<<< Dane tekstu >>>
Autor Michał Bałucki
Tytuł O kawał ziemi
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1886
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXV.

Dla lepszego wyjaśnienia powodów, które parły Mruka do widzenia się z baronem, dla wytłómaczenia niektórych niewyraźnych pogróżek, z któremi nieraz dawał się słyszeć, musimy cofnąć się wstecz o lat ośmnaście i odsłonić parę tajemnic pałacu w Zalesiu.
Było to w nocy z dnia 26-go na 27-my Czerwca.
W dziedzińcu pałacowym, w części, na którą padał mocny cień pałacu, siedział na schodkach, za filarem, stróż nocny z halabardą, a obok niego duży, kudłaty brytan. I pies i stróż mieli lepszą przeszłość, i to nie bardzo dawno temu. Stróż był lokajem w pałacu, a brytan ulubieńcem młodego barona.
Przed kilku dopiéro miesiącami zdegradowano obu. Psa za to, że raz barona, wracającego z nocnej jakiejś wycieczki, nic poznał i chwycił za nogę. Ale lokaja, to nie wiedziano za eo. Mówili jedni, że był za domyślny i za poufały, czego baron nie lubił bardzo; inni, że się sprzeniewierzył; a byli i tacy, którzy utrzymywali, że młody baron zbałamucił narzeczoną Jakóba (bo Jakób było na imię służącemu owemu) i dlatego, czy przez obawę, czy przez wstyd, nie chciał go mieć obok siebie, i przy pierwszej sposobności za krnąbrną odpowiedź chciał wypędzić ze służby, a potem pozwolił mu zostać w pałacu za stróża.
Pozbawieni łaski pańskiej, pies i człowiek, zbliżyli się do siebie i zaprzyjaźnili, zwłaszcza, że ich łączyło podobieństwo charakterów: i pies, i człowiek mieli coś ponurego w sobie; człowiek mruczał, pies warczał — obaj stronili od łudzi. To też i resztę losów dzielili razem. Obaj czuwali w nocy, a w dzień wysypiali się w drwalni.
W tej chwili zastajemy ich czuwających obu. Jakób podparł głowę na rękach i zagapił się przed siebie w bramę pałacową, a pies wsparł kosmatą głowę na jego kolanach i wpatrywał się mądrze w twarz jego, jakby chciał go oczyma zapytać się o co. Może chciał go się spytać: dlaczego smutny taki siedzi?.. Brakło mu mowy, aby mógł się spytać; a znowu ci, co mówić umieli, nigdy się o to Jakóba nie pytali.
Siedzieli tedy człowiek i pies w milezeniii w cieniu ściany pałacowej.
Pomimo spóźnionej pory i nieobecności młode“ go barona, który z żoną wyjechał do wód, w pałacu widać było ruch jeszcze; w kilku oknach świeciło się i po jasnych szybach cienie ludzkie się przesuwały. Od czasu do czasu wychodził jakiś mężczyzna z cygarem w ustach na ganek i prędkiemi krokami chodził po kamieniach i znowu wracał do pokojów, лvezwany przez lokaja. Był to doktor, sławny doktor położnictwa, którego sprowadzono ze stolicy do siostry barona, mającej tu odbyć połóg. Chwila ta nadeszła właśnie, ale niezbyt szczęśliwie; chora już drugą noc męczyła się. Stara jej matka na operacyą przystać nie chciała i zaklinała doktora, aby wszelkich używał starań, by ocalić i dziecko, i matkę. Śmierć dziecka zabiła-by i chorą, która była już i tak wątłego zdrowia w skutek silnej choroby mózgowej, jaką przebyła niedawno po śmierci swego męża, z którym zaledwie pół roku żyła. Śmierć jego tak silnie podziałała na nią, że była chwila szaleństwa, w której chciała koniecznie umrzeć; jedynie wzgląd na dziecko, które nosiła w łonie, wstrzymał ją od rozpacznego kroku; śmierć więc dziecka rozstroiła-by do reszty i zniszczyła ten slaby organizm. Dlatego stara jej matka zaklinała doktora, aby użył całéj swéj sztuki, by dziecko żywe na świat przyszło.
