Noc w Sewilli z wielkiego czwartku na wielki piątek
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Noc w Sewilli z wielkiego czwartku na wielki piątek |
Pochodzenie | Upominek. Książka zbiorowa na cześć Elizy Orzeszkowej (1866-1891) |
Wydawca | G. Gebethner i Spółka, Br. Rymowicz |
Data wyd. | 1893 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Kraków – Petersburg |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część II Cały zbiór |
Indeks stron |
...Pomimo drugiej po północy, na Sierpes, głównej ulicy w Sewilli, przecisnąć się trudno. Istny jarmark! Tłumy ludzi, podobne do mrowiska rozgarniętego kijem, tłoczą się środkiem, szumne, jak potok górski. Mężczyźni, Caballeros, w czarnych, sukiennych płaszczach, bez rękawów, z pelerynkami, podszytych czerwoną lub żółtą podszewką pluszową, w nizkich sombreros filcowych, osłaniających smagłe, ogorzałe twarze, bez zarostu najczęściej, z cygarami w ustach. Kobiety, Sennoras, ubrane czarno, skromnie, bez kapeluszy. Jedne — i tych najwięcej — w czarnych, koronkowych chusteczkach, gustownie upiętych, często spadających aż na ramiona, z czem wszystkim bardzo do twarzy; inne bez żadnych dodatków, z gołą głową, tyle tylko, że każda jak gdyby uczesana przez fryzjera. Niektóre mają po kwiatku, wpiętym we włosy. Po kwiatkach tych, różach albo kameljach, poznaje się t. z. cigarittanas, czyli robotnice ze słynnej fabryki cygar, unieśmiertelnionej w Bizetowskiej Carmen.
Dodać winienem, że nigdzie, na całej kuli ziemskiej, nie spotykasz tak często i tyle pięknych kobiet, co tu, w Sewilli.
Każda prawie, jeżeli młoda, ładna. Niejedna poprostu prześliczna. Zarzucić można im tylko brak rozmaitości. Wszystkie jak gdyby córki jednej matki: brunetki, o cerze śniadej, oliwkowej, matowej, z lekka okraszonej rumieńcem, z oczami czarnemi jak węgle, przecudownie oprawnemi. Wszystkie, choć drobne, nie wysokie wzrostem, odznaczają się cudownemi kształtami, z „piersiami jawnemi“, jakby powiedział Kochanowski, drobną rączką i maleńką nóżką. Wobec takich przymiotów, nie dziw, że Sewilla, dumna ze swoich czarnobrewych cór, słynie jako paraiso habitado por demonios, czyli raj, zamieszkały przez demony. Nigdzie też amor nie jest tak czynnym, jak tu, nad brzegami Gwadalkwiwiru.
I teraz nie próżnuje. Przeciwnie, sądząc z pozoru, uwijać zdaje się raźniej, niż kiedykolwiek. Nie zważając, że to Wielki tydzień, że przed dwiema godzinami zaczął się Wielki piątek, najsmutniejszy dzień w roku, dzień pokuty, nie zważając na to, co chwila napina łuk, a strzały jego t. j. płomienne, wyzywające spojrzenia, czarnych, demonicznych oczów, zatrute kokieterją, chybiają rzadko kiedy, przeszywając serce, o ile nie utkwią w... pugilaresie. Zalotne cigarittanas, które, zauważyłem, najczęściej przechadzają się po dwie, trzymając się pod ręce, miotają na wszystkie strony znaczące, powłóczyste spojrzenia, które rzucone z za wachlarza, zpod długich, gęstych rzęs, posiadają władzę magnesu. Mężczyźni, jak w danym razie, grają rolę opiłek żelaznych. Kończy się na tem, a raczej, powiedzmy otwarcie, zaczyna się od tego, że rozrzutny Don Juan, po chwili rozmowy, proponuje un refresco, czyli napój orzeźwiający, jakiś Elixir d’amour.
