Oświęcim - pamiętnik więźnia/IX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Oświęcim - pamiętnik więźnia |
Wydawca | Wydawnictwo Komisji Propagandy Biura Informacji i Propagandy KG AK |
Data wyd. | 1942 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Rodzice nie mogą opanować, zatamować ruchu znajomych, związanego z moim powrotem. Zresztą w stosunku do licznych naszych krewnych, przyjaciół, bardzo bliskich i dawnych znajomych, nie byłoby to możliwe. Pewne restrykcje pod tym względem ustalił lekarz. Pozatym bardzo czujnym i inteligentnym regulatorem czasu, wizyt, treści rozmów itp. są sami rodzice, którzy rozpoznają się już świetnie w moich bardzo szczupłych fizycznych zapasach sił i w moim ciężkim nerwowym stanie. Zasadniczo też — od kiedy zacząłem pisać — uchylam się od opowiadania. Jednak coś nie coś, parę słów, odpowiedź na jakieś pytanie — tego nie sposób uniknąć. Muszę też zawsze wysłuchać dużo rzeczy na temat Oświęcimia.
Wobec niebywałego umiarkowania słów, jakimi tam wyrażamy nasze stany, jakże razi ten patos, ta przesada, z jaką tu — najlepsi zresztą ludzie — traktują tę całą kwestję. Te rozmowy uwydatniły mi, że muszę się postarać napisać o więźniach Oświęcimia, wyjaśnić o ile zdołam, kto to są ludzie tam zamknięci, jak mogą wyglądać i czego się po nich można spodziewać. Bo traktowanie nas wszystkich w czambuł jako bohaterów narodowych, wydźwiganie nas wszystkich na jakieś nadludzkie szczudła ofiarności, patriotyzmu, męstwa, charakteru itp. kłóci się z tą objektywną prawdą, że siedzą tam zwyczajni, bardzo nieszczęśliwi dziś ludzie; muszą trwać w potwornych warunkach, które w pewnych jednostkach wywołują reakcje bohaterskie, w innych — rozwijają najpodlejsze instynkty, w większości zaś wypadków — instynkt samozachowawczy podpowiada te lub inne sposoby przetrwania...
Wczoraj odwiedziła mnie narzeczona, miła, oddana dziewczyna, w oczach której zresztą, gdy teraz patrzy na mnie widzę tylko przerażenie. Ha! Miło to oglądać kościotrupa! Przyszła z nią jej matka.
I ta właśnie złożyła przy moim łóżku ręce, jak do modlitwy, łzy /niefalsyfikowane/ potoczyły się po /dobrze zakonserwowanych/ policzkach...
”Synu! Synu! Chyba to wiesz, że cała Polska, wszyscy, wszyscy patrzymy na was, jak na świętość... świętość... narodowych bohaterów... pierwszych męczenników chrześciaństwa!!!”
Byłem grzeczny, patrzyłem na Hankę, pocałowałem /niedoszłą/ teściową w rękę, milcząc. Ale grysik, który mi przyniosła matka, nie mógł przejść mi przez gardło.
Więc wracam do kwestji zachowania się obozowej starszyzny.
Trzeba zaznaczyć, że porządny Polak, oczywiście, nie kwapił się do obejmowania urzędu starszego sztuby. Jednak wiem, prócz wypadku, który sam przeżyłem, o innych jeszcze, gdzie starszy sztuby pozostawał przyzwoitym człowiekiem i Polakiem: oczywiście należeć do takiej sztuby to już przywilej, zwłaszcza, jeśli całość tak się przypadkowo dobrała, że nie było złodziei, donosicieli i tp. kanalii. W takich wypadkach starszy utrzymywał cały porządek bez żadnego bicia i współżycie bywało bardzo dobre.
Większość starszych — to oczywiście ludzie bez wartości, którym to stanowisko pozwala na wyżywanie się charakteru w sensie kryminalno-sadystycznym. Wśród Slązaków zaś jest sporo ludzi zniemczonych, których orjentacja ogólna została całkiem zachwiana.
