Oświęcim - pamiętnik więźnia/VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Oświęcim - pamiętnik więźnia |
Wydawca | Wydawnictwo Komisji Propagandy Biura Informacji i Propagandy KG AK |
Data wyd. | 1942 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Przechodzę więc teraz do kwestji kar.
Ludzie, którzy nie bywali w obozach koncentracyjnych najczęściej łączą ze sobą sprawę kar z codziennym, powszechnym biciem i zatłukiwaniem więźniów. Otóż te rzeczy my odróżniamy i trzeba je rozróżniać. Kary, jakie wyznacza władza obozu za różne przewinienia, są wogóle ciężkie; niektóre — straszne; jedyna kara lekka — to jest pozbawienie wolnej niedzieli. Ta kara jest też marzeniem wszystkich więźniów.
Kara ciemnicy polega na zamknięciu w t. zw. bunkrze, maleńkiej pustej celi, o wodzie i odrobinie chleba. Ciepłą strawę dają do ciemnicy raz na kilka dni. Kara ta bywa jeszcze łączona z chłostą.
Kara polewania wodą. Stosowana bywa niezależnie od pory roku i może trwać od 15 min. do 1 i ½ godz. Więźnia w ubraniu polewa się wodą z gumowego węża. To się zwykle kończy zapaleniem płuc. Bicie wodą z hydrantu z małej odległości, gdy chodzi o twarz, powoduje nieraz uszkodzenia gałek ocznych; bicie wodą w pierś wstrzymuje działalność serca i w pewnych wypadkach powodować może śmierć na miejscu.
Bardzo ciężka jest kara ”słupka”, właściwie stara wojskowa kara austriacka, stosowna nie publicznie, na strychach budynków. Człowieka podwieszają za ręce, związane za plecami do słupka tak, by końce, czubki palców u nóg nie mogły się oprzeć o ziemię, ale jej zlekka dotykały; oprawcy rozsuwają przytym wiszącemu nogi; ból od wyłamywania rąk, ból stawów w ramionach, w rękach jest podobno straszliwy /ja nie miałem tej kary/; jest to tak bolesne, że silni mężczyźni podczas tej kary poprostu wyją i ryczą z bólu. Jednorazowa ”dawka” słupka nie może przewyższać godziny, ale skazują na 2 i 3 godziny ”na raty”, w różnych dniach! Lepiej, spokojniej znoszą tę torturę ludzie o silnej woli /choć nawet wątlejsi fizycznie/ albo też bardzo wierzący, których ten rodzaj męczeństwa zbliżać się zdaje do Chrystusa. Tak to sobie teraz rozumiem, przebiegając w myśli znane mi wypadki kary ”słupka”. Do kar ”regulaminowych”, wynikających z zapisania w ”protokule”, należy oczywiście również kara chłosty.
Na karę chłosty skazują naogół za przewinienia, uważane za największe; stosuje się tu publicznie karę chłosty, na placu, w obecności ustawionych w szeregi wszystkich internowanych... Skazują na 25, 50 i do 100 razów po 25 dziennie. Oczywiście 100 razów to jest pewna śmierć, ale mało kto z nas, wyczerpanych i wymęczonych, może wytrzymać ponad 50 razów i ostać się przy życiu, gdyż muszę zaznaczyć, że nie jest to byle jakie uderzenie, tylko walenie z ramienia, z całej siły. Tłuką kijami, bykowcem, rzadko gumą. SS-mani mają pod tym względem nienajgorszą orientację, gdyż wiedzą w jakim miejscu więcej boli.
Zdaje się, że wymieniłem najważniejsze z regulaminowych kar.
Doraźnie, bez przedstawienia do protokułu, w trybie ”szkolenia” internowanych, SS-mani stosują jeszcze różne procedery karne. Jest ich taka mnogość, że trudno to wyczerpać. Do ulubionych doraźnych kar należy t. zw. ”żabka”, skakanie w przysiadzie, stosowane pozatym i jako gimnastyka; każą tak skakać kwadrans, 20 minut! Starsi, ciężcy lub chorzy ludzie nie wytrzymują tej kary.