Zerlina zgadza się, bo czemu, ciekawym, nie miałaby się zgodzić, i zaczyna się stary, jak świat, starszy, niż Salamonowa Pieśń nad pieśniami, duet miłosny, zaczynający się jak w arcydziele Mozarta od nieśmiertelnego: La ci darem la mano. I tak na całej linji, od jednego końca Sierpes aż po drugi. Tym sposobem zapełniają się wszystkie kawiarnie, wszystkie cervezerias. Gdzie spojrzeć, wszędzie ścisk, wszędzie gwarno, wszędzie jak w wędzarni, pełno dymu, który widziany przez szyby okien, wystarcza w zupełności, żeby nie wstępować nigdzie.
Na Plaza de la Constitution taki sam, widzę, panuje tłok, jak na Sierpes. Na trotuarach, na trybunach, ustawionych po prawej stronie, wzdłuż gmachu ratuszowego, na całym placu, jak sala koncertowa, zastawionym krzesłami, po wszystkich domach, malowniczy stanowiących czworobok, w oknach, na balkonach, na dachach nawet, czerni się ruchliwe mrowie ludzkie. W powietrzu słychać jednostajny, burzliwy gwar tysiąca krzyżujących się rozmów, śmiechów, wrzasków, pisków, wykrzyków przekupniów. Jedni, roznoszący wodę do picia, drą się na całe gardło: del aqua! drudzy znów, głosem również jak tamci, donośnym, polecają: ten owoce, ten ciastka, ten karmelki, ten to, ten owo. Hałas i krzyk, jak w szkole, podczas pauzy.
Sam plac de la Constitution nieporównany w swoim rodzaju przedstawia widok. Ta zbita masa ładu, te latarnie gazowe, podobne do topazów; te domy nierówne, wązkie, trzy lub cztero piętrowe, o dwóch, a najwyżej trzech oknach frontu, nie grzeszące czystością, a przypominające nasze „Stare Miasto“ warszawskie; to mnóstwo balkonów, te ogródki, przy wielu oknach, te okiennice drewniane, pomalowane na zielono, a kontrastujące z jasnemi, białemi lub blado niebieskiemi ścianami; te okna oświetlone i pootwierane na rozcież; te grupy widzów, przeważnie kobiet, w oknach i na balkonach, i ta wieża katedralna, la Giralda, maurytańska w dolnej, a renesansowa w górnej połowie; wszystko to, jako obraz rzucony na tło pogodnej nocy księżycowej, skąpany w seledynowych blaskach miesięcznych, składa się na całość fantastyczną poprostu, która z chwilą ukazania się procesji, przeobraża się we wspaniałą wizję wieków średnich, widzianych na jawie, choć zdaje się, że to sen, choć wierzyć się nie chce chwilami, że to rzeczywistość, a nie ułuda.
Właśnie nadciąga procesja. Wychodzi ze Sierpes, skąd słyszę, dolatują dźwięki orkiestry, pomięszane ze śpiewami. Nad czarnem morzem głów dostrzegam długi, w nieskończoność ciągnący się korowód chorągwi, krzyżów, latarni różno kolorowych, pochodni; ponad tem wszystkiem zaś, w głębi ulicy, niby okręt płonący, unosi się jakaś jasność promienna, od której aż łuna bije dokoła. Co to jest? Nie wiem. Nawet odgadnąć nie umiem. Zobaczę. Tymczasem, jak mogę, tak się przeciskam przez tłum, ażeby stanąć w pierwszym szeregu. Udaje mi się to ostatecznie, tak, iż z miejsca, które zająłem, widzę wszystko, jak na dłoni. Sąsiadką moją jest cudowna, czarnobrewa sennora, z dzieciątkiem na ręku, widocznie młoda matka, na którą poglądając od czasu do czasu, mam złudzenie, iż patrzę na jednę z Madon Murilla. Sąsiedztwo to, choć do pozazdroszczenia, nie przeszkadza mi przypatrywać się, i studjować zarazem, przeciągającej procesji.
