Noc przed rozprawą sądową (1937)

<<< Dane tekstu >>>
Autor Anton Czechow
Tytuł Noc przed rozprawą sądową
Podtytuł Opowiadanie podsądnego
Pochodzenie 20 opowiadań
Wydawca Śląskie Zakłady Graficzne i Wydawnicze „Polonia” S. A.
Data wyd. 1937
Miejsce wyd. Katowice
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Ночь перед судом
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Noc przed rozprawą sądową
(Opowiadanie podsądnego).

— Ooo, panoczku, jakieś nieszczęście będzie! — powiedział woźnica, odwracając się do mnie i wskazując batem zająca, który przebiegał nam przez drogę.
— Wiedziałem bez zająca, że przyszłość moja jest beznadziejna. Jechałem właśnie do s—skiego sądu okręgowego, w którym zasiąść miałem na ławie oskarżonych za bigamię. Pogoda była okropna. Gdym w nocy dojechał do stacji pocztowej, miałem wygląd człowieka naprzód oblepionego śniegiem, następnie oblanego wodą, wreszcie wysmaganego szpicrutą — do tego stopnia zmarzłem, przemokłem i ogłupiałem wskutek długiego, monotonnego tłuczenia się w bryczce.
W zajeździe powitał mnie gospodarz. Był to mężczyzna wysoki, w kalesonach w niebieskie paski, łysy, zaspany i z wąsami, które, zdawało się, wyrastały mu wprost z nozdrzy i przeszkadzały mu wąchać.
A trzeba przyznać, że było tam co wąchać!
Gdy osobnik ten, mrucząc, sapiąc i drapiąc się w kark, otworzył mi drzwi do „salonów“ zajazdu i milcząc wskazał łokciem na miejsce mego spoczynku, uderzył mnie nieznośny zaduch stęchlizny, pokostu i zgniecionych pluskiew tak, że omal nie udusiłem się. Blaszana lampka, stojąca na stole i oświetlająca drewniane niemalowane ściany, kopciła, jak łuczywo.
— Ależ śmierdzi tu, signore! — powiedziałem mu, wchodząc i stawiając walizę na stole.
Gospodarz pociągnął nosem i niedowierzająco pokiwał głową.
— Zwykły zapach! — zawyrokował i podrapał się. — Panu się tak z mrozu zdaje. Furmani chrapią przy koniach, a państwo przecież powietrza tu nie psują...
Odprawiłem go i zacząłem oglądać swoje chwilowe locum. Kanapa, na której wypadło mi spoczywać, szerokości dwuosobowego łóżka, obita była ceratą, zimną jak lód.
Poza kanapą w pokoju stał wielki piec żelazny, stół ze wspomnianą już wyżej lampką, czyjeś śniegowce, jakaś torba podróżna i parawan, zasłaniający kąt izby. Za parawanem ktoś spokojnie spał.
Rozejrzawszy się, posłałem sobie na kanapie i zacząłem się rozbierać. Nos mój szybko jakoś się oswoił z zaduchem. Zdjąwszy surdut, spodnie i buty, przeciągając się straszliwie, uśmiechając się, kurcząc, zacząłem skakać dokoła żelaznego pieca, podnosząc wysoko bose nogi... Ruch rozgrzał mnie nieco.
Teraz pozostawało tylko wyciągnąć się na kanapie i usnąć, ale właśnie tu zdarzyło się coś osobliwego. Rzuciłem przypadkowo wzrokiem na parawan i... proszę sobie wyobrazić moje zdumienie! Z za parawanu wyglądała główka kobieca z rozpuszczonymi włosami, czarnymi oczkami i wyszczerzonymi ząbkami. Krucze brwi poruszały się, na policzkach ukazały się milutkie dołeczki — a więc... śmiała się.
Zawstydziłem się. Spostrzegłszy, że ją zauważyłem, główka też się zawstydziła i ukryła się.
Jak winowajca, spuściwszy oczy, skierowałem się grzeczniutko ku kanapie, położyłem się i okryłem futrem.
— Co za wypadek! — pomyślałem. — Z pewnością widziała mnie skaczącego! To — niedobrze...
Uprzytamniając sobie rysy ładnej twarzyczki, mimowoli zacząłem marzyć. Obrazki — jeden od drugiego ładniejsze i bardziej kuszące — przesuwały się przed moją wyobraźnią i... jak gdybym miał być ukarany za grzeszne myśli, uczułem na prawym policzku silny, kłujący ból. Uderzyłem się dłonią w policzek i choć nic nie złapałem, domyśliłem się, o co chodzi: poczułem przykry zapach zgniecionej pluskwy.
— Tam do licha — usłyszałem w tej samej chwili głosik kobiecy. — Przeklęte pluskwy chcą mnie widocznie zjeść!
