Oświęcim - pamiętnik więźnia/całość
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Oświęcim - pamiętnik więźnia |
Wydawca | Wydawnictwo Komisji Propagandy Biura Informacji i Propagandy KG AK |
Data wyd. | 1942 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI |
Indeks stron |
Z drugiej strony uważał za konieczne przedstawić różnorodny zespół więźniów Oświęcimia prawdziwie, tak jak jest, gdyż sądził, że społeczeństwo wie o tym niewiele, często też przedstawia sobie rzeczy inaczej, niż wyglądają.
Rozstając się z życiem w młodym wieku, umierał w przeświadczeniu, że inni przetrzymają, że właściwa Polakom psychiczna odporność i umiejętność koncentrowania woli zdecyduje naogół o możliwości zniesienia srogiego męczeństwa.
Matka siedzi przy moim łóżku, w rękach przebiera jakąś robótkę /pewno sama nie wie jaką/, ale co chwila patrzy na zegarek na przegubie ręki, by nie przeoczyć pory: lekarstwa albo posiłku. No i patrzy także na mnie... Spogląda raczej, usiłuje tylko spoglądać, bo nie chce mi dokuczyć przedłużonym, uporczywym patrzeniem.
Nie jestem już przecie tam; od tygodni już w domu; wyleguję się w łóżku, myty, karmiony, hodowany, poddany nieustannym zabiegom lekarskim, zastrzykom, wszelkim środkom ratunkowym. Ale ja sam — od pierwszego dnia — wewnętrznym czuciem wiem, że już nic ze mnie nie będzie, że choć nie skonałem pod bykowcem[1], pod butem, pod cegłą — jednak tu będę musiał umrzeć w czystym łóżku, obok doniczki z cudnym kwiatem, którą przyniosła miła dziewczyna, niezależnie od wszelkich wysiłków lekarskich i rodzicielskich.
Kiedy zaś po kilku dniach pobytu w domu usłyszałem ten wyrok z drugiego pokoju — /urywane szepty między lekarzem i rodzicami/, postanowiłem odrazu, w tamtej chwili, napisać te swoje wspomnienia, napisać, utrwalić najważniejsze dla nas rzeczy, choćby to miało kosztować jaknajwięcej wysiłku. Od tego też dnia prawie nic już nie opowiadam, nie chcę się wyczerpywać, piszę, piszę, musi mi starczyć na to sił.
Kiedy następnego dnia po owej zasłyszanej rozmowie zażądałem zeszytu i ołówka, matka spłoszyła się, zaniepokoiła, pochwyciła mnie za obie ręce:
— Synu! Po co teraz?... Dlaczego tak się osłabiać?... To nie na twoje dzisiejsze nerwy!.. Doktór kazał ci się oszczędzać...
Nie zdradziłem się, żem słyszał, co mówił doktór. Bałem się, że jeśli się zdradzę, otoczą mnie opieką i to taką, iż mój zamiar napisania tych wspomnień spełznie na niczym. Udałem więc dobre samopoczucie za pomocą uśmiechu i spojrzenia i prosiłem, żeby matka zechciała mi dogodzić: to właśnie mnie uspokoi, jak będę się mógł wypisać, wydać z siebie to wszystko, co musiałem tam wchłonąć. Matka dała się przekonać i odtąd, gdy kto inny zastanie mnie z zeszytem na kolanach — pomaga uchylić temat z rozmowy, zbagatelizować...
— Zachciało mu się... — mówi — Opowiadanie męczy go... Bazgrze sobie.. Chce coś niecoś zanotować, przemyśleć...
Posyłam jej wtedy wdzięczne spojrzenie, a ona odpowiada mi z poza osłony swych binokli krótkowidza — pokrzepiającym, solidarnym, koleżeńskim wzrokiem wiernego wspólnika i sprzymierzeńca. Gdy jednak zostajemy sami i ja piszę — /piszę niekiedy, zgrzytając zębami, wzdychając, jęcząc z niemocy/ — biedaczka niepokoi się bardzo, że spisek ten ze mną uknuła, że mi na to pozwala, że pogarsza, być może, mój stan..?
Dlatego też oczy jej — wyblakłe za szkłami binokli — co chwila odrywają się od robótki i zegarka i podkradają się do mnie, cofają, płoszą, i znów czuję je na sobie...
Zresztą od kiedy postanowiłem pisać ten pamiętnik, zgadzam się jeść wszystko, co mi dają, a to przecież podtrzyma przez jakiś czas moje siły. Na tym więc serce matczyne coś zyska. Bo z jedzeniem — w pierwszych dniach — było to dla matki wielkie utrapienie i męczeństwo. Nie mogłem — nie ja pierwszy zapewne, nie ja ostatni!... nie mogłem jeść, przełknąć nic poza tym, co tam jedzą oni, moi, oświęcimiacy...
Wypuszczono nas dwudziestu trzech, ale gdyśmy szli przez dworzec warszawski i potem żegnali się na ulicy — już wtedy stało się jasne: owszem, zwolniono nas, te nędzne, potłuczone, poranione szkielety, kościotrupy, poruszane jeszcze jakimś dziwacznym wewnętrznym życiowym uporem... Ale wnętrze nasze, to co nazywa człowiek duszą, nasze dążenia, nasze tęsknoty, to jakoś nie odrazu poszło z nami, pozostało uwięzione tam, w obrębie Oświęcimia. Jeden ze zwolnionych, zupełnie młody człowiek, który przez długie miesiące tęsknił tam do swej narzeczonej — odrazu ujął teraz tę naszą przemianę we właściwe słowa: ”Dla nas na jedno, wypuścili czy nie!... Niewielu z nas zechce, potrafi się oderwać!.. Ja przynajmniej — to już chyba pozostanę tam z nimi... Większa część mnie tam uwięzła”.. i uśmiechnął się przytym do nas porozumiewawczym, tęsknym uśmiechem. Wszyscy milczeli, odezwał się tylko jeden, równie młody chłopak, stosunkowo mało wyniszczony, bo go prędko wydostała z obozu rodzina. I ten ku naszemu zdumieniu powiedział: ”Nie będę świnią, żebym żarł i zapomniał, co tam z nimi się wyprawia”... Ja nie powiedziałem nic. Wydało mi się nawet w pierwszej chwili, że to przesada.
Ten zresztą chłopak od pierwszej wiadomości o zwolnieniu miał jaskrawą bardzo reakcję. To znaczy powstało w nim jakieś szczególne uczulenie w stosunku do pozostawionych w obozie kolegów. Więc np. wypuszczając nas — dali nam do rąk spore paczki na drogę. Zajrzeliśmy do nich, jak tylko wyszliśmy z obozu. Było w nich po kilka grubych kawałków chleba, posmarowanych masłem i obłożonych wędliną. Nadto opakowanie było pergaminowe! Otóż ten nasz kolega odrzucił odrazu paczkę z pogardą i wściekłością: nie chciał jej!
Oczywiście, jeden ze zwolnionych podniósł ją i dziw, że o to nie było bójki: przecie ludzie byli tak wygłodzeni!...
Ale gdym wszedł do mieszkania rodziców — uprzytomniłem sobie w najdziwniejszych okolicznościach całą prawdę tamtych słów. Ojciec był jeszcze w domu; gdy wchodziłem do jadalnego, siedział jeszcze zadumany nad kawą. Podniósł oczy — odepchnął się oburącz od stołu, porwał na nogi, wyprężył jak długi i padł na wznak. Zemdlał, jak się później okazało. Matka wybiegła ze swego pokoju na łoskot, z nieprzytomnym krzykiem rzuciła się ku mnie, ściskała, całowała, płacząc nieprzerywanym szczęśliwym i strasznym szlochem. Potym rzuciła się, aby podnosić ojca i zawołała o moją pomoc. Ale ja stałem, jak słup, bo nad miejscem gdzie upadł ojciec, wielki zegar wskazywał właśnie po siódmej... Wyprowadzano więc ich już tam do pracy!.. Ustawiali się właśnie w szeregi... Moi z szeregu mieli tam lukę, może przez zapomnienie poszukali mnie łokciami? Byłem tam, byłem z nimi! To było ponad moje siły... Nie było mnie tutaj!..
To samo stało się w południe. Leżałem już w łóżku, wymyty, wyczyszczony, oczekując na posiłek. Matka rozmawiała już telefonicznie z doktorem i słyszałem, jak przyjmowała jego dyspozycje: ”Rozumiem... Rozumiem... Najlżejsze, najstrawniejsze... wygłodzony”..
Zdawało mi się nawet, że będę jadł z wielką przyjemnością. A tymczasem... Kiedy matka weszła, wnosząc na tacce talerz jakiejś pysznej domowej zupy czy kaszy na rosole, doświadczyłem nagle wewnętrznego sprzeciwu, oporu o dzikim niesamowitym napięciu... Poprzez parowanie doskonale przyrządzonego pożywienia dojrzałem jak żywe ich postacie: tam, wokół kubłów, ze swymi menażkami. Tak, jakbym stał z nimi, jakbym wyciągał też swoją menażkę... Zobaczyłem wyraźnie smutne spojrzenie przyjaciela, który umarł w wigilję mego odejścia i który ostatni swój obiad powitał słowami: ”No tak.. Znów takie, że się to da opłukać zimną wodą”...
Tu zaś, w moim talerzu złociły się liczne, delikatne, świecące kółka...
Pot wystąpił mi na skronie, oddałem matce tackę z nietkniętą strawą... Oczy matki za szkłami zmętniały, zwilgotniały; drgnęły usta... ”Dlaczego — synuś?..” ”To dobre!” ”Przecie musisz powrócić do sił!”...
Siedziałem w łóżku daleki, zimny, obcy, nieprzystępny. ”Zadobre..” — powiedziałem bezlitośnie. Matka jęknęła bez słowa, jakoś niby potknęła się i usiadła w głębi pokoju. Wszedł ojciec, który po zemdleniu leżał w sąsiednim na otomanie. Pochylił się nademną i z oczu jego płynęło ku mnie tyleż radości, że ocalałem, ile — rozpaczy. Położył dłoń na mojej ostrzyżonej głowie i powiedział, odchrząkując łamiącym się głosem: ”Jeżeli nie zechcesz się odżywiać, będziesz musiał umrzeć. Czy chcesz... dokańczać naród za Niemców..? To może nie miała cię matka oczyszczać ze wszy?” Zamknąłem oczy, bardzo zmęczony. Słyszałem, że matka szepnęła: ”Zostaw go”.
I dopiero zacząłem odżywiać się, gdy postanowiłem pisać.
Więc naprzód muszę kilka słów o sobie, by wiedziano, za co się trafia do Oświęcimia. Nie jestem literatem, nie robię literatury, więc może będzie to wszystko źle napisane. Trudno. Ale będzie szczere. Nie byłem żadnym ważnym działaczem, politykiem, wogóle żadnym. Przed wojną byłem rok na uniwersytecie i skończyłem podchorążówkę piechoty ze stopniem kaprala, w tym też charakterze brałem udział w kampanii wrześniowej. Teraz to już obojętne. Potem — zostałem w kraju. Cała grupa bliższych kolegów zastanawiała się nad wyjściem do naszego wojska, zagranicę, do Francji i zrealizowała ten zamiar. Byłem też za tym, ale nie umiałem pokonać oporu, próśb, błagań rodziców. Zdawało im się, że nieodwołalnie mnie stracą, jeśli wyjdę. Nie zdawali sobie sprawy, że łatwiej — najmarniej w świecie — zczeznąć tu, w obozie. Nie uczestniczyłem w żadnej robocie podziemnej /mam na myśli jakąś planową i stałą aktywność/, bo my dwudziesto — dwudziestoparoletni wydawaliśmy się — sami sobie — całkiem do takiej akcji nieprzygotowani. Urodziliśmy się w Polsce wolnej, przywykliśmy do jawności życia w równej mierze, jak do codziennego ubierania się, jedzenia itd. Oczywiście, nie było bez tego, że się miewało w ręku pisemka, czytywało i oddało dalej komunikat, ale była to tylko sporadyczna, przypadkowa łączność ze światem podziemnym, żadna polityczna działalność.
Zostałem wzięty podczas jednej z ulicznych łapanek letnich r. 1940. W kilkadziesiąt godzin po złapaniu wywieziono nas do Oświęcimia. Niedługo przedtym ”uruchomiono” ten obóz.
Już w czasie siedzenia w warszawskich koszarach /w oczekiwaniu na wyjazd/ — a raczej: leżenia, bo kazano nem leżeć na podłodze, wstawać nie było wolno, tylko na rozkaz — dowiedziałem się, że ogromna większość aresztowanych byli to tak samo ludzie przygodni, przypadkowi, t. zw. ”szary człowiek” z ulicy, no, bo taka była ta metoda zgarniania. Właśnie dlatego, że byliśmy tą ”zbieraniną” warto chyba powiedzieć, że ”zbieranina” potrafiła się znakomicie zachować. Proszę sobie wyobrazić parę tysięcy osób wrzuconych do wielkiej hali, którym kazano położyć się i leżeć na podłodze, jeden przy drugim, bez ruchu. Gdy ktoś musiał wstać dla załatwienia swej potrzeby naturalnej, unosił się na łokciach, ostrożnie wysuwał rękę, w ten sposób powiadamiając wartownika, że prosi o pozwolenie przejścia do ubikacji. W pierwszej godzinie, gdy próśb było odrazu dużo, gdy ruchy były jeszcze mniej ostrożne i mniej wyuczone, ludzie z miejsca dostawali po palcach butem, bagnetem, gdy tylko byli blisko brzegu i dopiero po czasie pozwalano im wyjść. Na wzniesieniu, znajdującym się w końcu wielkiej hali, siedział żołnierz z karabinem maszynowym i w ciągu pierwszej godziny zabawiał się nastawianiem, kierowaniem karabinu na różne odcinki ludzkiej leżącej ciżby, przyczym stroił różne miny, to groźne, to ucieszne. Potym znudziło mu się i siedział już spokojnie. Ale bicie, uderzenia w twarz, kopniaki trwały stale, gdyż przechadzający się dokoła nas wartujący żołnierze niemieccy /była to, zdaje się, policja/, uważali to widocznie za niezbędną czynność wychowawczą. I jakże zachowywali się ludzie, Polacy?... Zupełnie spokojnie!! Nawet w najcięższym okresie pierwszych kilku godzin, kiedy jeszcze warta nie ułożyła sobie żadnego porządku postępowania z tą masą aresztowanych, nie słyszałem ani jednego płaczu, ani jednej poniżającej prośby, żadnego skamlania, nie widziałem żadnego płaszczenia się. Była prawie cisza, bardzo ponura — odczuwało się ogromne ludzkie przygnębienie, byliśmy przygotowani na najgorsze, bo czegoż mogliśmy się spodziewać? Oczywiście fragmenty przyciszonych rozmów, jakie doszły moich uszu, brzmiały tragicznie: ludzie chcieli żyć, mieli w domu żony, małe dzieci, starych rodziców... Ale szept tragiczny i ponury, skłopotane westchnienia, zaciśnięte koło twarzy dłonie — i to było wszystko, cały wyraz zewnętrzny. Zwracanie się do Niemców — owszem było: jednostkowe — z prośbą o wyjaśnienie, o sprawdzenie dokumentów. W pobliżu leżał jakiś oficer, zwolniony z oflagu wskutek ciężkiego inwalidztwa: miał częściowy bezwład nóg. Zgarnęli go z jakiegoś mieszkania czy lokalu, nie bacząc na urzędowe niemieckie świadectwo zwolnienia; sądził jednak — tak mówił do nas — że przecież musi to być dla nich miarodajne. Kilka razy, uprzednio prosząc o pozwolenie wstania, usiłował przedstawić to swoje świadectwo warcie, a choć za każdym razem dostawał po głowie lub po ręku i nic nie wskórał, ponawiał swoją prośbę. Być może, że na tę masę ludzi działał widok karabinu maszynowego i groźba natychmiastowej śmierci /choć spodziewaliśmy się jej wszyscy/; może lęk przed biciem — ale faktem jest, że nie miały miejsca żadne zbiorowe wołania czy błagania o litość, jęki ani szlochy. Uczucie beznadziejności, jakie musiało opanować wszystkich w tych warunkach, wyładowywało się w skąpych, powściągliwych, ponurych słowach: ”No, to już po nas!.. Jak już tak, to nikt nas stąd nie wydobędzie!... Trzeba ginąć”... itp.
