<<< Dane tekstu >>>
Autor Michał Bałucki
Tytuł O kawał ziemi
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1886
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXIII.

Wśród tego czasu zdarzył się wypadek ważny i smutny dla całéj okolicy. Burza niepamiętna, nadzwyczajna, wraz z gradem, poniszczyła bielejące już zboża, a czego grady nie wytłukły, to zniweczyły do ostatka wylewy. W skutek ciągłych i ulewnych deszczów, rzeka, przerzynająca Zalesie, wezbrała tak gwałtownie i wysoko, że nietylko domy, tuż nad rzeką stojące, zalała, ale i wyżéj nieco położonym zagrażała. Popłoch był niesłychany. Ludzie, nieprzyzwyczajeni do tego rodzaju klęski w téj okolicy, nie umieli sobie radzić, bronić się przed natarczywością rozszalałego żywiołu; to też większa część mizernego dobytku wieśniaków poszła z wodą. Niebezpieczeństwo wzrastało, gdyż burza za burzą, jak procesyą, przechodziły codzień, woda coraz bardziéj wzbierała i przestrach zwiększał się. Biedny lud, wylękniony, zrozpaczony, lamentem tylko i modlitwą radził sobie; środków obrony nie było żadnych, ze dworu żadnéj pomocy, gdyż dworscy ludzie zajęci byli pilnowaniem i wzmacnianiem wałów parku, które woda podmulała i przerwać usiłowała w kilku miejscach. Baron wyznaczył nagrodę służbie, jeżeli ochroni park od zalewu. Woda, dostawszy się do parku, porobiłla-by okropne spustoszenia i poniszczyła-by niechybnie, z taką starannością przez tyle lat zaprowadzane przez barona, ulepszenia. To téż służba, wszyscy domownicy i oficyaliści, zajęci byli dzień i noc obroną wałów. Wieś zostawiono na pastwę wylewu.
Na szczęście, młody Schmidt, dowiedziawszy się o niebezpieczeństwie wieśniaków, pośpieszył ze swymi ludźmi na pomoc; a mógł to tém łatwiéj uczynić, gdyż u nich nie było niebezpieczeństwa. Wprawdzie ta sama rzeka, która tu takie spustoszenie robiła, przepływała powyżéj przez ich fabryki; ale przezorny Schmidt, zakładając fabryki, zamknął rzekę w wysokiém, kamienném korycie i wyrównał jéj bieg. Była to robota kosztowna która jednak teraz sowicie się wypłaciła.
Schmidt ze spokojem patrzał na rozhukane, żółte, spienione fale rzeki, które z wściekłością tłukły się, szumiały i przewalały w kamienném łożysku. Rzeka nie podniosła się nawet do połowy tam. To téż syn jego mógł bezpiecznie i bez obawy śpieszyć na pomoc zagrożonym wieśniakom z Zalesia. — Zręczny, przytomny i energiczny, kierował dzielnie obroną, ratował nieszczęśliwych z niesłychaną odwagą. Ponieważ głównym powodem nieradności był brak łodzi, Adolf posłał natychmiast do fabryk i kazał tratwy, przygotowano na brzegu do spławu cynku, spuścić na rzekę. W ten sposób kilka tratew spłynęło z biegiem rzeki na pomoc. Była to pomoc wielka, gdyż na tratwy chwytano pływające sprzęty, naczynia i przewożono je na bezpieczne miejsce. Adolf sam stał przy jednym sterze i baczny wzrok rzucał na wszystkie strony, wydając rozkazy. Wszystkich oczy były na niego zwrócone; kobiety, stojące na brzegu, ze łzami wdzięczności wyciągały do niego ręce i dziękowały, błogosławiąc wybawcę.
Jednak pomimo tak dzielnéj i energicznéj pomocy, jaką niósł Adolf ze swymi ludźmi zagrożonym mieszkańcom, położenie stawało się coraz okropniejszém. Woda przybywała ciągłe i podnosiła się w łożysku coraz wyżej, oblewając coraz cieśniéj wzgórki, na których schroniła się większa część ludności z dobytkiem swoim. Adolf obserwował pilnie ten gwałtowny wzrost wody i coraz więcej tracił nadzieję. Na twarzy jego widać było zafrasowanie i niepokój.
Jeden tylko zostawał środek ratunku. Adolf jednak nie mógł zdecydować się na niego. Powiemy zaraz dlaczego.