Hm... Przypomniałem sobie, że miałem dobre przyzwyczajenie zawsze zabierać ze sobą w drogę proszek perski. I tym razem nie uchybiłem temu przyzwyczajeniu. Pudełko z proszkiem w mgnieniu oka zostało wyciągnięte z walizy. Wystarczyłoby mi zaproponować pięknej główce radykalny ten środek i... znajomość gotowa. Ale jak to uczynić?
— To... okropne!
— Szanowna pani! — odezwałem się możliwie najsłodszym głosem. — O ile dobrze zrozumiałem ostatni krzyk pani, panią gryzą pluskwy. Mam tutaj perski proszek. Jeśli pani sobie życzy, to...
— O! Bardzo proszę!
— W takim razie w tej chwili... Włożę tylko futro — ucieszyłem się... i przyniosę...
— Nie, nie!... Niech mi pan poda przez parawan, a tu niech pan nie wchodzi!
— Sam wiem, że przez parawan. Niech się pani nie lęka, nie jestem żadnym zbójem.
— Kto to może wiedzieć! Ludzie przejezdni...
— Hm... A choćby i za parawan... Nic w tym nie ma osobliwego... Tym bardziej, że jestem lekarzem, — skłamałem — a przecież lekarze, komornicy i damscy fryzjerzy mają prawo wdzierać się do życia prywatnego dam.
— Czy pan aby prawdę mówi? Bez żartów! Pan jest lekarzem?
— Słowo honoru! Więc pozwoli mi pani przynieść proszek?
— No, jeśli pan jest lekarzem, to owszem... Ale po co ma się pan trudzić. Mogę przecież męża wysłać do pana... Fiedia! — powiedziała nieco ciszej brunetka. — Fiedia! Obudźże się, wałkoniu! Wstań i wyjdź za parawan! Pan doktor jest tak łaskaw, że proponuje nam proszek perski...
Obecność za parawanem „Fiedi“ była dla mnie oszałamiającą nowiną. Jak gdyby mnie kto zdzielił obuchem po łbie... Targnęło mną uczucie, jakiego prawdopodobnie doznaje cyngiel karabinowy, gdy się zatnie — i wstyd, i żal, i złość go bierze. Owładnęło mną jakieś nieprzyjemne uczucie, a ten Fiedia, wyłażący z za parawanu wydał mi się takim szubrawcem, że o mały figiel nie zawołałem o pomoc.
Fiedia był to wysoki, żylasty mężczyzna lat pięćdziesięciu z siwymi baczkami, zaciśniętymi ustami i niebieskimi żyłkami na nosie i skroniach. Miał na sobie szlafrok i pantofle.
— Pan doktór jest bardzo uprzejmy... — powiedział, biorąc ode mnie proszek perski i wracając do siebie za parawan. — Merci... Czy pana też zaskoczyła zamieć śnieżna?
— Tak! — mruknąłem kładąc się na kanapie i z wściekłocią naciągając na siebie futro. — Tak!
— Taak... Zinoczka, po twoim nosku łazi pluskwa. Pozwól, że ją zdejmę!
— Proszę cię bardzo! — roześmiała się Zinoczka. — Nie złapał! Radca stanu, wszyscy się ciebie boją, a z pluskwą nie możesz sobie dać rady!
— Zinoczka! Przy obcym człowieku? (Westchnienie}. Zawsze tak... Boże!
— Świnie, spać nie dają! — mruknąłem, złoszcząc się nie wiedzieć czemu.
Ale małżonkowie szybko się uspokoili. Zamknąłem oczy i starałem się o niczym nie myśleć, żeby zasnąć. Ale minęło pół godziny, godzina... a ja nie spałem.
Wreszcie moi sąsiedzi zaczęli się ruszać i po cichu kłócić się między sobą.
— Ciekawe, nawet perski proszek nie pomaga! — mruknął Fiedia. — Tyle ich jest tych pluskiew! Doktorze! Zinoczka prosi, aby zapytać pana, czemu to pluskwy wydają taki ohydny zapach?
Rozgadaliśmy się. Mówiliśmy o pluskwach, o pogodzie, zimie rosyjskiej, medycynie, o której mam takie same pojęcie, jak o astronomii, pogadaliśmy i o Edisonie...
— Zinoczka, nie krępuj się... Przecież to lekarz! — usłyszałem szept, gdy rozmowa o Edisonie urwała się. — Nie krępuj się i zapytaj... Nie ma się czego bać. Szerwecow nie pomógł, możliwe, że ten ci pomoże.
— Zapytaj sam! — szepnęła Zinoczka.
