Nowy gladjator/IX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Nowy gladjator |
Wydawca | Aleksander Nowolecki |
Data wyd. | 1857 |
Druk | J. Jaworski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron | |
Artykuł w Wikipedii |
....Od owéj chwili rozpoczęli oboje nowy żywot. Wacław dnie całe trawił w pracowni, jakby mu wkrótce życia zabraknąć miało. Malował ciągle, spiesząc się z wykonaniem obrazu który stał mu się odtąd myślą każdéj godziny, snem każdéj nocy. Powracał do sztuki z podwójną namiętnością jak kochanek chcąc jéj nagrodzić chwile utracone, a Sylwia coraz mniéj znaczyła w jego życiu. Serce jego zbyt wielkim otworzyło się uczuciom; wzrok przywykł mierzyć większe przestrzenie, by mógł się zamknąć w domowém kole. Co chwila zapominał o Sylwii, tonąc duchem w błękitach bez końca, powołując do życia pomysły swoje. Czasem powracał do niéj, całował ją chłodnemi usty, przemawiał z roztargnionym umysłem, lub wpatrywał się w nią jak artysta w cudny posąg. Ona stała mu się przywyknieniem nie namiętnością, powiernicą więcéj niż kochanką, modelem, nie kobietą. Ale od dnia tego, żadna skarga nie wyszła z jéj ust zaciśniętych, tylko twarz bladła coraz bardziéj — wypieczony rumieniec krasił chorobliwe lice, oczy jakiegoś dziwnego nabrały blasku i świeciły tajemniczym wyrazem, jak głębie otchłani. Czasem przychodziła do pracowni Wacława, niepostrzeżona, gorączkowo patrząc na malarza, co nie widział jéj nawet. Jak niewolnica, posłuszna była rozkazom jego, woli i chęci — jakby szczęście jego było jéj myślą jedyną — jakby żyła tylko jego oddechem, a wesele zaznała tylko z jego uśmiechu. Ale obraz zaczęty, sprawiał na niéj wrażenie którego ukryć nie mogła. Gdy spojrzała na niego, oczy jej krwią zachodziły i tkwiły w nim sztywne, nieruchome, niby jakąś siłą niewidzialną przykute, — jakby mu zazdrościła miłości jego, i wzrokiem swoim zniszczyć chciała. Wacław, jak zwykle ludzie jedną myślą zajęci, niespostrzegał zmiany na jéj twarzy i z samolubstwem artysty, z okrucieństwem dziecka, rozdzierał i szarpał jéj serce. Nie domyślał się łez połykanych w cichości, i walk strasznych co tę dumną kobietę do nóg jego schyliły, co ją zmusiły przyjmować za najczystsze ofiary okruchy jego miłości. Nie pojmował; że pod pozornym chłodem wrzał ogień niewygasły — że pioruny i gromy zdawały się wisieć jak chmura nad jéj bladem czołem, nieugiętém w boleści, zawsze dumném, choć go zbruździła troska niedostrzeżoną zmarszczką. Życie jéj upływało na pozór jednostajnie, a świat zewnętrzny przesuwał się przed nią jak senny obraz, zapomniany, skoro przeminie; — i rzucał jéj zdala; swą litość, lub zazdrość co rozbijały się o jej stopy, nie budząc żadnego echa w duszy. Ale chwila każda różniła się od ubiegłéj doznaném wrażeniem, myślą, boleścią. Dnie liczyły się rzadkiemi słowami Wacława, spojrzeniem jego, uśmiechem — liczyły się rozpaczą czy szczęściem, cichą łzą lub słowem namiętném. Życie to nie miało powiernika, Bóg jeden może widział tę miłość, co jasnym płomieniem dosięgała Nieba, — tylko anioł‑stróż może zapłakał nad nią gdy cisnęła zimną ręką pierś zbolałą i zamiast modlitwy, wymawiała imię jego.
Nieznacznie Wacław odbił się od towarzyszy, zatopiony w pracy; — dnia było mu mało, często do późna lampa płonęła w jego malarni. Marcello jeden miał wstęp do niego, a ile razy dziwna postać rzeźbiarza ukazała się w jego progu, Wacław namiętniéj jeszcze pracował: — w chwili wytchnienia nawet, fale myśli bruździły mu czoło, mgła zasuwała oczy — patrzał na kochankę nie widząc jéj nawet, cały jednéj miłości oddany.
