O kawał ziemi/XIX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | O kawał ziemi |
Wydawca | S. Lewental |
Data wyd. | 1886 |
Druk | S. Lewental |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Adolf, w powrocie do domu, dowiedział się od ojca o zajściu z baronem. Wypadek ten zafrasował go bardzo; uniemożliwiał on bowiem wszelkie przyjazne porozumienie się w téj sprawie i pośrednictwo Zofii, na którem Adolf wiele budował. Niecierpliwość ojca zepsuła wszystko i zerwała ostateczny pomost do zgody.
Zostawała tylko droga procesu, którym stary Schmidt odgrażał się teraz nie na żarty baronowi, będąc przez niego tak silnie rozdrażniony. Wypadek procesu nie mógł być wątpliwym; zapewniał on Schimidtowi wygraną. Nie to więc było powodem frasunku Adolfa. Powód był czysto jego osobisty. Dzisiejszy wypadek rozdzielał go nazawsze z Zofią. Wczoraj jeszcze cios ten byłby mniéj dotkliwy. Dziś, gdy między nią i nim zawiązał się pewien rodzaj poufnéj przyjaźni, zerwanie to szarpnęło go za serce. Adolf czuł, że mu trudno będzie żyć w takiéj blizkości, a zarazem tak daleko od niéj. O bywaniu bowiem w pałacu mowy już być nie mogło. To zafrasowanie odbiło się dość wyraźnie na twarzy jego, by ojciec nie mógł tego nie zauważyć; ale przypisywał je temu, że Adolfowi przykrém było zerwanie znajomości ze swoim szkolnym kolegą. Adolf bowiem opowiedział mu przez drogę, że jedynie przez przyjaźń, jaką miał do Jerzego, zdecydował się bez wiedzy ojca odwiedzić go kilka razy, że zataił przed baronem nazwisko swoje, aby tém łatwiéj mógł utrzymać sąsiedzkie stosunki z kolegą. Ojciec pocieszał go, że jeżeli Jerzy rzeczywiście jest mu życzliwym, to dzisiejszy wypadek nie powinien wcale wpłynąć na zerwanie ich stosunku, że nie będzie miał nic przeciw temu, jeżeli Jerzy będzie bywał w ich domu, gdyż, mając pretensye do barona, do zięcia jego żadnéj urazy nie żywi.
Uwagami temi zdawało mu się, że całkiem uspokoił syna. Gdy wrócili do domu, udał się zaraz po wieczerzy na spoczynek; na drugi dzień bowiem równo ze świtem chciał pojechać do miasta dla rozpoczęcia prawnych kroków przeciw baronowi i oddania zarazem Jakóba w ręce sprawiedliwości.
Adolf został sam ze sobą, a raczéj z całym nawałem smutnych myśli, które przeciągały po głowie jego, jak orszak pogrzebowy. W istocie pogrzeb w téj chwili odbywał się w jego duszy. Grzebał ledwie co urodzone nadzieje, uczucie, które jeszcze nie zdobyło się na słowa; to téż niesłychanie smutno mu się zrobiło w sercu: życie, które dziś rano wydawało mu się takiém wesołém, pełném rozkosznych szeptów, czarownych tajemnic, barw, woni, światła — teraz stało się pustém, jałowém, bezbarwném; patrzał w przyszłość, jak w step bezbrzeżny, na którym nie widział żadnego punktu, gdzieby oko i myśl spocząć mogły i rozweselić się. Nie miał czém zaludnić téj pustyni, co w duszy jego się rozsiadła.
Długi czas chodził po pokoju zamyślony, z głową zwieszoną na dół. Czasami zatrzymywał się przy lampie, wypatrywał się w jéj płomień długie chwile, i znowu chodził wkoło stołu, gnany myślami. О śnie zapomniał całkiem. Po niejakimś czasie usiadł znużony przy oknie i otworzył je. Chłodne powietrze buchnęło pełnym prądem na jego rozpalone czoło. Adolf odetchnął ciężko, głęboko i, wsparłszy głowę na ręku, zapuścił się okiem w ciemności. Noc była chmurna, bez gwiazd; chłodny, wilgotny, nieprzyjemny wiatr zapowiadał deszcz, już nawet kilka kropli upadło na czoło Adolfa. Wysunął się jeszcze więcéj za okno, by się orzeźwić chłodem i deszczem.
