O kawał ziemi/XXI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | O kawał ziemi |
Wydawca | S. Lewental |
Data wyd. | 1886 |
Druk | S. Lewental |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Światełko, co je Adolf widział w oknie przez szczeliny parkanu, pochodziło z pokoiku, w którym leżał chory Jakób. Leżał nieprzytomny, majacząc dziwne rzeczy. Córka lodem okładała mu głowę; jedna z zakonnic czuwała z nią razem z polecenia Zofii.
Salusia bowiem zaraz rano, skoro ojca jéj wniesiono z pola, gdzie był upadł, do ogródka, pobiegła do swéj opiekunki do pałacu, donieść jéj o uwolnieniu ojca i prosić ją o przytułek dla niego. Zofia, na wiadomość o uwolnieniu Jakóba, pochwyciła Salusią żywo za rękę i wpatrzyła się w nią wzrokiem rozpromienionym,jasnym.
— Uwolnił go?.. — spytała, niedowierzając uszom własnym.
— Dziś w nocy sam wyprowadził nas z lochu...
— Sam?.. — powtórzyła Zofia stłumionym od radości głosem.
W duszy jej było teraz tak, jakby nie Jakóba, ale ją ktoś na wolność wypuścił; zdawało się jej, że ktoś ponure wrzeciądze jej duszy otworzył i zobaczyła jasny świat, ozłocony słońcem, przestronny, świeży. Oddychała lekko i swobodnie, pulsa jej biły żywo, ale jednostajnie, jakby w takt pogodnym myślom, którym się teraz oddała.
Salusia wpatrywała się w nią zachwycona; nigdy jeszcze „złota jej panienka“ tak piękną, tak promienistą jej się nie wydała. Sądziła, że radość z uwolnienia jej ojca tak ją ożywiła, i z wdzięczności całowała jej ręce.
Zofia nie broniła się wcale od tych oznak wdzięczności, nie uważała ich nawet; ona w tej chwili zapomniała, że Salusia jest przy niej; wzrok jej, choć wytężony, gubił się w przestrzeni, nie widząc nie, prócz tych słów: „Uwolnił go!“
— Uwolnił — myślała sobie — pomimo, że to sprzeciwiało się zasadom jego; uwolnił, choć tem narażał siebie i ojca; zrobił to, czego nie mógł nazwać dobrem... a więc tylko dla niej to zrobił; dlatego, że ona prosiła.
То przekonanie rozkoszą rozpierało jej piersi, tamowało oddech, odurzało głowę. Czuła się szczęśliwą, jak nigdy przedtem, bo uwolnienie Jakóba mówiło jej, że Adolf pamiętał o jej prośbie, że ona coś przecież znaczy u niego... To przeświadczenie robiło ją dumną i szczęśliwą.
Długiego potrzeba było czasu, zanim Zofia mogła ochłonąć z tego wrażenia i słuchać spokojnie i rozumieć to, co jej Salusia opowiadała.
Dziewczyna pokilkakroć powtarzać musiała, że jej ojciec zachorował nagle w drodze i stracił przytomność, że Mateusz wzbraniał się go przyjąć bez wiedzy panienki, i dopiero siostra Klara na swoje odpowiedzialność kazała go zanieść do pokoju niebieskiego w ochronce.
Zofia pochwaliła postępowanie zakonnicy, posłała natychmiast po doktora do miasta, poleciła w liście do siostry Klary chorego jej opiece i troskliwości i sama obiecała Salusi odwiedzić ją w ochronce, skoro tylko sposobny czas znajdzie.
Po odejściu Salusi, Zofia znowu wróciła do tego czarownego słowa; uwolnił go... i poczęła snuć z tego wątka długie, tęczowe pasma marzeń. Ale barwy tych marzeń były już nie tak jasne i żywe, jak przedtem; do radości przymieszał się ciemny kolor jakiejś tęsknoty, smutku nieokreślonego, którzy coraz wyrazistsze przybierał rysy. Były to rysy barona. Postać ta ciemno zarysowała się na jasnem tle jej radości i rzuciła ponury, długi cień na jej myśli. Przypomniała sobie scenę, jaka wczoraj odbyła się na balkonie, i westchnęła. Nie sposób było łudzić się nadzieją, że będzie mogła zobaczyć tutaj kiedy Adolfa.
