<<< Dane tekstu >>>
Autor Michał Bałucki
Tytuł O kawał ziemi
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1886
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXVI.

Domysł barona w połowic był słusznym. Rzeczywiście Zofia, korzystając z nieobecności jego, a wiedząc od Salusi, że Adolf jeszcze nie wyjechał, chciała się z nim widzieć raz ostatni i pożegnać. Przeczucie blizkiej śmierci, które od jakiegoś czasu owładnęło ją i stało się jej idie fixe, usprawiedliwiało ten krok excentryczny. Zofia chciała rozmówić się z nim,, jak na łożu śmiertelnem, wypowiedzieć mu wszystkie swoje uczucia, z któremi się przed innymi kryć musiała, i prosić go, by dobrą pamięć o niej przechował w sercu. To exaltowane trochę pragnienie skłoniło ją, że wysłała do Adolfa Salusię i prosiła go, by o zmroku przyszedł do pałacu.
Salusia przybyła właśnie w porę, gdyż młody Schmidt gotował się już do drogi i na drugi dzień miał wyjechać. Żądanie Zofii wydawało mu się trochę dziwnem; czuł całą niewłaściwość tego kroku; potajemne wkradanie się do pałacu wydawało mu się ubliżającem; ale nie mógł odmówić, zwłaszcza, gdy się dowiedział od Salusi, że baronówna jest bardzo cierpiącą.
Obiecał więc o zmierzchu stawić się pod ogrodem pałacowym koło stawów, zkąd Salusia miała go zaprowadzić do pokoju panny. Jego to przybycia oczekiwała Zofia. Właśnie gdy baron wrócił z miasta, Salusia z jéj polecenia wyszła pod stawy. Niespodziewane wejście barona pokrzyżowało ów zamiar. Barona więc spostrzeżenia względem pomieszania Zofii, jéj nienaturalnego zachowania się, były trafne i, opierając się na nich, mógł podejrzewać Zofią o schadzkę.
Ale źle się domyślał, że kartka, którą znalazł w salonie, tyczyła się téj schadzki i że ją pisał Adolf. Kartkę tę pisał Maurycy do Ireny.
Idealna i platoniczna miłość tych dwojga łudzi z każdym dniem przybierała coraz niebezpieczniejsze rozmiary, nabierała krwi i namiętności, z fantazyi przeszła w zmysły i domagała się praw ludzkich. Był to bardzo naturalny przechód, którego Irena jednak nie przeczuwała w chwili, gdy piérwszy raz wyznała Maurycemu miłość swoję. Zdawało się jéj wtedy, że miłość ta zaspokoi pragnienia jej duszy, że Maurycy będzie kochankiem jéj myśli, że serca ich, złączone harmonijném biciem, ulatywać będą w marzeniach nad ziemią i poić się nieśmiertelnym nektarem poezyi i wspólnego zachwytu. Ale kilka dni wystarczyło, aby się przekonała, że tak nie jest. Miłość, od chwili, gdy skrzydła jéj obciążyło wyznanie, z każdym dniem spadała coraz niżéj ku ziemi, z głowy przeszła w nerwy i zburzyła je grzesznemi pragnieniami. Irena z przestrachem spostrzegła, że mogła-by się zapomnieć i upaść. Duma jej zcierpła na samo przypuszczenie tej możebności i postanowiła się ratować. Unikała Maurycego i szukała ciągle towarzystwa męża. W miarę, im bardziej czuła się bezsilną, tem bardziej w blizkości niego szukała ratunku; jak Orestes przed ścigającemi go furyami, tak ona przed gwałtowną namiętnością, co ją jak pożar ogarniała, chroniła się pod opiekę jego spokojnego, chłodnego przywiązania; potrzeba było jej widoku męża, aby sobie przypomnieć mogła obowiązki, jakie miała względem niego; siliła się na okazywanie mu czułości, przywiązania, chciała choć tą zdawkową monetą wypłacić mu się i uspokoić swoje sumienie.
Maurycy w ponurem milczeniu przypatrywał się temu dziwnemu jej postępowaniu. Oczy jego płomienne łatały za nią rozkochane, namiętne i wyręczały milczące usta, rzucając na nią wymowne, błagalne spojrzenia, i piorunowemi błyskami spowiadając się jej z gwałtownej burzy, co mu rozrywała piersi.