Sylwia dnie, noce trawiła sama, passując się z myślami, na każdym kroku spotykając wspomnienie. Godziny całe walczyła z sobą, by zdobyć się przy Wacławie, na spokój, na uśmiech, sama, poddawała się wrażeniom swoim z całą siłą niepohamowanéj, południowéj natury. Jak lwica raniona, przebiegała ona swój ogród, z oczyma gorejącemi i stłumioném łkaniem w piersiach, — lub stała nieporuszona ściskając konwulsyjnie dłonie, by powstrzymać krzyk rozpaczy, co gwałtem, wyrywał się z jéj piersi ścieśnionej straszném konaniem marzeń i nadziei żywota. Tak, dnia jednego zeszedł ją Kamillo i przeraził zmianą, jaką w niéj zobaczył. Piękną była zawsze, piękniejszą może niż w chwili gdyśmy ją poznali; — na twarzy jéj wychudłéj, wypiętnował się duch cierpiący — oczy nabrały blasku dziwnego, jaki czasem zaświeca na kilka chwil przed śmiercią — jakby za światowym promieniem. Wyraz ciekawy swobody dziecięcéj, znikł na zawsze z jéj ust, co drżące, krwią nabiegłe, składały się już tylko w gorzki uśmiech zwątpienia.
— Gdzie Wacław? zapytał nowo przybyły, patrząc na nią z wyrazem zdumienia i żalu.
— W pracowni, odrzekła Sylwia, głosem zwilżonym łzami.
Kamillo ujął jéj rękę, — była sucha, gorąca i konwulsyjnie ścisnęła dłoń jego.
— Jak zawsze, dodała po chwili.
— Kiedyż skończy ten obraz dla wszystkich niewidzialny, który go nawet od ciebie odrywa?
— Niewiem, odparła zaciskając usta.
— Czyż i ty nie możesz go widzieć?
— Nie mogę, szepnęła, ten obraz mnie zabija, nienawidzę go za chwile które mi kradnie, nienawidzę siłą miłości mojéj.
— Zazdrosnaś?
— Gdybym mogła być zazdrosną o inną kobietę, wyrzekła namiętnie. Ale jak walczyć z ideałem, jak zniszczyć to co nie ujęte. A jednak czasem, mówiła coraz ciszéj, niby sama do siebie, zdaje mi się że ta Ewa schodzi wśród nocy żywa z obrazu, że krąży koło niego, wabi uśmiechem a mnie rzuca szydercze spojrzenie.
Czasem myśli moje tak krzyżują się i plączą, tak dziwnie snują po głowie, że sama niewiem co było snem, a co rzeczywistością?
— Więc i ty marzysz Sylwio.
— Powiedz mi jak nie marzyć, gdy wszystko w com wierzyła, gdy to na czem życie oparłam, osunęło mi się nagle jakby różczką czarodziejską zaklęte. Dzieciom niańki na uśpienie mówią bajki niepodobne do rzeczywistości, — i ja na uśpienie boleści mojéj, marzę o tém co się nigdy nie ziści — marzę, bez nadziei.
— Czyż w życiu jedna tylko nadzieja, jedna miłość? I jam kochał Sylwio, zawsze z myślą wieczności, a jednak nie jedno przeżyłem rozstanie, nie jeden ogień przysypał na zawsze popiół zapomnienia.
— Ty umiesz zapominać, nie każdego Bóg tak hojnie obdarzył.
— Każdego, kto pragnie.
— Zapomnieć, rzekła Sylwia, to już na w pół umrzeć.
— Wszystko w świecie śmiercią i odrodzeniem! ranek to konanie nocy, jak zachód słońca jest dnia konaniem. Umierać to warunek bytu i ty co dzień grzebiesz dzień jeden, co dzień jedną nadzieję jutra.
— Tylko, nadzieje moje nieodradzają się jak Feniks z popiołów własnych. Nie podzielę życia mego na tysiąc części, serca na tysiąc miłostek. To co wieczne nie kona, i miłość moja nie skona nigdy.
— A jednak, połóż rękę na sercu, czy ono bije jeszcze tak silnie jak wczoraj?
— Powiedz mi skąd zaczerpnąłeś tyle niewiary? na czyich ustach wypiłeś tę zatrutą kroplę nieufności — że każdą boleść mierzysz skalpelem i każdą miłość twą własną modłą?
