O kawał ziemi/XXIV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | O kawał ziemi |
Wydawca | S. Lewental |
Data wyd. | 1886 |
Druk | S. Lewental |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Słabość Zofii coraz bardziéj zatrważające przybierała rozmiary. Od czasu ostatniéj rozmowy z baronem, owa dumna sztywność, w któréj zdawało się, że nerwy jéj stężały i ściągnęły się, rozmiękła i roztopiła się w jakąś drżącą, rzewną tkliwość. Zofia zrobiła się lękliwą, miękką jak wosk, lada co łzy jéj z oczu wyciskało, przejmowało ją febryczném drżeniem, sprowadzało silniejsze uderzenie serca. Z apatyi przeszła w niesłychanie delikatną, czułą, dziecięcą prawie wrażliwość.
Baron cieszył się tém, szczególniéj dlatego, że wraz z tą zmianą ustąpiło owo uparte milczenie, które go tak udręczało. Ale radość jego nie trwała długo. Doktor oświadczył mu, że niema już obawy melancholii, ale zbytnie rozstrojenie nerwowe i osłabienie mogą sprowadzić cierpienia sercowe, które się już objawiać zaczynają silnemi, chwilowemi atakami. Zalecił spokój, świeże powietrze, pigułki żelazne i digitalis. Baron z nadzwyczajną skrupulatnością spełniał polecenia doktora: sam podawał jéj lekarstwa, czuwał przy niéj, woził ją na spacer. Najbardziéj lubiła jeździć do ochronki, a raczéj do części parku tuż za ochronką, i godzinami całemi siedziała na kamiennéj ławce pod ową lipą, gdzie ostatni raz widziała się z Adolfem.
Raz nawet chciała zabrać się do przerwanych z Salusią lekcyi, ale parę pierwszych tonów, wyśpiewanych przez dziewczynę, wprawiły ją w tak spazmatyczny płacz, że musiała przestać. Nawet głos fortepianu drażnił ją i rozstrajał, i dlatego Salusia wystrzegała się śpiewać przy niéj.
Za to, gdy baronówny nie było w ochronce, Salusia śpiewała przy akompaniamencie jednéj z zakonnic. Robiła to nieraz głównie dla ojca, na którego śpiew jej dziwnie działał. Kiedy piérwszy raz przyszedł do siebie po ciężkiéj chorobie i usłyszał śpiew pod sobą w izbie na dole, stary Mruk otworzył oczy, całym słuchem utonął w śpiewie, jak wyżeł wietrzący w polu, a potém zaczął płakać, jak dziecko.
Piérwsze to były łzy w jego oczach od Bóg wie jak dawnego czasu. Śpiew — dobył łzy z kamienia, twarda pierś jego zadrżała nieznaném mu dotąd wzruszeniem, zwierzę zaczynało się uczłowieczać. Gdy śpiew ustał, było mu źle bez niego i czekał niecierpliwie, rychło się znowu ten głos odezwie, co tu tak głęboko dochodził, jak się wyrażał. Gdy mu powiedziano, że to córka jego tak śpiewa, nie chciał wierzyć, aż musiała go naocznie przekonać. Wtedy twarz starego rozjaśniła się dziwném szczęściem; przycisnął córkę do piersi i nie posiadał się z radości i dumy. Musiała mu opowiadać, w jaki sposób nauczyła się tego i przy tej sposobności wychwalała dobroć swojéj opiekunki, jej anielskie serce i łagodność. Przedtem nigdy mu o tém mówić nie mogła, bo, ile razy rozpoczęła coś o baronówniе, chmurzył się i rzucał, i kazał jej milczeć. Ale teraz zmienił się bardzo pod tym względem; sam rozpoczynał rozmowę o tej ich wspólnej dobrodziejce i bardzo rad był poznać ją.
Życzeniu jego niezadługo stało się zadość. Jednego dnia, gdy już miał tyle siły, że mógł podnieść się z łóżka i usiąść przy oknie, Salusia dała mu znać, że dziedziczka będzie przechodzić do parku przez podwórko.