Ale to przecież było pierwsze, krótkie kilkadziesiąt godzin!
Oświęcim. Tak trudno jest słowami — leżąc w ciepłym łóżku! — dać pojęcie o tym, czym jest Oświęcim. Pocieszam się, że przecie wyżyje jeszcze i wyjdzie część oświęcimiaków, silniejszych ode mnie i takich, którzy potrafią lepiej wykonać ten nasz obowiązek: odtworzenia dla Polski, dla przyszłych naszych pokoleń, dla polskich dzieci — tego miejsca bezprzykładnego polskiego męczeństwa. Więc moje pisanie — to dopiero początek...
Tak właśnie z góry rozgrzeszam siebie, jeśli nie potrafię oddać tu całej grozy Oświęcimia. Jestem zbyt wymęczony... Wysiedziałem tam jedenaście miesięcy...
Pierwsze wrażenie: wjazd do obozu. Pociąg, którym jechaliśmy, podjechał wprost do obozu. /Potym, w innych wypadkach, pociągi zatrzymywały się niekiedy o 2–3 kilometry od tego miejsca i dalej pędzono więźniów na piechotę/. Nasz pociąg stał dłużej w Skierniewicach i tam kilku więźniów probowało uciec. Wszystkich zabito, ale trupy wciągnięto do wagonu i potem pierwsze wyrzucono na teren obozu. Ci więc otwierali niejako nasz wstęp. Nas, żywych, wypędzano, wyrzucano z wagonów i towarzyszył temu dziki wrzask straży obozowej i naszej eskorty. Starych ludzi, chorych, niedołężnych, bo i takich nie brakło, poganiano kopniakami; gdy zaś nie dość szybko zwijali się, szczuto psami.
Ustawieni w szeregi musieliśmy stać na placu w ciągu 6-ciu godzin bez ruchu, oczekując na przyjęcie nas do obozu. SS-mani spacerowali wkoło nas, wyrywali z szeregów twarze, które się im nie podobały, zrzucali binokle z nosów, kopali nogami, tłukli kijem i gumą... Było nas na placu przybyłych około 2 tysięcy...
Podczas tych godzin, ciągnących się w nieskończoność, działy się różne rzeczy. Miał do nas przemówienie komendant obozu: ostre, chłoszczące, nienawistne. Tłomaczono nam je. A więc — że zawiniliśmy, nie jesteśmy wychowani dla zbiorowości, — tu dopiero przejdziemy należyte przeszkolenie. Uświadomił nas, że dalszy nasz los zależy tylko od nas samych. Obowiązuje bezwzględna karność, ślepe posłuszeństwo, pracowitość, uczciwość, porządek, czystość. Najdrobniejsze uchybienie nie będzie tolerowane, zapoznamy się z karami, na jakie sobie zasłużymy. To mniej więcej była treść przemówienia komendanta. Pozatym straż obozowa zabawiała się, jak umiała, zależnie od usposobienia i temperamentu: więc strzelali dla postrachu w powietrze, wywoływali z szeregów Żydów i jeśli który się wysunął — pastwili się nad nim; udzielali też szczególnej uwagi księżom, nakazując im robić błazeńskie przysiady, tańczyć, ubierać dziwaczne papierowe czapy itp. Strzeliła też straż kilka razy do starych więźniów, którzy zbliżali się do nas i prosili nas o chleb. Jednego z tych więźniów złapali i przed naszym frontem — gwoli pouczenia nas — dali mu 50 bykowców.
Dopiero po wyczerpaniu tych wszystkich pomysłów, nastąpiło wreszcie właściwe przyjęcie do obozu: rejestracja, oddawanie własnych rzeczy, strzyżenie włosów na głowie i całym ciele, prysznic i przebranie się w obozową bieliznę i odzież.
W tej drodze do obozu, w sposobie traktowania nas bezbronnych ludzi, w konsekwentnym, bestialskim sadyzmie Niemców — znajduje pełen wyraz ta głębia moralnego upadku, do jakiej doprowadził ten naród duch prusko-hitlerowski. Od wielu dziesiątek lat przecie — a ostatnie lata z pianą na ustach, w jakimś opętańczym szale wmawiano w tych Niemców, że są pierwszym narodem świata, że od ich szczęścia i dobrobytu zależy przyszłość całego świata, że muszą nad tym światem zapanować, że żaden inny naród nie może się do nich równać, że — dążąc do potęgi — mają prawo kroczyć po zgliszczach miast, po trupach ludności innych krajów... Wiemy, że nie Hitler tylko Bismarck pierwszy wpajał to w świadomość niemieckiego narodu. Nie żaden podoficer, tylko wielki filozof niemiecki Fichte wołał na swych odczytach: ”Jeśli Niemcy nie będą wolne i potężne, zginie świat, bo przyszłość świata od nas zależy!” No, ale Hitlerowi trzeba pozostawić pełnię zasługi /czytaj: zbrodni./ zupełnego złamania kośca moralnego w najszerszych kołach Niemców, kompletnego zdruzgotania wszelkich hamulców moralnych, najdzikszego, cynicznego wyzwolenia zbrodniczych, zwierzęcych, sadystycznych instynktów... Nie mam tu na myśli Gestapo i SS, które można było rekrutować pośród kryminalistów, zbójów, złodziei i złoczyńców i zresztą — instytucje te podobno zasłużyły sobie na skrajną nienawiść swych własnych rodaków!... Ale czym innym, jak zupełnym zdziczeniem, zezwierzęceniem da się wytłumaczyć fakt, że pierwszy lepszy w mundur odziany Niemiec, żołnierz, policjant czy kolejarz okazuje się zdolnym do tratowania butami, zatłukiwania na śmierć bezbronnych ludzi, często kobiet, starych kobiet, dzieci... za potrącenie na ulicy, odwrócenie się, nie dość skwapliwą odpowiedź itp.? Nasi polscy sympatycy totalizmu /przed wojną/ nieraz zachwycali się hitlerowskim dorobkiem wychowawczym! Może teraz rzeczywistość ponurej okupacji z tą całą gangreną, jaka się w Niemczech ujawnia, otworzyła oczy tym zaślepionym ludziom!...
Sama nazwa internowanych — ”Schutzhäftling” — oznacza, że są to ludzie pozbawieni wolności w trybie ochronnym, zapobiegawczym, izolowani, by nie popełnili przestępstw! Większości nie tylko nie udowodniono popełnionego przestępstwa, ale ze sposobów aresztowania wynika, że większość nie bywa ani przesłuchiwana, ani badana. Wśród internowanych przeważa wiek ”męski” — pomiędzy 25 a 45 laty, ale nie brak starców ponad lat 60 i chłopców nieletnich.
Dla tych ostatnich /niżej 18-tu lat/ jest odrębny blok i mają tam oni podobno nieco odmienne, lepsze warunki: parę godzin ”nauki” czy też szkolenia w duchu hitlerowskim, nauczanie języka niemieckiego, mniej pracy i niema bardzo ciężkiej, zato zamęczają ”gimnastyką”. Początkowo obiecywano im po krótkim pobycie w obozie wyjazd do Rzeszy, do fabryk i gospodarstw, później o tym zamilkło. Zresztą o bloku młodocianych brak szczegółów i brak wszelkiego z nimi kontaktu.
Najstraszniejszy jest okres ”rekrucki”, czyli t. zw. kwarantanna. Bo w tym okresie obozowa straż ”przysposabia” nas do obozowego życia, przyucza do naszych obowiązków i do swych wymagań; my zaś — jeszcze nic nie wiemy, nie umiemy poruszać się w ramach tego ”ładu”, nie potrafimy przewidzieć nic, zapobiec ani się zabezpieczyć. Jesteśmy w tym okresie tak straszliwie bezradni, bo brak nam tego obozowego doświadczenia, które później — choć życie nie przestaje być męką — pozwala jednak na jakie takie ”ochronne” przystosowanie, na wymijanie się z niektórymi przynajmniej konfliktami, starciami, pewną ilością ciosów — a więc jednak cokolwiek nas oszczędza. Pozatym w okresie kwarantanny świeżość doznawanych wrażeń jest tak straszliwa, wrażenia te zaś są tak nieludzkie, że się prawie nie wychodzi ze stanu oszołomienia, pół-przytomności. No i twarze! twarze internowanych, współtowarzyszy! Po miesiącach oko się już przyzwyczai; innych twarzy się nie widzi; dużo umyka już szczegółów naszej uwadze. Ale w pierwszych dniach! Te oczy, oczy więźniów! Zamagazynowano w nich cierpienie: codzienne, nieprzerwane, niewygasające. U niektórych — spłoszenie, lęk, niby jakaś ciągła drgawka: to słabi, mniej odporni. U innych — prócz cierpienia — zaciętość: wytrzymać, nie dać się. Ale każda twarz jest napiętnowana; taka, jakiej się w życiu nie spotyka. Inne ludzkie twarze. A do siebie — podobne! W pierwszych tygodniach, ja naprzykład, nie umiałem rozróżniać, rozpoznawać ludzi. Mieszali mi się ze sobą, jakoś łączyli, zdawali się bezosobowi. Nawet Jacka, z którym dzieliłem siennik i bardzo się zaprzyjaźniłem, potrafiłem po dwu tygodniach jeszcze zagabnąć niby kogo innego, obcego. Zdarzyło się tak raz i dwa, aż za trzecim razem — było to podczas wydawania obiadu — Jacek przytrzymał mnie za przegub ręki i powiedział ostro: ”Ty! żebyś uważał na siebie brachu!... Nie chcesz być fijoł? Bo z tym twoim myleniem ludzi, to nie dobrze!... To nerwy, bierz się w garść!” Ale Jacek, to był bardzo mocny chłopak, odporna, zdrowa natura. Nie żyje już dawno, zabili go. — Zginął mniej więcej w kwartał po moim /i własnym/ przybyciu.
Powracam do okresu kwarantanny. Bicie! mój Boże! Bicie nieustające, w każdej chwili, powszechne, wszystkich i każdego. To oczywiście było najstraszniejsze, nowe, dzikie. I potem w dalszych miesiącach, bicie nie znikało ani na jeden dzień. Biła straż niemiecka, bili ”capowie” i Niemcy i nie-Niemcy, bijali, ciężko bijali, starsi sztub i bloków, o wstydzie, czasem — Polacy. Ale po pewnym czasie każdy z nas potrafił już rozpoznać się w pewnych sekretach, odmianach, prawach tego bestialskiego obtłukiwania ludzi. Rozpoznawaliśmy i znaliśmy już bijących. Wiedzieliśmy, który z nich jak bije, — trzeba powiedzieć — jak lubi bić; kiedy bije, z jakiego powodu, w jakich okolicznościach itp. Bicie więźniów układało się już jakby w jakieś ramy; coś bywało do przewidzenia, jeśli nie zdarzyły się nowe, nieprzewidziane okoliczności. Podczas gdy w okresie rekruckim wszystko to razem zlewało się w jakąś potworną ciągłość bicia, chlastania po policzkach, kopania butami i czułem się bity bodaj wtedy też, kiedy mój policzek nie został jednak zaczepiony... Bity, bo tuż-obok mnie, albo przez jednego — chlastano kogoś po twarzy... Bity, bo każdej sekundy mogło mnie to spotkać i w istocie często spotykało... Zdawało mi się nawet, że wpadam pod tym względem w histerję i spytałem Jacka — /dla samej kontroli/ — czy w nim aby też się tak odzywa to bicie innych, obok, w naszej obecności. Nawiązując do jego uwag, powiedziałem, że nie chciałbym tu zwarjować. Rozmawialiśmy późno wieczorem, w tych skąpych krótkich chwilach, kiedy mogliśmy być sami: po zamknięciu nas na noc. Większość naszych kolegów spała już kamiennym snem.
Jacek usiadł na sienniku, temat ten go poruszył.
”Nie, to nie fijoł” — odparł żywo. ”To coś takiego jest. Ja naprzykład, jak wczoraj temu starszemu tak nawalili po twarzy, z obydwuch stron, po kilka razy, — to wiesz, co czułem? Tak jakoś musiałem zacisnąć szczęki, że potem, czuję: nie mogę rozewrzeć! Jakiś skurcz! I tak jakby lodem, mrozem mi to zwarło!... A przecie, biedak stary daleko stał od nas i nie widać było, żeby Niemiec chciał dalej po wszystkich nas iść!... To więc było właśnie to, co ty mówisz!” Rozmawiałem też potem z innymi kolegami o okresie ”rekruckim”; ogólny pogląd na szczególną udrękę tego okresu streszczał się zawsze do tych samych myśli: ”Nic nie wiadomo i bez przerwy bicie!!”
Pozatym jeszcze inna dotkliwa udręka. W okresie kwarantanny nie chodzimy do pracy. A tymczasem — jest to właśnie okres, w którym się chce osiągnąć ”ułożenie” nas we właściwej obozowej formie. To też tu doznajemy w pełnym zakresie klasycznej męczarni obozów koncentracyjnych, t. zw. ćwiczeń gimnastycznych. /W innych okresach, gdy brak pracy, SS lubi stosować również gimnastyczne ćwiczenia./ Jest to rzecz niebywale męcząca i udręczająca, ze względu na liczbę tych ćwiczeń, mnogość godzin im oddawanych i tempo ruchów. Jest to więc niekończące się: ”padnij-powstań!”; t. zw. ”żabka” czyli skakanie w przysiadzie, taczanie się po ziemi, chodzenie w kółko itp. Oczywiście każdy ruch mniej zwinny i mniej zręczny powoduje bicie i katowanie.
Ludzie często umierali nocami. Właściwie było to zjawisko tak codzienne, że utarło się już stereotypowe pytanie SS-ów przy wejściu: ilu zmarłych?
Przecież w obozie umierało co dnia 10, 20 i więcej ludzi, nie licząc wypadków, gdy po karnych apelach na mrozie umierało w nocy i następnego dnia 40, 60 i więcej.
Wgłębiłem się już w szczegóły obozowego życia, zapominając, że trzeba naprzód dać pojęcie o tym, jak wygląda obóz w Oświęcimiu. Jest on wzorowany na dawniejszych, wielkich niemieckich obozach koncentracyjnych, jakkolwiek budynki nie były tu specjalnie budowane, tylko wykorzystano koszary wojskowe /dawne austriackie/, składające się z kilku murowanych piętrowych budynków. Rozległy teren ogrodzono wysokimi ogrodzeniami z drutu kolczastego, nad którym przechodzi drut przewodzący prąd elektryczny o wysokim napięciu. Za ogrodzeniami wznoszą się drewniane wieżyczki z ustawionymi na nich karabinami maszynowymi i obsadą żołnierską. W nocy warta obowiązana jest do nieustannego czuwania nad terenem obozu i jego okolic za pomocą reflektorów świetlnych, ”macających” ziemię, celem udaremnienia wszelkiej próby ucieczki. W założeniu obóz musi stanowić całość w sobie zamkniętą. Prócz pomieszczeń dla internowanych, znajdują się tu mieszkania dla straży /SS-manów/, kancelarja, izba chorych, szpital, składy /magazyny/ gospodarcze, warsztaty naprawkarskie i budynek krematorium. W Oświęcimiu jest pozatym własny ogród warzywny i gospodarstwo rolne.
Mieszkania więźniów dzielą się na t. zw. bloki, każde piętro stanowi blok osobny. Każdy blok dzieli się na ”sztuby” /izby/. W barakach specjalnie budowanych jak w Niemczech, blok ma wspólne urządzenia umywalniane i klozety dla swoich sztub, sztuba zaś składa się też z dwuch pomieszczeń, sypialni i jadalni, względnie pokoju ”towarzyskiego”. W sypialniach są łóżka /w piętrowych kondygnacjach/, w jadalniach stoły i ławy oraz szafki na rzeczy więźniów /jedna na 3-ch/. To wszystko jednak nie stosuje się do Oświęcimia, gdzie mieszkamy w dawnych koszarach i bloki są pozbawione urządzeń umywalnianych; śpi się najczęściej na siennikach i niema żadnych szafek dla więźniów.