— Pozwól jéj pan niech cierpi, ona łatwiéj zniesie cierpienia, niż wiadomość o nieżywém dziecku...
Doktor więc wyczekiwał w niepewności rozwiązania. Szło mu nie tyle o chorą i jéj potomstwo, ile o własną reputacyą. Wiedział, że dom chorej skoligacony był z wielu znacznemi rodzinami, a zatem, w razie nieudania się, sława jego lekarska ucierpiała-by bardzo. Chodził więc niespokojny, zaambarasowany; to wchodził do pokojów, to wychodził na balkon, zkąd go jęki choréj przywoływały znowu do komnat. Stróż i pies obojętnie zachowywali się wobec tego ruchu w pałacu; niewiele ich to obchodziło.
Wtém nagle pies podniósł łeb do góry, zwrócił go czujnie w stronę bramy i nastawił uszy; widać coś zwietrzył, bo szczeknął parę razy. Służący prędko wyszedł z pałacu i przykazał stróżowi, by psa uciszył, bo przestrasza chorą szczekaniem. Służący wrócił do pokojów, a stróż chwycił psa za obrożę, przyciągnął do siebie i kazał mu warować, dając znak palcem, aby milczał.
Szczeknięcie psa nie było daremne. W kilka bowiem minut potém pod bramą pałacową stanęła jakaś kobieta. Brzęknięcie żelaznéj bramy zwróciło w tę stronę czujność stróża. Obal chciał znowu szczeknąć, ale mu zagroził. Sam podniósł głowę i ciekawie śledził kobietę, skradającą się do pałacu. Gdy weszła na dziedziniec pałacowy, obejrzała się ostrożnie wkoło, spojrzała badawczo w okna pałacowe i potém pośpiesznie poczęła iść prosto ku balkonowi. Jakób poznał tę kobietę przy jasném oświetleniu księżyca i wstrząsnął się, że aż pies cofnął się od niego z przestrachu. Potém podniósł się nieco i wpatrzył się bacznie w owę kobietę, by żadnego jéj ruchu nie stracić. Nie sama ciekawość nim powodowała. Kobieta owa nie była mu obcą. Była to córka starego kowala, Schmidta, z którą Jakób chciał się dawniéj żenić, ale jakoś szło mu to trudno. Dziewczyna może nie była-by od tego; tylko brat jéj sprzeciwiał się mocno. A tymczasem po wsi rozeszło się, że sam dziedzic, młody baron, zwrócił na nią oko, że żona jego, spostrzegłszy to, oddaliła ją ze dworu. W tych gadaniach ludzi musiało być wiele prawdy, bo niezadługo stary Schmidt, spostrzegłszy skutki tych miłostek pańskich, wypędził córkę z domu. Nikt nie wiedział, gdzie się znajduje; sam Jakób, który pomimo, że mu się sprzeniewierzyła, miał dla niéj dużo jeszcze pożałowania, nie mógł dowiedziéć się, gdzie się podziała. Gdy teraz nagle zobaczył ją tak blizko siebie, w piérwszéj chwili chciał wyjść ku niéj; ale wnet pomiarkował się i postanowił nie pokazać się, tylko bacznie ją obserwował.
Dziewczyna szła szybko prosto ku balkonowi; pobiegła na schody i złożyła tuż przy balustradzie jakieś zawiniątko, a potém oddaliła się tak szybko, że nim Jakób zdołał się opamiętać i przyjść do siebie, już była przy bramie. Brzęknęły znowu żelazne pręty, i Jakób ledwie tyle mógł dojrzeć, że poszła w stronę przeciwną od wsi, ku parkowi... Cień jéj jakiś czas skakał po sztachetach, aż zlał się z cieniami drzew.