Olbrzymi łańcuch postaci i kształtów, nigdy nie widzianych, nawet w marzeniu sennem, przesuwa się koło mnie, krocząc zwolna, majestatycznie. Na czele orszaku idzie kilkudziesięciu rycerzy, cali w zbrojach, od stóp do głowy, jedni z odsłoniętemi, drudzy z pozapuszczanemi przyłbicami. Wspaniałe pióropusze, z białych albo zielonych piór strusich, powiewają na chełmach. Miarowemu odgłosowi kroków wtóruje brzęk zbroi, podobny do brzęku kajdan. Patrząc na te tarcze srebrzyste, bogato rzeźbione, a połyskujące pod światło, różowe od latarni gazowych i niebieskawe od księżyca, na te miecze kolosalne, dobyte z pochew, na te lance i halabardy kołyszące się w powietrzu, zdaje mi się, że widzę zbrojnych towarzyszów Godfryda de Bouillon, zmierzających do Jerozolimy, na zdobycie grobu Chrystusowego. Za nimi, dwoma wyciągniętemi sznurami, ze świecami w ręku, boso, albo w sandałach drewnianych, stukających po bruku kamiennym, w fjoletowych habitach, znaczonych białym krzyżem, ciągną ponure, zakapturzone postacie, przypominające czasy „Świętej Inkwizycji“. Twarze zakryte: w miejscu, gdzie oczy, wycięte dwa otwory, wielkości okularów. Ostrokończaste kaptury, wysokie na metr, podobne do czapek astrologów lub czarnoksiężników średniowiecznych. Dziwna, bo dreszczem przejmująca powaga wieje od tych „braci“ zamaskowanych, tajemniczych. Mimowoli wyobrażasz sobie, że cię prowadzą na stos. Orkiestra gra Marsza pogrzebowego Chopina. Środkiem idą — nie wiem, jak ich nazwać — w czerwonych komeszkach, w których wyglądają jak kaci, niosąc chorągwie, krzyże, rzymskie sztandary z literami S. P. Q. R., te ostatnie otulone czarną albo fjoletową krepą. Dalej widać heroldów, w pysznych, teatralnych kostjumach, z długiemi trąbami mosiężnemi, z których zwieszają się podłużne, złotą bramowane frendzlą, chorągwie aksamitne. Za heroldami postępują niewiasty jerozolimskie, w białych, muszlinowych strojach, niosąc olbrzymie, pożółkłe liście palmowe. Pośrodku, na osiołku, jedzie Pan Jezus, świetnie u charakteryzowany. Lecz, oto mała przygoda. Osiołek, aż dotąd idący spokojnie, z obwisłemi uszyma, przystanął nagle i ani rusz dalej. Jeździec, ów rzekomy Pan Jezus, zniecierpliwiony — widocznie pasjonat z natury — zaczyna co sił uparte stworzenie walić piętami po bokach, na co osioł, również jak jeździec zniecierpliwiony, postanawia pozbyć się niemiłego ciężaru; w tym celu zaczyna wierzgać zadniemi nogami, rzucać się na prawo i na lewo, przyczem rży w niemożliwy sposób. Na widok ten, w najwyższym stopniu zabawny, otoczenie całe wybucha śmiechem homerycznym.
