Oświęcim - pamiętnik więźnia/X
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Oświęcim - pamiętnik więźnia |
Wydawca | Wydawnictwo Komisji Propagandy Biura Informacji i Propagandy KG AK |
Data wyd. | 1942 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Po Jacku, którego nie można zapomnieć, sąsiadem moim na sienniku był starszy człowiek, w życiu buchalter czy pomocnik buchaltera, na obozie — pracownik kuchenny. Dlaczego ten człowiek przy tej pracy kuchennej wciąż się przeziębiał i chorował — nie rozumiałem. Podobno był chory już na wolności. Tu, przy mnie, chorował na tę najdokuczliwszą dla sąsiada chorobę: nietrzymanie moczu! Cóż to była za męka! Doświadczyłem jej w całej pełni. Rzadko która noc była ”sucha”. Pozatym, jeśli się udało rano ukryć mokrą plamę, trudniej było poradzić ze zjadliwym zapachem moczu. Stale wykrywano nas i dostawaliśmy obaj. Było mi go żal, ale też obrzydł mi dokumentnie. Odetchnąłem prawdziwie, kiedy po paru tygodniach wypuszczono go i sporo innych. Zrobiło się luźniej i otrzymałem cały siennik dla siebie.
Buchalter był uciążliwy nie tylko z powodu opisanej wady, ale nadto ciągle jęczał. Nim zasnął i skoro się obudził, wydawał natychmiast szept: ”Boże, Boże! Wszystko przepadło!”
Miał szczęście, pracę lekką, ani razu nie został poważniej okaleczony, a ciągle tak jęczał i stękał. Z rozmowy dowiedziałem się, że nic mu się nie stało w tę wojnę: ani mieszkania, ani posady nie stracił; nikt z rodziny nie ucierpiał, nikt nawet nie poszedł na wojnę. Dwudziestoletni syn /chyba idiota!/ przesiedział wrzesień pod matczynym fartuchem. Prócz zadawnionej choroby pęcherza, staremu, istotnie nic nie dopiekło. Do Oświęcimia trafił wprost z kawiarni, gdzie codziennie /od osiemnastu lat/ bywał popołudniu na pół czarnej i gazetce. Myślę, że i po zwolnieniu typ ten będzie jęczał swoje: ”Boże, Boże! Wszystko przepadło!”
Niektóre typy ludzkie w tym Oświęcimiu nabierają szczególnej plastyki. Może i dlatego, że tło z konieczności jest szare. Większość bowiem internowanych znajduje swą obronę w wewnętrznym przyczajeniu się, zahamowaniu wszelkich zbędnych odruchów i dzięki temu niweluje się to ogólne tło ludzkie. Zresztą taktyka taka jest zupełnie dobra, jedynie właściwa; każdy, kto przebył w obozie ponad kilka tygodni, wie już niezawodnie, że najmniej prześladowań ściąga na siebie człowiek średni w każdym sensie, nie wyróżniający się niczym szczególnym: ani piękny ani brzydki, ani najmocniejszy ani najsłabszy, ani szczególnie zręczny ani wybitnie niedołężny. Stuprocentowo-silnych, wspaniałych Polaków Niemcy-sadyści zatłukują na śmierć ze szczególną przyjemnością. Pastwią się też — to już chyba wynika z istoty samego sadyzmu! — nad szczególnie niezaradnymi fizycznie, całkiem niezdolnymi do żadnej pracy ręcznej, bardzo chorymi, bardzo nieszczęśliwymi ludźmi. Każdy też z nas po pierwszych doświadczeniach już zaobserwował, że gdy biją — należy opanowywać swą reakcję na ból, powstrzymać ile mocy krzyk lub jęk, skrzywienie, drżenie itp. Bo jaskrawa reakcja na ból i bicie niebywale rozjątrza i rozpala katów. Oczywiście, takie opanowywanie odruchów wymaga silnej, skoncentrowanej woli. Ale też wszyscy w Oświęcimiu dochodzimy do przekonania, że trzeba mocno chcieć przetrwać, wytrzymać: to broni!