— Jedném słowem odpowiem ci Sylwio. Żyłem, nie w idealnéj, nadpowietrznéj sferze, ale na ziemi. Widziałem tyle gorżkich łez osuszonych, tyle cierpień zapomnianych — widziałem jak wszystko przeżywa się na świecie, niby barwy kwiatów, lub woń wiosenna, tak że „zawsze” stało się dla mnie czczym wyrazem, który mi może sama wieczność dopiero objaśni.
— Niema wieczności, dla tego co jéj za życia nie pojął — co jéj choć raz nie uczuł w świętym, wszechwładnym szale miłości. Na czyje serce nie padł wtedy nawet odblask niebieski; od czyjego ducha twarz wiecznego Boga odwróciła się w owéj chwili, ten potępiony na zawsze mówiła Sylwia, z natchnionym wyrazem; — jakby zagadki życia rozwiązywały się dla niéj w nocach cierpienia — jakby przed okiem jéj rozstępowały się sklepienia niebios, a widne dla niéj jednéj tajemnicze lica nieskończoności, rysowały się promieniem tęczy na tle z szafirów. Milczeli oboje, zapominając o sobie przez chwilę, — ona, życie pojmowała miłością, on użyciem. Mierzyli oboje drogę ubiegłą i cel osiągnięty, na przyszłość obliczając siły swoje. Jéj ścieżki zasłane były ostrym cierniem, ale wśród nich wykwitał niekiedy kwiat cudowny nieporównanej woni i blasku, jakiego on nigdy zaznać nie miał, na jednostajnéj drodze którą obrał sobie. Patrzał na nią z rodzajem poszanowania, bo może w téj chwili dopiero, pojął siłę ducha która w niéj tkwiła, i przepaść co ją od reszty świata oddzielała. Patrzał na nią, znalazł ją piękną i po raz pierwszy może pozazdrościł Wacławowi, nie pojmując jak mógł przy niéj, inną zapłonąć miłością.
— Sylwio, rzekł biorąc jéj rękę. On kochać cię musi, chyba go Bóg dotknął ślepotą, szaleństwem, — skończy swój obraz i wówczas powróci do ciebie z sercem pełnem żalu. Bądź cierpliwą, czekaj.
— Czy ty wiesz co to czekać? zapytała gorączkowo. Gdy chwila każda zdaje się wiekiem, a mnóstwo mar strasznych, myśli palących, przesuwa się po mózgu nieskończonym szeregiem, w ciągu każdéj minuty. Czekać mogą ci tylko, którym serce równo i wolno uderza w łonie, którym krew zastygła w żyłach, codzienność zlodowaciła. Ci niech czekają cierpliwi, spokojni, aż przyszłość dopełni czego im teraźniejszość uskąpiła. Niech żyją nadzieją jutra, bo nie oszaleją za nim to jutro nastąpi — bo im śmierć nie zamyka widnokręgu! A czy ty pojmujesz jaka przestrzeń nieskończona oddziela to jutro od dzisiaj? czy wiesz ile noc liczy godzin — godzina minut — minuta uderzeń serca! czekać i kochać, nie można razem, bo siły nie wydołają.
W téj chwili kroki pewne i śmiałe, słyszeć się dały w przyległym pokoju. Sylwia przeczuła je, za nim słyszeć się dały. Twarz jéj żywy oblał rumieniec, nie była to jednak barwa szczęścia wykwitająca na uśmiechnione lice, ale raczéj jakiś płomień wewnętrzny, jakiś odbłysk nadziei, namiętności i trwogi co zjawił się na jéj twarzy i zniknął bez śladu. Wacław ukazał się na progu. Cała postać jego tchnęła niezwykłą pewnością jakby świętą dumą tryumfu, a twarz jego promienna przypominała zwycięzcę Archanioła, gdy depce nogą zwalczonego szatana. Wzrok jego zdawał się gdzieś wlepiony w przestrzenie szklisty, bezbarwny — jakby przedmioty zewnętrzne zaledwie dostrzeżone, nie budziły w nim myśli żadnéj. Nie spojrzał nawet na Sylwię, która cofnęła się nagle, niby dotknięta chłodem wiejącym od niego. Spostrzegł tylko Kamilla. Pochwycił dłoń jego wyciągniętą i milcząc jakby mu słów lub tchu brakowało powiódł go z sobą. Kobieta została chwilę na miejscu, ponura, drżąca, z głową zwieszoną — wreszcie podniosła się i wybiegła za niemi z dziwnym, prawie obłąkanym wzrokiem.
