Nowy gladjator/VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Nowy gladjator |
Wydawca | Aleksander Nowolecki |
Data wyd. | 1857 |
Druk | J. Jaworski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron | |
Artykuł w Wikipedii |
Pierwsza chwila gorączki, zapału minęła, szybko; Wacław zmordowany wrażeniami ubiegłéj nocy zasnął snem ciężkim, kamiennym, bez marzeń — jaki szatan może zsyła czasem cierpiącym by siły ich wzmocnić; tak jak męczennikom wśród bólów śmiertelnych dawano krople otrzeźwiające, by dłużéj cierpieć mogli. Wacław spał zapominając o wszystkiem — rysy jego zmęczone walką wewnętrzną, wyeksaltowane tworzeniem, powoli zwykłego nabierały wyrazu. Czoło znów zaległa pogoda i spokój jaki chyba sen śmierci mógł mu powrócić na wieki. Anioł‑stróż, roztoczył nad nim skrzydła promienne i unosił ducha jego daleko, w swobodne kraje pamiątek, lub ukazał mu błękit bez końca, ognisko wszech wiedzy za którem dążył, wiedziony jakąś iskrą oderwaną. A może mu łza czysta anioła padła na skronie i dała skarb pojętny tylko dla cierpiących, zapomnienie! póki go promień słońca, czy odbłysk jaki rzeczywistości nie obudził. Otworzył oczy i pozostał tak chwilę w tym stanie pół‑snu, pół‑marzenia, jakby powoli wracając do życia. W téj chwili wzrok jego padł na płótno podmalowane, na Ewę co stała zatopiona w boleści, patrząc na niego Sylwii oczyma. I od razu otworzył się w myśli jego dzień wczorajszy i wspomnienia ozwały się gryzącym chórem w głębi jego piersi, ogłuszając go nawałem swoim. Spojrzał w około i objął ciężką samotność jaka go ogarnęła. Sylwia tak zespoliła się z życiem jego, iż z razu nie zrozumiał jak je mógł utracić, podnosił oczy jakby ją chciał zobaczyć, i spotykał tylko obraz zaczęty — wyciągał ręce chcąc ją przycisnąć do piersi zbolałéj i próżnię tylko chwytał w objęcia. Wszystko w około mówiło mu o niéj, wszystko tchnęło jéj wspomnieniem, szukał ją myślą i znaleźć nie mógł. Zbrakło mu nagle téj miłości, którą sam stargał i poświęcił, jak oczom światła, jak powietrza płucom. Przymknął powieki jakby go raził blask dnia, jakby chciał szukać obrony w marzeniu od ciężkiéj rzeczywistości. Cierpiący tylko znają cenę snu, gorycz przebudzenia; oni wiedzą tylko, jak ciężko uderza blask słońca zmęczoną źrenicę, jak boleść szarpie ściśnięte łono spodwojoną siłą — jak ta chwila młodości dnia, co zdaje się tchnąć nadzieją ciężka i nieprzebyta dla zrozpaczonych, gdy dzień długi, bezbarwny, rozwija się przed myślą niby pustynia bezbrzeżna. Czas, to wszechwładne lekarstwo słabych, co koi małe boleści lecz wielkie cierpienia rozżarza tylko — on, w czas nie wierzył, bo czuł w głębi piersi, że Sylwia będzie mu odtąd natchnieniem życia, on jéj zapomnieć nie chciał i nie mógł. Teraz na próżno szukał spokoju, duszno mu było, ciasno w pracowni którą szybkim krokiem przebiegał — wyszedł, i mimowoli, kierując się zwyczajem tylko, szedł ku mieszkaniu Sylwii — gdy przez okno otwarte doleciał go głos świeży, wesoły i śmiech tak czysty, tak wymowny prostotą, swobodą, że jego nawet zatrzymał. Znać, pierś, z któréj wychodził, nigdy nie ścisnęła boleść, nie podniosło westchnienie. Znać, życie płonęło dla téj wybranéj istoty najczystszemi barwami. Świat był ojcem nie ojczymem; i sypał przed nią kwiaty bez cierni, dawał sen bez marzenia, rozkosz bez przesytu i miłość bez tęsknoty. Bo kogo choć raz nadzieje zawiodły, choć raz jeden świat drasnął, zranili ludzie, już takim śmiechem śmiać się nie potrafi. Głos ten wesoły padł na Wacława, jak kropla zimnéj wody — zbudzony nagle, spojrzał w około, spostrzegł przed sobą mieszkanie Kamilla i wszedł pociągnięty nieopisanym urokiem szczerego wesela.