Rozpatrując się w położeniu okolicy i przypływie wody, spostrzegł Adolf wprawnem okiem, że gdyby rzeka, gdzieś powyżej, swobodniejszy odpływ miała i mogła się rozlać szeroko, pęd jej na równinę, na której leżało Zalesie, byłby mniej gwałtowny i mniej obfity. Ale właśnie powyżej ludzie barona, pilnując wałów i wzmacniając je, bronili jej tego upustu. Przerwanie wałów otaczających park rozdzieliło-by masy wody, nizki teren parku stanowił-by rodzaj rezerwoaru i zmniejszył przypływ na równinę. Środek był bardzo skuteczny i zaradczy; ale Adolf nie mógł zdecydować się na niego.
Wiedział bowiem, jak baron wysoko cenił tę rozkoszną ustroń swoję, jak dumnym był z niej, a nie ulegało wątpliwości, że przerwanie wałów zniszczy i zrujnuje park mocno. W każdym innym razie powód ten nie wstrzymał-by Adolfa ani na chwilę; ale teraz, po świeżem zajściu z baronem, był pewny, że ten tylko uczuciu zemsty przypisze krok, który on chciał przedsiębrać jedynie dla ocalenia nieszczęśliwych. Dlatego wahał się i wyczekiwał.
Ale niebezpieczeństwo wzmagało się tak widocznie, że Adolf, powodowany szlachetnem uczuciem ludzkości, odrzucił na bok wszystkie osobiste skrupuły i dał znak do przerwania wałów. Ludzie z rączością i okrzykiem rzucili się do spełnienia jego rozkazu. Niektórzy z nich sami wpadli już poprzednio na te myśl, ale bali się wykonać ją bez jego pozwolenia. To też teraz z gwałtownością i pośpiechem rzucili się do dzieła.
Ludzie barona znowu, spostrzegłszy ich biegnących ku wałom, domyślili się zamiaru i śpieszyli, — by im przeszkodzić. Rozpoczęła się bójka zażarta, wściekła. Z jednej strony służalcza gorliwość, z drugiej instynkt zachowawczy, chęć ratowania się, rozpalały do wściekłości i rozpacznych wysileń.
Rezultat bójki nie mógł być wątpliwym. Ludzie Adolfa, posiłkowani gromadą wieśniaków, byli w tak znacznej większości, że w niedługim czasie odparto łudzi barona i przekopano wały w kilku miejscach.
Woda szalonym pędem wciskać się zaczęła temi otworami, rozpierała gliniaste ściany, podmulała je, waliła i w krótkim czasie park cały stał w wodzie. Mętne, żółte falo wirowały i zataczały się koło szerokich drzew, przedzierały się przez gałęzie krzaków i zalewały coraz to dalsze przestrzenie. Za to na równinie woda przestała podnosić się, a przynajmniej przypływ jej był bardzo mało widoczny.
Stojący na wałach z łopatami i siekierami robotnicy, wznieśli okrzyk radosny na cześć Adolfa. Okrzyk ten potężny, silny, jak huragan zatrząsł drzewami parku i rozleciał się po nim w tysiącznych echach.
Okrzyk ten doleciał aż do uszu barona. Domyślił się, co on znaczy, bo mu już doniesiono o całym wypadku, i twarz jego groźnie zasępiła się, na okrzyki owe dzikiej radości. Okrzyki zdawały się urągać z jego niemocy. Baron był sinoblady, jak gradowa chmura, nic nie mówił; ale z niespokojnie łatających oczu i drżących warg łatwo odgadnąć można było, jaka burza kłębi się w nim. Żal, oburzenie, pogarda i duma, zmieszane, лvrzały w jego sercu. Ani na chwilę nie wątpił, że Adolf wyrządził mu to umyślnie, powodowany uczuciem nienawiści i zemsty, i teraz tryumfuje i cieszy się ze swego dzieła. Duma barona cierpiała niezmiernie na tym tryumfie parweniusza, upokorzenie gryzło go i martwiło.
Gorzej jeszcze uczuł swą krzywdę, gdy mu po kilku dniach doniesiono, jakie szkody porobił wylew w parku. Woda poznosiła i porwała mostki, rozrzuciła sztuczne groty, zamuliła ścieżki i gazony; gotycką minkę podminowała tak, że się zapadła w kilku miejscach.
Ze ściśniętem sercem słuchał baron tych relacyi, nienawiść i oburzenie przeciw Adolfowi rosły w nim.
— Odpowie mi za to... — rzekł, uderzając o stół.
— Ciężko mi to odpokutuje!..
Pogróżka była nie na wiatr rzucona. Baron bowiem chciał na drodze sądowej poszukiwać swej krzywdy i dopomnieć się o ukaranie winnego. W tym celu kazał rządcy porozumieć się z adwokatem i wygotować pozew.