Niestety, nie mogę opisać wszystkiego jak należy, po porządku, tak jakbym chciał, żeby odtworzyć wiernie wszystkie szczegóły tego życia. Brak mi sił. Leżę w łóżku, żywią mnie, leczą, szpryca przez cały dzień w robocie: glukoza, strychnina czy kamfora — już nie rozróżniam, ale wiem, że gwałtownie pchają we mnie środki nasercowe. Ale z tego co słyszałem i wyrozumiałem, główną moją niedomogą z obozu jest — prócz wielkiego wyczerpania organizmu — stłuczona czy też uszkodzona przez uderzenie nerka. To powoduje bóle, słabość, rozstrój różnych czynności organizmu. I z tej strony, jak widać, zagraża mi największe niebezpieczeństwo. Stan mój uniemożliwia wydanie większego wysiłku, wysiłku systematycznego, ciągłego. Zabieram się do pisania, a tu słabość, ciemno w oczach, ołówek wysuwa się z ręki... Odkładam pisanie, zabiera mi to matka, pochylając się nade mną z troską, badając puls. No, dobrze, odpocznę, — będę spał. Później wzmocnię się, po obiedzie więcej napiszę. No i tak rwie mi się to pisanie przez cały dzień. Dlatego też, z konieczności, zapisy moje są nieco chaotyczne, tyle i tak opiszę, na ile będzie mnie stać...
Powracam jeszcze do spania, gdyż w nocy tają się różne udręki. To nie dotyczy już tylko okresu kwarantanny i w Oświęcimiu nie jest z nim związane, tylko zależy od stopnia przepełnienia obozu. Otóż przez rok bez mała, który tam wysiedziałem, zdaje się, w ciągu 5-ciu miesięcy tylko posiadałem swój siennik do własnego rozporządzenia. Jest to rzecz bardzo zasadnicza, bo w warunkach życia obozowego, wielkiego napięcia i niszczenia nerwów, samotność na wąskim choćby terenie posłania jest kardynalnym warunkiem wypoczynku. Kiedy zaś nawiozą dużo więźniów i następuje przepełnienie w sztubach /ponad 200 do 250 osób w sztubie/, wtedy sypiamy na sienniku we dwójkę. Dla ludzi bardzo nerwowych przez to samo sen bywa przekreślony lub też ucięty do kilku zaledwie godzin w ciągu nocy. Nie zaliczałem się bynajmniej przedtym do osobników szczególnie nerwowych, ale sam doświadczyłem ciężko tej udręki. Bo partner np. kręci się, nie może się ułożyć; albo znów inny chrapie tak przez sen, że niepodobna usnąć; inny znów ma szczególny sen: wybucha wciąż gadaniem, zrywa się, nagle siada. No i ściąga też koce, którymi się wspólnie na tym sienniku przykrywamy.
Jeszcze gorzej się robi wraz z chłodami, zimną jesienią, pluchą. Wszyscy niemal w pierwszym dniu chłodu przeziębiamy się. Bo aż do mrozów prawie jesteśmy boso i w drelichach, a nawet później, gdy zezwalano na dosyłanie ciepłych rzeczy, na zachowanie własnego obuwia, mało kto miał możność zabezpieczyć się od zaziębienia, przemarznięcia i chorób. Otóż powszechną, nagminną chorobą były rozstroje pęcherza i żołądka. Niezależnie od choroby wielka ilość płynów w pożywieniu i częste dawanie ziółek o własności moczopędnej na kolacje, powodują niezwykłe ożywienie pracy pęcherza. Nocny ruch z sienników, między siennikami, do ubikacji — to były istne pielgrzymki, trwające właściwie przez całą noc. Jeśli twój partner potrzebował wstawać w nocy, budziłeś się. Nawet nie mogłeś kląć, bo cóż miał biedak począć? Zresztą gorzej było, jeśli który nie wstawał, a miał pęcherz tak zaziębiony czy chory, że nie kontrolował już oddawania moczu, potrafił nie budząc się nawet, jak małe dziecko, zalewać wspólny siennik. Na tym tle w każdej sztubie bywały najostrzejsze wymyślania, kłótnie, bójki, bo niezawsze przecie poszkodowany partner rozumiał, że taka przykrość jest wynikiem choroby. Ja to rozumiałem, ale gdy mi się zdarzyło kilkanaście razy doświadczyć tego osobiście, przyznaję, że zaciskałem zęby z nierozumnej wściekłości, odczuwanej mimo wszystko do tego biednego człowieka. A sen już w każdymbądź razie był stracony, bo trzeba było jakoś manipulować nieszczęsnym siennikiem, obracać go itp. A pozatym człowiek przewidywał już poranne następstwa tego faktu, gdy podczas sprzątania sienników wpadnie na to kontrola; trzeba było przemyśliwać sposoby zabezpieczania siebie i nieszczęśliwca od bicia i kary za mokry siennik... Ktoś na wolności, nie znający obozu może sobie myśleć, że to są przecie drobnostki. Ale my tam, w obozie wiemy, że wraz z nastaniem chłodów, gdy jeszcze nadomiar złego przyjdzie natłok ludzki i wypadnie z kim ”dzielić łoże”, te ”drobnostki” wyrastają do rozmiarów dotkliwej męczarni... Bo człowiek, zamęczony gorzej od najgorszego pociągowego zwierzęcia, potrzebuje koniecznie, jak każde zwierzę, choć kilku godzin zapomnienia i odpoczynku we śnie.
Należy teraz powiedzieć parę słów o naszym rozkładzie dnia w obozie. Wstaje się rozmaicie: latem bardzo wcześnie, o godz. 4-ej już budzą. W zimie — około 6-ej. Zaraz po wstaniu trzeba sprzątnąć posłanie, dyżurni sprzątają izbę, reszta idzie się myć, potym ubiera i dostajemy śniadanie. Kawę przynoszą do bloków z kuchni w kotłach. Po śniadaniu /a więc między 5-tą a 7-mą, zależnie od pory roku/ — zbiórka przed blokiem, wymarsz na plac apelu, apel /trwający zasadniczo pół godziny/. Po apelu, formowanie kolumn roboczych, wymarsz do pracy /przygrywa nam do tego orkiestra, złożona z więźniów!/, która trwa od godz.7–8 do 11–12. Powrót na obiad, przed obiadem apel /pół godz./ znów praca od 13–17–18; w zimie praca trwa około 8–9 godzin, w lecie 9–10 g. dziennie. Powrót do obozu, apel /pół godz./, kolacja i spanie. W lecie musimy iść spać o godzinie 20.30, w zimie wcześniej — o 19.45.
Schorzenia internowanych są bardzo różne. W związku z ogromną ilością wszy powstają choroby skórne, jak nprz. wszawica. Bardzo rozpowszechniona i bardzo udzielająca się jest świerzba, wrzody, ropnie, wywiązują się flegmony na tle osłabienia organizmu i zanieczyszczenia nawet małych ran. Niesłychanie rozpowszechniona jest biegunka i to biegunka krwawa, a zwłaszcza latem: powoduje ją zła woda do picia i wyjadanie brudnych obierzyn od kartofli. Częsty też jest szczególny rodzaj biegunki na tle nerwowym: sprawia to, że żołądek nie potrafi utrzymać pokarmu ponad kilka minut. Nagminnie też szerzą się w obozie choroby, wynikające z przeziębienia /skutek wystawania na apelach, mycia się bez koszuli na dworze, lichej odzieży/ i wszelkie choroby płucne. Zwłaszcza młodych dziesiątkuje gruźlica. Chorują też i na tyfus plamisty. Prócz wrzodów, wynikających ze złej przemiany materji, rozpowszechnione są liczne owrzodzenia na skutek ran od bicia, wrzody na głowie, pozbawionej często nakrycia, no i bardzo też liczne bywają w zimie odmrożenia. Ponieważ w Oświęcimiu, jak wogóle w obozie, jest lekarz, sanitarjusze, izba chorych, szpital — mogą też powstawać na tym tle złudzenia, /oczywiście tylko poza granicami obozu!/ Otóż trzeba to z naciskiem podkreślić, że żadna opieka lekarska tu nie istnieje. Wszystko jest tylko nikczemną komedją, urągającą ludzkiemu cierpieniu. Prawdopodobnie w pojęciu medycyny nieobozowej cały obóz potrzebował leczenia. Tymczasem pojemność wszystkich budynków szpitalnych była obliczona na liczbę maximum do 3.000 osób. Jeżeli więc porównać do ogólnej liczby w listopadzie-grudniu 1940-go roku, stanowiło to zaledwie około 30% całego stanu liczebnego więźniów.
Przedewszystkim bardzo trudno jest dostać się do lekarza, bo wszelkie ”władze” blokowe i szpitalne stoją z reguły temu na przeszkodzie. Wolno też udać się do lekarza dopiero wtedy, gdy się ma ponad 38 stopni gorączki. Nie stosują żadnych lekarstw, prócz aspiryny i środków opatrunkowych /bandaże papierowe/. Opatrunki robią sanitariusze, mianowani spośród więźniów; ulegają oni łatwo demoralizacji, lekceważąc chorych i rannych, wysługując się Niemcom i drżąc o swoje żebracze przywileje. Opatrują więc — we trzech lub czterech — w ciągu 1–2 godzin niekiedy do 500 więźniów, traktując ich przytym jak bydło. Oczywiście lekarz i jego pomocnicy — to już Polacy! — również maltretują więźniów. Trudno jest dostać się do izby chorych, gdzie zresztą brud i warunki życia analogiczne do ogólnych obozowych, tyle tylko, że nie zmuszają do ćwiczeń i pracy, nie zrywają do apelu. Ale jeśli chory, któremu nie uda się trafić do izby chorych, uzyska jednak zwolnienie od pracy /najłatwiejsze do uzyskania jest ”Bettruhe”, pozwolenie leżenia w łóżku, na sienniku/, — to wstawanie na apel obowiązuje go w dalszym ciągu, niezależnie od stanu zdrowia i pogody. — Najtrudniej jest trafić do szpitala, zajmującego cały blok, gdzie dopiero jest czysto.
Zdaje się, powszechną jest skarga wypuszczonych z obozu na głód, jakiego tam doświadczali. Wogóle na jedzenie. Można to tak ująć ogólnie, że młodzi bardzo głodują, a starsi — prawie wcale. Tam bardzo jaskrawo występuje, jak przy schyłku życia organizm ludzki potrzebuje już mało godzin snu i mało pożywienia. My zaś, młodzi, straszliwie głodujemy, umieramy tam z wyczerpania na skutek stałego niedojadania, no i potrzebujemy swoich 7-iu godzin snu. Jedzenie dostajemy w obozie 3 razy. Rano /zależnie od pory wstania, latem wcześniej, zimą później — o 5 lub 6-ej/ czarną zbożową kawę, czasem podsłodzoną i do tego wolno sobie zjeść część chleba, który wydają nam na cały dzień /300 gr. na osobę/; do obiadu, który jest w południe, zasadniczo chleba jeść nie wolno, a zresztą każdy musi zostawić sobie chleb do kolacji. Na obiad bywa zawsze zupa, lepsza lub gorsza. Taka więzienna, ale podobno nie gorsza np. od zupy z Pawiaka. Są tam różne jarzyny. Czasem brukiew, kapusta, fasola, zawsze kartofle, ale nie gęsto, po parę kartofli na więźnia. Czasem kasza. Okresami zupy te bywają lepsze, trochę tłustsze, lepiej okraszone. Ale zdarzają się długie okresy, w których zupy są tak ”chude” i jałowe, że menażka daje się opłukać do czysta zimną wodą. Na kolację około g. 7-ej do chleba otrzymujemy kawę, czasem znów zupę, bywają zaś takie tygodnie, że wydają nam raz — dwa razy w tygodniu po kostce margaryny lub po parę plasterków kiełbasy do chleba. Powiedziałem już, iż ilość płynów w pożywieniu jest duża. Istotnie rano i wieczorem po ¾ litra kawy, herbaty ziołowej, zupy lub kawy wieczornej; na obiad 1 litr zupy; daje to więc 2 i ½ litra dziennie a niekiedy można jeszcze otrzymać dolewkę. Żywienie więźniów okresowo polepsza się i pogarsza, w czasie mego pobytu było też kilka takich zmian. Czasami pogarszało się o tyle, że więźniowie wyjadali z pomyj obierki. Na wiosnę 1941 roku zwiększono nam dzienną rację chleba do 500 gr. na osobę — i do śniadania zaczęli wydawać — podobnie jak do kolacji — po trochę marmelady, margaryny lub t.p. Uwzględniając jednak wszelkie polepszenia, trzeba stwierdzić, że żywienie to jest niewystarczające, wskutek braku tłuszczów pozbawione własności odżywczych, powoduje wyczerpanie, złośliwą anemię, szkorbut.
Mówiąc o jedzeniu można jeszcze dodać, że czasem zaczynają nam dużo dawać kartofli w zupie, lub dużo brukwi, kapusty; zachodzi to wtedy, gdy się na składzie jakiś produkt żywnościowy psuje, gdy jest go jeszcze dużo i trzeba go prędzej skończyć. Kartofle w zupie bywają zasadniczo bez łupin, ale zdarzało się też, że otrzymywaliśmy je w łupinach. To już nie wiem, od czego zależy. Może czasem tych kartoflanych skrobaczy popędzą do innej pracy, nie zdążą oskrobać dostatecznej ilości kartofli i resztę kucharz wrzuci do kotła w łupinach, czy ma się tem przejmować? Zresztą łupiny, obierki kartoflane nie są tam u nas bynajmniej w pogardzie: z głodu, jak już wspomniałem, młodzież często wyjada obierki i podobne odpadki od obiadów na surowo, nadto wybierając je ze śmietnika. To chyba jest już dostatecznym świadectwem, jak strasznie głodują tam nasi młodzi chłopcy.
Dobrą ilustracją wygłodzenia internowanych może być i taki fakt. Jeden z ”Kapów” /widocznie człowiek przyzwoity/, wystarał się na własną rękę o dodatkowy kocioł kaszy i śmiejąc się, rozdzielał tę kaszę między swych podkomendnych. Gdy jednak dokoła kotła zaczął się tworzyć wielki tłok i tłoczący się ludzie nie utrafiali z podsuwaniem menażek, ”Kapo” jął, zaśmiewając się jeszcze lepiej, wyrzucać kaszę łyżką na głowy, ręce więźniów i wprost na ziemię... Okropnie przykry był widok ludzi, zlizujących tę kaszę z własnej odzieży lub zbierających ją też z ziemi, pomieszaną z piaskiem. Zrozumiałem, patrząc na to, że u wielu ludzi głód — a może nawet nie dosłowny głód, tylko niedosyt — wytwarza stany, w których przestają działać wszelkie hamulce: wstydu, godności, wreszcie wprost rozsądku.
Miarą wygłodzenia ogólnego może być i to, że powszechnym marzeniem i pragnieniem więźniów jest: najeść się!... Marzenie, oczywiście, nieosiągalne w obozie, realizacja zaś jego na wolności przyprawiła podobno niejednego z oświęcimiaków o dodatkową przewlekłą chorobę: wyposzczony i wygłodzony żołądek nie potrafi trawić normalnej, lepszej tłustszej strawy. Temat: jedzenie wypełnia też 90% wszystkich rozmów między więźniami w obozie.
Muszę jeszcze dodać, że zasadniczo zezwala się nam na dokupowanie sobie żywności w obozowej kantynie. Ale prawie nic żywnościowego niema w tej kantynie. Są zato inne rzeczy i proszę mnie nie posądzać o jakieś dowcipy czy żarty: wolno kupić sobie w kantynie puder, krem do twarzy i rąk, wodę kolońską i podobne przedmioty toaletowe.
