<<< Dane tekstu >>>
Autor Michał Bałucki
Tytuł O kawał ziemi
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1886
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXII.

W powrocie do domu, baron, ochłonąwszy nieco z gniewu, chciał na drodze łagodniejszéj już perswazyi przekonać Zofią o niestosowności jéj znalezienia się w parku. Miłość jej do Adolfa nazwał zaślepieniem, chwilowém uniesieniem, zapomnieniem się, którego-by potém mocno żałowała. Przypomniał jéj obowiązki rodu, stanowisko, jakie zajmuje i tysiączne inne argumenta... Zofia nic nie odpowiadała. Obrażona i boleśnie dotknięta duma zamknęła jéj usta. Siedziała jak automat obok niego, z rękoma opuszczonemi na kolana. Oczy patrzały przed siebie sztywnie, surowo, poważnie. Niema i milcząca jéj boleść była dziwnie przejmującą i przykrą. Barona niepokoiło to. Wołał-by był łzy, wyrzuty i skargi, niż to głuche milczenie, niż te zamknięte, blade usta.
Gdy przybyli do pałacu, Zofia udała się wprost do swego pokoju. Tego dnia nie wyszła do herbaty. Baron opowiedział córce, Jerzemu i Maurycemu zdarzenie w parku. Wszyscy byli oburzeni na Adolfa, jemu bowiem przypisywali powód zapomnienia się Zofii.
Jerzy robił sobie wyrzuty, że przez niego Adolf dostał się do ich domu i zamącił spokój rodzinny. Irena nie miała słów na wyrażenie oburzenia, że syn jakiegoś fabrykanta śmiał podnieść oczy na pannę wysokiego rodu. Była zgorszoną i zirytowaną zuchwałością parweniusza. Maurycy nie wiele wtrącał się do rozmowy, bo mu nie wypadało mieszać się w interesa familijne; jednak twarz jego wyrażała widoczne zadowolenie i tryumf z poniżenia człowieka, do którego on miał antypatyą od pierwszéj chwili.
— Pańskie domysły były słuszne — rzekła do niego Irena. — Przypominasz pan sobie, cośmy przed kilku dniami mówili o Zosi... Pan odgadłeś powód jej dziwacznego usposobienia...
— A pani wątpiłaś wtedy, że panna Zofia będzie miała tak gminny gust, że się jej może spodobać człowiek, który w kominach i maszynach widzi poezyą. Panienki w tym wieku miewają często dziwaczne i kapryśne zachcenia...
— Nie, nie, Zosia temu niewinna — utrzymywał baron. — Dziewczyna młoda, niedoświadczona... on spostrzegł to i chciał korzystać z tego...
— Utylitarysta... — rzekł z przekąsem Maurycy — to jego fach...
— Frant... — dorzucił baron. — Szczęściem, że dość wcześnie zdemaskował się... Zosi na chwilę przewróciło się w główce; ale pewny jestem, że ta niedorzeczna miłość prędko wyszumi jej z głowy...
Tak rozumował baron; ale domysły jego nie sprawdzały się. Stan Zofii z każdym dniem się pogorszał. Nie płakała, nie skarżyła się, ale zobojętniała na wszystko; przestała prawie mówić. Jerzy i baron wysilali się, aby ją rozerwać, wymyślali zabawy, przejażdżki. Zofia brała w nich udział osobą swoją, ale dusza jej zdawała się być umarłą i zastygłą na wszelkie wrażenia. Okropnie było patrzeć na nią, jak nieraz, wśród ogólnej wesołości, siedziała z oczyma utkwionemi w jedno miejsce, bez ruchu i życia, z twarzą bladą i niewzuszoną, którą mroziła wszystkich. Irenę drażniła ta apatya, nazywała ją komedyą i unikała towarzystwa Zofii, które jéj działało na nerwy. Barona ten stan martwoty do desperacyi doprowadzał. Nieraz widząc, jak daremnemi były wszelkie sposoby rozerwania jéj, pytał zniecierpliwiony:
— Powiedz mi, co ci jest?..
Spoglądała wtedy na niego bezdusznym, pustym wzrokiem i odpowiadała krótko:
— Nic...
— Czy jesteś chorą
— Nie...
„Tak“ i „nie“... to były jedyne słowa, które z zamkniętych ust jéj dobyć można było. Reszty słów jak-by zapomniała. Dusza jéj zdawała się nie czuć, nie myśléć, nie żyć...