Pierwszym moim ”sztubowym” był starszy człowiek z województwa łódzkiego, zdaje się administrator jakiegoś majątku czy folwarku, który z czasów poprzedniej wojny — czy też ze szkolnych — posiadł język niemiecki i swobodnie nim władał. Nie wiem, co sprawiło, że został mianowany starszym sztuby, bo już go zastałem przy tej godności, ale słyszałem, że miał podobno kiedyś przyjaciela — Niemca, który obecnie wstawiał się gorliwie za nim i osobiście pisał do komendanta obozu z prośbą o polepszenie mu warunków. Obserwowałem go ze trzy miesiące, gdyż potem go zwolniono. Był to człowiek mało inteligentny, w życiu pewno raczej przyzwoity, który tu usiłował wpierw godzić swe sumienie Polaka z dążeniem do nienarażania się Niemcom. Początkowo nigdy nie uderzył sam więźnia. Tylko, gdy stwierdził jakie zaniedbanie lub przewinienie, natychmiast zaczynał dziko krzyczeć, tym okropniej, im bliżej mogła być władza. Gdy zaś władza zjawiała się w sztubie, zagadywał ją, drobił przy niej małymi kroczkami, zapobiegał, jak umiał, wybuchom złego humoru władzy, z nikłym, proszącym uśmiechem patrzył SS-manowi w same oczy. Ponieważ zaś przytym umiał poprawnie zameldować, uzyskać przyjęcie raportu i zawsze prawidłowo się wyjęzyczyć, naogół udawało się to wszystko bez większych konfliktów. Może też działało owo wstawienie się Niemca, a może był to człowiek w typie swym Niemców nie drażniący. Jednak po miesiącu dostał od SS-mana w twarz przy meldunku, ot tak, dla formy, dla treningu, raz i dwa, z jednej, drugiej strony — aż klasnęło! Jeden z więźniów, idiotowaty chłopak, nagle nerwowo zachichotał. SS-man drgnął, skoczył, rozpoznał śmiejącą się twarz, wywlókł go na środek sztuby i rycząc, że mamy szanować naszego starszego, powalił go na ziemię i skopał nogami. Patrzyłem na starszego: sekundę stał nieruchomo, poczym skoczył ku leżącemu i kopnął go też butem. Twarz miał przytym czerwoną, oczy dzikie: widać stracił panowanie nad sobą. Niestety, miało to głębsze skutki. Od tego dnia bił owego chłopaka przy każdej okazji, gdy zaś ktoś się o niego upomniał — uderzył i tego.
Wieczorem, po skończonym dniu, podeszło do starszego sztuby trzech poważniejszych więźniów i dłuższe kilka minut przekładali mu, by poniechał bicia rodaków. Zdawało się, że go przekonali: ściskał im ręce, pocałowali się, wyglądał wzruszony.
Jednak strach przed własnym pobiciem okazał się silniejszy. Wprawdzie po wspomnianej rozmowie przez dłuższy czas nie bił, ale pewnego dnia, kiedy groza złych humorów władz wisiała od rana nad obozem, nasz starszy uszeregował nas do apelu, poczym dziwnie się zaniepokoił, pobiegał tam i z powrotem, jął nasłuchiwać; gdy zaś zdala doszedł nas gardłowy wrzask Niemców, — zbladł, zadygotał i zaciskając usta, podleciał do nas i schlastał kilkunastu po twarzy. Dostałem wtedy i ja i spodziewałem się tego, tak, iż odebrałem to niemal ”na zimno”, mogę to stwierdzić, że człowiek ten bijąc, starał się nie patrzeć nam w twarz, odwracał oczy. Zrozumiałem, że przez taką demonstrację tresowania sztuby, zabezpiecza się sam... I istotnie się zabezpieczył: władze potraktowały go tym razem całkiem przychylnie.
Sądzę, że ta opisana scena dostatecznie charakteryzuje już sylwetkę mego pierwszego starszego sztuby. Dodać należy, że niedługo po tym wypadku zwolniono go, no i spodziewał się tego zwolnienia: był widać o tym przez kogoś zawczasu powiadomiony. Otóż przez ostatnie dwa tygodnie czuł się w stosunku do nas bardzo skrępowany. Mój Boże! może pomyślał o tym, że przecie niebawem, na wolności, przypadek może go zetknąć z kimś z naszej sztuby, świadkiem albo ofiarą jego wybryków?... Może świtało mu w mózgu, że w przyszłości, w Polsce nie będzie dobrze wyglądał, gdy się ludzie dowiedzą, jak wysługiwał się Niemcom. Tak czy inaczej, stał się bardzo względny, ludzki, starał się przez ostatnie dni osłaniać nas, ile mógł; podejmował się na wolności pozałatwiać ludziom różne polecenia, prośby; przyrzekał różności.
