłoni.

∗             ∗

Miał czas trochę ochłonąć Sworski przez kilka kilometrów jazdy z Inogóry do Rudników, jednak skoro tylko powitał Gimbuta, zaczął od gorącej pochwały prezesa Linowskiego. Nie powtarzał rozmowy swojej z prezesem, ani tem bardziej zwierzeń o porozumieniach Linowskiego ze Starym Przeorem, przewidując, że te wywołałyby pewien sprzeciw w inżynierskim umyśle dyrektora, — ale zachwycał się odżyciem energji w starym działaczu. Gimbut potakiwał bez dyskusji i jakby z roztargnieniem. Dopiero, gdy Sworski wspomniał, że ma wiadomości o wędrowaniu po okolicy Starego Przeora, Gimbut, który wiedział przecie cośniecoś o dziwnym mnichu, odezwał się żywo:
— Ot i ja mam wiadomości, ale niedobre.
— Jakto: niedobre? — zadziwił się Tadeusz.
— A to, że jego poszukuje policja.
— To niepodobieństwo! — — policja państwowa polska?!
— Ta nasza, znajoma. — Jaż nie śnię, mówię tobie. — Byłem wczoraj w Końskich dla sprawunków fabryki i właśnie podczas mojej nieobecności zjawiła się policja. Raportował mi Krysiński, zawiadowca. Szukali — jak mówi — niebezpiecznego włóczęgi w przebraniu zakonnem, który się trudni propagandą przeciwpaństwową...
— Przeciwpaństwową?! — przerwał Sworski zawzięcie — chyba przeciwrządową? — Ale i to do niego niepodobne. On tylko najczystszą polskość sieje po Polsce.
— Jaż wierzę tobie i pani Zofji — mąż dobroczynny. — Ale musi być ten sam, kiedy go tak opisują.
— I cóż on zrobił takiego? Zbuntował fabrykę, czy pchnął ją do jakich manifestacyj?
— Gdzie zaś! Przychodził kilka razy, rozmawiał z robotnikami na pauzach — nie podczas pracy — mówił podobno o wysokiej godności pracowników żelaza, którzy gotują i pług dla órki i miecz dla obrony ojczyzny; mówił też, że będą mogli posyłać dzieci do wielkich i dobrych szkół, które staną wpobliżu — niby o naszych szkołach w Bronisławicach. — Krysiński mi opowiadał, że z początku drwili z niego robociarze, a to że cudak, że klecha, który nie do swojej trafił parafji; ale ich zaraz tak opanował, że mu już mówią: „ojcze“, a niejeden i w rękę go całuje. Nawet najburzliwszego z nich, Walentego Skrzypę — pokazywałem ci go kiedyś — tak przerobił, że kiedy była indagacja, a policjanci zaczęli pytać, czy „przebrany zakonnik“ nie rozdawał tu bolszewickiej bibuły i różne mu przypisywali zbrodnie, porwał się ten Skrzypa i tak sklął policję a towarzyszy podniecił, że się posunęli groźnie naprzód i właściwie wyrzucili policję z fabryki. Skrzypę zapisano do protokółu.
— A to tęgie chłopy! — rzekł odruchowo Sworski.
— Im nic się nie stanie; większych ekscesów nie było. Ale żeby on sam, ten wasz Stary Przeor nie popadł się.
— Czyli: żeby go nie aresztowano? — — To go nie znasz, Domciu!
— I żałuję — odrzekł Dominik, biorąc dosłownie wykrzyknik Tadeusza. — W ostatnich czasach zajęty byłem Bronisławicami i mniej zachodziłem do fabryki. Przeoczyłem.
A Sworski powrócił do treści głównej:
— Mam nawet dowody, że się stąd oddalił. Przeszłej nocy przechodził przez Bronisławice wzdłuż rzeki Czarnej, w kierunku na zachód. Rozumiem teraz, że śpieszył i do nas nie wstąpił.
— To dobrze — pocieszył się Gimbut — tam zaraz granica powiatu. Nie będzie już pod jurysdykcją naszego starosty.
— A tutejszy starosta?... Sądzisz, że to on wydał ten bezecny rozkaz aresztowania?
— Jaż nie widziałem rozkazu. Tylko miejscowy starosta musi wiedzieć. Ty jego znasz — Połulachowicz, nasz towarzysz z roku 1905-go. On był zamieszany i do rzeczypospolitej Lubelskiej.
— Dobrze, żeś mi go nazwał, Domciu, abym mógł starannie go unikać. Przecie to gałgaństwo, ten rozkaz ścigania Starego Przeora — jeżeli nie bezdenna głupota. Moglibyśmy pognębić tego starostę, oskarżyć go o nadużycie władzy. — Prezes Linowski pomógłby nam z pewnością. Ale mścić się nie raczymy. Nie dobywa się bowiem miecza na pluskwy.
— Tak ono i jest — rozśmiał się Gimbut. — Ot i rozweseliłeś mnie, Tadeuszku. Zachodziłem w głowę, jak ochronić czcigodnego człowieka od oszczerstw i prześladowań, a zdaje się, że i niema potrzeby.
— Sam absurd umorzy tę sprawę — odrzekł Tadeusz. — No, do widzenia, mój drogi. Zosia czeka na mnie.