W ogóle zauważyłem, że ludność tutejsza patrząca na procesję, jako na spektakl, tak samo jak się przygląda barbarzyńskiej walce byków — czyniąc to bez szczególnego namaszczenia religijnego — jak to ma miejsce w Krakowie naprzykład, w święto Bożego Ciała — korzysta z każdej sposobności, żeby się bawić. Dla nich Semana Santa jest karnawałem, tygodniem próżniactwa, wesela, hulanki i pijatyki. Wyznaję, że w katolickiej Hiszpanji, ojczyźnie świętej Teresy, Ignacego Loyoli i Torquemady, więcej się spodziewałem znaleść zapału religijnego i pobożności. Tymczasem przekonałem się naocznie, że wszystko to, tak samo jak w pogańskich Włoszech, polega na obrządku, na ceremonjach, na formach, przemawiających do zmysłu wzroku, do wyobraźni, żądnej grubych, dekoracyjnych efektów, kiedy dusza i uczucie pozostają nietknięte. Nareszcie zbliża się pierwsza Parroquia czyli arka, dźwigana przez kilkunastu drabów, ukrytych pod spodem. Pod baldachimem, wspartym na wysokich kijach złocistych, widać figurę, wyobrażającą Najśw. Pannę, otoczoną lasem świec, obwieszoną brylantami i kosztownościami dam sewilskich, w koronie wysadzanej drogiemi kamieniami, w olbrzymim płaszczu aksamitnym, nabijanym srebrnemi gwiazdami, płaszczu, którego ogon spływa aż na sam dół, niesiony przez żywe anioły. Anioły te przedstawia sześć urodziwych dziewic — z arystokracji podobno — w białych chitonach greckich, z włosami rozpuszczonemi i z prawdziwemi skrzydłami łabędziemi, wyrastającemi z ramion. Z boku idą chłopcy z kadzielnicami. Z tyłu za owemi aniołami, idą księża w bogatych, starych ornatach, biskup w pysznej infule, z pastorałem w ręku.
Ta figura Bogarodzicy, cała w płomieniach świec, te kolje brylantowe, obwieszone dokoła szyi, w których załamujące się światło gra kolorami tęczy, ta jasność mistyczna, bijąca od całej arki, niby gloria, ci aniołowie skrzydlaci, ten biskup, ci księża i ten dym kadzideł, gęstemi kłębami unoszący się do góry, przesycony zapachem mirry, wszystko to rozsiewa czar jakiś, który sprawia, że mężczyźni, jakby na dany znak, obnażają głowy, a kobiety, zwłaszcza stare, przyklękają. Niektóre biją się w piersi. Szmery ustają i cisza zalega dokoła. Wśród ciszy tej niczem niezakłóconej, melodyjne pianissimo z Marsza pogrzebowego Chopina takie czyni wrażenie, iż zdaje ci się, że słyszysz chóry anielskie, przelatujące w powietrzu, ponad głowami tłumu i śpiewające Gloria, gloria in excelsis Deo...
Dalej, za orkiestrą, widzę nowe, zakapturzone bractwa, nowy korowód krzyżów, chorągwi, pochodni, lamp różnokolorowych, sztandarów... Na końcu, w głębi Sierpes, ukazuje się jeszcze jedna parroquia, przedstawiająca zdjęcie z krzyża; za nią druga, trzecia. Wszystko zmierza ku katedrze, gdzie J. E. kardynał ma pobłogosławić procesję.
Warto zobaczyć, jak się ta ceremonja odbędzie. Tą myślą powodowany, opuszczam Plaza de la Constitucion, co mi nie przychodzi tak łatwo; ostatecznie jednak, wydostawszy się z natłoku, wpadam w jedną z bocznych uliczek, prowadzącej na plac katedralny.
Im bardziej w głąb, tem mniej życia, mniej ludzi; po domach ciemno, balkony oszklone lub przysłonięte charakterystycznemi żaluzjami, puste; latarnie, z powodu nocy księżycowej, niepozapalane. Cicho, tylko od strony ratusza, podobne do szumu morza, dochodzą odgłosy ciżby gwarzącej. Jednocześnie, z innej strony, z ulicy równoległej, którą ciągnie procesja, słychać brzmienie trąb i bębnów: znowu jakiś marsz żałobny, ale już nie Chopina.