Pojawienie się i zniknięcie dziewczyny odbyło się tak nagle, że już była Bóg wié gdzie, gdy Jakóbowi przyszło na myśl, że powinien był iść za nią... Oczy jéj bowiem dzikie i błędne wznieciły w nim pewne obawy i podejrzenia. Ale już było za późno ścigać ją...
Po małéj chwili przypomniał sobie, że córka Schmidta jakieś zmwiniątko zostawiła na ganku. Chciał iść zobaczyć, coby to było, gdy z pod zawiniątka dobył się piskliwy głos dziecka... Jakób dopiero zrozumiał teraz, co znaczyła nocna potajemna wyprawa dziewczyny do pałacu. Nieszczęśliwa podrzuciła dziecko sprawcy swego nieszczęścia... Widać nic nie wiedziała o wyjeździe barona. Jakóba wzięła litość nad niemowlątkiem i wstał, by je podnieść, gdy drzwi pałacu znowu się otworzyły i wyszedł doktor, trzymając coś w ręku, a za nim sługa Mateusz.
— Więc naprawdę nieżywe, panie doktorze?..— pytał służący wzruszonym głosem.
— Nieżywe... — odparł bezdźwięcznie, sucho doktor. — Niepodobna było ocalić...
— Ona umrze, ja ją znam... — odezwał się znowu płaczliwie służący.
Doktorowi nietyle szło o śmierć chorej, ile o siebie w tej chwili. Zły i niekontent chodził po ganku. Mateusz wziął od niego ciałko zmarłego i wpatrywał się troskliwie w trupią twarzyczkę, czy nie dostrzeże na niej jakiego śladu życia.
— Jak jej tu powiedzieć o tem... — mruczał do siebie — ona umrze, to jak Amen w pacierzu...
W tem z pod zawiniątka powtórnie dał się słyszeć płaczliwy krzyk dziecka. Doktor i Mateusz naraz zwrócili się w tę stronę.
— A to со?.. — spytał doktor.
— Dziecko zapłakało... — odrzekł Mateusz i spojrzał znowu na dziecko, które trzymał w ręku;chciał wierzyć, że to ono mogło zapłakać.
— Głos tuż niedaleko się odezwał... — mówił doktor, rozglądając się pilnie po ganku. Dojrzał wreszcie w cieniu filaru małe zawiniątko, zbliżył się do niego i rozwinął...
— Tak, w istocie, dziecko... — rzekł, przypatrując się uważnie dziecku i oglądając je. — Dziecko... dziewczynka... Jak się pokazuje... niedawno urodzone...
— Podrzutek... — dodał Mateusz.
Doktorowi, oglądającemu dziecko, przyszła naraz jakaś myśl do głowy i zwrócił się do Mateusza:
— Nie domyślasz się, kto to mógł podrzucić?..— spytał.
Mateusz ruszył ramionami.
— Bóg to raczy wiedzieć...
— Mateuszu, umiesz ty milczeć?.. — spytał doktor po chwili.
— O cóż idzie?..
— O ocalenie chorej!..
— Ale jak?..
— Nie domyślasz się?.. To dziecko nam ją uratuje... Szczęśliwy przypadek podał nam ten środek.
— Tak; ale zawsze... kto wie, jaka to krew?..
— Zdrowsza niż w tamtem... To ci mogę zaręczyć!.. — rzekł cynicznie i drwiąco doktor.
Mateusz nie wiedział, co zrobić. Podobny postępek zdawał mu się grzechem i’ nie chciał przystać; ale znowu obawa o życie pani, do której był tak przywiązany, nie pozwalała mu odrzucać tego środka ratunku.
Gdy się tak wahał i namyślał, przez drzwi z pałacu wyszła na balkon stara baronowa, matka chorej i zapytała niespokojnie doktora:
— I cóż, żyje?..
— Żyje i niema obawy... — rzekł doktor, pokazując jej dziecię, wyjęte z zawiniątka.
— Bogu niech będą dzięki!,. Chodź pan prędzej; chora chce koniecznie widzieć swoje dziecię...