W pracowni, przed wielkim zwierciadłem, stał malarz i Rozarita tworząc gruppę godną starożytnego dłuta. Rozarita ośmnastoletnia Transteweranka, zdawała się wcieleniem żywem południowéj piękności. Kibić jéj okrągła, pierś potężna, pełna jednak była wdzięku. Postać cała niby wykuta z marmuru, plastyką kształtów, przypominała ideały sztuki — była ona upostaceniem siły w spoczynku. Rysy jéj energiczne i śmiałe, ciepłym kolorytem oblane, jakby promieniem południowego słońca, zdawały się wyszłe z pod pędzla Tintoretów, Verenezów. Przez płeć miękką, ciemnawą, i mszystą, przebijała krew żywym rumieńcem — w spojrzeniu jéj na przemian jaskrawem i przymgloném, leżała obietnica rozkoszy. Usta pełne, wilgotne, zdawały roztwierać się pocałunkiem, a włos bujny którego ciężaru wielkie, złote szpilki utrzymać nie mogły, spływał w połyskliwych warkoczach do stóp prawie, pięknéj dziewczyny. Jaśniała ona w całym blasku ponętą ziemi — każden podziwiąć ją musiał, nikt odgadywać. Nie jeden zapragnął, nikt o niéj nie zamarzył. Stała przed lustrem, lubując się sama własnym obrazem, uśmiechając do siebie, czy też do kochanka? Ubranie jéj spadało w nieładzie, naśladując draperye rozrzucone. Kamillo chciał ją wziąść za model do jakiegoś mitologicznego obrazu — dziewczyna którą słońce wabiło, któréj myśl błąkała się na polach wesołych, broniła mu się siłami całemi; skoczyła wreszcie jak młoda łania wydobywając się z ramion jego i pochwyciwszy paletę, zmięszała wszystkie farby nałożone, śmiejąc się owym perłowym śmiechem, co aż na ulicy doleciał Wacława. Nie słuchając gróźb Kamilla rzucanych pół żartem, uciekała przed nim, po całéj malarni, którą wesołemi napełniali głosami — rozrzucając i łamiąc wszystko co im stało na drodze.
— Poczekaj minutę jednę, zawołał malarz zmęczony, poczekaj swawolnico!
— Nie, odpowiadała Rozarita, dogoń mnie wprzód, a zrobię co chcesz.
— To nie tak łatwo, jak wąż wyślizgasz mi się z ręki. Wy Transteweranki jesteście zręczne jak istne szatany.
— Musisz dzisiaj spełnić moją wolę.
— Czy dziś tylko? zapytał śmiejąc się Kamillo.
— Dziś i zawsze.
— Oh! jakżeś zarozumiała, poproś o to przynajmniéj.
— Prosić? powtórzyła dziewczyna, przybierając postawę obrażonéj Junony. Prosić? dodała innym głosem patrząc mu w oczy figlarnie. Wiktor będzie szczęśliwy z rozkazu, idę do niego.
Powtórz to jeszcze, powtórz, zawołał Kamillo głosem w którym się groźba przebijała, ale Rozarita nie dała mu dokończyć, jak strzała pobiegła ku niemu, zarzuciła mu ręce na szyję:
— Zabiłbyś mnie, szepnęła, całując włosy jego namiętnie. Wszak prawda?
— Zabiłbym jak Bóg w niebie, odparł Kamillo. W téj chwili wzrok jego padł na Wacława co stał w progu, jakby przykuty. Rozarita odwróciła głowę, idąc za wzrokiem kochanka i na widok boleści wypiętnowanéj na twarzy Wacława, śmiech zamarł jéj w piersi, pocałunek zastygł na ustach. Zwolna wysunęła się z objęcia Kamilla i stanęła o kroków kilka nieufna i ciekawa.
— Czemu? zapytał Wacław zbliżając się do nich, wesele kona na twarzach waszych? — czy noszę słowo przekleństwa wyryte na czole że mi nie wolno nawet cudzem uśmiechnąć się szczęściem?
— Wacławie, co tobie?
