Nowy gladjator/Epilog
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Nowy gladjator |
Wydawca | Aleksander Nowolecki |
Data wyd. | 1857 |
Druk | J. Jaworski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron | |
Artykuł w Wikipedii |
Sylwia leżała na łóżku nieruchoma, blada, w białéj szacie niewinności i śmierci. Ręka jakaś przyjazna, obrzuciła ją kwiatami, otaczając wonią upajającą, ulubioną za życia, jak dymem kadzidła. Na twarzy jéj zawsze pięknéj nieporównanie, siadł święty uroczysty spokój śmierci — jakby anioł stróż odlatując, zwiał tchnieniem swojém ślady palących namiętności, łez gorzkich, i mąk żywota. Czoła nie zmroczyły boleści konania; jaśniało ono promienne i czyste z pod czarnéj korony włosów, z pod wieńca róż i lilii, co je oplatały gasnąć przy śnieżnéj białości jego. Podobna była do alabastrowego posągu, uśpionego nad grobem anioła. Jedną ręką, cisnęła konwulsyjnie szmat obrazu Wacława, jakby unosząc z sobą ostatnią myśl życia. Pokój cały oblany był światłem które zachodzące słońce słało z za drzew ogrodu purpurowemi promieniami, przedstawiając straszną sprzeczność życia i śmierci. Przez okno otwarte dolatywał wonny powiew letniego wieczoru, ptaki świegotały wesoło, gwar daleki dochodził z miasta. Natura, wiecznym uśmiechem swoim, pogodą południowego nieba, jaskrawemi barwami kwiatów, zdawała się urągać boleści ludzkiéj, urągać śmierci — jakby wzywając do życia, do szczęścia tę, któréj już nic dać nie mogła.
Przy zwłokach kochanki klęczał Wacław, uderzony nawałem boleści; — i on także upadał pod brzemieniem życia. Miłość jego podniesiona widokiem śmierci odzywała się powoli w głębi piersi, samowładna, wyłączna, jakiéj pragnęła biedna Sylwia i jaka tylko zapanować mogła w sercu artysty dla wszystkiego co posiąść nie mógł — co niepodobieństwo kształtowało w ideał niedościgniony. A głos sumienia odzywał się w duchu nie uśpiony niczém słowami. „Tyś ją zabił, tyś zabił! ją piękną, ufną, kochającą!” Jak szalony rzucił się ku Sylwii, przyciskał usta do jéj ust zimnych — jakby chciał pierś jéj zakrzepłą rozegrzać krwią własną i przelać w nią życie swoje.
Marcello zimny i nieporuszony, spoglądał spokojnie na tę scenę rozpaczy i śmierci — tylko jakiś uśmiech na wpół szyderski, na wpół litośny przebiegał mu usta. Patrzał na Wacława jak na bezsilne dziecko, które samo nie wie czego żąda i płacze dziś nad utratą tego, co dobrowolnie odrzuciło wczoraj. Smutne i surowe oko jego spoczywało na Sylwii, jakby z żalem dla jéj piękności — może mu ona przypomniała posąg Wenus lub Dyanny — może mu była postacią Grecyi pogańskiéj, uśpionéj w wiekowym letargu, pięknéj i ukochanéj, którą miłość bezsilna, do życia powołać nie mogła, skrapiając tylko próżnemi łzami. Może żal mu było tego serca co biło tak żywo i zastygło dla tego tylko, że mu nikt odpowiedzieć nie umiał. Może w duchu podziwiał i uwielbiał tę kobietę co z raz wytkniętéj drogi nie zboczyła nigdy, co żyła tylko i umarła, jedném, wielkiém uczuciem, niezbrudzona namiętnościami ziemskiemi, wyższa nad świat i ludzi, nad ich pociechy, litość i ponęty. Ale nie winił Wacława, wiedział, że w czyjéj piersi ozwie się pragnienie nieskończoności, ten innéj miłości nie podoła; wiedział, że on Sylwię mógł tylko kochać umarłą, a choćby zmartwychpowstała ożywiona łzami jego, jutro, zabił by ją znowu zimném słowem, obojętném spojrzeniem.
— Wacławie, rzekł wreszcie po długiém milczeniu, dotykając z lekka ramienia jego — dość żalu, niech jéj krew będzie ci chrztem miłości, teraz naprzód możesz iść śmiało, przyszłość do ciebie należy. Poznałeś życie, możesz każdą boleść nazwać po imieniu, bo wiesz zkąd jaka łza wypływa. Martwa kochanka ubarwi ci życie i będzie wiecznie żywym zdrojem natchnienia. Idź śmiało, przyszłość do ciebie należy.
— Nie mogę, krew jéj ciąży nademną.
— Krew ta, to krew ofiary co przelewa się dymiąca na ołtarzu, dla zjednania bogów...
— Fałszywych.
— Więc upadasz jak dziecię pierwszym bólem zwalczone, ty, dumny gladjatorów potomku. Jak ów praojciec twój konający w cyrku.
— Nowy gladjator, w nowéj konam arenie, Romo nie zmieniłaś godła swego. Wiek za wiekiem, ojczyzna moja szle ci synów swoich na rzeź, na zagubę. Dawniéj dzikiemi zwierzęty szarpałaś ich ciało, dziś inną zabijasz ich bronią.
— Bluźnisz Bogu i siłom własnym. Wy to synowie Prometeusza, przychodzicie do nas, niby do ogniska światła, po iskrę ożywczą. W świecie formy walczyliście ciałem, w świecie krzyża, duchem zdobyć chcecie laur zwycięztwa. Synowie, nie przerośliście ojców nie pomścili ich śmierci. Patrz na posąg konającego gladjatora, co mgłą śmierci zaszłe oczy, zdaje się zwracać ku mrocznym krajom swoim. Jakby wyglądał tych nowych rycerzy co z nowym znakiem przyjdą zmyć krew jego, zdobyć wawrzyn i poklask Romy — a w śmierci saméj, ciało jego układa się w kształty posągu, on kona, lecz duchem nie upada jeszcze i wśród bólów śmiertelnych nie złamie cudnej harmonii linii, ust nie wykrzywi cierpieniem. Patrz na śmierć jego nowy gladjotorze i z téj śmierci, ucz się żyć i cierpieć.