Ale muszę jeszcze powrócić do publicznej chłosty na placu, gdyż chciałbym, żeby ze słów moich można było choć w części wyobrazić sobie całą grozę i całą straszliwą zbrodnię takiej kary; chciałbym, żeby dzieci nasze w wolnej Polsce wychować w takiej do tych metod postępowania z ludźmi nienawiści, ażeby obóz koncentracyjny /Bereza!/ nie był już nigdy w Polsce do pomyślenia. Bo rzeczywiście jest to rzecz nad wszelki wyraz zbrodnicza i straszna. Za czas mego pobytu w Oświęcimiu musiałem — wraz z całym ogółem — asystować cztery razy przy chłoście publicznej skazanego za próbę ucieczki. Właśnie za to przewinienie najczęściej stosują tę karę. Nieszczęśliwiec złapany przy takiej próbie ucieczki zazwyczaj ma już wogóle dość życia: po pierwsze, wie, co go czeka, a po drugie — skoro się ważył na próbę ucieczki w tych warunkach — to już się właściwie ustawił między życiem a śmiercią. To też niektórzy ze złapanych miewali to szczęście, że ich na miejscu zastrzelono lub postrzelono śmiertelnie /myślę, że takich wypadków jest dużo, znacznie więcej, niż o tym wiemy/; inni — bywali odrazu przez rozwścieczoną straż zatłukiwani na śmierć. Innym znów — niekiedy — udawało się wyrwać z rąk straży, rzucić na druty i tak skończyć, gdyż w nocy i w razie alarmu drut bywa pod prądem. Jednak pozostawali jeszcze zawsze najwięksi pechowcy, którym nie udało się osiągnąć śmierci przed karą i ci musieli właśnie kończyć życie w paradzie, na placu, pod chłostą publiczną.
Wszystkim nam utkwiły te wypadki dobrze w pamięci. Szczególnie ostro pamiętam jeden. Był to młody jeszcze człowiek. Ustawiono go na placu na jakiejś prowizorycznie skleconej trybunie, na głowie miał kołpak błazeński, a za kołnierz wsadzono mu drąg z przytwierdzoną do tego tablicą i szatańskim napisem: ”Ich bin wieder da!” /Jestem znów tutaj!/. W ręce dano mu bęben i gdyśmy się już przyjrzeli nieszczęśliwemu na trybunie, oprowadzono go przed frontami wszystkich bloków, nakazując bębnić. Potem zaś zaprowadzono go spowrotem na to podniesienie i tam sześciu zbójów zatłukło bezbronnego człowieka na śmierć kijami.
W dniu tej właśnie kaźni było nas w Oświęcimiu prawie 12 tysięcy. Więc tyle ludzi stało w szeregach, bez ruchu, bez drgnienia; z oczami utkwionymi w naszego nieszczęsnego towarzysza, w ofiarę. Mówiłem potym o tej sprawie z wieloma ludźmi, o różnych poziomach wykształcenia, kultury, z różnych środowisk — reakcja była identyczna: ”Że musieliśmy stać! Patrzeć na to!... Zezwolić!...” Bo przecież każdy z nas zdawał sobie sprawę, że jest nas tyle tysięcy Polaków-więźniów i zaledwie kilkuset oprawców, licząc wszystko razem: SS, wojsko itd. Więc gdybyśmy się porwali?!... Ale oni mają karabiny maszynowe, wszelką broń, alarmy, telefony... Nie zostałby żaden z nas przy życiu! A jednak — a gdyby — może?... Gdybyśmy nie byli tak zaciśnięci w szereg, bez ruchu, bez drgnienia, prawie bez tchu?... Gdyby nas tak nie wy-tre-so-wa-no?... Gdyby się odważyć?!... Nie wiem, wielu tak wtedy myślało razem ze mną. Ale sądzę, że napewno kilka tysięcy. Albo jeśli nawet nie myślało świadomie, nie ważyło w mózgu tej alternatywy, to czuło całym jestestwem, wszystkim co w nas pozostawało z człowieka, że przeżywamy w tej chwili więcej, niż własną śmierć.
Teraz, kiedy już wiem, że muszę tu w domu umrzeć, widzę wyraźnie, jaka to będzie lekka sprawa w porównaniu z tym, co przeżywać musieliśmy wtedy na tym placu, no i wogóle w Oświęcimiu.
Samobójstwa w Oświęcimiu — wbrew temu, co tu mówią w Warszawie — są niewątpliwie rzadkie. Jednak jesteśmy, Polacy, bardzo odporni. Kolega, który znał inne obozy, opowiadał, że często popełniali samobójstwo w obozach i Czesi i Niemcy. W Oświęcimiu za mego pobytu było tylko parę wypadków rzucenia się przez więźniów na druty: było wiadomo, że straż w tym wypadku musi strzelać, bo może przypuszczać chęć ucieczki. W wypadkach, o których wiem, zamiar był samobójczy.