Mycie. O tym trzeba napisać. Właściwie — poza letnim czasem — każdy z nas stara się wymigać od mycia. Gdyż myć się trzeba na dworze, przy pompie, przyczym obowiązkowo do pasa się obnażyć. Można sobie zaoszczędzić mycia, bo z natury rzeczy przy tej pompie jest wielki tłok, są tylko 2 pompy na obóz, a nikt specjalnie nie kontroluje, czy aby istotnie wszyscy się myją; wyskakuje się więc ”do połowy” na chwilę, pokręci i wraca do sztuby. Warto też dodać, że mydła nam nie wydają. Właściwie, gdy chodzi o ścisłość, to mydło wydawali bardzo rzadko i w ilości całkiem niewystarczającej: po 3–4 kawałki na dwadzieścia kilka osób.
Prócz chłodu wielu odstręcza od mycia kwestja wspólnych ręczników. Bo oczywiście tą drogą odrazu wcieramy sobie — i to najdokuczliwsze — choróbska. Przecie do Oświęcimia przychodzą i ludzie chorzy, z różnymi wysypkami, świerzbą, chorzy na oczy, jagliczni itp. Nie mówiąc już o zagruźliczonych. Względnie — inni zachorowują na miejscu — też poprzez ręcznik.
Czystość nasza, rzecz jasna, jest z miejsca nie równa, bo nie brak brudasów i na wolności i plagę obozu — wszy — niektórzy przynoszą na sobie z wolnego życia. Natomiast w warunkach obozowych wszy rozmnażają się znakomicie. Chyba żaden z internowanych w Oświęcimiu nie potrafi się od tego ustrzec, skoro mycie odbywa się jak pisałem, — kąpiel jest bardzo rzadka /raz na kilka tygodni/, zmiana bielizny również rzadka. Wszy obsiadają nas w nieprawdopodobnych ilościach; niektórzy koledzy zdobywali się na tyle humoru, że liczyli zabijane na sobie w ciągu dnia wszy: bywało tego kilkadziesiąt, niektórzy zaś naliczali niekiedy paręset... choć to się może wydawać nieprawdopodobne... Z czystością łączy się sprawa odzieży. Kiedyśmy zjechali na jesieni /wkrótce po założeniu obozu/, odebrano nam wszystko własne — i obuwie też — ubrano w letnie drelichy, pozostawiono boso. Potym, w zimie, po masowych zgonach, wydano drewniane trepy i częściowo zwrócono własne obuwie. Na wiosnę zaś r. 1941 zmieniło się pod tym względem: jeszcze w maju wolno było zachować obuwie. Początkowo odzież nasza składała się z koszuli i drelichowego garnituru: kurtki i spodni. Kalesonów nie mieliśmy. Dopiero w zimie, podczas wielkich mrozów, pozamieniano drelichy na cieplejsze, stare wojskowe odzienie. Części wydano nawet płaszcze. Okresowo pozwalano później na dosyłanie ciepłych rzeczy, ale to było trudne i mało kto to osiągnął; nie wszyscy otrzymali wysłane im rzeczy. — Trzeba zaznaczyć, że zasadniczo obozowy strój więźniów jest pasiasty /w celu utrudnienia ucieczki z obozu/. Letnie ubranie — w pasy granatowe i białe, zimowe — granatowe i szare. Z tegoż materiału są i czapki i płaszcze /o ile są/. Letnie ubrania są z drelichu /a służą często do listopada/, zimowe z materiału, przedstawiającego mieszaninę bawełny z pokrzywą, więc nie dającego ciepła. Bluzy obozowe są zrobione krojem piżamy. Okresowo, zwłaszcza w początku lub też gdy wielki natłok więźniów powodował brak ubrania, wydawano więźniom odzież dawną wojskową, nadto malowaną w czerwone i czarne pasy.
Odzienia te przechodzą z więźnia na więźnia, nie są wogóle wcale dopasowywane, zdarza się też, że z pobudek sadystycznych ludziom tęgim i rosłym dają spodnie sięgające do pół-łydki, kurtki, nie mogące się zapiąć itp. Wszystko to jest brudne, podarte, połatane.
Jednak największym umartwieniem więźniów gdy idzie o tę kwestję, jest sprawa obuwia. W okresach chodzenia boso nogi kaleczą się od ostrego szutru, jakim jest wysypany teren obozowy, często zdarzają się rany na nogach /od tyłu/ od kopnięć butem. Potym gdy wydają obuwie /drewniane lub skórkowe, dawne żołnierskie/ — bywa to również obuwie wcale niedopasowane, bardzo często ciasne, o przyszwach wpijających się w rany. Więźniowie zmuszeni do całodziennego chodzenia, ćwiczeń i pracy cierpią naogół dotkliwie z powodu obtarcia nóg, ran i bólu. Są ludzie, którzy całymi miesiącami nie nogą wygoić nóg, jakkolwiek wstając wcześniej od innych, pracowicie okładają ranki szmatkami, chroniąc je od bezpośredniego zetknięcia z butami. Oczywiście na złe gojenie ran wpływa złe żywienie. I tak w kółko!
Praca. Wiem, że bardzo ważne jest napisać porządnie o pracy internowanych, przy której i w związku z którą umarło i umiera tyle ludzi.
Nie trzeba tego tak rozumieć, że sama praca, jako taka, zabijała ludzi. Zwłaszcza dla ludzi zdrowych i przyzwyczajonych do fizycznego wysiłku — tak ciężkiej pracy w obozie nie było. Powiedziałem zresztą, że umierają ludzie przy pracy i w związku z pracą i to jest ścisłe, bo zabija nie sama praca, a praca w związku ze złym odżywianiem, przeziębianiem się i t. d. Właściwie w okresie kwarantanny, gdy nas jeszcze nie dopuszczają do żadnej pracy, wszyscy się do niej wyrywamy. Bo wydaje się, że skróci to nieograniczony czas pobytu w tej przeklętej kaźni, oderwie myśl, stworzy jakąś ulgę. Zwłaszcza silni, dobrze zbudowani, rozrośnięci mężczyźni, o wyrobionej muskulaturze, przyzwyczajeni do ciężkiej pracy fizycznej, upatrują w tej pracy sposób umożliwienia sobie przetrwania w obozie. Ale te oczekiwania i nadzieje zazwyczaj kończą się wielkim rozczarowaniem, gdyż praca — jak wszystko w obozie koncentracyjnym — najeżona jest najprzeróżniejszymi szykanami, udręczeniami i nieraz poprostu męczeństwem.
Właściwie zasadniczym przekleństwem tu jest, że praca nasza /niezależnie od rodzaju/ odbywa się pod kontrolą specjalnych dozorców, mianowanych spośród więźniów i noszących szczególny tytuł ”capo” /czytać: kapo, z włoska głowa/; tytuł ten przywędrował tu z niemieckich /a zapewne i włoskich/ obozów koncentracyjnych, bo zdaje się Włosi przodowali w tym ohydnym wynalazku. W mojej sztubie był człowiek, który przed Oświęcimem zdążył już być w jednym z niemieckich obozów koncentracyjnych, jego też opowiadaniom zawdzięczam pewną możność porównywania. Otóż w Oświęcimiu tak jak i w niemieckich obozach koncentracyjnych we właściwej Rzeszy urząd ”capo” obejmują zasadniczo Niemcy.
Tu muszę nadmienić, że w Oświęcimiu początkowo byliśmy sami chyba Polacy. Po pół roku mniej więcej przywieziono Niemców-więźniów i tych umieszczono w odrębnym bloku. Wśród nas zaś siadywali i dzielili nasz los t. zw. volksdeutsche, jeśli ich tu za jakie winy zesłano. Niemcy internowani nie wychodzili do pracy. Kolega, który znał obóz w Niemczech, opowiadał, że tam SS gnębiła Niemców nie mniej, jak Polaków. Tu u nas w Oświęcimiu — ze zrozumiałych względów — SS-mani nie mogli sobie na to pozwolić. W niemieckich obozach obowiązki starszyzny pełnią podobno często polityczni. W Oświęcimiu urząd capów powierzono przeważnie Niemcom-kryminalistom. Rozróżnia się to według koloru trójkątów, naszywanych na ubraniu więźniów. Polityczni i my wszyscy Polacy mamy czerwone trójkąty.
Godność zastępcy ”capo”, zwanego ”untercapo” /pod-kapo/ powierzono w Oświęcimiu Polakom. Taki ”untercapo” ma pod sobą 20 więźniów, podczas gdy ”capo” około 100. Wybierają oczywiście ludzi dobrze władających językiem niemieckim, a więc z natury rzeczy trafiali się tu Ślązacy. Stąd może pochodzić, że zwalniani z Oświęcimia często mówią o złym zachowaniu się więźniów ze Śląska, a raczej — niesłusznie uogólniają fakty jednostkowych podłych i niegodnych wyczynów Polaków tej dzielnicy. Przez dłuższy czas do Oświęcimia przywożono tylko Polaków ze Śląska i z t. zw. ”Generalnego Gubernatorstwa”. Z Pomorza i Poznania nie widać było ludzi, wysyłali ich wgłąb Rzeszy.
Jeżeli zaś chodzi o Ślązaków, to np. ja na jesieni r. 1940 zastałem na stanowiskach ”capo” /lub może zastępców/ ludzi ze Śląska, jak się zdaje, wybranych spośród więźniów kryminalnych z tej dzielnicy. Potem zaś mianowano już spośród ogółu więźniów, gdy się który wydał odpowiedni.
Trzeba zrozumieć, jaką tu rolę odgrywa znajomość niemieckiego języka. Ja sam po niemiecku prawie nic nie rozumiem, dopiero w Oświęcimiu nauczyłem się znaczenia kilkunastu, paru dziesiątków wciąż powtarzanych wyrazów. Mogę więc z własnego doświadczenia stwierdzić — i to się pokrywa z opinią wielu więźniów, w tym samym, co ja położeniu, — że nieznajomość tego języka dzieli nas odrazu jakby murem od naszych oprawców, od SS-manów. Zapewne, że łatwiej i prędzej — w złości — zatłuką na śmierć człowieka, który nie rozumie rozkazu, nie potrafi odpowiedzieć itp. Ale ileż rzeczy oszczędzone nam jest, gdy nie rozumiemy powodzi słów w tych wstrętnych gardłowych wrzaskach; w iluż wypadkach — gdy musi iść ten znający język — my, masa pozbawiona tej znajomości, pozostajemy na miejscu. Natomiast Ślązacy lub też wogóle ludzie z zachodnich dzielnic, poprzez sam fakt mówienia po niemiecku, odrazu wyodrębniają się jakby z tłumu, uzyskują bezpośredni dostęp do władz i choćby byli najprzyzwoitszymi Polakami — stają się jakimś ogniwem pośredniczącym między niemiecką władzą obozową a nami, polakami, więźniami. To samo co do ”capów” stosuje się również do więźniów mianowanych ”starszymi” sztub i bloków, dalej — pisarzami lub sekretarzami bloków. Oczywiście zawsze są to tylko ludzie dobrze mówiący po niemiecku.
Podobnie jak unter-capowie starszyzna sztub i bloków otrzymuje z rąk Niemców swój ”urząd”, swoje funkcje. Muszą się wykazać należytą sprawnością, gdyż sami są więźniami i każdy z nich, gdy się nie podoba SS-manowi, otrzymuje nie gorzej od nas w twarz, kopniaka butem; może podlegać każdej karze: chłosty, ”słupka” itp. więc boi się, unika, wysługuje cię władzy. Pozatym z tytułu ”starszeństwa” i ”capowstwa” mają ci ludzie pewne przywileje, np. dowolna porcja zupy, chleba, lepsze posłanie, bo ja wiem, co jeszcze bywa? I to jest też nie do pogardzenia. Nie brak też zapewne i takich obliczeń, że jeśli się dobrze zasłuży, może uzyskać łatwiej zwolnienie. To są te wszystkie okoliczności, które sprawiają, że starszyzna z więźniów i capowie szybko się demoralizują. Więc: męczą więźniów wymaganiami nadmiernego wysiłku; biją; wnoszą niekiedy sami o przedstawienie więźnia do kary ”protokularnej”. /O karach w lepszej chwili będę pisał szczegółowo./
Rodzaje pracy są różne. Najlżejsza i najbardziej pożądana jest praca w kuchni. Obieranie kartofli, zmywanie kuchennych naczyń. Swoje manażki i kubki więźniowie sami zmywają. Osobiście nie pracowałem w kuchni. Nie upiekło mi się. To zależy od przypadku! Za czas mego pobytu tam jeden więzień od początku do końca trwał przy tej pracy. Inni — zmieniali się. Wszyscy oczywiście tę pracę raczej chwalili. Praca w ciepłym pomieszczeniu, w dużej mierze siedząca. Od wielu ”kartoflarzy” słyszałem, że i capowie kuchenni naogół bywali znośni. Jeden tak mi to tłumaczył: ”Wiesz? W cieple, — to żarcie sobie paruje! — a chce, to w każdej chwili coś wsunie — to jemu i na złość się nie zbiera!” — Dobre to jest wyjaśnienie.
Inne prace — niekoniecznie wszystkie ciężkie, ale też często zabijające swą bezmyślnością. Zresztą poganianie, ciągłe bicie, śrubowanie wysiłku, nastawianie capów na tresowanie więźniów, na obrzydzenie im życia — wszystko to sprawia, że właściwie każda praca jest nieznośna. Zwłaszcza, że do pracy wyganiają nas w każdą pogodę: deszcze, śnieg, chłód.
Najcięższe, oczywiście, są prace budowlane, zresztą sprowadzające się dla nas raczej do gromadzenia, ściągania, noszenia materiałów budowlanych dla zamierzonej w okolicy niemieckiej fabryki lub innych budynków. Materiały budowlane są ciężkie i bez żadnej miary bywają ładowane na człowieka. Warto tu nadmienić, że jeśli praca ta wypadnie więźniom, będącym w kompanji karnej, muszą ją nadto wykonywać biegiem. A — wogóle — poganianie tempa przy tej lub innej pracy, zależy przecież od widzimisię, humoru, temperamentu itp. dozorcy. Tu naprawdę nieszczęśliwi są i gęsto składają swe życie w ofierze ludzie słabsi, starsi, a również ci zgoła nie przyzwyczajeni do żadnej fizycznej pracy. Niezręczność, niesprawność fizyczna biednych naszych uczonych, profesorów, księży, adwokatów — wyprawia ich w obozie o niesłychane codzienne męczeństwo. Bo u młodych zwierzaków niemieckich, którym cały intelekt wegnano w mięśnie nóg i rąk — każdy niezręczny, niezaradny ruch więźnia, każde potknięcie budzi nieopisany szał wściekłości. Bardzo często zabijają w takim wypadku na miejscu lub też stłuką tak, że człowiek musi w najkrótszym czasie życie zakończyć. Widziałem raz sam zdaleka, jak biegł z cegłami starszy, chudy, wysoki więzień, /zdaje się był to inżynier/; zresztą nie wyglądał wcale na niedołężnego. Ale zdarzyło mu się poślizgnąć w biegu i upadł, rozsypując cegły. SS-man dopadł z błyskawiczną szybkością leżącego i uderzeniem buta w skroń zabił go na miejscu. Takich wypadków zdarza się bez liku.
Do najcięższych prac należy też t. zw. wałowanie terenu. Do walca, za pomocą którego się to wykonywa, zaprzęgani są sprzodu więźniowie; na walcu przytwierdzony jest rodzaj siedzenia, na którym siedzi capo, dozorujący tej pracy. Teren obozu, podlegający wałowaniu, wysypany jest, jak już wspomniałem, bardzo ostrym żwirem, szutrem. Chodzi o ugniecenie tego szutru. Przy tej pracy więźniowie miewają nogi poranione i poobdzierane do krwi, a że nie dają ich leczyć, ani nawet porządnie umyć, u wielu wywiązywało się ropienie, gnicie i gangrena.