∗             ∗

Zofja wysłuchała sprawozdania Tadeusza z zachwytem. Ledwie ją uraził szczegół pościgu policji za Starym Przeorem. Wzruszyła tylko ramionami:
— Może ten starosta ma pomieszanie zmysłów?
— Pocieszajmy się tem przypuszczeniem — odrzekł Sworski — ale słaba to pociecha. Człowiek, pełniący urząd państwowy, mniejszy czy większy, przestaje poniekąd zajmować ogół jako zagadka psychologiczna; sądzi się go według jego sprawności, dodatniej lub ujemnej. Ten starosta, choćby był warjatem, zachował jednak dosyć przytomności, aby przeciwdziałać robotom czysto polskim, a sprzyjać zgubnym dla kraju. Podobnych jest jeszcze zbyt wielu w rządzie. Przez swą złą wolę i głupotę pomnażają ogromne trudności dźwigania się Polski.
— W czem upatrujesz, mój najdroższy, tę ogromną trudność dźwigania się? Otrzymaliśmy wolność na ziemiach naszych prawdziwym cudem Boskim, gdyż wynik nie jest odpowiedni do naszych czynów własnych — chyba do mocy i uporu naszych pragnień. A teraz patrz, jak dzieło dobre powstaje łatwo tutaj za natchnieniem Bożego Wysłańca. Co tu mówić o drobiazgach, o wybrykach starego licha wobec wielkich zdobyczy Ducha?
Tadeusz spojrzał na żonę z żarliwem umiłowaniem:
— Nie chcę osłabiać wiary twej, Zosieńku, bo wzbudza we mnie cześć i podziw, a jest mi zarazem potrzebna na pokrzepienie mojej myśli analitycznej 1niespokojnej. Wierzę i ja, że Bóg nas obdarzył i nie opuszcza. Ale musimy rozumieć jasno, cośmy otrzymali. Nie Polskę gotową i kwitnącą, którą tylko uprawiać wypada i obierać z owoców, lecz jedynie doniosłą okazję dziejową w powszechnym chaosie. Chaos trwa jeszcze, choć umilkły armaty. Przepierają się ku dobrobytowi i równowadze narody, z których żaden nie osiągnął całkowicie w wojnie swych celów i upragnień. Jeden tylko naród, niepoliczony między kombatantów, a piekielnie czynny podczas wojny i po niej, potrafił nasycić swój głód złota i dopiąć najwyższego szczebla swych odwiecznych ambicyj podboju świata zapomocą pieniądza. Jedni tylko Żydzi wygrali swoją wojnę na wojnie powszechnej. — Otóż niedosyty wszystkich państw i tryumfy „mocarstwa anonimowego“ są temi ogromnemi zatorami, leżącemi na drodze rozwojowi odrodzonej Polski.
— Przeszkody pobudzają męstwo... — rzekła Zofja niezbyt stanowczo.
— O męstwie mówisz, Zosieńku? — chyba o swojem — temu ufam. Ale nasze męstwo zbiorowe objawia się w nerwowych porywach, w butnych popisach, rzadko zaś w usilnej, przemożnej pracy; nawet nie mamy wytrwałości w walce orężnej: wziąć konnym atakiem baterję armat potrafimy, lecz zorganizowanie obrony granic jest już dla nas zadaniem... zbyt nudnem. Męstwo zaś nasze cywilne, którego daliśmy dowody jeszcze w końcu 18-go wieku, gdzież się teraz podziało w okresie odzyskanej niepodległości? — Wiele już narodów prześcignęło nas w pracy powojennej, a my...
Zofja rzuciła się zapalczywie naprzeciw dalszym wywodom Tadeusza i zamknęła mu usta gorącemi wyrazami:
— A nam idzie trudniej, bo mamy więcej do stworzenia. A my oboje damy wzór dobrej pracy w naszych Bronisławicach.

KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.