— Doktorze! — zwrócił się do mnie Fiedia. — Czemu to żonę moją tak coś w piersiach uciska? Kaszle, da pan wiarę, tak ją ściska, jak gdyby się tam coś paliło... Wybaczy pan...
— Długoby o tym trzeba mówić. Tak na poczekaniu tego objaśnić nie można.... — próbowałem się wykręcić.
— No to co, że długo? Mamy czas... I tak nie śpimy... Może ją pan łaskawie zbada? Muszę dodać, że leczy ją Szerwecow... To porządny człowiek, ale Pan Bóg raczy wiedzieć... Nie mam do niego zaufania! Nie mam! Widzę, że pan nie ma ochoty, ale niech pan jednak będzie łaskaw! Pan ją zbada a ja tym czasem pójdę do gospodarza i każę mu postawić samowar.
Fiedia zaszurgał pantoflami i opuścił pokój...
Wszedłem za parawan. Zinoczka siedziała na szerokiej otomanie, oparta o mnóstwo poduszek i przytrzymywała ręką koronkowy kołnierzyk kaftanika nocnego.
— Proszę pokazać język! — zacząłem, siadając przy niej i marszcząc brwi.
Pokazała i roześmiała się. Język był zupełnie zdrowy i czerwony. Zacząłem badać tętno.
— Hm... — mruknąłem, nie odnalazłszy pulsu.
Nie pamiętam, jakie jeszcze pytania zadawałem, patrząc w tę śmiejącą się twarzyczkę: faktem jest, że w końcu mojej konsultacji zidiociałem do tego stopnia, iż odeszła mnie zupełnie ochota zadawania dalszych pytań.
Wreszcie znalazłem się w towarzystwie Fiedi i Zinoczki przy samowarze. Trzeba było napisać receptę, to też naszkicowałem ją według wszelkich zasad sztuk i lekarskiej;
Rp. Sic Transit — 0,15
Gloria mundi — 1,0
Aquae distillatae — 0,1
Co dwie godziny po stołowej łyżce.
Dla pani Siełowej.Dr. Zajcew.
Rano, gdym już, gotowy do odjazdu z walizką w ręku żegnał się na zawsze z moimi nocnymi znajomymi, Fiedia, trzymając mnie za guzik i wciskając mi dziesięciorublówkę w rękę, przekonywał mnie:
— O, nie, pan musi przyjąć! Zwykłem płacić za każdą uczciwą pracę! Pan się uczył, pracował! Wiedzę swoją zdobył pan w pocie czoła i krwawym znoju. Ja to rozumiem?
Cóż miałem robić? Musiałem przyjąć dziesięciorublówkę!
Tak mniej więcej spędziłem noc przed rozprawą sądową.
Nie będę opisywał uczuć, jakie mną miotały w chwili, gdy utworzono drzwi i woźny sądowy wskazał mi miejsce na ławie oskarżonych. Wyznam tylko, że zbladłem ze wstydu, gdy obejrzawszy się, spotkałem się z tysiącami zwróconych na mnie oczu; wyczytałem w poważnych, napuszonych uroczystych twarzach sędziów przysięgłych swój wyrok...
Nie jestem jednak w stanie opisać, ani też czytelnik nie może wyobrazić sobie mojego przerażenia, gdy, spojrzawszy na stół, nakryty czerwonym suknem, zauważyłem w fotelu prokuratorskim — kogo? Jak wam się zdaje?.. Fiedię! Siedział i coś pisał. Patrząc na niego, przypomniałem sobie pluskwy, Zinoczkę, moją diagnozę i... już nie mróz, lecz cały Ocean Lodowaty rozlał mi się po ciele... Skończywszy pisaninę, podniósł oczy i spojrzał na mnie...
Początkowo nie poznał mnie, po chwili jednak wybałuszył oczy, rozszerzyły mu się źrenice, dolna szczęka z lekka opadła... i ręce mu zadrżały. Zwolna podniósł się i wlepił we mnie ołowiane spojrzenie. Ja się też podniosłem — sam nie wiem, po co i wpiłem w niego wzrok.
— Niech oskarżony wymieni sądowi swoje imię itd., itd. — zaczął przewodniczący.
Prokurator usiadł i wypił szklankę wody. Zimny pot wystąpił mu na czoło.
— Uff! To będę miał łaźnię! — pomyślałem.
Sądząc z wszelkich pozorów, prokurator postanowił mnie „wrobić“ na całego. Przez cały czas irytował się, grzebał w zeznaniach świadków, kaprysił, zrzędził...

Jednak czas już skończyć. Piszę to wszystko w gmachu sądowym w czasie przerwy obiadowej... Za chwilę będzie przemawiał prokurator
Co to będzie?..





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Anton Czechow i tłumacza: anonimowy.