Ta pewność przytłaczała jej duszę ciężkim smutkiem, który osnuł jej myśli, słowa, jakby pajęczyną, i nadawał jej ruchom jakąś senność, omdlałość, posępne zaniedbanie. Robiła лvszystko bez życia; jadła, chodziła, rozmawiała, uśmiechała się nawet, ale w tem wszystkiem nie było duszy. Zapomniała nawet o swojej Stelli i parę dni nie wychodziła z domu; aż dopiero Jerzy przypomnieć jej musiał, że Stella stęskniła się bez niej i niecierpliwi się w stajni. Wysłuchała go spokojnie, potem wstała, poszła na ganek i kazała osiodłać klacz; ale widocznie więcej dlatego, by Stelli, niż sobie, przyjemność tem zrobić.
Ulubiona klacz poznała swoją panią i radosnem rżeniem ją przywitała. Służący, który ją prowadził przed ganek, z trudnością mógł utrzymać ją na munsztuku. Zofia dosiadła klaczy obojętnie, głasnęła ją rączką po czarnej, lśniącej szyi, i popędziła do ochronki. Było to najulubieńsze i najzwyklejsze jej miejsce. Klacz znała na pamięć tę drogę i, skoro stanęła przed żelazną bramą, sama już skręcała na mostek i tłukła kopytem o deski i o bramę, dopominając się, żeby otwarto.
Tym razem jednak, gdy według zwyczaju skręcać chciała, Zofia zatrzymała ją na drodze i szpicrutą znagliła do dalszego biegu po gościńcu. Zdziwiona klacz strzygnęła uszyma, wstrząsnęła grzywą i potem posłuszna pobiegła na przód galopem wzdłuż okopów, otaczających park. Gdy dobiegła do końca parku, Zofia zboczyła na prawo, na maleńki wzgórek, zkąd szeroki dosyć był widok, szczególniej na fabryki Schmidtów. Stała czas jakiś, wpatrując się bystro przed siebie, jakby coś zobaczyć chciała, rozglądała się po okolicy, a potem zawróciła konia do ochronki.
Następnego dnia wycieczka na wzgórek znowu się powtórzyła, z tą różnicą, że nie zatrzymała się na nim tak długo, jak wczoraj, ale popędziła dalej przez pole, zasypane kupami galmanu i zielonopopielatej ziemi, i omijając ostrożnie doły, których tu było pełno, wjechała między zabudowania fabryczne, puściwszy konia szybkim kłusem.
Robotnicy ze zdziwieniem przypatrywali się kłusującej amazonce. Był to widok niezwykły w fabrykach. Nawet stary Schmidt, posłyszawszy tętent pod oknami, wyjrzał i zdziwił się niepomału.
Amazonka, mijając okna jego domu, rzuciła w przelocie tak bystre i przenikliwe spojrzenie, że stary Schmidt doznał wrażenia, jakby go kto dotknął w piersi rozpalonym drutem. Aż cofnął się w tył na chwilę. Potem wychylił się jeszcze więcéj z okna i patrzał za odjeżdżającą. Widział, jak okrążywszy dwie kuźnice, zboczyła na gościniec, wysypany żużlami, i zawróciła w stronę parku. To niespodziewane zjawienie się damy w fabrykach zastanowiło Schmidta. Nie przypuszczał, żeby przypadkowo przejeżdżała, droga bowiem główna nie szła tędy. A jeżeli była z interesem, dlaczegóż nie zatrzymała się przed jego mieszkaniem, ale przebiegła szybko koło niego?
Kiedy tak rozmyślał stary, Adolf wszedł do mieszkania. Schmidt zauważył, że od pewnego czasu był czegoś smutny i bardzo zamyślony. I teraz, wszedłszy, miał ten sam wyraz jakiéjś tajonéj zgryzoty.
— Co tobie jest, chłopcze?.. — spytał Schmidt, niekontent z tego usposobienia jedynaka.
Adolf podniósł spokojnie oczy na ojca, wpatrzył się w niego bezmyślnie i odrzekł:
— Nic mi nie jest...
— Od kilku dni osowiałeś mi jakoś... straciłeś żywość, energią; to mi się nie podoba.
— Niezawsze można być wesołym, mój ojcze — odrzekł z jałowym z uśmiechem.
— Zkąd-że wracasz? — spytał go Schmidt po chwili.
— Z kuźnic.
— Czy widziałeś ją?
— Kogo?
— Tę damę, amazonkę, która tylko co przejechała tędy.
— Amazonkę?
Twarz Adolfa ożywiła się nagle, jak toń wody, poruszona wiatrem, — muszkuły jej zadrgały i nabiegły krwią.