Irena zdawała się nie uważać tego, nie rozumieć tej wymownej oczu jego skargi. Starannie unikała spotkania się z jego wzrokiem, a tem bardziej zostania kiedykolwiek z nim sam-na-sam, Maurycego to do rozpaczy i szaleństwa prawie przyprowadzało; nie umiał już panować nad sobą i nieraz zazdrość jego tak gwałtownie się objawiała, że trzeba było tylko tak niepodejrzliwego człowieka, jak Jerzy, aby tego nie spostrzedz.
Nieraz zdarzało się, że gdy Irena, oparta na ramieniu męża, przyjmowała ze słodkim uśmiechem pieszczoty jego wobec Maurycego, ten nagle wstawał, blady, zachmurzony i wychodził z pokoju. To znowu czasem wpadał w szaloną, dziką wesołość wobec małżonków; drwił wtedy nielitościwie z wszelkich uczuć; dwuznacznemi, jadowitemi słowami kłół Irenę i allegorycznie robił jej najdotkliwsze wyrzuty. Irena truchlała, by mąż nie odgadł ukrytego znaczenia tej rozmowy; starała się słowami, pełnemi surowej powagi i godności, przywieść do upamiętania i spokoju rozdrażnionego Maurycego i zwrócić nieznacznie jego uwagę, na co ją i siebie tego rodzaju mowami naraża. Wtedy nagłe zmieniał się, stawał się miękkim, rzewnym i tkliwym. Całe zachowanie się jego wtedy wyrażało żal i skruchę, głos jego zdawał się prosić o przebaczenie. Często teraz czytywał im swoje wiersze. Wiersze odzwierciedlały jego dziwaczne humory: to były pełne cynicznej, hulaszczej wesołości, co to chciała-by się zatańczyć i zapić na śmierć; to znowu smutne, jak jęki dzwonu na pogrzebie, a tak nawskroś przejmujące, że każde słowo łzy dobywało z oczu.
Irena, słuchając tych pieśni, przechodziła ciężkie próby, straszne męczarnie. Domyślała się, jak okropnie cierpiéć musi Maurycy, a nie mogła i nie chciała dać mu żadnéj pociechy, i udanym spokojem pokrywała silne wzruszenia, by mu odjąć wszelką nadzieję. Im więcéj czuła swą niemoc i chwiejność, tém więcéj wymyślała środków obrony. W obawie o siebie, do ascetyzmu prawie posuwała ostrożność. I dumną była z téj niewzruszonéj, nieskazitelnéj cnoty, w któréj marmurową trwałość wierzyła; tymczasem był to tylko posąg z lodu, który się trzymał twardo sztucznym chłodem. Jedna chwila rozpłomienienia groziła mu zniszczeniem. Ta chwila się zbliżała.
Maurycy chciał odjechać. Irena wiedziała dobrze, dla czego, i nie namawiała go wcale, aby pozostał. Było to wielkie, kosztowne przezwyciężenie się z jéj strony; a jednak zdobyła się na nie. Dzień odjazdu — nie był jeszcze oznaczony; ale to miało nastąpić niezadługo. Irena omdlewała na myśl o tém rozstaniu się, a jednak niecierpliwie go oczekiwała, jak skazany na śmierć ostatniego uderzenia kata. Chciała, by się to stało przed wyjazdem Jerzego, który miał udać się na Ukrainę na czas dłuższy, dla uregulowania majątku.
Tymczasem jednego dnia, gdy po herbacie siedzieli w salonie, a Jerzy, chcąc im coś ciekawego przeczytać, poszedł do drugiego pokoju po gazetę, Maurycy, nic nie mówiąc, położył przed Ireną małą, karteczkę. Irena spojrzała na niego surowo i szybkim ruchem ręki odsunęła kartkę od siebie. Maurycy jednak nie wziął jéj, wstał i odsunął się, zostawiając kartkę na stole.
Mąż wrócił; Irena niespokojne spojrzenie rzuciła na stół, na miejsce, gdzie leżała fatalna kartka. Właśnie przed tém miejscem usiadł Jerzy z gazetą. Irena zadrżała; lada chwila wzrok Jerzego mógł dostrzedz kartkę... Kto wié, co tam było napisane. Wahać się nie było można; położyła więc rękę na tém miejscu i nieznacznie zsunęła kartkę na kolana, a potém ścisnęła ją konwulsyjnie w ręku. Maurycy widział to i niebawem potém udał się na spoczynek, by Irena nie znalazła sposobności oddania mu napowrót téj kartki.