Nie chciałbym być tak zrozumianym, że każdy starszy sztuby lub bloku, każdy ”capo” — bije. Napewno wielu może być wolnych od tego zarzutu. Nie wszyscy biją. Ale bija większość, bija nagminnie, bije też często taki, który w pierwszych miesiącach swego urzędowania nie bił. Jest to naszą wielką bolączką, że starszyzna obozu, wyłoniona spośród nas samych, przedstawia się jednak naogół bardzo nieszczególnie i w postępowaniu z więźniami wzoruje się na sposobach straży niemieckiej. Zresztą — i poza starszyzną — nie brak wypadków ześwinienia się, szpiclowania, donosicielstwa, złajdaczenia więźniów, nikczemnego wysługiwania się itp. Nie chcę pogrążać się w szczegóły takich wypadków, tylko chcę się postarać o pewne objektywne wyjaśnienie. Bardzo więc błędne jest mniemanie, któremu dała wyraz wczoraj owa dobra pani, że więźniowie Oświęcimia to stuprocentowi bohaterzy. Nic głupszego nad taki sąd! Skądże? Są to przygodni zgarniani z wsi i miast, ulic, kawiarń i mieszkań ludzie, zwyczajni ludzie, przeciętni ludzie, ”jak leci”. Bo Niemcy zastosowali u nas właśnie tę metodę masowego teroru, steroryzowania przeciętnego, ”szarego” człowieka. Obrali tę drogę po pierwsze dlatego, że pomimo największych wysiłków nie udało się im podobno dotrzeć do istotnie aktywnych politycznie, świadomych kół. Po drugie — w słusznym przekonaniu, że teroryzując masowo, byle kogo, przygodnych z ulicy ludzi, uderzą w środowiska mniej odporne, łatwiejsze do złamania — czy to w osobach więźniów czy też ich rodzin, że tym sposobem posieją wielką grozę, osiągną wielkie zastraszenie.
Oświęcim jest więc zbiorowiskiem przygodnych ludzi, wśród których, istotnie, polityczni, aktualni działacze polskiego podziemia stanowią zapewne ponad kilka procent. Skoro zaś większość to ludzie przygodni, którzy się ani przygotowywali ani sposobili do — powiedzmy wprost — męczeństwa, trudno się dziwić, może tu mieć miejsce znacznie większa ilość załamań, poślizgnięć, upadków moralnych itp. niż byłoby to w środowisku ludzi świadomie idących na akcję wraz z jej następstwami. Pozatym wśród łapanych do Oświęcimia ”jak leci” — musiano przecież zagarnąć w tym i różne notoryczne męty, opryszków, złodziei, rozmaitych bandyciaków, ludzi niedorozwiniętych moralnie, doszczętnie zepsutych przez poprzednie życie itd. Do Oświęcimia trafili też i różni pomagierzy Niemców, wspólnicy ich w łapówkach, finansowych interesach, jeśli ich chciano — po zużytkowaniu — skończyć; również i różni ”sypacze” zdrajcy, tchórze — po wyzyskaniu ich zeznań — bardzo często ”w nagrodę” otrzymywali Oświęcim.
Gdy sobie to wszystko uprzytomnimy, dużo rzeczy wyda nam się w innym świetle. Ja sam w Oświęcimiu inaczej osądzałem różne załamania i ześwinienia wśród naszych, niż je teraz sądzę. Teraz — oczywiście dlatego, że mogę tu myśleć! — mniej mnie to boli, oceniam to spokojniej. Chciałbym zostać dobrze zrozumianym. Chcę powiedzieć, że to, co zaczerpnięto z naszego narodu do Oświęcimia, napewno nie jest i nie może być żadną ”śmietanką”. Przeciwnie, czerpiąc, jak czerpali, musieli otrzymać przeciętny przekrój. Owszem, osiągnęli może tą metodą — okresowo — pewne zastraszenie, steroryzowanie. Okresowo i niezbyt wielkie. Ale nie osiągnęli żadnej decydującej zdobyczy. Bo i ten element — przygodnie zgarnięty — okazał się w swej większości dość tęgi, żeby potrafić się należycie zachować. Już zaakcentowałem, jak wyglądało zachowanie złapanych w koszarach warszawskich. To samo muszę z naciskiem powiedzieć o masie więźniów Oświęcimia. Donosiciele, szpicle, wysługusy — to są jednostki, może być takich kilku w każdym bloku, ale reszta?