— Czemu, mówił daléj, nie odpowiadając na to pytanie, nie umiałem kochać jak ty, czemu mi piękność, miłość, nie starczyły nigdy? Czemu światem moim jak tobie, nie był jéj uśmiech, jéj uśmiech zawsze tęskny, jakby za rajem utraconym? — czemu, choć kochamy się jak może i kochać nie wolno, życie wspólne stało nam się piekłem, a łańcuch co nas wiązał razem tak ciężki, żeśmy go rozerwać musieli. Ty tego nie pojmujesz, tyś szczęśliwy! Bo i dla czegóż byś nim nie był?
— Szczęście dla wszystkich zarówno zakwita; mam go jak ty, jak z nas każdy co sięgnąć po nie umie.
— Dla czego to co tobie źródłem rozkoszy, dla mnie męczarnią tylko?
— Dla czego, czemu? To wieczne słowo w twych ustach — wiesz mi Wacławie, to słowo przeklęte, od czasu gdy je raz pierwszy wąż wymówił w raju, nie doprowadzi nigdy do szczęścia, to niby błędny ognik na bagniskach bez blasku i ciepła. Czemu nie patrzysz w koło siebie wzrokiem miłości, i zamiast zbierać dary Boże tak hojną rozsypane dłonią, silisz się rozwiązywać odwieczne zagadki, jakiemi nas kusiciel otoczył. Śmiesz rozdzierać mgłę tajemniczą co wzrok nasz zasłania i słabym umysłem mierząc nieskończoność, znajdziesz tylko zrozpaczanie, szaleństwo! Sam zatrujesz sobie życie, własną ręką zniweczysz przyszłość.
— Nie, Bóg nas nie karze, za to że poznać go chcemy — za to że myśl naszą w nieznane puszczamy szlaki. Nie przyjmujem łatwego życia, gnuśnie, bez marzeń i cierni, ale po drodze stroméj pniemy się wyżéj.
boleści, szukacie dróg nieznanych, co może umyślnie dla was cierniami zagrodzone, byście własnéj nie znaleźli zguby?
— I gdzież dojdziecie? ja nie wierzę by Bóg od nas wymagał cierpień i bojów — on którego ojcem nazywamy — on wszystko co nam potrzebne położył blisko, byśmy bez trudu dostać je mogli. Dla czego szukacie sami
— Cierpieniem dokupujemy się Nieba.
— To bluźnierstwo, chcecie czcić Chrystusa, jak Molocha krwi ofiarą, Bóg wam cierpieć nie kazał; jęków waszych nie słucha, konacie w mękach, a słońce i gwiazdy nie wzruszą się w posadach swoich — a jeden listek nie spadnie z drzewa by wam otoczyć skronie wieńcem chwały. Szaleni, szaleni! piekło leży w was samych — sami wybraliście go sobie, dobrowolnie w niém pozostać chcecie; — zamykając oczy na światło, odrzucając niebo. Patrz na tę dziewczę, kocham ją, nie mówię że ją Bóg stworzył dla mnie; kocham, przyciskam do piersi, co wznosi mi się westchnieniem szczęścia nie biorąc to za grzech ni zasługę. Idę za miłością moją bez wyrzutu, ni dumy. Jutro może nowa chęć powstanie mi w głowie, nowa żądza serce zapali — pójdę za nią aż póki życia mi starczy, a wówczas zejdę ze świata bez żalu i trwogi, nie pragnąc łez, pomników, żałoby ni wspomnień! Wy stawiacie siebie jako półbogi, stroicie się w szaty kapłańskie, i spełniacie ofiary, których Bóg nie wymaga, nie zapragną ludzie.
— Słowa twoje, jak wszystko w świecie są względną prawdą — błogosławiony, komu to życie wystarczy, kto ma czyste serce i spokojny umysł. Pojmuję ciebie, a jednak drogą twoją nie pójdę — bo może co dla ciebie jest dobrem, dla mnie byłoby grzechem — wiem tylko że nie w mojéj mocy inną iść drogą, wiem że cierpię, że patrząc na was odzywa mi się w piersi miłość moja zerwana.
— Zerwana? tyś porzucił Sylwię? zapytał Kamillo patrząc na niego z wyrazem litości i podziwu.
— Nie będę jak dziecię kwilił za przeszłością, jeśli ból zostanie mi w piersi, nie upadnę pod ciężarem jego. Droga moja rozświetliła mi się przed oczyma, ta miłość to dzisiaj, co minąć musi wiodąc mnie do jutra, a w nim niby w zorzy nieskończonéj, promieni mi mój obraz, ożywia tchnieniem mojém, krwią koloryzuje. Gdy braknie mi farby i krwi serdecznéj, dobędę jéj z cudzego łona — poświęciłem mu siebie, poświęcę mu drugich.