Rządca, trafiając w myśl barona, wystosował sążnisty pozew, przesadzając w nim całą sprawę i powiększając szkody, zrządzone przez wylew. Przesada była tak widoczną, że baron sam uznał za stosowne porobić niektóre zmiany i kazał jeszcze raz pozew przepisać. Prawość jego nie pozwalała na kłamstwo, chciał być surowym, ale nie umiał być niesprawiedliwym.
— Nie potrzeba nam — rzekł do rządcy — udawać się do wybiegów, gdy mamy słuszność za sobą... Czyn tego fabrykanta sam go potępia; jest on dość szkaradny, by go jeszcze powiększać. Opisz pan tak, jak było...
Rządca, niekontent, że nie oceniono jego gorliwości, zabrał pozew z rąk barona dla zmienienia go. Obiecał stawie się z nim na drugi dzień rano.
Tymczasem wieczorem, baron, przeglądając dzienniki, spostrzegł między rozmaitościami artykuł, który go zastanowił; zatytułowany był bowiem „Wylew w Zalesiu“. Baron wziął się z uwagą do odczytania go. Artykuł był téj treści:
„Niepamiętne burze i grady, które przez kilka dni nawiedzały okolicę Zalesia, spowodowały tak wielki wylew rzeki, płynącej przez tę okolicę, i wyrządziły tak wielkie straty, że mieszkańcy do nędzy przyprowadzeni zostali. Za staraniem panów Schmidtów, fabrykantów sąsiedniej osady, rząd wyznaczył zapomogę dla nieszczęśliwych w kwocie 5000 talarów, a bank zastawniczy, za poręczeniem tychże fabrykantów, otworzył dla poszkodowanych gospodarzy kredyt do wysokości 30, 000 talarów“.
Baron, po przeczytaniu tego artykułu, zachmurzył się. Czyn Schmidtów zadziwiał go i upokarzał zarazem. Zrobili oni to, co do nich nie należało, co było właściwie jego obowiązkiem. A jemu nawet na myśl nie przyszło pamiętać o tych nieszczęśliwych. Zajęty sprawą przeciw Adolfowi, myśląc o własnej tylko krzywdzie i szkodzie, nie pomyślał, że tylu biednych daleko dotkliwsze poniosło straty.
Gniewał się sam na siebie za to zapomnienie, wyrzucał sobie brak przytomności i roztargnienie.
А że baron zawsze, dla ulżenia sol)ie, zwykł był winę przypisywać innym, i tym razem skończyła się na rządcy, że nie zwrócił na to jego uwagi. Kazał go więc natychmiast przywołać i spytał:
— Czy wieśniakom, poszkodowanym przez wylew, dano jaką zapomogę?..
— Dotąd nie... — odrzekł rządca, patrząc na barona, zdziwiony tym nagłym wyskokiem dobroczynności.
— A czemu?..
— Mało który zgłaszał się o pomoc... A i tym, co byli, niechętnie udzielaliśmy, bo nie wiedzieliśmy... czy to będzie z wolą jasnego pana... — dodał rządca nieśmiało.
— Czyż zabraniałem wam kiedy być dobroczynnymi dla moich łudzi?.. — spytał baron, dotknięty tą uwagą.
— Sądziłem, że ludzie, którzy wyrządzili krzywdę jasnemu panu, którzy przyczynili się do niszczenia parku, nie są warci względów i pomocy jasnego pana...
— Za to odpowiedzą przed sądem... Zresztą byli podmówieni... Nie chcę, aby cierpieli za kogo... Skoro który zgłosi się o pomoc, proszę dać..^
— Ale со?.. — spytał rządca.
— Co?., zboże. Wszak tego im najwięcej potrzeba...
— Spichlerze nasze także niepełne, a na świeże plony niema sic co oglądać, bo grad równie i nas nie oszczędzał...
— To dać pomoc w gotówce...
— Ależ jasny panie...
— Żadnych ale... — rzekł baron ze stanowczością. — Ja nie chcę, żeby się moimi ludźmi ktoś inny miał opiekować... Barona stać jeszcze na to, by mógł im dopomódz...
Rozkaz był tak stanowczy, że rządca zamilkł i ukłonił się posłusznie. Nie mógł pojąć, eo się stało baronowi; nigdy jeszcze z taką energią i siłą nie przemawiał do niego.
W interesach baron zwykle okazywał brak decyzyi i miękkość. Dziś zdobył się na sprężystość i stanowczość; wziął na kieł. Czyn Schmidtów był ostrogą, która podrażniła leniwstwo jego, ociężałość, i rozruszała go. Czyn ten kłuł go, niepokoił i gniewał. Lubo nie mógł nie przyznać, że to był czyn wcale szlachetny, jak na fabrykantów i spekulantów.