Na ten temat rozmawiałam nieraz z moim przyjacielem. Był to, jak wspomniałem wiejski chłopak; miał za sobą niepełną szkołę powszechną, ale bardzo dużo życiowej inteligencji z przyrodzenia i skłonność do głębokich zastanowień. Miał przytym w sobie wielką pogodę, wielki zapas, prawdziwy skarb. Trzeba więc było go zabić, bo inaczej nie daliby mu rady: przetrzymałby.
Raz wieczorem zirytowałem się okropnie na pewnego przygłupka — synka kupieckiej rodziny, — który najspokojniej wywodził, że się spodziewa lada dzień zwolnienia, gdyż wie, że matka nie zaniedba żadnej drogi i tak sobie wyrozumował, że matka zwróci się o łaskę do samego kanclerza Hitlera! Był to typ głupi, mało rozwinięty, choć znający kilka języków; panicz, życie którego dotychczas streszczało się do kopania piłki i dancingu. Nie było też z kim mówić, ale tak się stało, że gadałem, nawymyślałem mu; wykopałem jego siennik jak najdalej od siebie; siedział sam, nadąsany, obrażony, zły.
”Poco czepiasz go?” spytał Jacek, układając się ze mną do snu na wspólnym sienniku. ”Ma taką mordę — no i wiesz, po szwabsku gada! Gotów na ciebie donieść!”
Nie posądzałem o to przygłupka, ale było mi to w tej chwili obojętne; kipiałem! Nawiązując do słów Jacka, począłem utyskiwać, że takie tu są typy, że każdy może donieść itd.
Wtedy Jacek zareplikował bardzo poważnie:
”Ty się zawsze przejmiesz małą rzeczą, a przez to ci wszystko się wykrzywi. Gdzie to widzisz, żeby nasi ludzie byli tacy źli? Tacy są... powszedni, szarzy, przeważnie skromni ludzie... Ale nie widziałem ani żeby który przed Niemcem klęknął, ani żeby w rękę pocałował, co?... Gdzie to widzisz!?... Na apelach stoimy, marzniemy, tyle potym umiera, a czy słyszysz przez te godziny jaki płacz, czy prośby, czy przymilanie?... Prawda, że nie pomogłoby, ale i nikt nie próbuje z takiej masy ludzi poniżyć się!... O, z tego widzisz, trzeba sądzić nasz naród!!!”
Często, często po śmierci Jacka przypominałem sobie te jego słowa, pełne głębokiej wiary i coraz bardziej musiałem uznawać ich słuszność.
Ale i sama śmierć Jacka, chłopaka ze wsi, była właśnie świadectwem tężyzny przeciętnego Polaka, o którą załamują się starania Niemców. Zasługuje też, by ją tu opisać, choć wtedy ból i żal po Jacku przesłonił mi wspaniałą wymowę jego śmierci.
