<<< Dane tekstu >>>
Autor Bolesław Prus
Tytuł Nowe prądy
Pochodzenie Pisma Bolesława Prusa. Tom XXIV
Nowele, opowiadania, fragmenty. Tom III
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Narodowa
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VI

SYLBERSZMIT ODEGRYWA ROLĘ WAŻNĄ LECZ NIEZBYT
GODNĄ ZAZDROŚCI, POCZEM WSZYSTKO IDZIE DOBRZE.

Dobry jest miodowy miesiąc w małżeństwie, osobliwie wówczas, gdy po nim następuje cały szereg lat wodnistych, piołunowych, a wkońcu żółciowych i octowych. Ale w przedsiębiorstwie miodowy miesiąc jest złym znakiem, każe się bowiem domyślać, że dnie, które po nim nastąpią, będą mniej słodkie.
Taki właśnie czas ze swoją fabryką przeżył pan Anastazy. Z początku wszystko szło dobrze: czeladź jak cheruby, maszyny — jak zegarki. Wyprodukowano, jak mówi ekonomja, kilka tysięcy par butów, a nawet wysłano je do rozmaitych agentów. Była to jednak część pierwsza interesu, w drugiej zaś okazało się, że agenci albo zgoła nie odsyłają pieniędzy, albo bardzo niewiele.
Anastazy, który na opłacenie robotnika i kupno materjału pożyczał pieniędzy, w krótkim bardzo czasie znalazł się w niewesołej pozycji, przyszedł bowiem dzień, w którym powiedział sobie, że musi zmniejszyć ilość roboty i robotników. Rzecz prosta. Z powodu braku stosunków towar nie odchodził dość szybko i stosy obuwia zaległy w warsztatach. Niesumienni kupcy i agenci nie odsyłali należności, a Koński nie miał pieniędzy na przetrzymanie tak twardych początków.
Wkońcu zesmutniał i pobladł reformator, co widząc żona udała się do ojca z nieśmiałą prośbą o pomoc.
— Nie dam nic — odparł stary.
— Ależ ojcze drogi — fabryka upadnie.
— Im prędzej, tem lepiej. Gdybym ją dziś wsparł, za miesiąc okazałyby się nowe braki. Na takie przedsiębiorstwo trzeba mieć ze sto tysięcy rubli, kto zaś ich nie posiada, nie powinien go prowadzić.
Wkrótce zostało już ledwie kilkunastu czeladzi, a machiny prawie że nie funkcjonowały. Wtedy zjawił się u Anastazego znany Bogumił Sylberszmit i wykupił leżące buty prawie za cenę kosztu, na czem naturalnie nic nie zyskała fabryka.
Później zaczął przychodzić częściej, oglądać machiny, a wkońcu skłonił Anastazego do przyjęcia paru Żydków.
— Oni chcą się obeznać z maszynami — ale tylko przez patrjotyzm — objaśnił Sylberszmit.
Nareszcie fabryka stanęła.
Wówczas Sylberszmit zażądał zwrotu pieniędzy i znowu przez patrjotyzm tak przyparł Anastazego, że młody apostoł, dla uniknięcia skandalu i zapłacenia drobnych lecz pilnych długów, w ciągu kilku tygodni odstąpił mu fabrykę za pół ceny.
Robotnicy, którzy lubili Anastazego, dowiedziawszy się o tym wypadku, tłumem opuścili fabrykę i jeszcze odgrażali się, że spalą nabywcę-oszusta. Ale Sylberszmit wnet znalazł nowych, machiny powierzył Żydkom, którzy się z niemi już obeznali, a najniesforniejszych przyjaciół swego poprzednika wpakował do kozy za pogróżki.
W kilka dni później na froncie budynku czytać było można następujący napis:

SŁOWIAŃSKA
FABRYKA
BUTÓW
Bogumiła
SYLBERSZMITA

Anastazy był tak zgnębiony i odurzony swoim upadkiem, którego wcześniej nie umiał, czy nie śmiał przewidzieć, że w pierwszej chwili zupełnie stracił głowę i odwagę. Wnet jednak uspokoiła go żona i teść, który, o dziwo! stał się teraz bardzo serdecznym.
— No — rzekł Dylski — jest dziś to, com myślał. Uszyłeś mi istotnie buty teoretyczne, za które dałem sześć tysięcy rubli. Ale nie na tem koniec, mój panie... Co myślisz nadal robić?
— Naturalnie, że znowu buty! — odparł Anastazy.
— I znowu założysz fabrykę?
— Tylko warsztat z paru chłopcami.
— Tak to rozumiem! — rzekł Dylski. — Na ten interes dam ci jeszcze tysiąc rubli. Ale baczność i uszy do góry!
Istotnie ku powszechnemu zdziwieniu Koński założył mały warsztat, ale do dzieła wziął się już całkiem inaczej. Czeladników wybrał najlepszych, rachunki prowadził skrupulatnie, na kredyt nie dawał nic, agentów nie zbierał po ulicach. Każda para butów, wychodząca z jego warsztatu, odznaczała się dobrem wykończeniem i trwałością, a że znajomych miał wielu, ledwie zatem mógł nadążyć obstalunkom.
Od tej chwili począł się istotny rozwój jego przedsiębiorstwa, które teraz dopiero zbadał dokładnie i we wszystkich kierunkach. Ponieważ towar ciągle odpływał, Anastazy więc nie miał kapitału unieruchomionego, nie potrzebował kredytów i nie opłacał zbyt dużych procentów. Drobne lecz nieustanne zasiłki teścia potęgowały wzrost interesu, tak, że w rok niespełna miał już kilkunastu czeladzi w domu, a nawet oddawał robotę na miasto.
Zatopiony w wirze walki o chleb, pohamował też swoje reformatorskie zachcianki. Że jednak z robotnikami wychodził uczciwie, traktował ich po koleżeńsku, choć z większą niż dawniej powagą, chętnym nauki udzielał książek i objaśnień, kochali go więc i prowadzili się wybornie. Anastazy bowiem nie budził w robotnikach „wyższych potrzeb“, lecz zwolna rozwijał i doskonalił to, co w nich oddawna istniało.
Tymczasem wybuchnęła wojna serbsko-turecka, a obrotny fabrykant słowiańskich butów podwoił liczbę robotników i na potęgę szył obuwie, z którem następnie wyjechał gdzieś... Przez parę miesięcy nie było o nim słychać, później jednak korespondencje z placu boju zaczęły robić wzmianki o jakimś Milanie Sylberszmitowiczu, wielkim dostawcy butów dla armji serbskiej. Domyślni odgadywali już, kto może być owym dostawcą, i zazdrościli mu również genjuszu jak karjery, gdy pewnego dnia ukazała się korespondencja tej treści:

„Niezbyt dawno odbył się tutaj sąd wojenny nad pewnym Mustafą Sylberszmit, baszą zwanym inaczej. Hultaj ten dostarczył Serbom dwadzieścia tysięcy par butów, które w ciągu kilku dni rozlazły się i popsuły. Potem znikł i zajął się dostawą butów dla armji tureckiej, a gdy i stamtąd, z powodu licznych nadużyć, musiał uciekać, wpadł w ręce Serbów. Pierwotnie chciano go rozstrzelać, z uwagi jednak, że butami swojemi tyle zrobił złego Turkom, co i Serbom, zmieniono mu karę na ciężkie więzienie.“

Wnet okazało się, że Sylberszmit wiele osób pozarywał w Warszawie i że na opłacenie jego długów nie wystarczy nawet sprzedaż machin, które wytumanił od Końskiego. Licytacja jednak odbyła się i Anastazy, już za własne pieniądze, powtórnie doszedł do posiadania kilku najpraktyczniejszych aparatów szewckich, które sam niegdyś z zagranicy sprowadził. Resztę machin do dziś dnia widzieć można na Pociejowie obok starych kotłów, blaszanych szyldów i innych rupieci...
Pewnego dnia spotkał się z Końskim literat, który onego czasu robił mu reklamy i nigdy nie mógł wyrzucić z siebie ostatniego artykułu treści moralno-społecznej.
— No i cóż, panie Anastazy? Ochłodliśmy, hę?... Marny kruszec pochłania dziś pańską uwagę, o reformach nie słyszymy, hę?
Koński machnął ręką.
— Powiedz mi pan jednak — pytał już poważniej niestrudzony dziennikarz — czem się to u licha dzieje, że u nas ludzie tak prędko w życiu praktycznem zapominają o postępowych ideach?
— Widzi pan, robi się tak z tego powodu, że podstawą przedsiębiorstwa nie mogą być ani idee, ani uczucia, lecz interesa...
— Tak mówi ekonomja! — objaśnił dziennikarz.
— Otóż jeżeli interesa idą bardzo opornie, a człowiek ma niewiele sił, więc obróciwszy część ich na zdobywanie bytu materjalnego, bardzo małą ich resztkę włożyć może w prace reformatorskie. Skutkiem tego posuwamy się powoli, nie tak, jakby chciała wyobraźnia.
— No, ale czyż nie można odrazu stanąć na wyższym punkcie, wyprzedzić swój wiek, kopjować to, co już jest gotowe u obcych? — pytał literat.
— Sam się przekonałem — odparł Anastazy — że w praktyce wieku swego wyprzedzać niepodobna. Przy pracy społecznej, jak przy budowie gmachu, ci, którzy chcą wznieść piętro wyższe, muszą stanąć na tem, które zbudowano poprzednio. Inaczej można kark złamać, nie położywszy ani jednej cegiełki.
Literat przyznał słuszność tym uwagom, lecz ponieważ miał w głowie kilkaset postępowych tematów, pisze więc dalej w duchu gwałtownych reform, choć podobno sam w skuteczność ich nie wierzy.

Opowiadający to mniema, że zawsze znajdą się popędliwi reformatorowie, którzy na wzór Anastazego, zechcą zrobić wszystko w jednej chwili dla podniesienia moralnego i umysłowego poziomu szewców, krawców, stolarzy i innych specjalistów. Każdy z nich będzie miał swego Pocięgla, który w imię postępu wyrzeknie się piwa... dla wina, każdy trafi na Sylberszmita i każdy przekona się, że chciał — za prędko. Tylko czy każdy znajdzie teścia Dylskiego, który go z kłopotów wydobędzie, a nadewszystko: kosztem sześciu tysięcy rubli udzieli lekcji ostrożności?
O tem należy wątpić.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Głowacki.