Obraz był skończony, wszystko co dane człowiekowi uczuć i zrozumieć, wcielone było w niego. Sam twórca patrzał na dzieło swoje i czuł, że więcéj powiedzieć nie może. Ten obraz był dla niego kresem doskonałości, jaką pojmował w obecnéj chwili — wszystkiém co mógł wysnuć z siebie. Tu forma nie pochłaniała ducha, duch nie niweczył formy — i on sam, pierwszy, najsurowszy sędzia, zmierzył kształt z ideałem i pojął że mu wyrówna — że tchnął życie w dzieło swoje, że łzy i krew jego nie byty daremne. Kto przeczuje kiedy te chwile potęgi, tę wielką chwilę? gdzie, jak Bóg na świat wywiedziony z chaosu, mistrz spogląda na dzieło swoje powstałe z nicości. Tak Wacław stał przed swoim obrazem, wyciągając ku niemu ręce z uniesieniem, jak matka do nowonarodzonego dziecięcia, z wyrazem miłości niewysłowionéj, szczęścia niepojętego. I Kamillo stał obok niego z milczeniem uwielbienia poglądając na skończone dzieło — bez owych słów pochwały, słów czczych oklepanych co jak pył padają na świeży kwiat natchnienia.
— To piękne, szepnął wreszcie, składając ręce niby do modlitwy. To piękne wyrzekł ciszéj jeszcze, lękając się głosem przerwać ciszę uroczystą, rozwiać urok boskości, wionący od obrazu, i spłoszyć widziadła niepojęte jakie zaklął weń pędzel mistrza.
— Tak, to piękne, powtórzył Wacław, podnosząc wzrok piorunujący potęgą i siłą. A wiesz‑że co znaczy to słowo w moich ustach? Czy pojmujesz świętą rozkosz téj chwili, w któréj się życie moje streściło? Nie będę się przed tobą drapował w skromność konwencyonalną, nie będę udawał niewiary w siebie — to mnie niegodne. Jam żył prawdą dotąd, nie wstydziłem się upadków i zwątpień, nie będę się wstydził dumy tryumfu. Okupiłem go dość drogo; dziś przed tém płótnem czuje się wielki — jam stworzył! Duch mój rozpościera skrzydła łabędzie, wznosi się ku niebu i z Bogiem rozmawia — świat cały zdaje się znikać z przed oczów moich — jakbym spoglądał nań z zamierzchłych, niedościgłych przestrzeni. Jam stworzył! Boże, pracowałem na tę chwilę, lata całe, wymodliłem ją palącemi łzami — pragnieniem płomienném — ona opłaciła mi wszystko. Dziś umrzeć mogę, bo cóż mi, jutro, więcéj dać może?
— Czyż to twój pierwszy obraz?
— Ludzie uwielbiali już nieraz, spoglądali z zachwytem na dzieła moje, ale jam stał zimny na wieńce jakie mi rzucano, z szyderczym uśmiechem na ustach i rozpaczą w duchu. Bom sam siebie sądził sprawiedliwie, bo gdym porównał to com utworzył z marzeniem mojém, czułem się bezsilny, karłowaty, jak świat któremu zapanowałem na chwilę. Ale dziś, dziś zrównałem się z ideałem, dziś sam klęknę przed dziełem mojém — takim go pojąłem — takim zapragnąłem. Dziś spoglądam śmiało po niebie i ziemi, i po raz pierwszy nie rzucam pytań zwątpienia. Bom nie zmarnował danego mi życia, bom ziarnko dorzucił do ogólnéj harmonii. Dziś mogę stanąć przed Bogiem, otworzyć mu sumienie moje i powiedzieć „oto uczyniłem, com mógł tylko uczynić.”
— Teraz możesz spocząć Wacławie.
— Spocząć? nigdy. Bóg tylko mógł spoczywać bo miał wieczność przed sobą, ale ja ograniczony, warunkami bytu, czasu, przestrzeni, nie spocznę, bo chwila każda płodną być może. Nie spocznę, póki ręka moja pędzel utrzyma — póki mi życia, siły, tchu stanie. Ten obraz, to dopiero dźwięk jeden z mego ducha wysnuty — inne i może równie piękne tam leżą uśpione, a je do życia powołam.
— A Sylwia? zawołał pytając Kamillo, jakby chciał zmierzyć czém była jeszcze dla Wacława.