Jednego dnia do miasteczka przybyła trupa wędrujących artystów; porozsyłano afisze po okolicy, zapowiadające przedstawienie dwóch komedyek Fredry syna: „Jedynaczka“ i „Consilium facultatis“. Obiedwie pełne wesołości, aż do przesytu, i swobodnego, luźnego humoru. Baron znał je dobrze; zdecydował się jednak pojechać na nie, głównie dla Zofii. Miał nadzieję, że ją to zabawi, rozśmieszy... Gdy jéj to zaproponował i prosił, żeby się wybrała z nimi, wstała w milczeniu i, posłuszna jak dziecko, ubrała się i pojechała. Ale przez cały czas przedstawienia siedziała nieruchoma, obojętna, jak-by nic nie słyszała, nie widziała... Ani jeden muszkuł bladéj twarzy nie drgnął, oczy ani na chwilę nie pozbyły się martwoty i sztywności. Wśród ogólnéj wesołości, panicznego śmiechu publiczności, siedziała jak posąg cmentarny; gwar wesołości zdawał się nie dochodzić jéj uszu. Wszystkie lornetki z ciekawością zwróciły się na jéj posągową twarz, z matowemi, czerwonemi oczyma; ale ona nie widziała tego. Baron nie mógł spokojnie patrzéć na tę żywą umarłą, łzy zakręciły mu się w oczach, wstał i opuścił z nią salę w połowie przedstawienia.
Smutek Zofii zatruwał mu życie, odbierał sen, bo kochał ją bardzo; a w miarę, im więcéj się tém martwił, tém więcéj rosło jego oburzenie przeciw Adolfowi. Jemu-to bowiem przypisywał wszystko; nie chcąc, przypuścić, że sam jest powodem cierpienia Zofii... całą winę składał na Adolfa. Była to dziwna logika, któréj fałszywości nie spostrzegał nawet baron. Wyrzekaniem na podłego parweniusza, złorzeczeniem mu, baron ulżywał nieco swojéj boleści; ale nie wystarczało to na uspokojenie go, zwłaszcza, gdy spostrzegł z przestrachem, że chorobliwy stan duszy Zofii oddziaływał silnie na delikatny jéj organizm, że poczęła widocznie opadać z ciała, niknąć. Zatrwożony tém, wezwał z miasta doktora.
Doktor ten, od niedawna osiadły w tych stronach, używał reputacji bardzo zdolnego w swoim fachu. Kilka szczęśliwych jego kuracyi opowiadano sobie z podziwem, rozumie się, nie bez nadzwyczajnych dodatków. To też baron z pełnem zaufaniem udał się do niego.
Był to człowiek około lat trzydziestu zaledwie: osobistość sympatyczna, budząca zaufanie i uszanowanie.
Przybywszy do Zalesia na wezwanie barona, został przedstawiony Zofii, nie jako doktor, ale jako gość. Baron bowiem nie chciał, aby Zofia wiedziała, że stan jej zdrowia jest zatrważający; bał się, by niespodziewane pojawienie się doktora nie zrobiło na niej wrażenia i nie pogorszyło jej słabości. W charakterze więc gościa doktor delikatnie, ostrożnie wybadał pilnie stan chorej, więcej obserwując ją, niż pytając. Baron niespokojnie patrzał w twarz jego, chcąc na niej wyczytać, co myśli. Ale twarz ta, spokojna, nie wiele go objaśniła. Starał się więc jak najprędzej znaleźć sposobność wyprowadzenia doktora do ogrodu. Tu, zaledwie zostali sam-na-sam ze sobą, zapytał go z troskliwością i niepokojem:
— I cóż, doktorze? Jakże ją znalazłeś?..
— Nie będę łudził barona... Stan chorej jest zatrważający!..
Baron zachwiał się, zimny pot wystąpił mu na blade czoło.
— Czy być może?.. — wyszeptał drżącym głosem — nie przypuszczałem nigdy...
— Daj Boże, abym się mylił... U kobiet w tym wieku choroby często robią zwroty niespodziewane, które nas, lekarzy, w kłopot wprowadzają. Tam, gdzie często tracimy już nadzieję, natura nieraz cudów dokazuje i drwi z naszej nauki. Często bywa także przeciwnie... Takie przyznanie się nic ubliża nam, ani nauce, pokazuje tylko niesłychaną rozmaitość organizmów ludzkich. Gdyby nie to, bylibyśmy nieomylnymi.