Do kar, zarządzonych zgóry przez władze obozu, należy szczególnie rozpowszechniona, bardzo dotkliwa dla nas kara: zbiorowych karnych apelów. Zwłaszcza w porze chłodów apele karne są niewątpliwie źródłem masowej, zaostrzonej śmiertelności. Taki apel w pierwszych miesiącach mego pobytu — 28 października, w dzień wyjątkowo wietrzny i zimny — kosztował życie 80-ciu więźniów. Część umarła tej samej nocy, reszta w odstępie doby, paru dni. Byliśmy bowiem jeszcze w letnich drelichach, wróciliśmy właśnie z pracy w południe i natychmiast zarządzono karny apel: jak mówili zawieruszył się gdzieś jeden więzień. Trzymano nas, zgrzanych od wysiłku przy pracy, głodnych, w ciągu 6-ciu godzin bez ruchu! To się stoi bez drgnienia, na mur, na baczność po wojskowemu. Za każdy najmniejszy dostrzeżony ruch — bicie, bicie, dzikie, wściekłe, nieludzkie. Bo przy okoliczności karnego apelu wszelkie władze bywają wściekłe, podminowane, no a władze mniejszego kalibru potrójnie starają się im wysługiwać.
Apele karne z wystawaniem na placu przez długie godziny są metodą stosowania t. zw. ”odpowiedzialności zbiorowej” za jednostkowe przewinienie. Więc, powiedzmy, w pewnym bloku znaleziono u jakiegoś więźnia tytoń /w bloku nie wolno palić/; blok ma karny apel. Nie wrócił ktoś z pracy: albo blok albo cały obóz ma karny apel, aż póki ten nie wróci. Czasem wrócić nie może, bo już umarł na atak serca lub zmarzł w jakimś rowie czy dole: Kiedy to zostanie ustalone, zwalniają z apelu. Ale raz było, że staliśmy 4 godziny z powodu ”zapodziania się”... nieboszczyka.
Podczas apelu częste są wypadki śmierci. Sam naliczyłem podczas kilku kolejnych apelów: 7, 9, 6, 11 zgonów ”w szeregu”. Pochodzi to stąd, że konających zmuszają do wychodzenia na apel: to znaczy zdrowi muszą ich podnosić i ustawić w szeregu, względnie położyć na ziemi. Jeśli zaś tu następuje agonia — nikomu nie wolno pomóc konającemu, pochylić się nad nim, unieść mu głowę... Dzięki tym przeżyciom oraz ze względu na liche odzienie i wielkie wyczerpanie więźniów, apele karne są wielką plagą internowanych, jakkolwiek inne kary mogą być bardziej bolesne i bardziej poniżające poczucie godności ludzkiej.
Trzeba jeszcze wspomnieć, że w obozie istnieje specjalna kompania karna, całkowicie izolowana. Gdy ktoś z więźniów z poza kompanii karnej zagada do karnych, zostaje sam do kompanii tej włączony. Kompania ta składa się z więźniów, którzy z przeznaczeniem do niej przybyli już do obozu: z reguły należą tu wszyscy księża i Żydzi. Reszta składa się z więźniów, którzy byli już trzykrotnie karani w obozie. Oczywiście, kompania ta zajmuje odrębny blok, a dozór sprawują więźniowie, którzy przeszli specjalny ”kurs” katowania. Tu w tej kompanii właśnie każdą pracę wykonywuje się biegiem. Nie mają w niedzielę wolnego popołudnia /cały obóz je ma/. Więźniowie z kompanii karnej oznaczani są czarnym kółkiem, naszytym pod numerem więźnia na bluzie i na nogawce spodni. Do tej kompanii wchodzą też /jeśli odrazu ich nie zabiją!/ ci, którzy probowali ucieczki lub też przyłapani byli na kontaktowaniu się z zamierzającymi ucieczkę; tych — dla ułatwienia pracy dozoru — oznacza się nadto czerwonym kółkiem.