Byłem świadkiem, że usiłował przeprosić nawet owego chłopaka, którego kopnął nogą i potym przez dłuższy czas prześladował. Była to też scena, którą opiszę. Stałem właśnie przy chłopaku, gdyż ten otrzymał od swego ”capo” nadprogramowy kawał chleba i zainteresowałem się, w jakich to się zdarzyło okolicznościach.
Chłopak nie zdążył jeszcze nic powiedzieć, gdy właśnie nadleciał starszy sztuby, z roztargnieniem rzucił na mnie okiem, ujął chłopca za ramię i bąknął coś w rodzaju: ”Ty... wiesz?... Wtedy się nie spisałeś!... Ale Ty... Chcę, żebyś wiedział, że... Nie chciałem wtedy twojej krzywdy!... Sam wiesz, jak tu jest... No i żebyś nie był zły!” Chłopak wysłuchał spokojnie, patrzył z ukrywaną wesołością, potym otworzył blade, szerokie, głupkowate wargi i powiedział tak: ”Nie szkodzi”, potym uśmiechnął się.
”Co gadasz?” wtrąciłem oburzony. ”Nie szkodzi!! Zgłupiałeś do reszty? Nie rozumiesz? Starszy się prawie żegna z nami, no i poczuwa się... Wie... Nie chciałby”...
Słowa porwały mi się pod wpływam upartego patrzenia tych oczu chłopca, z trudem opanowujących wesołość.
”Nie szkodzi” powtórzył spokojnie chłopak.
Starszy sztuby spojrzał na mnie uważnie, z wyrzutem i niechęcią, chłopca klepnął przyjacielsko po boku i szybko się wycofał. Ja również odchodziłem, utraciwszy wszelką chęć do rozmowy z tym głupcem. Tymczasem chłopak dopędził mnie, chwycił za rękaw, przytrzymał, obrócił twarzą ku sobie i wprost w twarz mi wyszeptał:
”Gniewasz się?... Bałeś się, że mu chcę przebaczyć? Nie taki ja głupi, jak się wydałem z tego śmiechu i wogóle... My z jednego starostwa z tym panem starszym! Ja go z wolności dobrze pamiętam... To ja, wiesz, jeśli tylko wyjdę i doczekamy... wiesz?... to ja swoich chłopaków namówię, dobrych kolegów mam... Tak go oporządzimy, zato, jaki tu dla nas był, wiesz, jak się patrzy!... Potrafię kopać jak on i napatrzyłem się, jak to oni tu lubią: w nerkę!... Rozumiesz?”...
Drugi mój sztubowy to był tylko króciutki świetlany epizod: młody harcmistrz, rodem z Pomorza, uchodźca, złapany w Warszawie. Natychmiast po mianowaniu, miał do nas przemowę pierwszego wieczora, gdyśmy zostali już na noc sami w sztubie. Powiedział, że wolałby wszystko, jak to; że rozumie, że widzi, co się wyprawia z naszymi ludźmi na tych stanowiskach. Że jednak — wiemy, przecież odmówić nie można. Prosi więc nas — wszystkich zbiorowo — żebyśmy mu dopomogli: sprawnie wykonujmy wszystko, co będzie do nas należało, żeby możliwie unikać konfliktów; on zaś daje nam słowo Polaka, że będzie przy nas wiernie stał, że się nie zapomni, że... Może razem jakoś przetrwamy!...
Było to bardzo ludzkie, młodzieńcze, prawe przemówienie. Zdawało się, że cała sztuba była wzruszona. Słyszałem szepty: ”No, doprawdy! To morus! Musowo starać się, nie podprowadzać go” itp. Następnego zaraz dnia przypadek nadarzył walną próbę naszego nowego starszego. Przy rannym apelu /gdy sprawdzał sam naszą liczbę/ zabrakło jednego. Starszy zbladł jak papier, bąknął, słyszeliśmy: ”Nieszczęście”!...
Wszyscy przecież wiedzieliśmy, co otrzyma sztuba i blok za taką rzecz. Szukać, biec nie było już czasu. Poszedł zameldować blokowemu. Potem stał spokojnie, bardzo smutny. Coś w sobie ważył. Ustalił sobie dokładnie, którego właśnie brak...
Władze zbliżały się już do naszego bloku. Nie było sposobu! Była to chwila dramatyczna. Gdy starszy bloku raportował, zauważyliśmy, że nasza zguba nieznacznie potrafiła się wślizgnąć do szeregu. Oczami, mimiką twarzy zmusiliśmy starszego dostrzec, że ten już jest. Wtedy starszy zbladł jeszcze bardziej i jaszcze bardziej wyprostował się na baczność.