Wtem wśród szumu deszczu, który już na dobre padać zaczął, usłyszał tuż pod swojemi oknami jakieś ciche, niewyraźne szlochanie, które czasami w głośne, spazmatyczne przechodziło łkanie. Chwilami do tego płaczu mieszał się ponury, gruby głos, szorstko się odzywający. Adolf, zdziwiony, wychylił się z okna, by się przekonać, zkąd go głos dochodził, i zobaczył tylko stróża nocnego, przechadzającego się z halabardą koło domu.
— Kto tam płacze? — zapytał go Adolf.
— A to ta młoda dziewczyna, córka Jakóba.
— Gdzie ona jest?
— Tu w piwnicy, przy ojcu.
Mówiąc to, wskazał halabardą na okratowane okienko.
Adolf przypomniał sobie, że jutro Jakóba mają wywozić do miasta, a równocześnie przyszło mu na myśl, że dziś Zofia prosiła go, by ratował tego człowieka. W tej chwili prośba jej wydawała mu mu się jak ostatnia wola umarłej. Cichy płacz Salusi odzywał się od czasu, do czasu, jak głos dzwonka, i przypominał mu tę prośbę. Adolf uczuł pewien rodzaj wyrzutu, że nie może dopełnić ostatniej woli tej, której już więcej nie zobaczy, że odrzucił jedyną prośbę jej. I znowu rozpoczęła się walka w jego sercu: dwa sprzeczne uczucia wydzierały je sobie nawzajem i szamotały niem, jak wiatr porzuconą kartą na drodze. Napróżno przypomina sobie obowiązek względem ojca, poszanowanie prawa, które musi karać zbrodnią; naprzeciw tym wszystkim argumentom rozumu i rozsądku stały w myślach jego nieme a tak wymowne oczy Zofii, prosiły milczeniem i milczeniem zagłuszały tamte głosy. Prośba, a raczej życzenie Zofii, to była jedyna pamiątka, jaka została mu po niej, po kilkunastoletniej znajomości, jedyny węzeł, który łączył go z nią jeszcze. Więc nie dziw, że mu brakło siły zerwać własnemi rękoma ten węzeł. Uwolnieniem Jakóba mógł, choć niewidziany przez nią, powiedzieć jej, że pamięta o niej, że jej życzenie jest dla niego święte.
Była to jedyna droga, którą mógł jej dać znak życia. Dlatego trudno mu było wyrzec się tego środka.
Długi czas trwał namysł i wahanie; w końcu Adolf zdecydował sic uwolnić Jakóba, jeżeli ten zobowiąże się przysięgą, że nigdy już nic złego nie przedsięweźmie przeciw ojcu jego. Czynił to wbrew zasadom swoim, wbrew przekonaniu, ale potrzebował choć tak wątłego zapewnienia dla ukojenia się.
Była już godzina piérwsza po północy. Adolf wstał, poszedł do przedpokoju, zdjął klucze z kołka, zapalił świecę i zeszedł po cichu do piwnicy. Pod drzwiami, za któremi zamknięty był więzień, przystanął chwilę i nasłuchywał. Żadnego głosu słychać nie było, nawet płacz dziewczyny ucichnął, zapewne usnąć musiała.
Adolf wsunął powoli, ostrożnie, klucz do zamka i otworzył drzwi. Najprzód uderzył go ciepły, niemiły zapach, przed którym cofnął się ze wstrętem, czekając, aż przez otwarte drzwi zgęszczone powietrze nieco się oczyści w lochu. Potém dopiéro wszedł, trzymając świecę w górze nad głową, by lepiéj mógł rozróżnić przedmioty.
Niedaleko drzwi, na tapczanie spała Salusia. Powieki jéj były nabrzękłe i czerwone jeszcze od płaczu; na twarzy niemytéj łzy wymyły sobie zygzakowate ślady. Płacz musiał ją zmęczyć, bo spała twardo, że aż pot wystąpił na ciało i szklił się przy świecy, jak szron na wilgotnym murze. Na blask świécy, który jéj padł prosto na twarz, nie obudziła się.
Adolf chwilkę przypatrywał się śpiącéj i nagle coś dojrzał u niéj, co go zainteresowało mocno, bo nachylił się ze świecą tak blizko śpiącéj, że stearyna kapnęła na chustkę, którą była przykryta. Przedmiotem, który tak zajął uwagę Adolfa, był nieduży medalionik, który dziewczyna miała uczepiony u sznurka niebieskich koralików na szyi. W medalionie była oprawna fotografia Zofii. Na widok znajomych i tak drogich mu rysów, Adolf zadrżał z radości; twarzyczka była uśmiechnięta łagodnie, zdawała się patrzeć na niego i cieszyć się z tego, co robił. Ten widok zachęcił go do spełnienia czynu, który mu się złym i wstrętnym — wydawał. Podniósł świecę do góry i poszedł pod okno, ku posłaniu Jakóba. Posłanie było puste, ale tuż nad niém wisiała para nóg człowieczych. Adolf podniósł światło jeszcze wyżej i struchlał. Zaczepiony o kratę, wisiał trup człowieka, z mocno posiniałą już twarzą i wysadzonemi na wierzch oczyma.