Za ucieczkę więźnia /oczywiście za udaną/ rozstrzeliwano 10 osób z bloku, w kompanii karnej — 20. W związku z tymi faktami rozstrzeliwania za udaną ucieczkę przypomina mi się rzecz następująca: Jakoś wiosną r. 1941 udało się uciec więźniowi z naszego bloku. Niedawno w innym bloku zdarzył się taki sam fakt i wiedzieliśmy, że zaraz przyjdą do nas wybrać 10 osób na rozstrzelanie. Czekaliśmy. Istotnie, przyszli SS-mani i patrząc po naszych twarzach — zaczęli wywoływać ofiary. Gdy wywołano już trzech całkiem młodych ludzi, nagle z szeregu wystąpił staruszek i poprosił, by rozstrzelano go zamiast młodego człowieka /był to stary pedagog, zdaje się, że nawet emerytowany profesor jednego z naszych uniwersytetów/. Nie udało mi się dowiedzieć jego nazwiska, był zresztą niedługo w tym bloku. SS-man zgodził się, odliczył starca i dobrał sobie do niego 9 innych, dokładnie wybierając teraz kwiat męskiego wieku. Wyprowadzono ich, ale po krótkim czasie powrócili: komendant obozu miał ich z powodu wystąpienia profesora ułaskawić!! Wydawało się to wręcz nieprawdopodobne, ale przecież wypadki takiego ofiarowania się na śmierć za innego nie zdarzają się co dnia. Prawie uwierzyliśmy i cóż to była za radość!.. Ale po chwili wiedzieliśmy już, jak sobie poradził w tym extra-wypadku sadyzm niemiecki: ”ułaskawionych” wyprowadzono do bunkra. Otóż z tej dziesiątki po 3-ch dniach ciemnicy 7-miu powędrowało do krematorium, w tej liczbie oczywiście i bohaterski starzec. Więc komendant obozu zamienił im lżejszą, szybką śmierć od kuli na cięższą i straszliwszą — od tortur i głodu w ciemnicy.
Pisałem, że trzeba wyodrębnić od kar normalne bicie. Nie dlatego, by miało to być bicie niewinne; zatłukiwanie na śmierć przy tym ”normalnym” biciu jest na porządku dziennym. Ale dlatego, że jest to czynność leżąca w innej płaszczyźnie. Bo bicie dla Niemca z SS jest tym, czym była brzydka połajanka, wypominająca obelżywie matkę w carskim rosyjskim wojsku, podług opowiadań starszych ludzi. W obozie biją — nie można powiedzieć codziennie, tylko co chwila. Spoliczkowanie, cios szpicrutą lub gumą, kopnięcie butem w kostkę, kolano, rzucenie na ziemię i skopanie po ukochanych przez katów nerkach — to jest rzecz nagminna, powszechna. Biją przy każdej i często bez żadnej okazji, dla sportu, dla treningu, dla triumfu niemieckiego władztwa, rasy i kultury, gwoli poniżenia ”mało-wartościowej” rasy Polaków, gwoli nauczenia nas pokory, czci i posłuszeństwa dla władz niemieckich. Biją, jak pisałem, prócz wszystkich Niemców, t. j. straży obozowej, — również więźniowie mianowani przez Niemców ”starszymi”, a więc ”unter-capowie”, no i starsi sztub i bloków. Od tego bicia ”pozaregulaminowego” idą ludzie często do szpitala, częściej do grobu lub też wrócą do domu, jak np. ja ze zmiażdżoną nerką, bez której się nie da żyć. Odbijają nam przy biciu mięśnie od kości, przyczyniają uporczywych odśrodkowych wrzodów, wiecznie ropiejących ran itd. Często też biją w głowę. Nikt nie obliczy, jaki odsetek umiera wskutek tego bicia, ale napewno znaczny.
To bicie jest dlatego straszną plagą, że niema na nie rady. Jest nieodłączne od SS i od obozu. Musi się — podług nich — bić, bić stale, ciężko, nieustannie.
Ale gdy tak o tym piszę, to myślę, że nie to jest najważniejsze, że biją, tylko nad tym się trzeba zastanowić, co to się może dziać w Oświęcimiu z niektórymi naszymi ludźmi, iż ulegają tak paskudnej demoralizacji.
I tę właśnie kwestję — póki sił starczy — chciałbym poruszyć otwarcie.
Napisałem, że bije więźniarska starszyzna, a w Oświęcimiu — to Polacy. Dla przyczyn już wyżej wyłuszczonych — Polacy znający niemiecki język.