Doktor i baronowa weszli do pokoju. Mateusz, gdy przechodzili koło niego, zakrył połą trupka dzieciny, którą w ręku trzymał, by baronowa nie dostrzegła.
W taki sposób stał się mimowoli wspólnikiem czynu.
Gdy został sam-na-sam z sinym trupkiem, nie wiedział, co z nim począć. Trzeba było go ukryć starannie, by nikt nie mógł odszukać go i odgrzebać z nim nocnej tajemnicy... Przytem... to było dziecko jego panów; Mateusz miał w tym względzie skrupuły i nie zdecydował by się byłe gdzie porzucić i zagrzebać dziecko takiego rodu. Chciał je uczciwie i godnie pochować. Owinął je starannie w pieluszki podrzutka i poniósł do siebie.
W pół godziny potem wyszedł. Zamiast zawiniątka, miał małą szkatułeczkę pod pachą, i poszedł z nią w stronę kaplicy zamkowej. Tu w podziemiach spoczywały zwłoki pradziada. Wejście do grobu było już zarosłe trawą, drzwi żelazne poczerwieniały od rdzy. Ale z tyłu kaplicy było okienko, którędy do lochu grobowego wchodziło światło. Czas i kurz zmatowały szyby jego i zrobiły je nieprzejrzystemi; ramy również zardzewiały mocno i Mateusz długo się namęczył, zanim mu się udało oderwać okno. Przez ten otwór spuścił na sznurze trumienkę, a raczéj szkatułkę z ciałkiem do lochu, odmówił klęczący „wieczne odpoczywanie“ i zamknął znowu okno.
Jakób podsunął się chyłkiem pod kaplicę i, stojąc z boku, podpatrzył go w téj robocie.
W taki sposób przyszedł do posiadania tajemnicy pałacowéj. Zachował ją sobie, jako broń przeciw baronowi do którego czuł nienawiść za uwiedzenie dziewczyny, którą kochał, i przeciw Schmidtom. Nie zdawał sobie nigdy sprawy dokładnie z tego, w jaki sposób się zemści; może, gdyby był lepiéj rozważył, zastanowił się nad tem, był-by przyszedł do przekonania, że odkrycie téj tajemnicy jedynie barona dumę mogło-by zranić, ale nigdy Schmidtom szkody przynieść nie mogło. Ale, zaślepiony zemstą, nie widział tego i ważność tajemnicy w głowie jego rosła z latami. Zdawało mu się, że posiada w niéj coś tak wielkiego, co zgruchoce na miazgę barona i przerazi Schmidtów. Dlatego chował tajemnicę, jak skarb wielki, i czasem tylko pogróżkami zdradzał się z nią przed córką, ale tak niewyraźnie, że się niczego domyślić nie mogła. Wyjawienie tajemnicy chował na czas zaślubin siostrzenicy barona. Wtedy pora zdawała mu się najstosowniejszą do odkrycia przed baronem, że dziecko, które on uważał za córkę siostry, było podrzutkiem, jego własną córką. Cieszył się, myśląc o tej chwili, i wyczekiwał wytrwale.
Tymczasem stało się, że to, co miało zgubić Zofią, mogło teraz pomódz do jej szczęścia. Mruk ani przypuszczał, że tą tajemnicą spłaci kiedyś dług wdzięczności baronównie i Schmidtom za te dobrodziejstwa, których od nich doznawał. Nie przypuszczał nigdy, że z tego szkaradnego łopuchu, co urósł na złym gruncie jego duszy, taki kwiat wystrzeli; skruszony i poprawiony, chciał tajemnicę tę ponieść do grobu ze sobą... by nie szkodzić opiekunce swojej, gdy na raz z opowiadania córki przekonał się, że tą tajemnicą będzie jej mógł właśnie pomódz.
Dlatego tak pragnął widzieć się z baronem i powiedzieć mu wszystko. Córka nie mogła wiedzieć, co ojcu na tem widzeniu się zależało; jednak z natarczywości, z jaką domagał się tego, domyśliła się, że tu o coś ważnego chodzi, a że to tyczyć się miało jej „złotej panienki“, więc zdobyła się na śmiałość, że poszła sama do barona i prosiła go, by wstąpił do jej ojca.