— Rozumiem, zawołał Kamillo patrząc mu w oczy z rodzajem pogardy; poświęciłeś Sylwię, i teraz chodzisz jak Kaim po zabójstwie brata, szukając napróżno spokoju.
— Kaim? powtórzył Wacław, dla czegóż Bóg stworzył mnie Kaimem. Ty, cobyś ją zabił, dodał wskazując na Rozaritę, gdyby pokochała innego, jak śmiesz mi grzech Kaima wyrzucać?
Gdy grzech pojmujesz, toś już na wpół winny.
Któż z nas ostoi się czystym na świecie, od kogo anioł-stróż nie odsunął jasnemi skrzydły pokusy złego. Ty w walkę nie wierzysz, bo idziesz ślepo za instynktem twoim — jeżeliś na drodze życia nie napotkał zbrodni, uklęknij i podziękuj Bogu — jeśli wierzysz w Boga i w modlitwę? Jam ją poświęcił, ale nie dla siebie, łzy jéj padały mi kamieniem na serce, ale daremnie — przyszłość i sztuka stały między nami jak widma nieubłagane — jak niecofnięty wyrok przeznaczenia. Czemuż walczyć chciała z jego prądem wszechmocnym? czemu dumna, i samowładna, chciała tak być kochaną, jak kochała sama? Jam nie winien jéj boleści, Bóg sądzić mnie będzie. On, sprawiedliwy, zbada głąb’ mego ducha, siły moje zmierzy z czynami — pokusę z walką — grzech z pokutą i rozkosz z cierpieniem.
Umilkł i pozostał chwilę nieruchomy, jakby serce i myśli otwierał przed Bogiem, napróżno chcąc uśpić głos wewnętrzny co go oskarżał mimo słowa jego i odzywał się niepokojem w każdém biciu serca. Rozarita patrzała zadumana na młodego człowieka, ze słów zamienionych chwytając tylko próżne dźwięki. Wreszcie jakby instynktem wiedziona, zbliżyła się do kochanka zwolna i przez ramie jego, wielkie, trwożliwe oczy, jak spłoszonéj gazelli, topiła w Wacławie. Kamillo chwilę popatrzał na niego; nieznacznie wzruszył ramionami, wziął ołówek i z półuśmiechem na ustach, począł wielkiemi kreskami coś rysować na papierze.
— Co robisz? zapytał go Wacław, spoglądając machinalnie.
— Obacz, odparł obojętnie Kamillo.
Wacław zbliżył się i poznał samego siebie w skarykaturowanéj postawie błędnego rycerza, z pochmurném czołem, idącego gdzieś po skałach, przepaściach, za straszném widmem, którego nagie kości, mgły przysłaniały. A scena ta skreślona po mistrzowsku, tak była pełna podobieństwa i prawdy że sam Wacław uśmiechnąć się musiał.
— Masz, rzekł Kamillo, oddając mu papier, oto kochanek ideału.
— Prawda, odparł Wacław, podobny jestem do ducha w Hamlecie, czy też do tego szalonego księcia, co nie wiedzieć czemu zrywa ze światem, z miłością Ofelii, i chodzi wśród ludzi i kościotrupów, wśród pól i cmentarzy — marząc głośno, śniąc na jawie. Tylko jak on, nie wykrzyknę z rozpaczą: „Czemu takie jak ja istoty mają snuć się między niebem a ziemią.” Wiem dla czego żyję — wybrałem sam drogę moją i jak gladjotor namiętności wyzwałem do walki. Śmiech twój, to wszystko czego spodziewać się mogę, jeśli upadnę. Dziś, jak dawniéj, dla upadłych nie ma litości. Śmiech twój, łzy ciężkie, jak łzy Sylwii, lub przestrach, dodał wskazując na Rozaritę. Masz słuszność, zasłużyłem na to wszystko, ale i na litość — a daléj na co zasłużę? może na sławę? Czyż dla niéj zrzekłem się szczęścia. Nie, przynajmniéj rękę na sercu położyć mogę i przysiądz żem jéj nie pożądał nigdy — nawet w snach dziecinnych, młodzieńczych marzeniach.