Capo zajmuje się przez cały czas tej bardzo forsownej pracy ludzkiej dzikim wrzaskiem i waleniem po więźniach bykowcem lub kijem. Przy tej pracy, z istoty swej wymagającej wielkiego wysiłku, pada i ginie bardzo wielu więźniów. Póki byli w obozie Żydzi /grupa ich, szczególnie dręczona, szybko wymierała i bodaj już teraz całkiem wymarła/, to używano Żydów do tej pracy, ale nie samych tylko Żydów, również — księży. Przy tej okazji nadmienię, że chcąc dokuczyć księżom, Niemcy lokowali ich w bloku razem z Żydami. Jak tam inni księża sobie radzili, to nie wiem, ale był w Oświęcimiu ksiądz Marian Morawski, który zasłynął w całym obozie jako ”święty”: tak wspaniałe, tak bohaterskie i zarazem tak głęboko chrześciańskie i ludzkie było jego zachowanie. Choć pracował on razem z Żydami przy wałowaniu drogi i dręczony był, poniewierany, bity, jak Żydzi, człowiek ten ani na chwilę nie utracił pogody ducha; z twarzy nie schodził mu łagodny uśmiech, miał dla każdego z towarzyszy niedoli słowa współczucia i otuchy. Wieczorami, w sztubie, zajmował się nieustannie najbardziej umęczonymi i udzielał im wszelkiej pociechy. Wpływ tego człowieka na więźniów był ogromny. Do końca życia też wytrwał w tej postawie. Oprawca zabił go podczas pracy uderzeniem zgóry w głowę.
Męczące — bo głupie i bezcelowe — były takie prace, jak np. wybieranie kamyków z drogi; przenoszenie kamieni z miejsca na miejsce; kopanie do niczego niepotrzebnych dołów, które bardzo często wkrótce kazali znów zakopywać. Rozumieliśmy, że nie idzie tu naprawdę o wykonanie jakiejś pracy, tylko o to, by zmuszać nas do całodziennego, zawsze niewspółmiernego do naszych sił i do żywienia wysiłku, by torturować przy tej sposobności i trzymać w stałym napięciu. Tymbardziej, że nawet ciężko chorzy musieli wychodzić do pracy. Sądzę, że nadzór nie gorzej od nas pojmował zupełną zbędność i bezcelowość niektórych wykonywanych w obozie prac. Ale to nie przeszkadzało: wymagać, dopingować, bić, karać.
Czasami nie było pracy do wykonywania. Wtedy ustępowali capowie a przejmowała nas grupa dozorców. Zaczynały się ćwiczenia ”gimnastyczne”, o których już pisałem. To bywało nieraz jeszcze cięższe do wytrzymania!
Capowie, poza całkowitą, nieograniczoną swobodą bicia więźniów, którą sobie przyswajali od chwili objęcia ”urzędu” — nie mieli prawa osobiście przedstawiać więźnia do t. zw. protokułu czyli kary protokularnej, regulaminowej, o charakterze i wysokości której decyduje komendant obozu. Ta sprawa musiała iść od capo do SS-mana i ten dopiero posuwał ją dalej. Jedynym przywilejem ciężko pracujących była zwiększona racja chleba /3 razy w tygodniu po 1 kg./
Przechodzę więc teraz do kwestji kar.
Ludzie, którzy nie bywali w obozach koncentracyjnych najczęściej łączą ze sobą sprawę kar z codziennym, powszechnym biciem i zatłukiwaniem więźniów. Otóż te rzeczy my odróżniamy i trzeba je rozróżniać. Kary, jakie wyznacza władza obozu za różne przewinienia, są wogóle ciężkie; niektóre — straszne; jedyna kara lekka — to jest pozbawienie wolnej niedzieli. Ta kara jest też marzeniem wszystkich więźniów.
Kara ciemnicy polega na zamknięciu w t. zw. bunkrze, maleńkiej pustej celi, o wodzie i odrobinie chleba. Ciepłą strawę dają do ciemnicy raz na kilka dni. Kara ta bywa jeszcze łączona z chłostą.
Kara polewania wodą. Stosowana bywa niezależnie od pory roku i może trwać od 15 min. do 1 i ½ godz. Więźnia w ubraniu polewa się wodą z gumowego węża. To się zwykle kończy zapaleniem płuc. Bicie wodą z hydrantu z małej odległości, gdy chodzi o twarz, powoduje nieraz uszkodzenia gałek ocznych; bicie wodą w pierś wstrzymuje działalność serca i w pewnych wypadkach powodować może śmierć na miejscu.
Bardzo ciężka jest kara ”słupka”, właściwie stara wojskowa kara austriacka, stosowna nie publicznie, na strychach budynków. Człowieka podwieszają za ręce, związane za plecami do słupka tak, by końce, czubki palców u nóg nie mogły się oprzeć o ziemię, ale jej zlekka dotykały; oprawcy rozsuwają przytym wiszącemu nogi; ból od wyłamywania rąk, ból stawów w ramionach, w rękach jest podobno straszliwy /ja nie miałem tej kary/; jest to tak bolesne, że silni mężczyźni podczas tej kary poprostu wyją i ryczą z bólu. Jednorazowa ”dawka” słupka nie może przewyższać godziny, ale skazują na 2 i 3 godziny ”na raty”, w różnych dniach! Lepiej, spokojniej znoszą tę torturę ludzie o silnej woli /choć nawet wątlejsi fizycznie/ albo też bardzo wierzący, których ten rodzaj męczeństwa zbliżać się zdaje do Chrystusa. Tak to sobie teraz rozumiem, przebiegając w myśli znane mi wypadki kary ”słupka”. Do kar ”regulaminowych”, wynikających z zapisania w ”protokule”, należy oczywiście również kara chłosty.
Na karę chłosty skazują naogół za przewinienia, uważane za największe; stosuje się tu publicznie karę chłosty, na placu, w obecności ustawionych w szeregi wszystkich internowanych... Skazują na 25, 50 i do 100 razów po 25 dziennie. Oczywiście 100 razów to jest pewna śmierć, ale mało kto z nas, wyczerpanych i wymęczonych, może wytrzymać ponad 50 razów i ostać się przy życiu, gdyż muszę zaznaczyć, że nie jest to byle jakie uderzenie, tylko walenie z ramienia, z całej siły. Tłuką kijami, bykowcem, rzadko gumą. SS-mani mają pod tym względem nienajgorszą orientację, gdyż wiedzą w jakim miejscu więcej boli.
Zdaje się, że wymieniłem najważniejsze z regulaminowych kar.
Doraźnie, bez przedstawienia do protokułu, w trybie ”szkolenia” internowanych, SS-mani stosują jeszcze różne procedery karne. Jest ich taka mnogość, że trudno to wyczerpać. Do ulubionych doraźnych kar należy t. zw. ”żabka”, skakanie w przysiadzie, stosowane pozatym i jako gimnastyka; każą tak skakać kwadrans, 20 minut! Starsi, ciężcy lub chorzy ludzie nie wytrzymują tej kary.
Ale muszę jeszcze powrócić do publicznej chłosty na placu, gdyż chciałbym, żeby ze słów moich można było choć w części wyobrazić sobie całą grozę i całą straszliwą zbrodnię takiej kary; chciałbym, żeby dzieci nasze w wolnej Polsce wychować w takiej do tych metod postępowania z ludźmi nienawiści, ażeby obóz koncentracyjny /Bereza!/ nie był już nigdy w Polsce do pomyślenia. Bo rzeczywiście jest to rzecz nad wszelki wyraz zbrodnicza i straszna. Za czas mego pobytu w Oświęcimiu musiałem — wraz z całym ogółem — asystować cztery razy przy chłoście publicznej skazanego za próbę ucieczki. Właśnie za to przewinienie najczęściej stosują tę karę. Nieszczęśliwiec złapany przy takiej próbie ucieczki zazwyczaj ma już wogóle dość życia: po pierwsze, wie, co go czeka, a po drugie — skoro się ważył na próbę ucieczki w tych warunkach — to już się właściwie ustawił między życiem a śmiercią. To też niektórzy ze złapanych miewali to szczęście, że ich na miejscu zastrzelono lub postrzelono śmiertelnie /myślę, że takich wypadków jest dużo, znacznie więcej, niż o tym wiemy/; inni — bywali odrazu przez rozwścieczoną straż zatłukiwani na śmierć. Innym znów — niekiedy — udawało się wyrwać z rąk straży, rzucić na druty i tak skończyć, gdyż w nocy i w razie alarmu drut bywa pod prądem. Jednak pozostawali jeszcze zawsze najwięksi pechowcy, którym nie udało się osiągnąć śmierci przed karą i ci musieli właśnie kończyć życie w paradzie, na placu, pod chłostą publiczną.
Wszystkim nam utkwiły te wypadki dobrze w pamięci. Szczególnie ostro pamiętam jeden. Był to młody jeszcze człowiek. Ustawiono go na placu na jakiejś prowizorycznie skleconej trybunie, na głowie miał kołpak błazeński, a za kołnierz wsadzono mu drąg z przytwierdzoną do tego tablicą i szatańskim napisem: ”Ich bin wieder da!” /Jestem znów tutaj!/. W ręce dano mu bęben i gdyśmy się już przyjrzeli nieszczęśliwemu na trybunie, oprowadzono go przed frontami wszystkich bloków, nakazując bębnić. Potem zaś zaprowadzono go spowrotem na to podniesienie i tam sześciu zbójów zatłukło bezbronnego człowieka na śmierć kijami.
W dniu tej właśnie kaźni było nas w Oświęcimiu prawie 12 tysięcy. Więc tyle ludzi stało w szeregach, bez ruchu, bez drgnienia; z oczami utkwionymi w naszego nieszczęsnego towarzysza, w ofiarę. Mówiłem potym o tej sprawie z wieloma ludźmi, o różnych poziomach wykształcenia, kultury, z różnych środowisk — reakcja była identyczna: ”Że musieliśmy stać! Patrzeć na to!... Zezwolić!...” Bo przecież każdy z nas zdawał sobie sprawę, że jest nas tyle tysięcy Polaków-więźniów i zaledwie kilkuset oprawców, licząc wszystko razem: SS, wojsko itd. Więc gdybyśmy się porwali?!... Ale oni mają karabiny maszynowe, wszelką broń, alarmy, telefony... Nie zostałby żaden z nas przy życiu! A jednak — a gdyby — może?... Gdybyśmy nie byli tak zaciśnięci w szereg, bez ruchu, bez drgnienia, prawie bez tchu?... Gdyby nas tak nie wy-tre-so-wa-no?... Gdyby się odważyć?!... Nie wiem, wielu tak wtedy myślało razem ze mną. Ale sądzę, że napewno kilka tysięcy. Albo jeśli nawet nie myślało świadomie, nie ważyło w mózgu tej alternatywy, to czuło całym jestestwem, wszystkim co w nas pozostawało z człowieka, że przeżywamy w tej chwili więcej, niż własną śmierć.
Teraz, kiedy już wiem, że muszę tu w domu umrzeć, widzę wyraźnie, jaka to będzie lekka sprawa w porównaniu z tym, co przeżywać musieliśmy wtedy na tym placu, no i wogóle w Oświęcimiu.
Samobójstwa w Oświęcimiu — wbrew temu, co tu mówią w Warszawie — są niewątpliwie rzadkie. Jednak jesteśmy, Polacy, bardzo odporni. Kolega, który znał inne obozy, opowiadał, że często popełniali samobójstwo w obozach i Czesi i Niemcy. W Oświęcimiu za mego pobytu było tylko parę wypadków rzucenia się przez więźniów na druty: było wiadomo, że straż w tym wypadku musi strzelać, bo może przypuszczać chęć ucieczki. W wypadkach, o których wiem, zamiar był samobójczy.
Do kar, zarządzonych zgóry przez władze obozu, należy szczególnie rozpowszechniona, bardzo dotkliwa dla nas kara: zbiorowych karnych apelów. Zwłaszcza w porze chłodów apele karne są niewątpliwie źródłem masowej, zaostrzonej śmiertelności. Taki apel w pierwszych miesiącach mego pobytu — 28 października, w dzień wyjątkowo wietrzny i zimny — kosztował życie 80-ciu więźniów. Część umarła tej samej nocy, reszta w odstępie doby, paru dni. Byliśmy bowiem jeszcze w letnich drelichach, wróciliśmy właśnie z pracy w południe i natychmiast zarządzono karny apel: jak mówili zawieruszył się gdzieś jeden więzień. Trzymano nas, zgrzanych od wysiłku przy pracy, głodnych, w ciągu 6-ciu godzin bez ruchu! To się stoi bez drgnienia, na mur, na baczność po wojskowemu. Za każdy najmniejszy dostrzeżony ruch — bicie, bicie, dzikie, wściekłe, nieludzkie. Bo przy okoliczności karnego apelu wszelkie władze bywają wściekłe, podminowane, no a władze mniejszego kalibru potrójnie starają się im wysługiwać.
Apele karne z wystawaniem na placu przez długie godziny są metodą stosowania t. zw. ”odpowiedzialności zbiorowej” za jednostkowe przewinienie. Więc, powiedzmy, w pewnym bloku znaleziono u jakiegoś więźnia tytoń /w bloku nie wolno palić/; blok ma karny apel. Nie wrócił ktoś z pracy: albo blok albo cały obóz ma karny apel, aż póki ten nie wróci. Czasem wrócić nie może, bo już umarł na atak serca lub zmarzł w jakimś rowie czy dole: Kiedy to zostanie ustalone, zwalniają z apelu. Ale raz było, że staliśmy 4 godziny z powodu ”zapodziania się”... nieboszczyka.
Podczas apelu częste są wypadki śmierci. Sam naliczyłem podczas kilku kolejnych apelów: 7, 9, 6, 11 zgonów ”w szeregu”. Pochodzi to stąd, że konających zmuszają do wychodzenia na apel: to znaczy zdrowi muszą ich podnosić i ustawić w szeregu, względnie położyć na ziemi. Jeśli zaś tu następuje agonia — nikomu nie wolno pomóc konającemu, pochylić się nad nim, unieść mu głowę... Dzięki tym przeżyciom oraz ze względu na liche odzienie i wielkie wyczerpanie więźniów, apele karne są wielką plagą internowanych, jakkolwiek inne kary mogą być bardziej bolesne i bardziej poniżające poczucie godności ludzkiej.
Trzeba jeszcze wspomnieć, że w obozie istnieje specjalna kompania karna, całkowicie izolowana. Gdy ktoś z więźniów z poza kompanii karnej zagada do karnych, zostaje sam do kompanii tej włączony. Kompania ta składa się z więźniów, którzy z przeznaczeniem do niej przybyli już do obozu: z reguły należą tu wszyscy księża i Żydzi. Reszta składa się z więźniów, którzy byli już trzykrotnie karani w obozie. Oczywiście, kompania ta zajmuje odrębny blok, a dozór sprawują więźniowie, którzy przeszli specjalny ”kurs” katowania. Tu w tej kompanii właśnie każdą pracę wykonywuje się biegiem. Nie mają w niedzielę wolnego popołudnia /cały obóz je ma/. Więźniowie z kompanii karnej oznaczani są czarnym kółkiem, naszytym pod numerem więźnia na bluzie i na nogawce spodni. Do tej kompanii wchodzą też /jeśli odrazu ich nie zabiją!/ ci, którzy probowali ucieczki lub też przyłapani byli na kontaktowaniu się z zamierzającymi ucieczkę; tych — dla ułatwienia pracy dozoru — oznacza się nadto czerwonym kółkiem.
Za ucieczkę więźnia /oczywiście za udaną/ rozstrzeliwano 10 osób z bloku, w kompanii karnej — 20. W związku z tymi faktami rozstrzeliwania za udaną ucieczkę przypomina mi się rzecz następująca: Jakoś wiosną r. 1941 udało się uciec więźniowi z naszego bloku. Niedawno w innym bloku zdarzył się taki sam fakt i wiedzieliśmy, że zaraz przyjdą do nas wybrać 10 osób na rozstrzelanie. Czekaliśmy. Istotnie, przyszli SS-mani i patrząc po naszych twarzach — zaczęli wywoływać ofiary. Gdy wywołano już trzech całkiem młodych ludzi, nagle z szeregu wystąpił staruszek i poprosił, by rozstrzelano go zamiast młodego człowieka /był to stary pedagog, zdaje się, że nawet emerytowany profesor jednego z naszych uniwersytetów/. Nie udało mi się dowiedzieć jego nazwiska, był zresztą niedługo w tym bloku. SS-man zgodził się, odliczył starca i dobrał sobie do niego 9 innych, dokładnie wybierając teraz kwiat męskiego wieku. Wyprowadzono ich, ale po krótkim czasie powrócili: komendant obozu miał ich z powodu wystąpienia profesora ułaskawić!! Wydawało się to wręcz nieprawdopodobne, ale przecież wypadki takiego ofiarowania się na śmierć za innego nie zdarzają się co dnia. Prawie uwierzyliśmy i cóż to była za radość!.. Ale po chwili wiedzieliśmy już, jak sobie poradził w tym extra-wypadku sadyzm niemiecki: ”ułaskawionych” wyprowadzono do bunkra. Otóż z tej dziesiątki po 3-ch dniach ciemnicy 7-miu powędrowało do krematorium, w tej liczbie oczywiście i bohaterski starzec. Więc komendant obozu zamienił im lżejszą, szybką śmierć od kuli na cięższą i straszliwszą — od tortur i głodu w ciemnicy.