Po chwilowem osłupieniu, Adolf zebrał przytomność, postawił świecę na ziemi, dobył scyzoryka z kieszeni, wspiął się ku oknu po krawędzi łóżka i odciął szmaty, skręcone w powróz, na których ciało wisiało.
Odcięty, spadł z głuchym łoskotem na łóżko z rozkrzyżowanemi rękoma. Adolf, zeskoczywszy na ziemię, zbliżył się ku niemu ze świecą, oderznął postronek, który mu jeszcze szyję obciskał, i począł macać puls. Pulsu się już nie domacał; ale ciało było jeszcze cieple. Adolf nie tracił nadziei, że uratuje wisielca.
I rzeczywiście, po kilku pryśnięciach wodą na twarz jego, dał znaki życia; długiego jednak czasu było potrzeba, zanim Mruk przyszedł do siebie zupełnie i mógł oczy otworzyć.
Spojrzenie jego padło najprzód na Adolfa; zdziwił się i przestraszył; potem obejrzał się wokoło, opamiętywując się i przypominając, gdzie się znajduje? i znowu obróciwszy wytrzeszczone oczy z ponurym wyrazem na swego wybawcę, mruknął szorstko, chrapliwie:
— Więc nawet umrzeć spokojnie mi nie dacie?...
— I ty to nazywasz spokojną śmiercią? — spytał Adolf, patrząc na Mruka pogardliwie, z odrazą.
— Przecież wolę taką śmierć, niż gnić w kryminale.
— A cóż z córką się stanie? — odezwał się znowu Adolf, wskazując na śpiącą dziewczynę i oświecając ją.
Stary spojrzał w tę stronę; ospowata i ciemna twarz jego chwilowo rozmiękła rozrzewnieniem, potem nanowo zesztywniała w ponurym uporze.
— Cóż córka? Jej lepiej będzie na świecie beze mnie. Ludzie ją przytulą. A ode mnie co ma? Nic; bom ja dziad, nędzarz.
— Mogłeś jej dać uczciwe imię, a nie zrobiłeś tego — powiedział Adolf surowym tonem.
— Tak, dobrze wam mówić o uczciwości, bo wam się dobrze wiedzie. Ale kto tak, jak ja, z gospodarza zeszedł na dziada, na służalca tych, których rad-by w łyżce wody utopić, to inna rzecz.
— I zacóż chciał-byś nas w łyżce wody utopić?
— Zaco? — stary podniósł bure, sowie oczy na mówiącego zaperzony — za co? A przez kogo ja dziadem? hę? Kto mi zbrzydził życie, odjął ochotę do pracy, jak nie wasz ojciec? Nie chciał, żeby ona poszła za mnie. I ją zgubił, i mnie zgubił. Bo ja z nią umiał-bym pracować i dorobiłbym się czego. A tak, wszystko poszło na marne, bo mnie nic nie cieszyło. Jedynie cieszyło-by mnie, gdybym się był dowiedział, że jego Pan Bóg pokarał za to; gdyby był skapał na nic, zniszczył się do nogi. Ale gdzie tam! jemu się wiodło życie, jak nitka z przędziwa. To może człowieka do wściekłości doprowadzić!
— I dlatego chciałeś wyręczyć Pana Boga i zniszczyć go?
Jakób, zamiast odpowiedzi, mruknął tylko i kiwnął głową.
— Widzisz, do czego cię to doprowadziło — odezwał się znowu Adolf.
— A no, cóż robić? Jak kto ma nieszczęście, to już do wszystkiego. To już takie przeznaczenie.
— Czy wiesz, co cię czeka teraz?
— Ba, czy-bym się to wieszał, gdybym nie wiedział.
