<<< Dane tekstu >>>
Autor Zygmunt Hałaciński
Tytuł Nowe stronnictwo
Pochodzenie Złośliwe historje
Wydawca „Kultura i sztuka“
Data wyd. 1920
Druk Drukarnia „Prasa“
Miejsce wyd. Lwow — Warszawa — Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


NOWE STRONNICTWO.





Skończyłem uniwersytet!... Z patentem w ręce, wdrapałem się do mego mieszkania na poddaszu i łkałem z radości. Nareszcie... po tylu znojach, nieprzespanych nocach, wiecznego głodu i walki z dnia na dzień, dobiłem się do wrót, które na ścieżaj otworzyć mogę moim nieocenionym patentem i żyć dla Boga, Ojczyzny i ludzi!...
Tylko, że właściwie z tym patentem była wielka bieda. Położyć go na stole nie mogłem, bo muchy byłyby go poplamiły, włożyć go pod słomianą poduszkę niepodobna, gdyż zmiąłby się zupełnie — a że więcej rzeczy, prócz próżnej walizki, nie miałem, schowałem go właśnie pod tę walizkę — i stałem rozradowany.
Poczciwa moja stróżka, Antoniowa, która po długich tłumaczeniach nareszcie zrozumiała ważność chwili, życzyła mi wśród łez:
— A niechże też Matka Boska da panu, cobyś został bryftregerem, albo starszym od fajermanów — a po szczęśliwej śmierci daj ci Panie niebieską koronę, dwie izby malowane i wieczność rodzącą.
— Ale walizki niech Antoniowa nie rusza!
— A broń Panie Boże — ja się tylko tak na ziemię położę i z pod spodu popatrzę!
Na drugi dzień, w pożyczonym tużurku i spodniach wybrałem się na poszukiwanie posady.
Na poczcie, w namiestnictwie, na kolei i w Wydziale krajowym nie tylko, że miejsca nie było, ale podań nawet nie przyjmują. W bankach było jeszcze gorzej, gdyż mówić ze mną nie chciano.
Wieczorem siedziałem złamany na łóżku.
— Nabożnym to pan nigdy nie był — nie dziwota, że o takim luterniku i Pan Bóg zapomniał. Teraz trza odpust zrobić, bo inaczej to pan na nic zmarnieje!
Tak jest! Ucząc się zapamiętale, zapomniałem o kościele, a to źle! bardzo źle!
Na drugi dzień, przebrawszy się w moje codzienne ubranie, byłem już w drodze na Kalwaryę Zebrzydowską.
Zbiedzony i zdrożony wpadłem tam w wielotysięczny, bajecznie kolorowy tłum ludu, a że głód dokuczał mi bardzo, zawadziłem o pierwszą z brzegu restauracyę, aby się pożywić.
— Proszę co do zjedzenia.
— A co pan chce?
— A co jest?
— Wszystko!
— To proszę kawałek kiełbasy i chleba!
— Kiełbasy nie ma!
— No to wędzonki!
— Także nie ma!...
— No to sera i masła, albo jaja na twardo!
— Chleb, ser, masło i jaja wyjedli ludzie nabożni!...
— Więc proszę o chleb!...
— Chleb, to i owszem, ale za jakie dwie godzinki, bo się dopiero piecze!...
Wiara w żywot doczesny została we mnie złamana! A że nogi zaczęły mi odmawiać posłuszeństwa, więc pod cieniem drzewa, na murawie, obok drogi usiadłem a chcąc okłamać żołądek, zacząłem sobie wyśpiewywać znaną piosenkę momusowską Borowskiej:
„Oj kot!... pani matko! Kot, kot, — narobił mi w pokoiku łoskot!...“
— A naści chudzino okruszynkę chleba za to, że tak pięknie Matkę Boską chwalisz!
— A naści że kołacza!
— A naści grosik bidoku!
I ani się spostrzegłem, jak rozmodlony tłum idąc drogą, obsypał mnie chlebem, kołaczami, serem, a nawet jakiś Słowak rzucił mi kawałek słoniny.
A w kapeluszu, który obok leżał, było już do połowy miedziaków.
Naraz stałem się chytry. Po długich trudach otwierało się nowe pole przedemną. Potulnością i pracą, widzę, że nie zajdę daleko. Przed oczami stanął mi napis: „Podań o posadę nie przyjmuje się“, więc zacząłem się drzeć w niebogłosy:
„Kot! Kot!... Pani matko! Kot, kot!...“
I tak, aż do zmierzchu, aż do chwili, gdy spokojnie mogłem się oddać szkontrowaniu mojej kasy i zapasów w naturze!...
— A chodzino robaczku z nami, to ci kości porachujemy za te konkurencyje, co nom urządzosz!...
Patrzę, stoi przedemną stary, siwy dziad, z rozwianą brodą, istny patryarcha, obok jego żona, a wokół z pół setki tęgich chłopów i bab z kulami pod pachami, groźnie pomrukujących.
Nie ma rady — idę!
Prowadzą mnie do karczmy pod lasem, widocznie na sąd, a raz w raz dolatują mnie słuchy!
— Jenteligent, zawołoka!
— Ubić bestyją i tyla!...
Przed samym progiem karczmy stary poszturkując mnie, zamruczał!
— No, właź, chroboczku!
Odsunąłem się ze czcią i z należnym szacunkiem odrzekłem:
— Pan prezes i pani dobrodziejka prezesowa darują, ale za młody jestem, abym pierwszy ten próg przestąpił. Czcigodny wiek i stanowisko uszanować muszę!... Proszę pana prezesa i pani prezesowej przodem, a dla mnie i tak wielki zaszczyt, gdy tuż za wami pójdę.
Weszli do obszernej izby szynkownej, a nie dając nikomu przyjść do słowa, — mówiłem dalej:
— Tu, za tym stołem, usiądzie p. prezes i p. prezesowa i co starsi z tego zacnego grona, a reszta czcigodnych pań i panów tam, obok, pod ścianami!... Panie arendarzu, proszę o kwartę wódki mocnej i kwartę rosolisu: Państwo prezesostwo może pozwolą co przekąsić, — jest chleb, ser, słonina, — a później piwko!...
Zacząłem nalewać w kieliszki, patrząc z pod oka w niepewną przyszłość.
Prezesowi jednak twarz zmieniła się niedopoznania, zmarszczki ustąpiły miejsca rozpogodzonej myśli. Powaga i dobrotliwy wzrok spoczął na mojej osobie i prawie pieszczotliwym głosem przemówił:
— A siadajże sobie chroboczku kole mej baby i pożyw się z nami, kiedyś taki dobrotliwy i honorny!
— Szczęśliwy jestem, że usłużyć mogę... Niech p. prezes nie zwraca na mnie uwagi, — bo i tak dla mnie wielki zaszczyt, że tu stoję!
Ale z głębi szedł jakiś pomruk nie życzliwy dla mnie, aż naraz odezwały się głosy:
— My chcemy sądu!...
Prezes zerwał się na równe nogi i czerwony ze złości krzyknął!
— Cichojta dzady! Sądu nie będzie! Honorowy człowiek jest, — to jak przystał do nas, to niechta siedzi! Włożyć w gębę co momy, to i on, bidota niech się pożywi.
— A kiedy nom coraz ciężej!
— Nie narzekajcie dziady, żeby wos Pan Bóg nie pokarał!...
A zwracając się do mnie, rzekł:
— Siadajże se kole mnie, bo to juchy niepewne!
Ale raz rozuchwalony, lazłem wprost niebezpieczeństwu w paszczę.
— Proszę szanownych Panów, pozwolę ja sobie zwrócić uwagę na to, że stawianie granic w przyjmowaniu do swego grona stanie się wkrótce niemożliwe! Odnośne władze starają się o to, aby korporacya panów z roku na rok wzrastała.
Kraj jest na najlepszej drodze do ogólnego dziadowstwa! Za lat kilkadziesiąt stać będzie dziad obok dziada i chleb sobie z ręki wydzierać będzie! To jest nieunikniony koniec! Nie gniewajcie się na mnie, że tak otwarcie mówię, ale jestem człowiekiem, co patrzy w przyszłość!
W izbie nastało grobowe milczenie.
— A co radzisz chrobaczku? Co radzisz?
— Rada jest!... Dziś tu, z miejsca, zawiązujemy wielkie stronnictwo galicyjskich dziadów. Prezesa mianujemy marszałkiem, panowie starsi będą prezesami. Potworzymy w całym kraju związki, zamianujemy naczelników okręgowych, stworzymy najliczniejszą i najpotężnejszą organizacyę w kraju, z którą rząd liczyć się musi, która do ciał prawodawczych i reprezentacyj krajowych, wyśle swoich zastępców i drogą fluktuacyj politycznych obejmie w swoje ręce ster rządów krajowych. Na poparcie rządu, jako zawodowe dziady, liczyć możemy, — reszta od was czcigodni panowie, zależy! Pan marszałek raczy zapytać się zgromadzenia, czy mój projekt przyjmuje!
W izbie wrzało! Opary z wódki i rozgrzanych łachmanów unosząc się pod pułap, tworzyły atmosferę dziwnie balową! Oczy zaś wszystkich gorzały.
Marszałek wstał, a gładząc siwą brodę przemówił uroczyście:
— Bóg nam zesłał tego chroboczka na pocieszenie. Teraz już koniec naszej poniewierki dziadowskiej!... Idziemy kupą. Tak rzekłem!... Tak będzie!...
— Tak będzie! — powtórzyły chórem dziady!...
— A teraz zabawa. Kulas niech gwizdo, a ślepiec niech basuje!
— Arendarzu wódki!
I rozpoczęła się ochocza zabawa. W pierwszą parę szedł marszałek ze swoją żoną, dalej prezesi, a za nimi co starsi i poważniejsi wiekiem.
Wschodzące słońce zastało rozbawione stronnictwo przy białym mazurze.

∗                    ∗

Jestem generalnym sekretarzem stronnictwa. Zgłoszenia proszę wnosić na moje ręce. O zatwierdzenie statutów prosić będzie namiestnika osobna deputacya. Wnosimy do Sejmu prośbę o odstąpienie lewego skrzydła w Wydziale krajowym na nasze biura. Zakładamy własny bank i własny organ. Będziemy mieli swoją muzykę, swoje odznaki i będziemy brali gremialny udział we wszystkich obchodach narodowych, jako widomy obraz naszego dobrobytu narodowego.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Zygmunt Hałaciński.