Ojciec spojrzał na syna. Domysł zasępił mu oblicze.
— Amazonka na karym koniu, w zielonej woalce?.. — spytał Adolf z zajęciem.
— Tak... Ty ją znasz?
Stary spojrzał podejrzliwie, badawczo na syna.
— Znam... — — powiedział Adolf, spuszczając oczy.
— Kto ona jest?
— Siostrzenica barona...
— Teraz rozumiem. Ona tu dla ciebie przyjechała...
— Ależ ojcze!..
— Nie zapieraj się. Cóż by miała za powód tu przyjeżdżać?
Adolf chciał zaprzeczyć, a zarazem chciał-by był wierzyć temu. Domysł ojca wydawał mu się zanadto śmiałym, obrażającym baronównę; a jednak radby był być przekonanym, że ojciec się nie mylił.
— Więc to baronówna?.. — powtórzył stary, jakby, do siebie, i wargi jego wzdęły się w górę z niezadowolnienia i zafrasowania. — Ona się kocha w tobie, prawda?..
— Był-bym zarozumiałym, gdybym przypuszczał coś podobnego... — odrzekł pośpiesznie.
— A więc ty się w niéj kochasz?.. co?..
Adolf milczał.
Twarz starego Schmidta obciągnęła się chmurami, czoło pogięło się w nierówne doły i cienie.
— I nic mi nie mówiłeś o tém... to źle... byłeś nieszczery ze mną...
Znowu zatrzymał się chwilę, czekając, co syn powie na swoję obronę. Ale ten milczał uparcie.
— Ha, rób, jak ci się zdaje lepiéj... Radziłem ci szczerze, ale narzucać woli mojéj nie mam prawa. Żebyś tego kiedy nie żałował...
— O cóż się boisz ojcze?.. Wszak wiesz, że odjeżdżam...
W głosie jego był beznadziejny smutek, bolesna rezygnacya. Stary spojrzał ze współczuciem na syna i rzekł, kładąc mu rękę na ramieniu:
— Dzielny z ciebie chłopiec. Daruj mi, że cię posądziłem o słabość... Tak, odjedziesz ztąd, to będzie najlepiéj. Wierz mi, że ci ludzie nie umieli-by ocenić takiego, jak ty, człowieka. Oni nie warci ciebie.
— Nie ubliżaj im, ojcze, przez wzgląd na mnie. Ci ludzie mają wiele słabości, ale to nieźli ludzie. A ona... gdybyś ją znał, ojcze, jak ja ją poznałem!.. Ale widzę niepodobieństwo... i dlatego odjeżdżam...
Powziąwszy stały zamiar wyjazdu, Adolf nie mógł przenieść na sobie, by nie napisać kilku słów z pożegnaniem do Jerzego. Zaraz na drugi dzień rano zabrał się do tego i wyprawił list przez posłańca.
Kiedy Jerzemu wręczono list, był właśnie przy obiedzie. Zmieszał się, poznawszy pismo, i niespokojnie rozerwał kopertę. Treść listu uspokoiła go, a nawet rozrzewniła.
— Od kogo to list? — spytał baron, widząc wzruszenie na twarzy Jerzego.
— Od Adolfa.
— А!..
Baron z niesmakiem powiedział to a!., i zabrał się znowu do jedzenia.
Zofia zbladła i niespokojnie, pytająco, spojrzała na Jerzego.
— List z pożegnaniem... — rzekł ten ostatni. — Jest tu i do ciebie, baronie, słów kilka.
— Do mnie? — spytał baron z niechęcią i zdziwieniem. — I czegóż ten pan chce ode mnie?
— Usprawiedliwia się i przeprasza, że nadużył zaufania twego, lubo nie w złej intencyi. Masz, przeczytaj.
Baron wziął list, położył obok siebie i jadł dalej. Dopiero skończywszy obiad, otarł usta i wziął niedbale list w rękę. Ale i na nim, równie jak na Jerzym, szczery i serdeczny ton listu dobre zrobił wrażenie. Nie wygadał się z tém wprawdzie; ale z twarzy jego wyczytać można było, że list go zadawalniał i schlebiał jego próżności.