— Choć całe życie twoje, dla mnie trochę na śmieszną zagadkę zakrawa, w tém jedném jednak przyznaję ci słuszność. Niech przepadnie sława, wawrzyny! oto co powtarzam sobie patrząc na świeże lice Rozarity — jeśli mi one na myśl kiedy przychodzą. Niech żyje swoboda, miłość, szczęście! Wierzaj mi i ciebie znudzi kiedyś ta wędrówka po chmurnych krainach myśli — goniąc za tym nieujętym stubarwnym motylem fantazyi. I ty po orlim locie nie mając gdzie spocząć, zlecisz na ziemię, tylko zbolały, złamany, bezsilny do życia, bo je pojmiesz za późno.
— A ty, gdy wśród uciech i szału, doczekasz ostatniéj chwili i spojrzysz po za siebie, nieskończonością rozjaśnionym wzrokiem, nie uczujesz‑że bólu, zgryzoty, za siły niezużyte, cele niedopięte, marzenia nieziszczone? Nie ozwież ci się głos nieubłagany w głębi łona i nie zapyta o owoc żywota o czyny?
— Nie, użyłem życia, jakem go pojął, to ty pożałujesz uśmiechów młodości, uścisków miłosnych i wszystkiego czém pogardziłeś. To ty zawołasz z rozpaczą w ostatniéj godzinie, gdy siły twe niknąć będą — gdy zmrok konania padnie na oczy. „Ja żyć muszę, jam nie żył dotąd.”
— Bóg sądzić nas będzie, gdy dojdziem aż tak daleko; a kto wie na jakiej spotkamy się drodze. Kto wie z jaką myślą powstaniem jutro, jakie nauki, jakie cierpienia, zmienią lub utwierdzą dążenia nasze. Któż z nas będzie tak śmiały, by za przyszłość zaręczyć? Dziś chcę wytrwać wśród łez jéj i śmiechów waszych, wśród szyderstwa i bólu, samotności i pracy, aż myśl moja wcieli się płomienna i jasna w ten obraz którego doskonały pierwowzór, pali mi mózg i rozrywa serce. Ten obraz co streścić musi mi życie moje, pojęcie — w któregobym na wieki zaklął własnego ducha, byle mi życiem oddźwięknął. A potém gdy ujrzę go raz tchnącego myślą moją, umrę spokojny, bez łzy i żalu, choćbym nie usłyszał nigdy okrzyku zapału, choćby mi nigdy wieniec laurowy nie spadł na czoło, choćby mi nawet zbrakło pomnika a imie moje zaginąć miało.
Mrok zapadał, a Wacław malował jeszcze, nie zważając że mu już dnia brakowało — farby zdawały się same mięszać, topić, rozpływać pod natchnioną ręką jego. Ciała nabierały prawdy, rysy harmonii, w nieporównaném szale tworzenia, oczy jego wytężone zwracały się na przemian na obraz i w myśl własną z któréj go wysnuwał barwą tęczową. Czoło spoważniało mu nagle myślą dojrzałą, jakby wiekowa mądrość nań siadła i wieńczyła go aureolą genijuszu. Młodzieńczy zapał promieniał mu na licu, modlitwa zdawała się wychodzić z ust na wpół roztwartych. Pięknym był, w téj chwili potęgi i siły jakąś nieludzką pięknością — która w samotnych chwilach natchnienia, piętnuje znamieniem Bożém czoło wybranych, — która zakwita pod rosą łez, pod piorunem boleści i zdaje się płonąć odblaskiem nieba. Malował ciągle, nie patrząc w około, nie słysząc że drzwi otworzono po cichu i Sylwia wsunęła się do pracowni, milcząca, jak duch przeszłości. Stała chwilę, spoglądając na Wacława, wzrokiem pełnym żalu, miłości i dostrzegła ten wyraz natchnienia, jaki opromieniał rysy jego. Takim jakim był w téj chwili, Sylwia nie zaznała go nigdy, nie przeczuła nawet — zrozumiała wszystko co poświęcił jéj dotąd — życie jego minione i chwile zamyślenia, niby letargu, dla niéj nie pojęte. Zrozumiała jaki duch uwięziony był w tém wątłém ciele, jaki ogień płonął w jego źrenicy i wstrząsał nim, niby ogień wulkanu posadą ziemi. Jak owa pasterka, co ujrzała kochanka swego Zeusa w piorunnéj chwale — tak ona ulękła się ujrzawszy go po raz pierwszy w całym majestacie jenijuszu.