Następnego dnia rządca przyniósł mu gotowy już pozew. Baron niekontent był widocznie z tej zbytniej gorliwości jego. Wziął z rąk jego papier i, nie mówiąc nic, odwrócił się ku oknu.
— Czy jasny pan sam zawiezie ten pozew?.. — spytał rządca nieśmiało.
— Dlaczego?...
— Bo może-by kazać konie założyć...
— Już ja sam powiem, jak będzie potrzeba... — odrzekł nieco zniecierpliwiony obecnością i pytaniami.
Rządca zrozumiał to i cichaczem wyniósł się za drzwi, deliberując nad tém, co się mogło stać baronowi, że jest w tak kwaśnym humorze.
Baron po jego odejściu stał długo jeszcze na jednem miejscu. Papier obracał machinalnie w ręku i namyślał się, co zrobić. Po tém, co Schmidt zrobił dla mieszkańców Zalesia, jego czyn, tyczący się zburzenia walów, mniéj strasznym już wydawał się baronowi; począł wątpić potrochu o złych intencyach jego.
Zanosić skargę do sądu na człowieka, który tyle dobrego wyświadczył nieszczęśliwym, wydawało mu się dziwnie nieszlachetnie. Ale znowu puścić całą tę sprawę лу zapomnienie, znieść w milczeniu tryumf Adolfa, było-by to upokorzeniem, uwłaczało-by jego stanowisku, kompromitowało go w oczach ludzi. Baron tedy był na rozdrożu i wahał się, którą pójść drogą.
Namyślając się, przechadzał się po pokoju, potém wyszedł na balkon, następnie w ogród. Papier trzymał ciągle w ręku, czasami odczytywał go, przystanąwszy, potem składał i szedł daléj krokiem nierównym, jak nierówne były myśli jego.
W tém posłyszał na gościńcu, za ogrodem, jakąś wrzawę głuchą, niewyraźną, która coraz więcéj się zbliżała. Z chaotycznéj wrzawy poczęły dobywać się powoli tony wiejskiéj muzyki i pojedyńcze głosy ludzkie, wesołe, krzykliwe. Baron zaciekawiony poszedł na ścieżkę, zkąd przez dziurę i sztachety widać było niektórych miejscach gościniec, i zobaczył gromadę ludu, w świątecznych strojach, przeciągającą z muzyką i śpiewami głośnemi.
Jakiś podróżny zatrzymał pytaniem jednego z idących na końcu orszaku i odezwał się:
— A gdzie to idziecie? na odpust?..
— Nie, do fabryk — odrzekł chłop. — Idziewa z podziękowaniem za zapomogę po powodzi. Bo to, widzicie, oni nasi ojcowie teraz, nasi dobroczyńcy...
— Więc dobrego macie dziedzica?..
— To nie dziedzic żaden, jeno fabrykant... Ale on milion razy lepszy, niż dziedzic...
— Więc dziedzic niedobry?..
— Е!.. zwyczajnie pan wielki!.. Co jego ludzie obchodzą. Albo to on zna, co bieda...
Rozmowa ta odbywała się tuż pod parkanem, o kilkanaście kroków zaledwie od miejsca, gdzie stal baron. Mógł więc każde słowo słyszéć dokładnie. To téż nietylko je słyszał, ale uczuł. Każde słowo chłopa jak kamień upadało mu na serce; czuł się upokorzonym, zawstydzonym. — „To nasi ojcowie, nasi dobroczyńcy“. — Te słowa, jak wyrzut sumienia, szumiały mu w uszach. Obcy ludzie, ludzie bez imienia i przeszłości, są dobroczyńcami jego gminy. A on?.. — on był niczém dla niéj... Dorobkowicze tryumfowali nad nim... Baron przyznać musiał, że ci ludzie są czegoś warci. Przyznanie to było moralną klęską dla niego, wielką rewolucyą w jego duszy, niszczącą dawne przekonania i przesądy jego.
— „Oni ojcowie i dobroczyńcy“ — powtarzał sobie, wracając do domu powolnym krokiem, ze spuszczoną głową. Brzemię tych słów przygniatało jego duszę, paliło mu twarz wstydem, bał się oczu podnieść do góry, zdawało się, że na każdem drzewie zobaczy te słowa, urągające z niego. Bez oburzenia powtarzał sobie te słowa, ale z głębokim smutkiem. W twarzy znać było pognębienie i zgryzotę.
Gdy wrócił do pokoju zapalił świecę i przy jéj płomieniu zniszczył pozew przeciwko Schmidtom.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Michał Bałucki.