Po obiedzie Jerzy wstał i poszedł odpisać Adolfowi. Baron zajął się czytaniem gazet, a Maurycy z Ireną przeszli pod okno. Nikt nie zwracał uwagi na Zofią, — było to szczęściem dla niéj; każdy bowiem łatwo mógł-by był wyczytać z mieniącéj się co chwila jéj twarzy, jak silne wrażenie zrobiła na niéj wiadomość o odjeździe Adolfa. Czas jakiś siedziała odurzona, przybita tą wiadomością. Potém nagle zerwała się i, wyszedłszy na ganek, kazała siodłać Stellę. Wróciła do pokoju po szpicrutę i kapelusz.
— A to gdzie? — spytał baron, zdziwiony tą wycieczką Zofii o tak niezwykłéj porze.
— Przejadę się konno...
— Teraz, po obiedzie, na taki upał?
— Nie zaszkodzi mi wcale... potrzebuję się przejechać. Mam ból głowy...
— Ależ nie bądź dzieckiem. Zaczekaj, aż ochłodnie, pojedziemy razem...
— Czyż mi nawet przejechać się nie wolno?.. — spytała niecierpliwie zadąsana.
Baron spojrzał na nią; nigdy jeszcze tak gwałtownie nie mówiła do niego; ruszył ramionami i nic nie rzekł.
Zofia nie uważała na to milczenie i wyjechała. Pojechała galopem prosto do ochronki. Tu przybywszy, zsiadła prędko z konia, weszła do pokoju zakonnicy i zażądała przyborów do pisania. Za chwilę wyszła i zawołała Salusi; odprowadziła ją w głąb’ ogrodu, oddała jéj list i rzekła:
— Z tą kartką pójdziesz do fabryki i oddasz ją młodemu panu Schmidtowi; rozumiesz?..
— A jak mnie poznają i przytrzymają tam?..
— On cię uwolni i wróci tu z tobą.
— On tu przyjdzie... On, panienko złota! to dobrze...
I ucieszona dziewczyna poczęła całować ręce Zofii.
— Wprowadzisz go — mówiła daléj Zofia — przez furtkę, ale tak, żeby Mateusz, ani nikt go nie zobaczył; oto klucz od fórtki. Skręcisz zaraz na lewo do parku. Koło wielkiéj lipy czekać was będę. No idź, śpiesz się.
Salusia wpadła na chwilę do domu po chustkę, owinęła się nią, wysunęła się niepostrzeżenie przez fórtkę i szła pośpiesznym chodem do fabryk. Na szczęście spotkała Adolfa idącego właśnie w stronę parku. Ucieszona pobiegła ku niemu.
— Salusia! — zawołał Adolf, poznawszy ją — czego ty tu chcesz? Gdyby cię poznali...
Salusia, nie odpowiadając nic na jego pytania, wyjęła list Zofii z pod chustki i oddała mu. Adolfowi serce zabiło mocno. Domyślił się, od kogo list. Mimo to zapytał:
— Od kogo?..
Słowa z trudnością szły mu przez gardło.
— Od panienki naszej...
Adolf drżącą ręką rozerwał kopertę i przebiegł list oczyma. List zawierał tylko kilka słów. Zofia chciała się z nim zobaczyć i rozmówić... Wpatrywał się w drobne litery, jak w jakie widzenie; pismo majaczyło mu w oczach, mieniło się i drżało, i ręce mu drżały, on cały drżał rozkosznem drżeniem szczęścia i zachwytu. Ten zachwyt odurzył go na chwilę, aż Salusia musiała przypomnieć, że panienka czeka, że czas, aby szli.
— Chodźmy — wyszepnął ściśniętym głosem i poszedł za dziewczyną.
Koło wielkiej lipy, której cień szeroko pokrywał murawę, na kamiennej ławeczce siedziała Zofia. Gdy ją zobaczył Adolf, zapłonił się i nie wiedział, jak ją witać, jak przemówić. Zofia wstała, podeszła ku niemu i podała mu rękę.
— Daruj mi pan, żem go trudziła — rzekła poważnie — ale chciałam panu podziękować za uratowanie Jakóba. Zrobiłeś mi pan tem wielką, wielką przysługę, większą może, niż sądziłeś.
Powiedziawszy to zdanie, które widocznie sobie przygotowała na początek rozmowy, Zofia nie wiedziała, co dalej mówić. Spodziewała się widać, że Adolf odpowiedzią ułatwi jej dalszą rozmowę; ale Adolf tylko milczeniem i ukłonem odpowiedział, — na więcej zdobyć się nie mógł. Słowa i przytomność go odbiegły wobec głębokiego spojrzenia, jakie w niego utkwiła Zofia.
Po chwili Zofia zdobyła się na nowe pytanie:
— Pan odjeżdżasz?..