Baron wpatrywał się w twarz mówiącego wzrokiem, w którym malowało się ogłupienie, zdudziałość. Doktor skończył mówić, on jeszcze zdawał się słuchać; ale nic nie słyszał z jego mowy, nic nie rozumiał, prócz tych słów: „stan chorej jest zatrważający“.
Po chwili doktor zapytał go:
— Czy nie uważasz pan, czy ten stan apatyi u chorej zwiększa się, czy zmniejsza, czy też ma jakieś przerwy?..
— Zdaje mi się, że jednako.
Mówiąc tak, baron, chciał oszukać siebie, doktora i chorobę, bo nie mógł nie zauważyć, że apatya chorej coraz była większą.
— I nie domyślasz się pan powodu tej słabości?.. — pytał dalej doktor.
— Nie... — odpowiedział krótko.
Za nic w świecie nie był-by powiedział doktorowi istotnego powodu.
— Czy może jaki powód moralny... jakie cierpienie...
— Wątpię... Wszyscy ją tutaj tak kochamy...
— W takim razie — mówił doktor — będzie to powód czysto fizyczny, wielka niedokrewność...
— Tak... tak... tak... i ja się domyślam... — Potakiwał baron, gdyż mu na rękę była taka explikacya choroby, zdejmowała mu bowiem kamień z serca, uwalniała go od wielu wyrzutów. — Tak, tak... niedokrewność... — powtarzał.
— W razie, gdyby się stan pogorszył, apatya mogła-by przejść łatwo w melancholią... i to jest, czego się obawiam... Nie uważałeś pan, czy usposobienie chorej już dawniej nie było skłonne do tego stanu, w jakim jest obecnie?..
— Nigdy. Była zawsze żywą, wesołą...
— To dobrze. Wrodzone bowiem usposobienie do ponurej zadumy, odziedziczona po rodzicach skłonność do tego, czyni nieraz chorobę tę nieuleczalną.
Baron zbladł znowu na te słowa. Matka Zofii umarła w domu obłąkanych na melancholią. Doktor ani wiedział, jak silnie słowa jego, spokojnie i obojętnie wypowiedziane, ugodziły w barona; śmiertelna trwoga o Zofią owładnęła go znowu... Nie przyznał się jednak przed doktorem do powodów swéj obawy; zdawało mu się, że, oszukując doktora, oszukuje chorobę. Obawa o Zofią zrobiła go tak dziecinnym.
— Więc cóż robić?.. — spytał zgnębiony. — Radź, doktorze... Od czegóż wasza nauka?..
Doktor wątpliwie ruszył ramionami.
— Tu lekarstwami niewiele poradzi... Odżywianie organizmu... rozrywka... może wyjazd za granicę... do kąpieli żelaznych... — to są skromne środki, jakie ma medycyna na tego rodzaju choroby... Natura tu może bardzo wiele... To mię jednak zastanawia — rzekł po chwili — że, jak pan powiadasz, nie było żadnego szczególnego powodu do téj choroby. W takim razie trzeba-by przypuścić jedynie defekt familijny. Tymczasem i tego przypadku tu niéma. Wszak tak powiedziałeś, panie baronie?..
Baron udał, że nie słyszy pytania, by nie był zmuszony odpowiadać na nie, i zagadnął prędko o co innego.
— Więc jakież wody radzisz nam, doktorze?.. — spytał pośpiesznie.
— Franzensbad... Ale to tylko w tym wypadku, gdyby stan zdrowia się nie pogorszył...
— A gdyby się pogorszył?.. — spytał baron zmienionym głosem.
— W takim razie musieli-byśmy chorą gdzieindziéj wysłać — odrzekł poważnie i smutno lekarz.
— Do innych wód?..
— Gorzéj!.. do domu obłąkanych!..