Mrok coraz gęstszy zapadał, przez wielkie okno malarni, rzucając fantastyczne cienie na wszystko w około. Wacław porzucił paletę, nie odwracając oczów od płótna, i tak pozostał w milczeniu zamyślony, mierząc wzrokiem, to co uczynił dotąd i co mu do zrobienia pozostawało jeszcze. Patrzał na Ewę i powoli łzą żalu zaszło mu oko; z wyrazem bólu zakrył sobie twarz rękoma, głowa zwisła mu na piersi, jakby brzemieniem myśli bolesnych tłoczona.
— Sylwio, szepnął tylko, nie wiedząc że była tak blisko. W téj chwili duże łzy palące zwilżyły mu skronie. Spojrzał, przed nim klęczała Sylwia, zwieszając ręce na jego szyi.
Uścisnęli się znowu wśród łez cichych, wśród miłości gorącej, ale już bez nadziei szczęścia — jakby widmo jakie stawało między niemi niewidzialnie.
— Wacławie, mówiła kobieta przerywanym głosem — przebacz mi jam winna, powracam do ciebie, jak dziecię zbłąkane, marnotrawiące skarby serdeczne. Przysięgłam być ci osłodą w smutku, pociechą w życiu — przebacz mi — ja chcę żebyś był szczęśliwy. I uścisnęła go gwałtownie, namiętnie, jakby chciała zatrzeć w myśli jego, pamięć przeszłości, i zwiać gorącém tchnieniem, żal co mroczył mu czoło.
— Jak ty, mówiła daléj, nie mogłam łez moich skrystalić, boleści wyryć na płótnie, ja, któréj jedyném życiem, jedyną myślą było kochać!
— Sylwio, nie mówmy o tém, to minęło na zawsze. Nieprawdaż? mówił Wacław obejmując ją i przytulając do siebie jakby znów lękał się utracić. Powiedz mi, że nie sen sprowadza cię znów do mnie, że nie marzę, czując na mojéj piersi bicie twego serca.
— Minęło na zawsze, powtórzyła drżącym głosem, przyciskając do ręki jego rozpalone czoło. Ja już dnia jednego nie wyżyję sama.
A mrok coraz gęstszy nie pozwolił mu widzieć dziwnego wyrazu, jakim twarz jéj zabłysła.
— Bóg jeden widział, mówił malarz, czém dzień ten był dla mnie.
— Dniem natchnienia, rzekła Sylwia, wskazując na obraz.
— Patrz, mówił daléj, wiodąc ją przed płótno, i odsuwając firankę z okna, by z reszty dnia korzystać. Nie byłaś obcą natchnieniu nawet.
— Prawda, szepnęła Sylwia, blednąc i odwracając mimowoli oczy od obrazu, spojrzała na malarza, co stał zapatrzony nie w nią ale we własne dzieło.
— Patrz, mówił on po długiém milczeniu ciągle jedną myślą zajęty. Tu brak jeszcze prawdy w położeniu ręki, gdy wszystko przemawia boleścią — rozpacz zdaje się wionąć z téj postaci — ta ręka jedna psuje mi harmoniję całości. Wszak prawda?
— Prawda, szepnęła nieprzytomnie prawie, słaniając się i opierając mimowoli, na stojącej obok staludze.
Ale Wacław nie zważał na to, tylko dłoń jéj pochwycił i prawie nieprzytomną Sylwię, ułożył w postawie Ewy. Ona milczała, tylko czoło jéj coraz bardziéj bladło, ale malarz składał ciągle jéj ręce według myśli swojéj, nie czując jak ziębły, jak opadały bezsilne. Odchodził, zmieniał postawę, przyglądał jéj się z daleka, z coraz innego punktu porównywając effekt jaki sprawiała.
— Tak, dobrze wyrzekł wreszcie z twarzą rozjaśnioną. Ale Sylwia nie słyszała go już i jak skamieniała nie ruszyła się z miejsca.
Wacław dotknął jéj ręki, była zimna jak lód.
— Sylwio, zawołał drzącym głosem, Sylwio! co ci jest na Boga, Sylwio! wołał nieodbierając odpowiedzi. Przycisnął usta do ust jéj zbladłych, okrywał pocałunkami jéj oczy zamknięte.
— Wacławie, szepnęła wreszcie, jakby tym wybuchem uczucia zbudzona, jakby kończąc jakieś gorączkowe marzenia. Ty bądź szczęśliwy, chcę żebyś był szczęśliwy!