Pisałem, że trzeba wyodrębnić od kar normalne bicie. Nie dlatego, by miało to być bicie niewinne; zatłukiwanie na śmierć przy tym ”normalnym” biciu jest na porządku dziennym. Ale dlatego, że jest to czynność leżąca w innej płaszczyźnie. Bo bicie dla Niemca z SS jest tym, czym była brzydka połajanka, wypominająca obelżywie matkę w carskim rosyjskim wojsku, podług opowiadań starszych ludzi. W obozie biją — nie można powiedzieć codziennie, tylko co chwila. Spoliczkowanie, cios szpicrutą lub gumą, kopnięcie butem w kostkę, kolano, rzucenie na ziemię i skopanie po ukochanych przez katów nerkach — to jest rzecz nagminna, powszechna. Biją przy każdej i często bez żadnej okazji, dla sportu, dla treningu, dla triumfu niemieckiego władztwa, rasy i kultury, gwoli poniżenia ”mało-wartościowej” rasy Polaków, gwoli nauczenia nas pokory, czci i posłuszeństwa dla władz niemieckich. Biją, jak pisałem, prócz wszystkich Niemców, t. j. straży obozowej, — również więźniowie mianowani przez Niemców ”starszymi”, a więc ”unter-capowie”, no i starsi sztub i bloków. Od tego bicia ”pozaregulaminowego” idą ludzie często do szpitala, częściej do grobu lub też wrócą do domu, jak np. ja ze zmiażdżoną nerką, bez której się nie da żyć. Odbijają nam przy biciu mięśnie od kości, przyczyniają uporczywych odśrodkowych wrzodów, wiecznie ropiejących ran itd. Często też biją w głowę. Nikt nie obliczy, jaki odsetek umiera wskutek tego bicia, ale napewno znaczny.
To bicie jest dlatego straszną plagą, że niema na nie rady. Jest nieodłączne od SS i od obozu. Musi się — podług nich — bić, bić stale, ciężko, nieustannie.
Ale gdy tak o tym piszę, to myślę, że nie to jest najważniejsze, że biją, tylko nad tym się trzeba zastanowić, co to się może dziać w Oświęcimiu z niektórymi naszymi ludźmi, iż ulegają tak paskudnej demoralizacji.
I tę właśnie kwestję — póki sił starczy — chciałbym poruszyć otwarcie.
Napisałem, że bije więźniarska starszyzna, a w Oświęcimiu — to Polacy. Dla przyczyn już wyżej wyłuszczonych — Polacy znający niemiecki język.
Rodzice nie mogą opanować, zatamować ruchu znajomych, związanego z moim powrotem. Zresztą w stosunku do licznych naszych krewnych, przyjaciół, bardzo bliskich i dawnych znajomych, nie byłoby to możliwe. Pewne restrykcje pod tym względem ustalił lekarz. Pozatym bardzo czujnym i inteligentnym regulatorem czasu, wizyt, treści rozmów itp. są sami rodzice, którzy rozpoznają się już świetnie w moich bardzo szczupłych fizycznych zapasach sił i w moim ciężkim nerwowym stanie. Zasadniczo też — od kiedy zacząłem pisać — uchylam się od opowiadania. Jednak coś nie coś, parę słów, odpowiedź na jakieś pytanie — tego nie sposób uniknąć. Muszę też zawsze wysłuchać dużo rzeczy na temat Oświęcimia.
Wobec niebywałego umiarkowania słów, jakimi tam wyrażamy nasze stany, jakże razi ten patos, ta przesada, z jaką tu — najlepsi zresztą ludzie — traktują tę całą kwestję. Te rozmowy uwydatniły mi, że muszę się postarać napisać o więźniach Oświęcimia, wyjaśnić o ile zdołam, kto to są ludzie tam zamknięci, jak mogą wyglądać i czego się po nich można spodziewać. Bo traktowanie nas wszystkich w czambuł jako bohaterów narodowych, wydźwiganie nas wszystkich na jakieś nadludzkie szczudła ofiarności, patriotyzmu, męstwa, charakteru itp. kłóci się z tą objektywną prawdą, że siedzą tam zwyczajni, bardzo nieszczęśliwi dziś ludzie; muszą trwać w potwornych warunkach, które w pewnych jednostkach wywołują reakcje bohaterskie, w innych — rozwijają najpodlejsze instynkty, w większości zaś wypadków — instynkt samozachowawczy podpowiada te lub inne sposoby przetrwania...
Wczoraj odwiedziła mnie narzeczona, miła, oddana dziewczyna, w oczach której zresztą, gdy teraz patrzy na mnie widzę tylko przerażenie. Ha! Miło to oglądać kościotrupa! Przyszła z nią jej matka.
I ta właśnie złożyła przy moim łóżku ręce, jak do modlitwy, łzy /niefalsyfikowane/ potoczyły się po /dobrze zakonserwowanych/ policzkach...
”Synu! Synu! Chyba to wiesz, że cała Polska, wszyscy, wszyscy patrzymy na was, jak na świętość... świętość... narodowych bohaterów... pierwszych męczenników chrześciaństwa!!!”
Byłem grzeczny, patrzyłem na Hankę, pocałowałem /niedoszłą/ teściową w rękę, milcząc. Ale grysik, który mi przyniosła matka, nie mógł przejść mi przez gardło.
Więc wracam do kwestji zachowania się obozowej starszyzny.
Trzeba zaznaczyć, że porządny Polak, oczywiście, nie kwapił się do obejmowania urzędu starszego sztuby. Jednak wiem, prócz wypadku, który sam przeżyłem, o innych jeszcze, gdzie starszy sztuby pozostawał przyzwoitym człowiekiem i Polakiem: oczywiście należeć do takiej sztuby to już przywilej, zwłaszcza, jeśli całość tak się przypadkowo dobrała, że nie było złodziei, donosicieli i tp. kanalii. W takich wypadkach starszy utrzymywał cały porządek bez żadnego bicia i współżycie bywało bardzo dobre.
Większość starszych — to oczywiście ludzie bez wartości, którym to stanowisko pozwala na wyżywanie się charakteru w sensie kryminalno-sadystycznym. Wśród Slązaków zaś jest sporo ludzi zniemczonych, których orjentacja ogólna została całkiem zachwiana.
Nie chciałbym być tak zrozumianym, że każdy starszy sztuby lub bloku, każdy ”capo” — bije. Napewno wielu może być wolnych od tego zarzutu. Nie wszyscy biją. Ale bija większość, bija nagminnie, bije też często taki, który w pierwszych miesiącach swego urzędowania nie bił. Jest to naszą wielką bolączką, że starszyzna obozu, wyłoniona spośród nas samych, przedstawia się jednak naogół bardzo nieszczególnie i w postępowaniu z więźniami wzoruje się na sposobach straży niemieckiej. Zresztą — i poza starszyzną — nie brak wypadków ześwinienia się, szpiclowania, donosicielstwa, złajdaczenia więźniów, nikczemnego wysługiwania się itp. Nie chcę pogrążać się w szczegóły takich wypadków, tylko chcę się postarać o pewne objektywne wyjaśnienie. Bardzo więc błędne jest mniemanie, któremu dała wyraz wczoraj owa dobra pani, że więźniowie Oświęcimia to stuprocentowi bohaterzy. Nic głupszego nad taki sąd! Skądże? Są to przygodni zgarniani z wsi i miast, ulic, kawiarń i mieszkań ludzie, zwyczajni ludzie, przeciętni ludzie, ”jak leci”. Bo Niemcy zastosowali u nas właśnie tę metodę masowego teroru, steroryzowania przeciętnego, ”szarego” człowieka. Obrali tę drogę po pierwsze dlatego, że pomimo największych wysiłków nie udało się im podobno dotrzeć do istotnie aktywnych politycznie, świadomych kół. Po drugie — w słusznym przekonaniu, że teroryzując masowo, byle kogo, przygodnych z ulicy ludzi, uderzą w środowiska mniej odporne, łatwiejsze do złamania — czy to w osobach więźniów czy też ich rodzin, że tym sposobem posieją wielką grozę, osiągną wielkie zastraszenie.
Oświęcim jest więc zbiorowiskiem przygodnych ludzi, wśród których, istotnie, polityczni, aktualni działacze polskiego podziemia stanowią zapewne ponad kilka procent. Skoro zaś większość to ludzie przygodni, którzy się ani przygotowywali ani sposobili do — powiedzmy wprost — męczeństwa, trudno się dziwić, może tu mieć miejsce znacznie większa ilość załamań, poślizgnięć, upadków moralnych itp. niż byłoby to w środowisku ludzi świadomie idących na akcję wraz z jej następstwami. Pozatym wśród łapanych do Oświęcimia ”jak leci” — musiano przecież zagarnąć w tym i różne notoryczne męty, opryszków, złodziei, rozmaitych bandyciaków, ludzi niedorozwiniętych moralnie, doszczętnie zepsutych przez poprzednie życie itd. Do Oświęcimia trafili też i różni pomagierzy Niemców, wspólnicy ich w łapówkach, finansowych interesach, jeśli ich chciano — po zużytkowaniu — skończyć; również i różni ”sypacze” zdrajcy, tchórze — po wyzyskaniu ich zeznań — bardzo często ”w nagrodę” otrzymywali Oświęcim.
Gdy sobie to wszystko uprzytomnimy, dużo rzeczy wyda nam się w innym świetle. Ja sam w Oświęcimiu inaczej osądzałem różne załamania i ześwinienia wśród naszych, niż je teraz sądzę. Teraz — oczywiście dlatego, że mogę tu myśleć! — mniej mnie to boli, oceniam to spokojniej. Chciałbym zostać dobrze zrozumianym. Chcę powiedzieć, że to, co zaczerpnięto z naszego narodu do Oświęcimia, napewno nie jest i nie może być żadną ”śmietanką”. Przeciwnie, czerpiąc, jak czerpali, musieli otrzymać przeciętny przekrój. Owszem, osiągnęli może tą metodą — okresowo — pewne zastraszenie, steroryzowanie. Okresowo i niezbyt wielkie. Ale nie osiągnęli żadnej decydującej zdobyczy. Bo i ten element — przygodnie zgarnięty — okazał się w swej większości dość tęgi, żeby potrafić się należycie zachować. Już zaakcentowałem, jak wyglądało zachowanie złapanych w koszarach warszawskich. To samo muszę z naciskiem powiedzieć o masie więźniów Oświęcimia. Donosiciele, szpicle, wysługusy — to są jednostki, może być takich kilku w każdym bloku, ale reszta?
Na ten temat rozmawiałam nieraz z moim przyjacielem. Był to, jak wspomniałem wiejski chłopak; miał za sobą niepełną szkołę powszechną, ale bardzo dużo życiowej inteligencji z przyrodzenia i skłonność do głębokich zastanowień. Miał przytym w sobie wielką pogodę, wielki zapas, prawdziwy skarb. Trzeba więc było go zabić, bo inaczej nie daliby mu rady: przetrzymałby.
Raz wieczorem zirytowałem się okropnie na pewnego przygłupka — synka kupieckiej rodziny, — który najspokojniej wywodził, że się spodziewa lada dzień zwolnienia, gdyż wie, że matka nie zaniedba żadnej drogi i tak sobie wyrozumował, że matka zwróci się o łaskę do samego kanclerza Hitlera! Był to typ głupi, mało rozwinięty, choć znający kilka języków; panicz, życie którego dotychczas streszczało się do kopania piłki i dancingu. Nie było też z kim mówić, ale tak się stało, że gadałem, nawymyślałem mu; wykopałem jego siennik jak najdalej od siebie; siedział sam, nadąsany, obrażony, zły.
”Poco czepiasz go?” spytał Jacek, układając się ze mną do snu na wspólnym sienniku. ”Ma taką mordę — no i wiesz, po szwabsku gada! Gotów na ciebie donieść!”
Nie posądzałem o to przygłupka, ale było mi to w tej chwili obojętne; kipiałem! Nawiązując do słów Jacka, począłem utyskiwać, że takie tu są typy, że każdy może donieść itd.
Wtedy Jacek zareplikował bardzo poważnie:
”Ty się zawsze przejmiesz małą rzeczą, a przez to ci wszystko się wykrzywi. Gdzie to widzisz, żeby nasi ludzie byli tacy źli? Tacy są... powszedni, szarzy, przeważnie skromni ludzie... Ale nie widziałem ani żeby który przed Niemcem klęknął, ani żeby w rękę pocałował, co?... Gdzie to widzisz!?... Na apelach stoimy, marzniemy, tyle potym umiera, a czy słyszysz przez te godziny jaki płacz, czy prośby, czy przymilanie?... Prawda, że nie pomogłoby, ale i nikt nie próbuje z takiej masy ludzi poniżyć się!... O, z tego widzisz, trzeba sądzić nasz naród!!!”
Często, często po śmierci Jacka przypominałem sobie te jego słowa, pełne głębokiej wiary i coraz bardziej musiałem uznawać ich słuszność.
Ale i sama śmierć Jacka, chłopaka ze wsi, była właśnie świadectwem tężyzny przeciętnego Polaka, o którą załamują się starania Niemców. Zasługuje też, by ją tu opisać, choć wtedy ból i żal po Jacku przesłonił mi wspaniałą wymowę jego śmierci.
Jacek był silnym, rosłym chłopcem i przydzielono go odrazu do robót budowlanych. Świetnie sobie radził z każdą pracą; spokojnie a sprawnie wykonywał wszystko, co do niego należało i ”capo” /zniemczony, paskudny Slązak, którego zesłano tu przez jakieś nieporozumienie/ był z niego wyraźnie zadowolony. Rzadko kiedy szturchnął Jacka, a jeśli SS. nie widzieli, to nawet lubił się nim nieraz wyręczyć. Slązak nałogowo pijał i trzymał sztamę z Niemcami, którzy od czasu do czasu, w niedzielę, użyczali mu tej możliwości. To też w poniedziałki ”capo” nie czuł się zdolny do żwawszej pracy ani bystrego nadzoru, wolał sobie przywarować gdzieś pod murkiem i drzemać. Gdy zaś jakie okoliczności stawały mu na przeszkodzie, wpadał w niesamowitą wściekłość i nieludzko tłukł więźniów. Wypadł właśnie taki ”niezdarzony”, zły poniedziałek. Dwaj więźniowie z trzecim Jackiem wychodzili do pracy, zaraz po apelu, z taczkami. ”Capo” przyczepił się bez żadnego powodu do towarzyszy Jacka, zaczął im wymyślać i spoliczkował ich. Jacek stał i czekał aż mu minie, patrzył przytym z podełba, jak zawsze, gdy kogoś potępiał. /Nie byłem obecny, szczegóły znam od jednego z więźniów/. Nagle ”capo” przyskoczył do Jacka z krzykiem: ”Co? nie podoba się?... Może sam chcesz?” i wyrżnął go w twarz. Jacek naogół spokojnie znosił bicie./ ”Jak już trafiło się im w ręce”, mawiał, ”wiadomo, że będą bić”/. Ale na pytanie powtórne: ”Podoba ci się?”, czy się zaciął, czy miał tego dnia dość — odpowiedział zawzięcie, głośno: ”Nie!!” Wtedy capo dał mu jeszcze kilka policzków, a że musiał sam się czuć głupio, bijąc tego spokojnego chłopca i doskonałego robotnika, — nagle jakby się urwał, zakręcił się na miejscu, rzucił jednego z towarzyszy Jacka na taczkę, kopnął drugiego i znów przyskoczył do Jacka: ”Nie podoba ci się?... To sam bij ich! Ja ci każę! Bij! Bij natychmiast!”