— Tak...
— Prędko?..
— Za kilka dni...
— I wolnoż wiedzieć powód tego nagłego odjazdu?..
— Fabryk naszych rozprzestrzenić nie możemy — mówił, zdobywając się powoli na odwagę i odzyskując spokój i przytomność — rozprzestrzenić nie możemy dla braku miejsca. Dla dwóch niema tu co robić.
— A gdyby miejsce się znalazło, czy zostałbyś pan wtedy?.. — spytała.
Adolf chwilę milczał, namyślał się, potem odrzekł, spuszczając oczy ku ziemi:
— Nie...
— A więc jest inny powód?..
— Być może...
— Czy to tajemnica?...
— Chciał wyznać jej wszystko; ale się wstrzymał i, maskując istotną przyczynę, rzekł:
— Potrzebuję szerszego pola do działania, potrzebuję jeszcze sam się kształcie, widzieć w święcie coś więcej, niż to, co dotąd widziałem.
— Więc to był powód... — rzekła trochę dumnie. Dotknęło ją boleśnie i podrażniło to jego odezwanie się. — Skoro tak, to pozostaje mi tylko pożegnać pana i życzyć mu szczęścia.
Rzekła i podała mu obojętnie rękę. On nieśmiało uścisnął jej dłoń i, zmieszany tą nagłą zmianą w jej obejściu, zabierał się do wyjścia, nie mając pozoru do zostania dłużej. A dał-by był wiele, żeby mógł był pozostać.
Zaledwie jednak uszedł kilka kroków, usłyszał za sobą cichy, stłumiony jęk; obejrzał się i zobaczył Zofią upadającą na ziemię. Osunęła się bez szelestu i łoskotu, jak przewrócona kolumna światła — omdlała.
Adolf poskoczył na ratunek, chwycił ją w objęcia, i tulił, i cucił.
Po małej chwili otworzyła oczy, westchnęła ciężko i, przesunąwszy ręką po twarzy, obejrzała się wokoło, zbierając przytomność. Powieki jej drgały szybko nad sztywnemi oczyma i usta spazmatycznie się ruszały. Gdy się spotkała z jego wzrokiem, wpatrzonym w nią z troskliwością i przestrachem, sztywne jéj oczy roztajały we łzach.
Potém, jakby się wstydziła słabości i zapomnienia, usiłowała uśmiechnąć się i rzekła:
— Co pan sobie pomyślisz o mnie, że tak... bez powodu... zemdlałam. Sama nie wiem z czego... My, kobiety, jesteśmy dziwnie słabe stworzenia...
Podniosła się z ziemi z jego pomocą i zwróciła się ku ławeczce.
— Usiądźmy — rzekła. — O czém my to mówili?..
— Mówiliśmy o powodach wyjazdu mego.
Dała mu znak ręką, aby milczał.
— Nie mówmy o tém więcéj — rzekła zmęczonym głosem.
— Owszem... chcę mówić — rzekł Adolf — nie powiedziałem pani bowiem istotnego powodu.
Zofia podniosła głowę i wpatrzyła się w niego szklącemi jeszcze od łez oczyma. Zdawało się, jakby jéj oczy zwiększyły się w téj chwili.
— Odjeżdżam... — mówił Adolf, szarpiąc rękoma tasiemkę kapelusza — odjeżdżam, bo... nie wiem, czy pani nie obrazi otwartość moja...
— Mów pan, proszę.
A widząc, że się waha, rzekła:
— Odjeżdżasz pan dla mnie... czyż nie prawda?.. to chciałeś pan powiedziéć...
— Zgadłaś pani...
— Nie, nie zgadłam. Pan nie dla mnie odeżdżasz, odjeżdżasz dla siebie, dla dumy, która nie pozwala panu przyznać się do tego, co nazywasz zapewne słabością duszy...
— Mylisz się pani, odjeżdżam, bo widzę niepodobieństwo...
— A czyś pan probował czemkolwiek usunąć to niepodobieństwo?., przekonać się, czy ono istnieje rzeczywiście?..
— Znam przesądy ludzi waszego urodzenia; wiem, jaką miarą mierzycie wartość człowieka i nie chciałem pokazać się śmiesznym w oczach pani.
— A gdybym panu powiedziała, że się omyliłeś. Czy zostaniesz?..
— Wtedy odjadę z pociechą, że piérwsze uczucia serca oddałem kobiecie niezwyczajnéj, wyższéj nad przesądy, zacnéj; ale odjechać jednak muszę.