Jacek był silnym, rosłym chłopcem i przydzielono go odrazu do robót budowlanych. Świetnie sobie radził z każdą pracą; spokojnie a sprawnie wykonywał wszystko, co do niego należało i ”capo” /zniemczony, paskudny Slązak, którego zesłano tu przez jakieś nieporozumienie/ był z niego wyraźnie zadowolony. Rzadko kiedy szturchnął Jacka, a jeśli SS. nie widzieli, to nawet lubił się nim nieraz wyręczyć. Slązak nałogowo pijał i trzymał sztamę z Niemcami, którzy od czasu do czasu, w niedzielę, użyczali mu tej możliwości. To też w poniedziałki ”capo” nie czuł się zdolny do żwawszej pracy ani bystrego nadzoru, wolał sobie przywarować gdzieś pod murkiem i drzemać. Gdy zaś jakie okoliczności stawały mu na przeszkodzie, wpadał w niesamowitą wściekłość i nieludzko tłukł więźniów. Wypadł właśnie taki ”niezdarzony”, zły poniedziałek. Dwaj więźniowie z trzecim Jackiem wychodzili do pracy, zaraz po apelu, z taczkami. ”Capo” przyczepił się bez żadnego powodu do towarzyszy Jacka, zaczął im wymyślać i spoliczkował ich. Jacek stał i czekał aż mu minie, patrzył przytym z podełba, jak zawsze, gdy kogoś potępiał. /Nie byłem obecny, szczegóły znam od jednego z więźniów/. Nagle ”capo” przyskoczył do Jacka z krzykiem: ”Co? nie podoba się?... Może sam chcesz?” i wyrżnął go w twarz. Jacek naogół spokojnie znosił bicie./ ”Jak już trafiło się im w ręce”, mawiał, ”wiadomo, że będą bić”/. Ale na pytanie powtórne: ”Podoba ci się?”, czy się zaciął, czy miał tego dnia dość — odpowiedział zawzięcie, głośno: ”Nie!!” Wtedy capo dał mu jeszcze kilka policzków, a że musiał sam się czuć głupio, bijąc tego spokojnego chłopca i doskonałego robotnika, — nagle jakby się urwał, zakręcił się na miejscu, rzucił jednego z towarzyszy Jacka na taczkę, kopnął drugiego i znów przyskoczył do Jacka: ”Nie podoba ci się?... To sam bij ich! Ja ci każę! Bij! Bij natychmiast!”
Ku osłupieniu paru przymusowych świadków tej sceny — Jacek odpowiedział tak samo stanowczo i spokojnie: ”A to — nie!! Nie będę!!”
Capo podobno osłupiał, głupkowato zaśmiał się, machnął ręką... Może całe zajście rozeszłoby się po kościach, ale... Dostrzegł to zdaleka Niemiec, SS.
”Jacuś! Jacuś! bij że mnie! uderz!”... zaszeptał jeden z więźniów, ”Niemiec leci!”
Ale Jacek stał wyprostowany, ani drgnie.
Niemiec nadbiegł — był to młody ”szturmowiec”, — spytał Slązaka o rzecz. Tamten służbiście wyjaśnił mu: ten młody nie chce, na jego rozkaz, bić tamtych dwóch.
”Spytaj go, dlaczego? wrzasnął Niemiec. Slązak powtórzył Jackowi, dodając od siebie: ”Nie bądź głupi!!”
Jacek na to spokojnie, z naciskiem: ”Nie będę bił swoich”.
Wtedy Niemiec bez słowa wyjął rewolwer, z odległości trzech kroków zastrzelił Jacka i nie oglądając się, poszedł.
Capo zawołał dwóch więźniów z pobliża /swoim kazał ruszyć z taczkami/ i kazał odnieść ciało do krematorium. Jacek już nie żył.
Niemiec zrozumiał, o co poszło Jackowi. I to jest też przyczynek o sądzeniu o niemieckiej kulturze! Nasz Jacek wolał umrzeć, niż sponiewierać rodaków. Młody Niemiec, jego rówieśnik, Hitlerjugend wychowanek, zatracił już zupełnie poczucie wszelkiej wartości moralnej: wściekłość z powodu, że Polak śmie się sprzeciwiać, uderzyła mu momentalnie do głowy, nie zawahał się nawet sekundy, zabił.
Jacek mógł przetrzymać obóz. Nie przeziębiał się, był bardzo silny, nie imały go się wszy. Taki był żywotny, że przez wiele, wiele czasu, budząc się w nocy, szukałem go koło siebie na sienniku. Czasem, przed ranną pobudką, budząc się ze snu, miałem dokładnie wrażenie, że siedzi obok mnie, ubierając się. Lubił tak obudzić się przed wszystkimi, posiedzieć spokojnie i podumać.
Byłby przetrzymał obóz.