SS-man spieszył się tym dniu, niedbale pominął raport bloku, ale odliczył właśnie w sztubie, nie zabrakło nikogo. Wtedy sobie przypomniał, że w meldunku bloku... Podwołany blokowy dostał po głowie gumą i słaniając się, ustąpił na stronę. Wtedy nasz starszy z rezygnacją wysunął się jeszcze bardziej na front. SS-man — nie bardzo, jak widać przytomny — dopiero skombinował, że stąd poszło całe zamieszanie.
”Aa”, zawrzasnął, — ”to ty się tak spisujesz, gdy cię obdarzyliśmy zaufaniem? Ty, starszy sztuby?!!!” Zaczął go bić po twarzy. Harcerz stał niewzruszony. ”Który to szubrawiec?” wrzeszczał Niemiec, ”daj mi go tu!... który?”
I wtedy to właśnie — błyskawicznie — zdarzyła się ta jedyna rzecz! Starszy odpowiedział po niemiecku, aleśmy wszyscy zrozumieli:
”Nie wiem który... Brałem tylko z liczby” — i potem —
”Proszę mnie ukarać za to niedopatrzenie”.
Patrzył Niemcowi wprost w twarz, choć własna jego młoda twarz broczyła krwią z rozbitego nosa i zębów. Niemiec zamilkł... spojrzał po nas... jeszcze raz na starszego i powiedział coś w rodzaju:
”Dobry początek! Zapisuję cię do protokułu!”
Jednak jakoś na razie — nie zapisał. Bo następnego dnia nic się nie zdarzyło. Nasza sztuba nie wiedziała wprost, jak świadczyć swemu starszemu. Ale po dwu dniach zabrano go i dostał siedem dni ”karnego”, jak dowiedzieliśmy się ”za wygłoszone przemówienie!”... Więc któryś z nas, ze sztuby?!... Niemców nie było już wtedy w bloku. O, bylibyśmy go zadusili gołymi rękami, żeby tylko można było wiedzieć: kto?!... kto?!... Nie dowiedzieliśmy się. Siedziałem rok i nie dowiedziałem się.
A nasz starszy po sześciu dniach karniaka został odniesiony do krematorium.
Jeszcze bardziej wstrząsające było w nim to, że podobnie do Jackowego, jego bohaterstwo było jakby nieświadome. To znaczy, u Jacka było całkiem nieświadome, u tego zaś harcerza, niezależnie od rozumowej linii w kierunku honoru, godności, koleżeństwa było jeszcze coś podświadomego: podświadomy instynkt męstwa.
Więzień, którego wybawił — ów zawieruszony w ubikacji, ciężko chory człowiek, nie o wiele przeżył swego wybawiciela: w kilkanaście dni skończyła go biegunka. Ale do śmierci samej wciąż tylko mówił o nim.
”Zdawało mi się, że nazwie mnie — i miałby słuszność; wiedział, że nie wyciągnę... Gdy tamten bił i wrzeszczał, on spojrzał na mnie kątem oka... Skinąłem nawet lekko głową... A jego oczy — te jasne, bystre, takie ostre — zdawało mi się, zaraz powie! — nagle się zmąciły, cofnęły, no i wiecie... Zasłonił... Myślę, że to było coś podświadomie... Może nawet — rozumowo biorąc — powiedziałby, a w ostatniej chwili jednak nie mógł!”
Tym uwagom starego adwokata, któregośmy w parę dni po harcerzu odnieśli do krematorjum, zawdzięczam myśl o podświadomym bohaterstwie.
Oczywiście, tak świetlane typy, jak ów harcerz nie mogą się zdarzać często wśród starszyzny obozowej. To się jednak naogół bardzo źle daje łączyć, przyzwoitość, szlachetność, ludzkie traktowanie i ta władza nad własnymi towarzyszami.