Baron zdziwił się tem żądaniem i zbył ją obojętnie; ale dziewczyna tak gorąco prosiła, że tu idzie o rzecz, która barona mocno obchodzi, iż, baron, rozciekawiony, zostawił przy córce Salusię, a sam poszedł do izdebki, w której leżał Jakób.
Ku wielkiemu zdumieniu Zofii i Salusi, bawił tam przeszło pół godziny. Potem wyszedł na chwile tylko, by zawołać Mateusza, i z nim wrócił do mieszkania Jakóba. Znowu upłynęło dobre pół godziny, zanim wyszedł ztamtąd. Był dziwnie wzruszony i pogłądał na Zofią od czasu do czasu tak badawczo, że zmieszała się tym wzrokiem jego i spytała, dlaczego jej się tak przypatruje?..
— Czy ci co powiedziano o mnie?..
— Nie, nie, moje dziecko... Nie bój się...
To mówiąc, przytulił ją do piersi i pocałował tak serdecznie, czułe, gorąco, że Zofia, skłonna do rozrzewnienia, rozpłakała się. Nigdy jeszcze baron tak silnie nie okazał jej swego przywiązania.
Gdy wsiadł do powozu baron, kazał także Mateuszowi usiąść na koźle i zabrał go z sobą do pałacu.
Kiedy wrócili do domu, kazał przywołać do siebie zaraz ogrodnika i polecił mu, aby drzwi do lochu pod kaplicą oczyścił z ziemi i trawy i otworzył. Ogrodnika niepomału zdziwił ten rozkaz i spodziewał się, że mu baron objaśni powód odgrzebywania lochu, ale baron poprzestał na tem:
— Skoro drzwi otworzysz, dasz mi znać. Rozumiesz?..
Ogrodnik się skłonił z uszanowaniem.
— Wolał-bym — dodał baron — abyś sam zajął się tem. Nikt w pałacu nie potrzebuje wiedzieć o tem...
Ogrodnik zrozumiał, że tu idzie o tajemnicę i nie pytał więcej.
Baron znał go, że umiał milczeć i dlatego jemu, a nie komu innemu, dał to zlecenie.
Przed wieczorem robota była skończona. Baron przywołał Mateusza i razem z nim udał się do kaplicy. Z małą zamykaną latarką weszli do lochu po zbutwiałych schodach. Loch był całkiem prawie pusty; jedna tylko trumna z żelaznej blachy stała na środku. Była to trumna pradziada barona, fundatora tej kaplicy, który w testamencie polecił, aby go tu pochowano. Mateusz obszedł trumnę i, schyliwszy latarkę, upatrywał czegoś po wilgotnej ziemi. Wreszcie zatrzymał się i rzekł:
— Jest...
Baron zbliżył się w to miejsce, schylił się i zobaczył wśród zgniłych i spróchniałych kawałków drzewa maleńki szkielecik dziecka, zżółkły i poczerniały.
Teraz już nie mógł nie wierzyć Jakóbowi: szkielet dziecka wymownie go przekonywał o prawdziwości zeznania. Mimo to, baron, dla zyskania tem większej pewności, miał zamiar jeszcze zobaczyć się z doktorem. Doktor ten żył jeszcze, i w stolicy doznawał wielkiego powodzenia,jako specyalny lekarz do chorób kobiecych. Baron nieraz słyszał o nim. Postanowił widziéć się z nim koniecznie i zasięgnąć wiadomości, co do owego zdarzenia w pałacu w nocy z d. 26 na 27 Czerwca. Nie zwlekając tedy, zaraz nazajutrz wyjechał. Pytającéj go Zofii powiedział, że jedzie w interesie swego majątku do miasta i zabawi tam dui kilka.