Stary Mruk z niepokojem i ciekawością zawlókł się do okna i czekał. Czy oczekiwanie, czy osłabienie po chorobie, czy inne jakie powody sprawiły, że Mruk drżał na całem ciele, a usta wciąż, mu zasychały, że językiem je odwilżać musiał. Salusia, która przy nim stała, zaniepokoiła się tym stanem i odezwała się:
— Wy jeszcze niebardzo zdrowi, tatusiu!...
Lepiej połóżcie się; innym razem zobaczycie ją, jak się skrzepicie lepiej...
— Nie, nie!.. Ja ją muszę zobaczyć... — mówił uparcie i wychylił się za okno.
— Jedzie... — rzekła Salusia.
Rzeczywiście turkot powozu dał się słyszeć i ustał tuż za murem ochronki. Niezadługo ukazała się baronówna w czarnej sukni. Szła krokiem zmęczonym i chwiejnym, oparta na ramieniu barona.
Mruk wpatrywał się w idącą, jak w zjawisko jakie. Zdawało się, że mu oczy na wierzch wyjdą, a usta miał szeroko otwarte z podziwu i zagapienia.
— Więc to ona?.. — spytał jakby sam siebie. — Ależ to biedactwo wynędzniałe, chore, jakby się do trumny położyć miała...
Zwrócił się do córki i spytał:
— Co jéj jest?..
— Panienka się martwi i z tego poszła cała choroba...
— A dlaczego się martwi? Czy jéj kto krzywdę robi?..
— Zakochała się biedaczka.. Prawdęście tatusiu powiedzieli, że jéj kochanie nieszczęście przyniesie...
— Nie o takiém ja nieszczęściu myślałem...
Ale czemuż kochanie ją martwi?.. Czy ją porzucił ten jéj?..
— To nie, ale baron nie pozwala...
— A tak się zdawał dla niej dobrym, gdy ją prowadził.
— Dobry-ć on jest zawsze dla niéj; ale pozwolić nie może, bo to widzicie, tatusiu... baronówna to wielkie państwo; a taka za byłe kogo iść nie może, żeby despektu familii nie zrobić... Nasz panicz jest anioł nie człowiek, ale zawsze nie pan...
— Co za panicz?..
— No, pan Adolf...
— Schmidt? — spytał z naciskiem Mruk.
— Tak, Schmidt...
— Więc to jego kocha panienka?..
— I bardzo go kocha!..
— I nie chcą mu jćj dać, że ona wielkiego rodu?..
— Tak!..
— A gdyby była niższego urodzenia, toby się
mogła wydać za niego?..
— To się wie... Ani chwilki by nie czekała...
Ale cóż, kiedy jej tak padło być wielką panią; tu
musi cierpieć, choćby przyszło umrzeć... Dziwni
to ludzie, ci państwo...
Mruk nie słuchał córki. Głowa jego widocznie
pracowała nad jakimś planem. W twarzy widać było silne wzruszenie i radość, której powodu cór
ka nie rozumiała.
— To dziwna rzecz... — mówił do siebie stary
półgłosem. — To, czem chciałem szkodzić ludziom,
dziś się na pożytek obróci... Dziwna to moc Bozka. I ja, mizerny robak, mogę jeszcze coś zrobić na świecie.
Potem, zwracając się nagle do córki, rzeki:
— Salusiu! Ja muszę mówić z baronem... Mu
szę koniecznie...
Salusia wpatrzyła na niego swe jasne oczy;
bała się, czy przypadkiem stary nie mówi w gorączce, ale wzrok jego czysty i pewny uspokoił ją.
— Co wam tak pilno do barona?.. — spytała.
— Nie o mnie tu chodzi... Jeżeli chcesz, aby dobrodziejka nasza była szczęśliwą, to zawieźcie mnie do barona. Ja potrzebuję z nim mówić...