Trzeci mój sztubowy /i ostatni!/ był to typ ludzki całkiem nikczemny; /pierwszego — sądzę, że to uwydatniłem — osobiście nie zaliczam do zdeklarowanych nikczemników, tamto był raczej człowiek słaby i tchórzliwy./
Ten trzeci był magistrem praw czy filozofii, warszawiak. Było to zwierzę ludzkie o skończonym wyższym wykształceniu, nie przeorywującym nic w całej tępocie jego umysłu. Jak widać od dziecka /był to człowiek młody/ zafascynowany był wielkością t. zw. kultury niemieckiej; entuzjazmował się dla Hitlera i jego rządów; ubolewał, że w Polsce ”nie okazało się Hitlera”... Nim jeszcze został starszym sztuby, rozmawiał z tym i owym z więźniów, gdy się dowiedział uprzednio, że ma do czynienia z człowiekiem ”kształconym”. I wtedy wypowiadał czasem takie sądy. Ja w owym okresie rozmawiałem z nim raz jeden przez kilka chwil i nabrałem do niego skrajnego wstrętu. Zresztą rozmowa, jak się okazało potem, drogo mnie miała kosztować. Było to w dniu, w którym nagle zezwolono nam na zachowywanie własnego obuwia. Znaczna była to oczywiście ulga, i w swoim czasie taka rzecz mogła stanowić o życiu wielu dziesiątków więźniów. Powiedziałem, stojąc w grupie kolegów wieczorem, że ulga ta jest, niestety, dla wielu spóźniona. Na co właśnie rzucił się magister i to odrazu w takich słowach:
”Polska cecha!! Wszystko krytykować! Spóźniona! To może lepiej — wcale?... I co to ulga! To nie ulga, a wielka łaska!”
Powiało po nas wszystkich mrozem.
”A któż to pan?” spytałem, nie polak, że tak nam pan polskie cechy wypomina?! To już odrazu się przyznam do jeszcze jednej polskiej cechy — że nie lubię łask... z tych rąk...
Magister zmierzył mnie zgóry wzrokiem.
”Bardzo wygadanie, po warszawsku” — powiedział. ”Odrazu wszystko na ostro, pstro, bzdro! Tak samo w głowach i stąd wszystko poszło, czym się teraz cieszymy! A ja jestem Polak — ale Polak zachodniej kultury” zakończył, wydymając wargi i odszedł. Więcej nie rozmawialiśmy, ale zapamiętaliśmy się dobrze.
Od chwili zamianowania bydlę to jęło zatłukiwać więźniów. Tak właśnie stosował swoją kulturę. Latał przytym za Niemcami, jak psiak, nieledwie, że kurz zlizywać chciał pod ich stopami...
Kiedyśmy raz mieli w sztubie sprawę o tytoń /wtedy nikt nie zdradził/ — otrzymaliśmy 4 godziny karnego apelu. Po odbyciu tej kary /pozbawiono nas też w tym dniu obiadu i kolacji/ — chcieliśmy się co prędzej kłaść do snu, żeby choć trochę się zagrzać i wypocząć. Nagle wszedł nasz starszy z SS-manem i stojąc w progu, mówił mu coś o nas. Kto rozumiał po niemiecku, słuchał pilnie, ale szeptać baliśmy się. Ja nie rozumiałem z tego nic. Nagle najbliższy mój sąsiad zaszeptał konwulsyjnie:
”O tobie! O tobie... że nie znosisz ich łask!... Ciebie...” W tej chwili padł mój numer. Podszedłem.
SS-man, bardzo uśmiechnięty, ironiczny spytał po polsku:
”To musi być z pana wielki pan, jeśli nie znosisz niemieckiej łaski, co?...”
Starszy sztuby krzywił usta i potakiwał: ”właśnie. Wielki pan!”. Wtedy Niemiec — spokojnie: ”No, to jak nie lubisz łaski, to może wolisz kary?... Mogę ci zrobić tę przyjemność i przedstawię cię. Jutro coś dostaniesz zamiast łaski”.
Byłem spokojny. Już byłem mocno zaziębiony, chory, nie sypiałem, dolegało serce. Nie liczyłem na życie. Tak, czy inaczej?
Spojrzałem na starszego sztuby z myślą, że zapewne zakosztuję ciemnicy lub słupka. Niemiec, dotąd spokojny, rozwścieczył się, gdy odwróciłem odeń oczy. Zaczął ryczeć coś po niemiecku /potym powiedziano mi, że właśnie o to mu szło/, szarpnął mnie za kołnierz, pchnął tak jakoś, że rzucił na twarz o podłogę, no i oczywiście — walił butami. Tu już sobie ulżył i wtedy najpewniej pomiażdżyli mi moją nieszczęsną nerkę. Zresztą starszy sztuby wtedy nie bił. Nie było potrzeby! Robota była zrobiona dobrze, podług zasad ”kultury”.
Rano odnieśli mnie koledzy do izby chorych i to wybawiło mnie zapewne od regulaminowej kary. Chorowałem prawie trzy tygodnie, gorączkowałem, plułem krwią, miałem rozstrój wszystkich normalnych funkcji. Gorączka osłabiła moją wrażliwość na potworności t. zw. opieki lekarskiej.