Krnąbne i szorstkie odpowiedzi Mruka wstręt budziły w Adolfie. Wiedział, że ten człowiek nie wart litości; chciał już zabrać się i odejść, i zostawić go losowi jego; ale przypomnienie prośby Zofii i widok śpiącej Salusi zatrzymywały go jeszcze. Chciał z brutalnej piersi dobyć choć jeden dźwięk, budzący litość, jedno słowo skruchy, które-by usprawiedliwiło uwolnienie jego, i dlatego chciał rozpocząć znowu rozmowę; ale stary Mruk, którego obecność jego niecierpliwić już zaczynała, bo przeszkadzał mu spełnić samobójstwo, co uważał za jedyny środek ocalenia się od kryminału, przerwał mu opryskliwie i rzekł:
— Dajcie mi już pokoj święty! Pocoś pan przyszedł tu po nocy pastwić się nade mną i znęcać? Mało-to czasu będziecie mieli jutro,gdy mnie skutego powieziecie do sądu? Dopieroż-to będzie radość dla twego ojca i dla ciebie!
— Nierozsądny człowieku — rzekł Adolf, kiwając nad nim głową z politowaniem — więc sądzisz, że my chcemy pastwić się nad tobą?
— A pocoś pan tu przyszedł? Żeby mi nie dać skonać spokojnie? Teraz było-by już po wszystkiem; śmierć moja nikomu-by szkody nie przyniosła; a życie... Kto wie, co ja jeszcze zrobić mogę.
— Więc myślisz się mścić.
— Ja nie ręczę za nic. Jak złe człowieka opęta, to za nic nie odpowiada. A ja jeszcze dużo złego mogę zrobić na świecie, choćby tylko językiem.
Adolf patrzał z obrzydzeniem na zatwardziałego w zemście Mruka. Pogróżek jego nie rozumiał, ale go przerażały.
— Niema rady — pomyślał sobie — niema rady dla tego człowieka, — i zabierał się do wyjścia.
Gdy naraz córka Mruka, zbudziwszy się i spostrzegłszy go, rzuciła mu się do nóg:
— O, mój paniczu! — zawołała — jesteś tu? O! to nas wyratujecie z nieszczęścia. Wy nie pozwolicie tatusiowi memu pójść do kryminału, nie prawdaż? Wszak i panienka prosiła was o to.
— Nic dla ciebie, moje dziecko, zrobić nie mogę — rzekł Adolf, uwalniając nogi swoje z objęć dziewczyny. — Nie mogę, nic mogę.
Dziewczyna podniosła głowę do góry i spojrzała na niego z niedowierzaniem i przestrachem.
— Nie możecie? Więc pocoście tu przyszli? Czyż nie panienka was tu przysłała? czyście jej nie widzieli? Mówcież!
— Ciszej! — rzekł Adolf, patrząc niespokojnie w okno, z obawy, aby głos dziewczyny nie sprowadził dozorcy.
Dziewczyna posłuszna umilkła; ale uczepiła się nóg jego, i wlokąc się za nim, i czołgając po ziemi, zatrzymywała odchodzącego i prosiła cichym, ale dosadnym szeptem:
— Nie róbcie mię sierotą, paniczu!
Jakób w milczeniu przypatrywał się tej scenie; rozpacz córki rozmiękczyła mu duszę. Adolf nie mniej był wzruszony. Podniósł dziewczynę z ziemi i uspokajał ją. Potem odwrócił się do Mruka i rzekł:
— Czyś ty wart takiego przywiązania?
Mruk poruszył się na siedzeniu i nic nie odpowiedział.
— Więc dla takiego dziecka trudno zostać ci uczciwym człowiekiem, poprawić się?
— W kryminale; co jej teraz z tego przyjdzie — bąknął, wyrzucając do góry głową z lekceważeniem.
— A gdybym cię ocalił?
— Pan? syn Schmidta? Ba! to się na was nie pokaże.
— Głupcze, a pocom tu przyszedł, jak nie poto? — rzekł oburzony Adolf.
— Aby mnie ratować, puścić na wolność za to wszystko, com wam wyrządził?
— Nie dla ciebie to robię, ale dla tej nieszczęśliwéj.
Salusia rada była za te słowa do nóg mu się rzucić, ale zatrzymał ją; więc zawisła na rękach jego i całowała ze łzami.
Adolf zwrócił się do Mruka i rzekł z surową powagą:
— Wstań i chodź.
Jakób podniósł się z siedzenia, posłuszny, jak lunatyk magnetyzerowi; błędnemi, nieprzytomnemi oczyma wpatrzył się w niego i szedł za nim odurzony, ogłupiały tem, co się z nim robiło. Nie przypuszczał nigdy czegoś podobnego.