— Teraz już nie rozumiem pana.
— Wszak pani nie zależysz od siebie, a baron nie zezwoli nigdy. Znam go trochę w tym względzie; domyślam się, jak-by się oburzył, a ja nawet za cenę tak wielką, jak miłość pani, nie zniósł-bym upokorzenia, ani chciał-bym nieprawym sposobem zdobywać sobie szczęścia. Ani ja, ani ojciec mój nie zgodzili-byśmy się na to. My, ludzie pracy, mamy także swoję dumę.
Baronówna podniosła się z ławki; w twarzy jéj było poważne zamyślenie.
— Panie Adolfie — rzekła — szanuję pańskie powody i podzielam je. Ja również nie przystałabym na to, abyśmy ukradkiem zdobywali sobie to szczęście, które nam się z prawa należy. Ale przekonam tych, od których zależę, że dla mnie niéma szczęścia bez pana. Przyznaję się otwarcie do tego, nie rumienię się, ani wstydzę tego wyznania, bo miłość moja dla pana nie jest chwilową, kapryśną zabawką duszy; ale jest jéj potrzebą, koniecznością. Kto mi przeszkodzi ziścić to pragnienie, odpowié za moje życie!..
Była w téj chwili tak majestatycznie piękną, tak poważną, że Adolf nie śmiał nawet dziękować jéj za to wyznanie, nie śmiał zbliżyć się i ucałować jéj ręki. Pocałunek uwłaczał-by uroczystości téj chwili.
— Potém, coś pan usłyszał, czy możesz pan wstrzymać swój wyjazd?.. — spytała go Zofia.
— Zostanę.
Podał jéj rękę. Ona rękę jego zatrzymała w swojéj i szli razem czas jakiś obok siebie w milczeniu.
W tém na końcu alei ukazał się baron. Widok ten zmieszał Adolfa... chciał usunąć się od Zofii; ale zatrzymała go i rzekła ze stanowczością:
— Zostań pan — i poszła z nim śmiało wprost naprzeciw barona.
Ten stanął, jak-by piorunem rażony, zobaczywszy Adolfa obok Zofii. Gniew, oburzenie odjęło mu na chwilę mowę. Zaledwie zdołał wydobyć z piersi pytanie, mierząc siostrzenicę strasznym wzrokiem:
— Zofio, co to znaczy?!
Potem, wyrwawszy jej rękę z ręki Adolfa, spojrzał na niego z pogardą i zapytał dumnie:
— Jak śmiałeś pan tu przyjść?..
— Ja wezwałam pana Adolfa... — odrzekła z powagą i spokojem Zofia.
Baron spojrzał na nią wytrzeszczonemi oczyma.
— Ty? Dlaczego?!
— Aby mu powiedzieć, że go kocham...
Oczy barona krwią nabiegły; wyznanie Zofii pozbawiło go prawie przytomności, gniew przeszedł we wściekłość, furyą. Wszystkie muszkuły jego twarzy drgały, że zdawało się, iż cała twarz karmazynowa rozleci się w kawałki.
— Co? ty... ty?.. — bełkotał niewyraźnie — ty kochasz tego?..
Przerwała mu prędko i rzekła z dumą:
— Nie obrażaj, wuju, tego, który będzie mężem moim.
— Co?., on?., ten cham?..
— Baronie!.. — odezwał się surowo Adolf, marszcząc brwi — nie zapominaj się!..
— Ty śmiesz mi grozić? Ty, ty, co wkradłeś się jak złodziej do mego domu, aby obałamucić młodą dziewczynę! Więc to są wasze zasady postępowe, wyrodki społeczeństwa, ludzie bez honoru i imienia!.. Ty mężem jéj?.. Prędzéj będę ją wolał trupem widzieć, niż żoną dorobkowicza, urodzonego na śmiecisku, jak pies.
— Czy słyszysz, panno Zofio? — spytał Adolf z bolesnym i cierpkim uśmiechem.
Zofia stała, cała zcierpnięta, zesztywniała z przerażenia, słuchając obelg barona; zbladła śmiertelną bladością i rzekła ledwie dosłyszanym głosem, zwracając się do Adolfa:
— Idź pan, panie Adolfie. Nie mogę pozwolić, byś dla mnie dał sobie uchybiać. Ubliżałabym tobie i sobie, gdybym cię chciała tu zatrzymywać dłużéj... Teraz możesz odejść...