— Sylwia? powtórzył malarz, jakby go to imię ze snu budziło. Sylwia? kochałem ją, ona do Ewy mojéj podobna, możem ją i kochał dla tego, że była odbiciem myśli mojéj niewcielonéj.
— A dzisiaj?
— Dzisiaj? to przeszłość. Ona znika z méj pamięci jak zwierciadło co na chwilę promień słońca odbiło. A jednak jam płakał kiedyś za nią jak dziecię. Jam dla niéj rzucił pędzle na chwilę; — dziś to wszystko przemija jak sen, jak śnieg wiosenny. Dziś przyszłość jasna przedemną jak niebo bez chmury — jakbym przedarł się przez burze i przepaście na najwyższy szczyt świata i tam przeczystém oddychał powietrzem, spoglądał w przestrzeń nieskończoną.
Zanim Wacław słów tych domówił, Sylwia wysunęła się z półcienia, gdzie stała niepostrzeżona, słuchając rozmowy, któréj słowo każde kamieniem na serce jéj padało. A tak była straszna, rozpaczą, namiętnością, że obadwaj cofnęli się przerażeni, owładnięci duchową siłą jaka nią miotała. Usta jéj sine, drgały konwulsyjnie słowami jakie napróżno siliła się wymówić — bladość śmiertelna, marmurowa, czyniła ją podobną do posągu Nemezis, gdy z rozrzuconym włosem, ze sztyletem w ręku, mierzyła Wacława gorejącym wzrokiem. Nagle odwróciła się od niego i jakby zazdrość tłumiona dni tyle, wybuchnęła niepohamowana; skoczyła jak pantera do obrazu i rozdarła go z obłąkanym śmiechem.
— Daremnie, daremnie! wołasz litości Ewo, kusicielko, szatanie!
I rwała łono Ewy, która dla niéj zdawała się ożywiać i poruszać w konwulsyjnem konaniu — zanim Wacław dostrzegł co czyni i mógł jéj przeszkodzić. Jak szalony rzucił się ku Sylwii — już było zapóźno. Kobieta rzuciła mu tylko w oczy kawał płótna oderwany, śmiejąc się rozpacznie, gorączkowo.
— Oto kochanka twoja! krzyknęła. Ona zabrała mi duszę, ja jéj ciało odbieram. Patrz, krew płynie, oblewa mi ręce, tryska na usta! Piłabym ją i piła jeszcze, jak ona łzy moje, jak ona, nienasycona! Teraz już mnie dla niéj nie porzucisz. Niema jéj, niema!
Oczy Wacława ciskały błyskawice tak zjadliwe, jakby chciał zabić ją wzrokiem.
— Bądź przeklęta! zawołał tylko, wyciągając ręce, jakby pomsty Boga wzywał na jéj głowę. Bądź przeklęta!
Słowa te padły na Sylwię jak grom piorunu, dosłyszała je, pojęła, w chwili obłąkania nawet, i pozostała na miejscu nieruchoma, drżąca, jakby nagle ze snu ciężkiego zbudzona. Spoglądała bezmyślnie, naprzemian to na ziemię zasłaną szmatami arcydzieła Wacława to na malarza po którego twarzy napiętnowanéj straszliwém cierpieniem, toczyły się zwolna duże łzy krwawe; — ryjąc bruzdę niczém niezatartą i zostawiając oczy spiekłe, błyszczące jakby zdrój ich wysechł na zawsze. A oczy co podobnemi łzami zapłakały, na wieki muszą suchemi pozostać.
Długo stali oboje, mierząc się wzrokiem, a cisza tak była głucha, że ją tylko bicie ich serc przerywało. On ciągle do przekleństwa wyciągniętą ręką, wstrząsał nad głową Sylwii i patrzał na podarte łachmany dzieła swego — na ruiny nadziei i pracy żywota — na wszystko co ukochał, zniszczone niepowrotnie. A Sylwia stała w téj saméj postawie słupem w ziemię wrośnięta, uderzona tém słowem przekleństwa. Wreszcie jakby mgła jaka opadła jéj z powiek, osunęła się na kolana, wznosząc ku niemu oczy błagające, omdlałe. Wacław wstrząsnął tylko głową, bo mu tchu zabrakło, a żal tak straszny ściskał mu piersi, że słowa konały na ustach, rozbijając się w jakieś dźwięki niewyraźne. Kobieta zrozumiała go, załamała ręce i jęknęła głucho, jakby w tém jęku ostatnie pękało ogniwo co ją ze światem łączyło.