Ku osłupieniu paru przymusowych świadków tej sceny — Jacek odpowiedział tak samo stanowczo i spokojnie: ”A to — nie!! Nie będę!!”
Capo podobno osłupiał, głupkowato zaśmiał się, machnął ręką... Może całe zajście rozeszłoby się po kościach, ale... Dostrzegł to zdaleka Niemiec, SS.
”Jacuś! Jacuś! bij że mnie! uderz!”... zaszeptał jeden z więźniów, ”Niemiec leci!”
Ale Jacek stał wyprostowany, ani drgnie.
Niemiec nadbiegł — był to młody ”szturmowiec”, — spytał Slązaka o rzecz. Tamten służbiście wyjaśnił mu: ten młody nie chce, na jego rozkaz, bić tamtych dwóch.
”Spytaj go, dlaczego? wrzasnął Niemiec. Slązak powtórzył Jackowi, dodając od siebie: ”Nie bądź głupi!!”
Jacek na to spokojnie, z naciskiem: ”Nie będę bił swoich”.
Wtedy Niemiec bez słowa wyjął rewolwer, z odległości trzech kroków zastrzelił Jacka i nie oglądając się, poszedł.
Capo zawołał dwóch więźniów z pobliża /swoim kazał ruszyć z taczkami/ i kazał odnieść ciało do krematorium. Jacek już nie żył.
Niemiec zrozumiał, o co poszło Jackowi. I to jest też przyczynek o sądzeniu o niemieckiej kulturze! Nasz Jacek wolał umrzeć, niż sponiewierać rodaków. Młody Niemiec, jego rówieśnik, Hitlerjugend wychowanek, zatracił już zupełnie poczucie wszelkiej wartości moralnej: wściekłość z powodu, że Polak śmie się sprzeciwiać, uderzyła mu momentalnie do głowy, nie zawahał się nawet sekundy, zabił.
Jacek mógł przetrzymać obóz. Nie przeziębiał się, był bardzo silny, nie imały go się wszy. Taki był żywotny, że przez wiele, wiele czasu, budząc się w nocy, szukałem go koło siebie na sienniku. Czasem, przed ranną pobudką, budząc się ze snu, miałem dokładnie wrażenie, że siedzi obok mnie, ubierając się. Lubił tak obudzić się przed wszystkimi, posiedzieć spokojnie i podumać.
Byłby przetrzymał obóz.
Po Jacku, którego nie można zapomnieć, sąsiadem moim na sienniku był starszy człowiek, w życiu buchalter czy pomocnik buchaltera, na obozie — pracownik kuchenny. Dlaczego ten człowiek przy tej pracy kuchennej wciąż się przeziębiał i chorował — nie rozumiałem. Podobno był chory już na wolności. Tu, przy mnie, chorował na tę najdokuczliwszą dla sąsiada chorobę: nietrzymanie moczu! Cóż to była za męka! Doświadczyłem jej w całej pełni. Rzadko która noc była ”sucha”. Pozatym, jeśli się udało rano ukryć mokrą plamę, trudniej było poradzić ze zjadliwym zapachem moczu. Stale wykrywano nas i dostawaliśmy obaj. Było mi go żal, ale też obrzydł mi dokumentnie. Odetchnąłem prawdziwie, kiedy po paru tygodniach wypuszczono go i sporo innych. Zrobiło się luźniej i otrzymałem cały siennik dla siebie.
Buchalter był uciążliwy nie tylko z powodu opisanej wady, ale nadto ciągle jęczał. Nim zasnął i skoro się obudził, wydawał natychmiast szept: ”Boże, Boże! Wszystko przepadło!”
Miał szczęście, pracę lekką, ani razu nie został poważniej okaleczony, a ciągle tak jęczał i stękał. Z rozmowy dowiedziałem się, że nic mu się nie stało w tę wojnę: ani mieszkania, ani posady nie stracił; nikt z rodziny nie ucierpiał, nikt nawet nie poszedł na wojnę. Dwudziestoletni syn /chyba idiota!/ przesiedział wrzesień pod matczynym fartuchem. Prócz zadawnionej choroby pęcherza, staremu, istotnie nic nie dopiekło. Do Oświęcimia trafił wprost z kawiarni, gdzie codziennie /od osiemnastu lat/ bywał popołudniu na pół czarnej i gazetce. Myślę, że i po zwolnieniu typ ten będzie jęczał swoje: ”Boże, Boże! Wszystko przepadło!”
Niektóre typy ludzkie w tym Oświęcimiu nabierają szczególnej plastyki. Może i dlatego, że tło z konieczności jest szare. Większość bowiem internowanych znajduje swą obronę w wewnętrznym przyczajeniu się, zahamowaniu wszelkich zbędnych odruchów i dzięki temu niweluje się to ogólne tło ludzkie. Zresztą taktyka taka jest zupełnie dobra, jedynie właściwa; każdy, kto przebył w obozie ponad kilka tygodni, wie już niezawodnie, że najmniej prześladowań ściąga na siebie człowiek średni w każdym sensie, nie wyróżniający się niczym szczególnym: ani piękny ani brzydki, ani najmocniejszy ani najsłabszy, ani szczególnie zręczny ani wybitnie niedołężny. Stuprocentowo-silnych, wspaniałych Polaków Niemcy-sadyści zatłukują na śmierć ze szczególną przyjemnością. Pastwią się też — to już chyba wynika z istoty samego sadyzmu! — nad szczególnie niezaradnymi fizycznie, całkiem niezdolnymi do żadnej pracy ręcznej, bardzo chorymi, bardzo nieszczęśliwymi ludźmi. Każdy też z nas po pierwszych doświadczeniach już zaobserwował, że gdy biją — należy opanowywać swą reakcję na ból, powstrzymać ile mocy krzyk lub jęk, skrzywienie, drżenie itp. Bo jaskrawa reakcja na ból i bicie niebywale rozjątrza i rozpala katów. Oczywiście, takie opanowywanie odruchów wymaga silnej, skoncentrowanej woli. Ale też wszyscy w Oświęcimiu dochodzimy do przekonania, że trzeba mocno chcieć przetrwać, wytrzymać: to broni!
Pierwszym moim ”sztubowym” był starszy człowiek z województwa łódzkiego, zdaje się administrator jakiegoś majątku czy folwarku, który z czasów poprzedniej wojny — czy też ze szkolnych — posiadł język niemiecki i swobodnie nim władał. Nie wiem, co sprawiło, że został mianowany starszym sztuby, bo już go zastałem przy tej godności, ale słyszałem, że miał podobno kiedyś przyjaciela — Niemca, który obecnie wstawiał się gorliwie za nim i osobiście pisał do komendanta obozu z prośbą o polepszenie mu warunków. Obserwowałem go ze trzy miesiące, gdyż potem go zwolniono. Był to człowiek mało inteligentny, w życiu pewno raczej przyzwoity, który tu usiłował wpierw godzić swe sumienie Polaka z dążeniem do nienarażania się Niemcom. Początkowo nigdy nie uderzył sam więźnia. Tylko, gdy stwierdził jakie zaniedbanie lub przewinienie, natychmiast zaczynał dziko krzyczeć, tym okropniej, im bliżej mogła być władza. Gdy zaś władza zjawiała się w sztubie, zagadywał ją, drobił przy niej małymi kroczkami, zapobiegał, jak umiał, wybuchom złego humoru władzy, z nikłym, proszącym uśmiechem patrzył SS-manowi w same oczy. Ponieważ zaś przytym umiał poprawnie zameldować, uzyskać przyjęcie raportu i zawsze prawidłowo się wyjęzyczyć, naogół udawało się to wszystko bez większych konfliktów. Może też działało owo wstawienie się Niemca, a może był to człowiek w typie swym Niemców nie drażniący. Jednak po miesiącu dostał od SS-mana w twarz przy meldunku, ot tak, dla formy, dla treningu, raz i dwa, z jednej, drugiej strony — aż klasnęło! Jeden z więźniów, idiotowaty chłopak, nagle nerwowo zachichotał. SS-man drgnął, skoczył, rozpoznał śmiejącą się twarz, wywlókł go na środek sztuby i rycząc, że mamy szanować naszego starszego, powalił go na ziemię i skopał nogami. Patrzyłem na starszego: sekundę stał nieruchomo, poczym skoczył ku leżącemu i kopnął go też butem. Twarz miał przytym czerwoną, oczy dzikie: widać stracił panowanie nad sobą. Niestety, miało to głębsze skutki. Od tego dnia bił owego chłopaka przy każdej okazji, gdy zaś ktoś się o niego upomniał — uderzył i tego.
Wieczorem, po skończonym dniu, podeszło do starszego sztuby trzech poważniejszych więźniów i dłuższe kilka minut przekładali mu, by poniechał bicia rodaków. Zdawało się, że go przekonali: ściskał im ręce, pocałowali się, wyglądał wzruszony.
Jednak strach przed własnym pobiciem okazał się silniejszy. Wprawdzie po wspomnianej rozmowie przez dłuższy czas nie bił, ale pewnego dnia, kiedy groza złych humorów władz wisiała od rana nad obozem, nasz starszy uszeregował nas do apelu, poczym dziwnie się zaniepokoił, pobiegał tam i z powrotem, jął nasłuchiwać; gdy zaś zdala doszedł nas gardłowy wrzask Niemców, — zbladł, zadygotał i zaciskając usta, podleciał do nas i schlastał kilkunastu po twarzy. Dostałem wtedy i ja i spodziewałem się tego, tak, iż odebrałem to niemal ”na zimno”, mogę to stwierdzić, że człowiek ten bijąc, starał się nie patrzeć nam w twarz, odwracał oczy. Zrozumiałem, że przez taką demonstrację tresowania sztuby, zabezpiecza się sam... I istotnie się zabezpieczył: władze potraktowały go tym razem całkiem przychylnie.
Sądzę, że ta opisana scena dostatecznie charakteryzuje już sylwetkę mego pierwszego starszego sztuby. Dodać należy, że niedługo po tym wypadku zwolniono go, no i spodziewał się tego zwolnienia: był widać o tym przez kogoś zawczasu powiadomiony. Otóż przez ostatnie dwa tygodnie czuł się w stosunku do nas bardzo skrępowany. Mój Boże! może pomyślał o tym, że przecie niebawem, na wolności, przypadek może go zetknąć z kimś z naszej sztuby, świadkiem albo ofiarą jego wybryków?... Może świtało mu w mózgu, że w przyszłości, w Polsce nie będzie dobrze wyglądał, gdy się ludzie dowiedzą, jak wysługiwał się Niemcom. Tak czy inaczej, stał się bardzo względny, ludzki, starał się przez ostatnie dni osłaniać nas, ile mógł; podejmował się na wolności pozałatwiać ludziom różne polecenia, prośby; przyrzekał różności.
Byłem świadkiem, że usiłował przeprosić nawet owego chłopaka, którego kopnął nogą i potym przez dłuższy czas prześladował. Była to też scena, którą opiszę. Stałem właśnie przy chłopaku, gdyż ten otrzymał od swego ”capo” nadprogramowy kawał chleba i zainteresowałem się, w jakich to się zdarzyło okolicznościach.
Chłopak nie zdążył jeszcze nic powiedzieć, gdy właśnie nadleciał starszy sztuby, z roztargnieniem rzucił na mnie okiem, ujął chłopca za ramię i bąknął coś w rodzaju: ”Ty... wiesz?... Wtedy się nie spisałeś!... Ale Ty... Chcę, żebyś wiedział, że... Nie chciałem wtedy twojej krzywdy!... Sam wiesz, jak tu jest... No i żebyś nie był zły!” Chłopak wysłuchał spokojnie, patrzył z ukrywaną wesołością, potym otworzył blade, szerokie, głupkowate wargi i powiedział tak: ”Nie szkodzi”, potym uśmiechnął się.
”Co gadasz?” wtrąciłem oburzony. ”Nie szkodzi!! Zgłupiałeś do reszty? Nie rozumiesz? Starszy się prawie żegna z nami, no i poczuwa się... Wie... Nie chciałby”...
Słowa porwały mi się pod wpływam upartego patrzenia tych oczu chłopca, z trudem opanowujących wesołość.
”Nie szkodzi” powtórzył spokojnie chłopak.
Starszy sztuby spojrzał na mnie uważnie, z wyrzutem i niechęcią, chłopca klepnął przyjacielsko po boku i szybko się wycofał. Ja również odchodziłem, utraciwszy wszelką chęć do rozmowy z tym głupcem. Tymczasem chłopak dopędził mnie, chwycił za rękaw, przytrzymał, obrócił twarzą ku sobie i wprost w twarz mi wyszeptał:
”Gniewasz się?... Bałeś się, że mu chcę przebaczyć? Nie taki ja głupi, jak się wydałem z tego śmiechu i wogóle... My z jednego starostwa z tym panem starszym! Ja go z wolności dobrze pamiętam... To ja, wiesz, jeśli tylko wyjdę i doczekamy... wiesz?... to ja swoich chłopaków namówię, dobrych kolegów mam... Tak go oporządzimy, zato, jaki tu dla nas był, wiesz, jak się patrzy!... Potrafię kopać jak on i napatrzyłem się, jak to oni tu lubią: w nerkę!... Rozumiesz?”...
Drugi mój sztubowy to był tylko króciutki świetlany epizod: młody harcmistrz, rodem z Pomorza, uchodźca, złapany w Warszawie. Natychmiast po mianowaniu, miał do nas przemowę pierwszego wieczora, gdyśmy zostali już na noc sami w sztubie. Powiedział, że wolałby wszystko, jak to; że rozumie, że widzi, co się wyprawia z naszymi ludźmi na tych stanowiskach. Że jednak — wiemy, przecież odmówić nie można. Prosi więc nas — wszystkich zbiorowo — żebyśmy mu dopomogli: sprawnie wykonujmy wszystko, co będzie do nas należało, żeby możliwie unikać konfliktów; on zaś daje nam słowo Polaka, że będzie przy nas wiernie stał, że się nie zapomni, że... Może razem jakoś przetrwamy!...
Było to bardzo ludzkie, młodzieńcze, prawe przemówienie. Zdawało się, że cała sztuba była wzruszona. Słyszałem szepty: ”No, doprawdy! To morus! Musowo starać się, nie podprowadzać go” itp. Następnego zaraz dnia przypadek nadarzył walną próbę naszego nowego starszego. Przy rannym apelu /gdy sprawdzał sam naszą liczbę/ zabrakło jednego. Starszy zbladł jak papier, bąknął, słyszeliśmy: ”Nieszczęście”!...
Wszyscy przecież wiedzieliśmy, co otrzyma sztuba i blok za taką rzecz. Szukać, biec nie było już czasu. Poszedł zameldować blokowemu. Potem stał spokojnie, bardzo smutny. Coś w sobie ważył. Ustalił sobie dokładnie, którego właśnie brak...
Władze zbliżały się już do naszego bloku. Nie było sposobu! Była to chwila dramatyczna. Gdy starszy bloku raportował, zauważyliśmy, że nasza zguba nieznacznie potrafiła się wślizgnąć do szeregu. Oczami, mimiką twarzy zmusiliśmy starszego dostrzec, że ten już jest. Wtedy starszy zbladł jeszcze bardziej i jaszcze bardziej wyprostował się na baczność.
SS-man spieszył się tym dniu, niedbale pominął raport bloku, ale odliczył właśnie w sztubie, nie zabrakło nikogo. Wtedy sobie przypomniał, że w meldunku bloku... Podwołany blokowy dostał po głowie gumą i słaniając się, ustąpił na stronę. Wtedy nasz starszy z rezygnacją wysunął się jeszcze bardziej na front. SS-man — nie bardzo, jak widać przytomny — dopiero skombinował, że stąd poszło całe zamieszanie.
”Aa”, zawrzasnął, — ”to ty się tak spisujesz, gdy cię obdarzyliśmy zaufaniem? Ty, starszy sztuby?!!!” Zaczął go bić po twarzy. Harcerz stał niewzruszony. ”Który to szubrawiec?” wrzeszczał Niemiec, ”daj mi go tu!... który?”