Salusia podała mu rękę i prowadziła na wschody. Adolf zamknął drzwi piwnicy, wyprzedził idących i zawiódł ich przez sień na podwórko. Tu odsunął zasuwkę u drzwi, przez które wyrzucano zwykłe śmieci i nieczystości na pole, przerżnięte małym strumykiem. Wzdłuż szemrzącéj rzeczki prowadził ich Adolf czas jakiś, aż minęli zabudowania mieszkalne. Gdy stanęli na otwartém polu, zatrzymał się i, zwróciwszy się do Mruka, rzekł:
— A teraz idź gdzie cię oczy poniosą. Ratuj się, jak możesz, by cię powtórnie nie schwytano, bo wtedy nic cię już nie ocali. Dałem ci wolność, wbrew sumieniu, z litości nad twoją córką. Pamiętaj, bym tego nie potrzebował żałować.
To rzekłszy, odwrócił się i odszedł tak szybko, że Salusia nie zdołała nawet podziękować mu. Za odchodzącym rzuciła tylko w ciemności: „Bóg wam zapłać, paniczu“. Potém zwróciła się do ojca i rzekła:
— Chodźmy, tatusiu! już dnieje.
Ale Mruk nie ruszył się z miejsca. Stał jak słup milowy tam, gdzie go postawiono. Nie mógł jeszcze zebrać zmysłów, przyjść do siebie. Był jakby we śnie. Dopiéro chłód poranny oprzytomnił go nieco. Obejrzał się wkoło po polu, które już szarzeć zaczęło, spojrzał na córkę, namacał własne ręce i ramiona, i rzekł stłumionym głosem:
— Więc to prawda wszystko? I to on mię uwolnił? on? syn Schmidta? To trudno zrozumieć. To głowa pęknąć może od myślenia i nie nie zrozumié.
Przesunął ręką po czole rozpalonem, które pot oblewał.
— I ja już nie pójdę do kryminału? co? — pytał się córki z dziecinną trwogą, oglądając się wokoło, jakby się bał, by go nie pochwycono.
— Chodźmy! chodźmy! — nalegała córka, ciągnąc go za sobą. Nagliła do pośpiechu, bo już brzask przecierał nocne ciemności od wschodu; szary pas nieba coraz więcej bielał i na ziemi już, przy tej niepewnej jasności, co nieco rozeznać można było. Salusia bała się, by ich kto nie spostrzegł, i dlatego ciągnęła ojca do pochodu.
— A gdzie ty mnie prowadzisz? — spytał stary, opierając się jej i zatrzymując się.
— Do ochronki, panienka nie odmówi nam przytułku.
— Co za panienka?
— Panna baronówna.
— Baronówna? Ona nam da przytułek? Ona? Zatoczył błędnie oczyma wokoło i zatrzymał je potem na córce tak sztywnie, strasznie, że się zlękła jego wzroku.
— Ona, — mruczał dalej stary, — ona i syn Schmidta ratują Jakóba! To oszaleć można! Ci ludzie sprzysięgli się, aby spętać mię, żebym już wszystko stracił, czem dotąd żyłem.
Córka nie rozumiała słów ojca; była pewną, że mówi nieprzytomnie, w gorączce, i trwoga ją ogarniała. Chciała co prędzéj już stanąć przy fórtce, prowadzącéj do parku; bała się ojca i jego sztywnego spojrzenia, i słów dziwacznych, więc pociągnęła go znowu i rzekła prosząco:
— Chodźmy, chodźmy!
— Chodźmy więc do téj panienki — odezwał się Mruk. — Już widać taka wola Boża.
Podał rękę córce i szedł za nią. Ale nogi nie dopisywały mu jakoś; co chwila się zataczał, potykał, jak pijany, w oczach majaczyło mu wszystko i dziwny dreszcz wstrząsał od czasu do czasu jego ciałem; oddech stawał się coraz prędszym, silniejszym i płomiennym.
— Czekaj, — rzekł do córki, zatrzymując ją. — Odpocznę, męczę się ogromnie, gorąco mi, to znowu zimno; wszystko mi się kręci w oczach, drzewa latają, gwałtu!
Podniósł ręce do góry i począł machać niemi w powietrzu, jakby się bronił, jakby coś chwytał; zatoczył się w kółko i runął na ziemię.
Organizm jego, i tak już nadwątlony, nie wytrzymał silnych wrażeń dzisiejszéj nocy; silna gorączka z nóg go zwaliła.
Salusia krzyknęła przestraszona i pobiegła do fórtki, od której ją zaledwie parę stajań oddzielało, szarpnęła za dzwonek i poczęła wołać o pomoc.