Załatwił się jednak wcześniéj, niż sądził, i drugiego dnia wieczorem był już z powrotem. Ledwie wysiadł z powozu, zapytał zaraz o Zofią i niezwłocznie poszedł do jéj pokoju. Twarz jego była ożywiona, wesoła, oczy jasno świeciły, i z czułością spoglądały na siostrzenicę...
Ale Zofia zdawała się być jakoś niekontenta z przybycia barona; nagły przyjazd jego, zamiast ją ucieszyć, zmieszał trochę. A gdy się pytał o przyczynę, wymówiła się bólem głowy, rozdrażnieniem i sennością.
Barona dotknęło trochę to zimne przyjęcie; nie tego się spodziewał, kiedy przez całą drogę, wracając, myślał tylko o Zofii. Miał dziś ochotę posiedziéć z nią dłużéj, serdecznie pogawędzić i to o rzeczy, która ją powinna była obchodzić; ale widząc, jak jéj powieki co chwila opadały na oczy, nie chciał dłużéj męczyć jéj swoją obecnością i odłożył rozmowę z nią na drugi dzień. Pocałował tylko w czoło swą pieszczotkę i wyszedł do salonu.
W salonie nie było nikogo. Służący, którego się zapytał, gdzie państwo, powiedział mu, że pani Irena słaba, nie wyjdzie już dziś ze swego pokoju, a pan Maurycy wyszedł na przechadzkę.
— A pan Jerzy? — spytał baron.
— Pana Jerzego nie widziałem. Musi być u siebie.
Baron niekontent był z tego rozproszenia się rodziny. Tak pragnął dziś pogadać, zabawić się w liczniejszém gronie. Był dziś bardzo do tego usposobiony. Potrzebował wygadać się trochę, pośmiać. Pobyt w mieście tak go nastroił wesoło. A tu tymczasem nikogo. Samotność ciężyła mu, nie odpowiadała wcale obecnemu jego usposobieniu. Chciał przynajmniéj znaléźć Jerzego i wstał, by przejść do jego pokoju. Idąc koło stołu, poślizgnął się na jakimś skrętku papieru, że ledwie nie upadł. Podniósł papier, by go rzucić w kąt, pierwéj jednak, więcéj przez przyzwyczajenie, niż z namysłu, rozwinął kartkę, by zobaczyć, co to jest. Na kartce były równym, drobnym charakterem wypisane dwa wiersze: „Jutro wieczorem o 9-téj w chińskiéj altance. Zaklinam — przyjdź.“
Barona zastanowiła tajemnicza treść kartki.
— Schadzka miłosna... — mruknął. — Ale kto?.. z kim?..
Naraz domysł, jak błyskawica, przeleciał mu po głowie; domysł padł na Zofią... Jéj pomieszanie dzisiaj w chwili jego przybycia, niezadowolnienie z jego nagłego zjawienia się w jéj pokoju, wszystko to potwierdzało domysł... Do tego przypomniał sobie, że Zofia, pomimo późnéj pory i bólu głowy, była ubrana staranniéj, niż zwykle, i staranniéj uczesana. Baron nic wątpił już, że ta schadzka jéj się tyczyła, nie mógł także nie domyślać się z kim... To przypuszczenie zasępiło mu twarz. Zofią tłómaczyć mogło niedoświadczenie; ale, że Adolf mógł proponować jéj podobną schadzkę... tego mu darować nie mógł.
W ostatnich czasach, baron, całkiem inne wyrobił sobie zdanie o nim, i martwiło go, że się zawiódł. Przez napisanie téj kartki Adolf stracił bardzo w jego oczach. A lubo tłómaczył sobie jego miłością do Zofii i to uciekanie się do nocnych schadzek przypisywał po części własnemu surowemu postępowaniu; to jednak nie mógł całkiem usprawiedliwić go... i miał mu to bardzo za złe.
Nie chciał jednak na ślepo go potępiać; należało piérwéj przekonać się. Baron spojrzał na zegarek. Było już pół do dziewiątej. Wziął kapelusz, laskę, i szklanemi drzwiami wyszedł ostrożnie do ogrodu.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Michał Bałucki.