Na tém skończyła się narada lekarska. Doktor, przyrzekłszy, że za dni kilka odwiedzi chorą, odjechał, zostawiając barona w okropnym stanie. Śmierć matki Zofii stała jak widmo przed jego oczyma i zdawała się wyciągać ręce po nową ofiarę. Ostatnie słowa doktora huczały mu w uszach, jak dzwon pogrzebowy, i do rozpaczy go doprowadzały. Jedynie Franzensbad go pocieszał. Tém jedném słowem odpędzał od siebie niepokój, zwątpienie, pocieszał się i krzepił. Z dziecinną prawie wiarą uczepił się tego słowa, i wierzył, że Franzensbad uleczy Zofią zupełnie. Z niecierpliwością zajął się urzeczywistnieniem téj myśli i zaraz dnia następnego usiłował w rozmowie przygotować Zofią i namówić do téj podróży.
Wysłuchała go spokojnie, w milczeniu; potém potrząsła głową przecząco.
— Jakto?.. — spytał baron — nie chcesz jechać?..
— Nie...
— I dlaczego?..
Nic nie odpowiedziała na to pytanie.
— Tobie potrzeba rozrywki... zmiany miejsca... — mówił dalej barou — kąpiele wzmocnią cię i odświeżą... Pojedziemy na kilka tygodni...
Potrząsła znowu głową i rzekła:
— Nie...
— Zosiu... — odezwał się baron rozżalony — jeżeli nie masz już litości nad sobą, to miej nade mną, starym... Ty mnie do grobu doprowadzisz... Powiedz mi, o co ci idzie?... czego chcesz ode mnie?.. — mówił zdesperowany.
— Nic... — odrzekła i westchnęła ciężko.
— Czyż się to godzi, abyś dla lada kogo, dla jednego ło....
Zatrzymała go w zapale spojrzeniem. Poprawił się i mówił dalej;
— Dla jednego człowieka poświęcała nas wszystkich... i zasmucała nas... Wszak nic złego ci nie zrobiłem... Przecież nie możesz wymagać niepodobieństwa, nie możesz chcieć ode mnie, abym zezwolił na taki mezalians. No, przyznaj sama. Pomyśl, coby świat na to powiedział, gdybym pozwolił na coś podobnego? coby matka twoja powiedziała, gdyby żyła?..
Zofia znowu zwróciła na niego duże swe oczy. Tym razem z ciemnych ich przepaści wyglądała surowość i ciemne brwi zbiegły się do środka czoła. Tem zmarszczeniem brwi i surowym oczu wyrazem powiedziała mu, że nie wierzy w to, co jej mówił, że obraża tem pamięć jej matki.
— Jakto... nie wierzysz, że matka twoja oburzyła-by się na to?.. Powiem ci więcéj. Pisząc do mnie na kilka godzin przed śmiercią, w których odzyskała przytomność, poleciła mi czuwać nad tobą i strzedz cię od podobnego kroku, który jéj zatruł całe życie i stał się przyczyną jéj choroby... Matka twoja zrobiła mezalians i gorzko odpokutowała za to zapomnienie. Dlatego na śmiertelném łożu pamiętała, by córkę zastrzedz od tego.
— To nie prawda... — rzekła pogardliwie.
Wargi jéj wzdęły się z odrazą, jakby się napiła gorzkiego lekarstwa. Z takiém obrzydzeniem przyjęła słowa barona, które uważała za kłamstwo, ułożone dla zwiedzenia jéj.
— Przekonam cię... — rzekł baron, który odgadł myśl jéj, i poszedł do swego gabinetu. Niezadługo wrócił ztamtąd, trzymając w ręce kawałek pożółkłego papieru i wręczył go Zofii.
Ta przeczytała powoli i uważnie list cały. W miarę im dłużéj czytała, twarz jéj posępniała, jakby ją kto coraz większemi cieniami obrzucał. Potém ręce jéj wraz z listem opadły ciężko na kolana i boleśnie jęknęła:
— O! matko!..
— Umierającéj przysiągłem dotrzymać słowa — mówił baron uroczyście. — Widzisz więc, że jestem związany i choć-bym nawet wbrew zasadom moim chciał pozwolić na to szaleństwo, przez pamięć na matkę twoję... nie mogę...
Rozmowa ta nie uleczyła wprawdzie Zofii, ale ją bardzo zmieniła. Owa duma pogardliwa i hardość, co drzemały dotąd na zastygłych rysach jéj twarzy, ustąpiły teraz miejsca jakiemuś pognębieniu i bezsilności. Dusza coraz więcéj grzęzła w smutku.
Mimo to, na wyjazd do Franzensbadu namówić się nie dała, choć zdrowie jéj w zatrważający sposób z każdym dniem się pogorszało.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Michał Bałucki.