Z odgłosami temi, przytłumionemi oddaleniem, mieszają się miękkie, melancholijne dźwięki gitary; grającego jednak, pomimo, że musi być niedaleko, nie mogę dostrzedz. Na ulicy, jakby wymarłej, ani żywej duszy.
Widzę go. W jednem z patio’ów czyli w jednem z niewielkich podwóreczek, będących właściwością i ozdobą Sewilli, oświetlonem kolorową lampą maurytańską, siedzi młoda para: on i ona. Co za jedni? Skąd się tu wzięli? Narzeczeni, młode małżeństwo, czy kochankowie? Nie umiem powiedzieć. On gra na gitarze, ona przytulona do niego, słucha. Posłucham i ja, a przy tem, słuchając, z lubością popatrzę na ten obrazek idylliczny.
Podwóreczko, na sposób arabski, wyłożone płytami marmurowemi. Pośrodku, obstawiona kwiatami, bije fontanna. Plusk wody, dźwięki gitary i ten niemy duet miłosny! Co za chant d’amour przepyszne! Zobaczyć coś podobnego można tylko w romantycznej Sewilli.
Na zegarze katedralnym, niedaleko stąd, bije trzecia. Przypominam sobie kardynała... Ech, jeszcze czas! Zanim procesja dociągnie do katedry, ja mogę postać tu, przy tych drzwiach ażurowych i, nie widziany przez nikogo, lubować się widokiem tych dwojga ludzi, którzy, zamiast pójść na procesję, woleli zostać w domu...
Zachwycony tym nokturnem hiszpańskim, z oddechem zapartym w piersiach, z sercem bijącem, wsparty o kamienną framugę drzwi, w cieniu, rzuconym od balkonu z pierwszego piętra, stałem tak, nie wiem jak długo. Wiem tylko, że przyszedłszy na plac przed katedrą, ujrzałem wspaniały ołtarz, ustawiony w jednym z portyków świątyni, przed ołtarzem zaś, jarzącym się mnóstwem świec, ociekających woskiem roztopionym — jak na obrazach Benliure’a — ujrzałem czerwonego, jak rak, kardynała, otoczonego mnóstwem duchowieństwa; wszyscy w jedwabnych, fjoletowych sutannach.
Właśnie nadchodziła procesja, ta sama, którą już raz, przed godziną widziałem na placu konstytucji.
Nawiasem mówiąc, każde miasto hiszpańskie, najmniejszych nie wyłączając, ma swoją Plaza de la Constitucion.
Na widok Najśw. Panny, z ust ludu, przeważnie ze starych kobiet złożonego, wyrywa się okrzyk zachwytu. Widzę kilka bab, które jak gdyby ujrzały cud, wpadają w ekstazę hysteryczną, bełkocząc niezrozumiałe wyrazy, wyjąc jak hjeny. Nic podobnego nie widziałem, jak żyję.
Kardynał tymczasem, młody, przystojny mężczyzna, z długą, czarną brodą, schodzi ze stopni ołtarza, ażeby się pokłonić Bogarodzicy oraz pobłogosławić „wiernych“. Zauważyłem, że schodząc, ziewnął ukradkiem. Nic dziwnego: trzecia po północy. Tłum, którego zmysł obserwacji ny nie sięga tak daleko, pada na kolana, korząc się przed pąsowym kapłanem. Tu i owdzie, pomiędzy zgromadzeniem, odzywa się jeden, drugi, dziesiąty głos, zawodząc hymn do Matki Boskiej. Po chwili, jakby zadanym impulsem, śpiewa tysiące piersi, męskich i żeńskich, zgrzybiałych i młodych. Pieśń ulatuje ku niebu, ku gwiazdom, pospołu z dymem kadzideł, a pucułowaty księżyc, z góry poglądający na wszystko, zdaje się uśmiechać... Szczególna rzecz, ale mi księżyc ten przywodzi na myśl nalane, okrągłe oblicze Renan’a i jego uśmiech, dobroduszny, lecz ironiczny zarazem.