I wtedy to właśnie — błyskawicznie — zdarzyła się ta jedyna rzecz! Starszy odpowiedział po niemiecku, aleśmy wszyscy zrozumieli:
”Nie wiem który... Brałem tylko z liczby” — i potem —
”Proszę mnie ukarać za to niedopatrzenie”.
Patrzył Niemcowi wprost w twarz, choć własna jego młoda twarz broczyła krwią z rozbitego nosa i zębów. Niemiec zamilkł... spojrzał po nas... jeszcze raz na starszego i powiedział coś w rodzaju:
”Dobry początek! Zapisuję cię do protokułu!”
Jednak jakoś na razie — nie zapisał. Bo następnego dnia nic się nie zdarzyło. Nasza sztuba nie wiedziała wprost, jak świadczyć swemu starszemu. Ale po dwu dniach zabrano go i dostał siedem dni ”karnego”, jak dowiedzieliśmy się ”za wygłoszone przemówienie!”... Więc któryś z nas, ze sztuby?!... Niemców nie było już wtedy w bloku. O, bylibyśmy go zadusili gołymi rękami, żeby tylko można było wiedzieć: kto?!... kto?!... Nie dowiedzieliśmy się. Siedziałem rok i nie dowiedziałem się.
A nasz starszy po sześciu dniach karniaka został odniesiony do krematorium.
Jeszcze bardziej wstrząsające było w nim to, że podobnie do Jackowego, jego bohaterstwo było jakby nieświadome. To znaczy, u Jacka było całkiem nieświadome, u tego zaś harcerza, niezależnie od rozumowej linii w kierunku honoru, godności, koleżeństwa było jeszcze coś podświadomego: podświadomy instynkt męstwa.
Więzień, którego wybawił — ów zawieruszony w ubikacji, ciężko chory człowiek, nie o wiele przeżył swego wybawiciela: w kilkanaście dni skończyła go biegunka. Ale do śmierci samej wciąż tylko mówił o nim.
”Zdawało mi się, że nazwie mnie — i miałby słuszność; wiedział, że nie wyciągnę... Gdy tamten bił i wrzeszczał, on spojrzał na mnie kątem oka... Skinąłem nawet lekko głową... A jego oczy — te jasne, bystre, takie ostre — zdawało mi się, zaraz powie! — nagle się zmąciły, cofnęły, no i wiecie... Zasłonił... Myślę, że to było coś podświadomie... Może nawet — rozumowo biorąc — powiedziałby, a w ostatniej chwili jednak nie mógł!”
Tym uwagom starego adwokata, któregośmy w parę dni po harcerzu odnieśli do krematorjum, zawdzięczam myśl o podświadomym bohaterstwie.
Oczywiście, tak świetlane typy, jak ów harcerz nie mogą się zdarzać często wśród starszyzny obozowej. To się jednak naogół bardzo źle daje łączyć, przyzwoitość, szlachetność, ludzkie traktowanie i ta władza nad własnymi towarzyszami.
Trzeci mój sztubowy /i ostatni!/ był to typ ludzki całkiem nikczemny; /pierwszego — sądzę, że to uwydatniłem — osobiście nie zaliczam do zdeklarowanych nikczemników, tamto był raczej człowiek słaby i tchórzliwy./
Ten trzeci był magistrem praw czy filozofii, warszawiak. Było to zwierzę ludzkie o skończonym wyższym wykształceniu, nie przeorywującym nic w całej tępocie jego umysłu. Jak widać od dziecka /był to człowiek młody/ zafascynowany był wielkością t. zw. kultury niemieckiej; entuzjazmował się dla Hitlera i jego rządów; ubolewał, że w Polsce ”nie okazało się Hitlera”... Nim jeszcze został starszym sztuby, rozmawiał z tym i owym z więźniów, gdy się dowiedział uprzednio, że ma do czynienia z człowiekiem ”kształconym”. I wtedy wypowiadał czasem takie sądy. Ja w owym okresie rozmawiałem z nim raz jeden przez kilka chwil i nabrałem do niego skrajnego wstrętu. Zresztą rozmowa, jak się okazało potem, drogo mnie miała kosztować. Było to w dniu, w którym nagle zezwolono nam na zachowywanie własnego obuwia. Znaczna była to oczywiście ulga, i w swoim czasie taka rzecz mogła stanowić o życiu wielu dziesiątków więźniów. Powiedziałem, stojąc w grupie kolegów wieczorem, że ulga ta jest, niestety, dla wielu spóźniona. Na co właśnie rzucił się magister i to odrazu w takich słowach:
”Polska cecha!! Wszystko krytykować! Spóźniona! To może lepiej — wcale?... I co to ulga! To nie ulga, a wielka łaska!”
Powiało po nas wszystkich mrozem.
”A któż to pan?” spytałem, nie polak, że tak nam pan polskie cechy wypomina?! To już odrazu się przyznam do jeszcze jednej polskiej cechy — że nie lubię łask... z tych rąk...
Magister zmierzył mnie zgóry wzrokiem.
”Bardzo wygadanie, po warszawsku” — powiedział. ”Odrazu wszystko na ostro, pstro, bzdro! Tak samo w głowach i stąd wszystko poszło, czym się teraz cieszymy! A ja jestem Polak — ale Polak zachodniej kultury” zakończył, wydymając wargi i odszedł. Więcej nie rozmawialiśmy, ale zapamiętaliśmy się dobrze.
Od chwili zamianowania bydlę to jęło zatłukiwać więźniów. Tak właśnie stosował swoją kulturę. Latał przytym za Niemcami, jak psiak, nieledwie, że kurz zlizywać chciał pod ich stopami...
Kiedyśmy raz mieli w sztubie sprawę o tytoń /wtedy nikt nie zdradził/ — otrzymaliśmy 4 godziny karnego apelu. Po odbyciu tej kary /pozbawiono nas też w tym dniu obiadu i kolacji/ — chcieliśmy się co prędzej kłaść do snu, żeby choć trochę się zagrzać i wypocząć. Nagle wszedł nasz starszy z SS-manem i stojąc w progu, mówił mu coś o nas. Kto rozumiał po niemiecku, słuchał pilnie, ale szeptać baliśmy się. Ja nie rozumiałem z tego nic. Nagle najbliższy mój sąsiad zaszeptał konwulsyjnie:
”O tobie! O tobie... że nie znosisz ich łask!... Ciebie...” W tej chwili padł mój numer. Podszedłem.
SS-man, bardzo uśmiechnięty, ironiczny spytał po polsku:
”To musi być z pana wielki pan, jeśli nie znosisz niemieckiej łaski, co?...”
Starszy sztuby krzywił usta i potakiwał: ”właśnie. Wielki pan!”. Wtedy Niemiec — spokojnie: ”No, to jak nie lubisz łaski, to może wolisz kary?... Mogę ci zrobić tę przyjemność i przedstawię cię. Jutro coś dostaniesz zamiast łaski”.
Byłem spokojny. Już byłem mocno zaziębiony, chory, nie sypiałem, dolegało serce. Nie liczyłem na życie. Tak, czy inaczej?
Spojrzałem na starszego sztuby z myślą, że zapewne zakosztuję ciemnicy lub słupka. Niemiec, dotąd spokojny, rozwścieczył się, gdy odwróciłem odeń oczy. Zaczął ryczeć coś po niemiecku /potym powiedziano mi, że właśnie o to mu szło/, szarpnął mnie za kołnierz, pchnął tak jakoś, że rzucił na twarz o podłogę, no i oczywiście — walił butami. Tu już sobie ulżył i wtedy najpewniej pomiażdżyli mi moją nieszczęsną nerkę. Zresztą starszy sztuby wtedy nie bił. Nie było potrzeby! Robota była zrobiona dobrze, podług zasad ”kultury”.
Rano odnieśli mnie koledzy do izby chorych i to wybawiło mnie zapewne od regulaminowej kary. Chorowałem prawie trzy tygodnie, gorączkowałem, plułem krwią, miałem rozstrój wszystkich normalnych funkcji. Gorączka osłabiła moją wrażliwość na potworności t. zw. opieki lekarskiej.
Zwalnianie z obozu należy zasadniczo do zjawisk rzadkich. Właściwie najczęściej zwalnia protekcja, a potym łapówka umiejętnie dana przez rodzinę więźnia pośrednikom, uprawiającym ten proceder zarobkowo. Zresztą i to prowadzi do praktycznego zwolnienia człowieka zaledwie w pewnym odsetku wypadków, uskutecznionej łapówki, gdyż inaczej nie byłby to tak dochodowy proceder i nie prowadziłby do powstawania majątków.
Pozatym zwalniają z Oświęcimia niekiedy ludzi zupełnie złamanych i stojących nad grobem. Może liczą na to, że tacy posieją prawdziwą grozę, /bo przecież nie ze względu na humanitaryzm!/ W obozie na tle zwolnienia Niemcy lubią dodatkowo dręczyć więźniów. Pewnego kolegę wezwano w niezwykłej porze /wieczornej/ do kancelarii, gdzie zadano mu jakieś pytania, których celu nie rozumiał. Powracając, spytał dozorcy, co to mogłoby oznaczać. ”A będziesz jutro rozstrzelany”! oznajmił sadysta. Tymczasem więzień ten został następnego dnia wypuszczony z obozu. Jak reagują więźniowie na samą myśl o ewentualnym zwolnieniu, może powiedzieć taki fakt: grupę więźniów zawołano w pewnym dniu do kancelarii i kazano na rano przygotować się do wyjścia. Otóż jeden z tej grupy umarł tej nocy ze wzruszenia. Przed zwolnieniem ogląda nas komisja, która dba o to, by nie wypuścić ludzi z otwartymi, widocznymi ranami twarzy, szyi lub rąk. Więźniowie wiedzą już też, że na pytanie, jak się czują, muszą odpowiedzieć natychmiast, że bardzo dobrze; poskarżenie się na jakąś dolegliwość chorobową niejednemu z więźniów przekreśliło zwolnienie, przynajmniej na jakiś czas. Więc ruiny ludzkie o zaawansowanej gruźlicy, zniszczonych nerwach, pokruszonych nerkach i często dogorywających sercach dźwigają się wysiłkiem woli, by udać zdrowych!
Przed zwolnieniem więzień musi wysłuchać pouczenia komendanta obozu i podpisać deklarację, złożoną z następujących punktów: że po powrocie do domu nikomu nie opowie o stosunkach w obozie; że czuje się zdrów; że nigdy nie wystąpi przeciw Rzeszy; że nigdy nie zaniedba donieść władzom niemieckim o wszelkich knowaniach, o jakich się tylko dowie. Przy zwalnianiu oddają więźniowi jego własną bieliznę i ubranie /to ostatnie — odprasowane!.../ Pozatym rzeczy lub pieniądze, jakie złożył do depozytu. Wspominałem też już o ”wałówce”, wydawanej na drogę. To chyba wszystko!...
Nie napisałem tego wszystkiego, com chciał napisać... Jest to chaotyczne, pisane bez systemu, urywkami. Ale tu zadecydował mój stan zdrowia, a raczej szybki rozwój choroby. Szybszy, niż spodziewał się lekarz, nie mówiąc już o rodzicach...
Bez znaczenia jest, że ja umrę. Będzie żyło wielu, wielu oświęcimiaków. Kto wyżyje — większość! — do wszystkiego się jeszcze nada. Będą z tych szeregów jeszcze i żołnierze polscy.
Zostało mi może tylko parę dni życia. Już nie piszę, nie niepokoję rodziców... Leżę spokojnie, jem, śpię, słucham kochanych etiud Szopena, proszę o nie matkę. Matka płacze, ale gra...
O, bardzo dobrze jest umierać w domu...
Tylko, że — wiem — w ostatniej chwili staną i oni przy moim łóżku. Moi towarzysze, przyjaciele z mojej sztuby...
Chciałem przedstawić Oświęcim, przekrój zbiorowego polskiego męczeństwa. Wiedzieliśmy już tam siedząc, że liczniejsze tysiące Polaków, których ominął Oświęcim, zostały poddane przez Niemców masowym wysiedleniom, wyzuciu z całego mienia i dobytku, krwawym pacyfikacjom po wsiach i miastach, zaś Żydzi — zamykaniu w ghettach, specyficznej poniewierce, no i w szeregu miejscowości masowemu wyżynaniu... Mam tę pełną świadomość, że martyrologia zbiorowa naszego narodu szersza jest niż Oświęcim i wogóle obozy koncentracyjne. A jednak naród nasz przetrwa wszystko, bo ma wolę przetrwania.
Wspaniały chłopak, drogi towarzysz, Jacek — zasługiwałby po śmierci na jakiś uroczysty wspominek... Cóż, kiedy nie potrafię używać górnolotnych słów!... Opisałem fakt i zdaje mi się, że ten fakt przemówi o nim. Twierdzę też, że tego chłopca nie zmógłby obóz, żadne trudności ani prześladowania, gdyby go wprost nie zatłukli. Jacek był silnego ducha. Miał wiarę w nasz naród, pragnął i czekał wolnej Polski, więc byłby przetrzymał...
To więc mogę powtórzyć z naciskiem: przetrzymać może najstraszniejsze warunki obozu nie najzdrowszy fizycznie /choć oczywiście to jest ważna rzecz/, ale przedewszystkim — silny i odporny psychicznie, moralnie. Dużo takich silnych, nie do złamania chodzi po tym obozie. Przeważnie są milczący, skupieni w sobie, czasem nawet trochę skryci, mają wolę utkwioną w to jedno: przetrwać!... To są charaktery. U nas w Polsce, jak widać, dość rozpowszechnione zjawisko. Przetrzymają, jeśli nie wpakują im kuli w łeb, jeśli obcasem nie wykruszą nerek.
Niema powodu do zwątpień, do załamania i depresji. Naród nasz jest mocny. Coraz bardziej też rozpowszechnia się już przekonanie — i tego właśnie uczy Oświęcim — że bierność i tchórzostwo od Niemców nie chronią. W obozach poginęły setki, może tysiące ludzi, którzy nie mieli nic wspólnego z żadną akcją polityczną, z żadnym działaniem przeciw Niemcom. W stosunku np. do małych miast i miasteczek polskich stosowano nieraz taką metodę: wywiezienie do obozu miejscowych lekarzy, dentystów, inżynierów, księży, nauczycieli — wogóle inteligencji. W stosunku do majątków w zachodniej dzielnicy Polski użyto metody wyrywania i wywożenia do niemieckich obozów — wszystkich właścicieli ziemskich. I w pierwszym i w drugim wypadku bywali to przeważnie ludzie obcy polityce, zajęci zawodową, zarobkową pracą lub majątkiem. Ta bierność polityczna nie obroniła ich. Tym mniej broni tchórzostwo. Zresztą tchórzostwo — jakże to przyjemnie stwierdzić! — nie leży jednak naogół w polskiej naturze... Tysiące ludzi, którzy wypełniali Oświęcim na rok mego tam siedzenia — nie, to nie byli tchórze! Nie płaszczyli się, nie skamłali, nie poniżali, jak to powiedział Jacek. Tchórze, donosiciele, szuje — to były jednostki.
Zdaje się, że w końcu wypisałem to wszystko, czego mi jeszcze brakło. Umieram dobrej myśli. Z wielką uciechą konstatuję teraz: nie złamali i mnie!... Bynajmniej! Ani na chwilę. Muszę umrzeć, jak Jacek, z mechanicznych powodów: ta nerka!
Ale będą żyli inni, przetrwa naród, powstanie Polska! Polska, której straszne cierpienia pod butem hitlerowskim sprawiły już, że się stanie teraz bastjonem, opoką, twierdzą w walce przeciw wszelkim zakusom naśladowania Niemców, przeciw wszelkiemu totalizmowi, ciemiężeniu i poniewieraniu człowieka... Powrócimy do najpiękniejszych z naszych tradycji...
Będzie Polska!
Przekazuj go dalej tylko ludziom całkowicie pewnym, ale zarazem takim, którzy zobowiążą się puścić pamiętnik dalej.