Małżonkowie długo jeszcze siedzieli z sobą, rozmawiając o różnych rzeczach, a między innemi o chorobie Zosi, której postępy zatrważały Jerzego, to o nagłym wyjeździe barona do miasta, przyczém Jerzy wyraził zdziwienie nad tajemniczém zachowaniem się i niezwyczajném roztargnieniem jego w dniach ostatnich.
Po północy już było, kiedy Jerzy wstał i, pocałowawszy żonę w czoło i w rękę, udał się do swego pokoju. Irena została jeszcze. Kartkę trzymała ciągle w zaciśniętych rękach; ta kartka paliła ją w dłoń przez cały ciąg rozmowy z mężem. Była nawet chwila, że Jerzy wziął ją raz za tę rękę i trzymał dość długo. Serce Ireny było wtedy na torturach. Obawa, by Jerzy nie zauważył,, że coś ukrywa w ręce, ciągle ją niepokoiła. Dopiero po jego odejściu odetchnęła swobodniej. Nie miała jednak odwagi przeczytać kartki; bała się jej treści.
Wreszcie zdecydowała się otworzyć i przeczytać. Na kartce stało: „jutro wieczorem o dziewiątej w chińskiej altanie. Zaklinam, przyjdź“.
Irena w pierwszej chwili gwałtownym ruchem odrzuciła kartkę i rzekła pośpiesznie:
— Nie, nie, nie... nigdy!
Po chwili jednak osłabło i zmiękło to silne postanowienie, gdy pomyślała, że już nigdy, nigdy nie zejdą się więcej w życiu. Odmawiać Maurycemu zadosyćuczynienia tej jednej, skromnej prośbie, wydawało jej się zbyt wielkiem okrucieństwem.
— Czyż nie znajdę — mówiła sobie — dość siły, aby w tej krótkiej chwili zapanować nad sobą i nie zapomnieć się?
Obawa wydawała się jej niegodną i ubliżała jej dumie. A przytem litość nad Maurycym silnie także przemawiała ze swej strony. Nie miała odwagi rozłączyć się z nim, nie powiedziawszy słowa pociechy, nie wytłómaczywszy mu powodów swego postępowania w dniach ostatnich. Postanowiła więc być jutro w chińskiej altanie.
Przez cały następny dzień Maurycy unikał spotkania się z nią. Przed wieczorem wyszedł na dalszy spacer za wieś i, okrążywszy duży kawał pola, zbliżał się z przeciwnej strony do ogrodu groblą między stawami. Już dobry zmrok był, kiedy wszedł w grabową aleję.
Było to właśnie w chwili, w której Salusia, przyprowadziwszy Adolfa, zostawiła go w alei grabowej, a sama poszła uwiadomić swą panią.
Adolf czuł się upokorzonym sytuacyą, w jakiej go życzenie Zofii obecnie postawiło. Wstydziło go, że musi potajemnie skradać się do obcego domu i kryć się przed wzrokiem ludzkim. Nawet nadzieja zobaczenia Zofii nie osładzała przykrości położenia. Dałby był wiele za to, żeby w inny sposób mógł się zbliżyć do niej. Ale to było niepodobnem. Musiał więc zgodzić się z losem i niecierpliwie czekał powrotu Salusi.
Wtem posłyszał czyjeś kroki, nie od strony pałacu, ale od stawów i niezadługo przy wejściu do alei, na tle nieba zarysowała się postać mężczyzny. Adolf, bojąc się być spostrzeżonym, cofnął się prędko i, wysunąwszy się z alei, przeszedł gazon i skrył się za altanę. Była to właśnie owa chińska altana. Wnętrze jej stanowił sześciokątny pokoik, którego ściany rznięte były w przezroczyste arabeski i róże. Naokoło altanki szła galeryjka, otoczona słupkami, na których się wspierał wygięty z chińska daszek. Galeryjka była gęsto osłonięta dzikiém winem i bluszczami, i miała cztery ławeczki, zkąd piękny otwierał się widok na cztery strony ogrodu.
Na tę galeryjkę schronił się teraz Adolf, by tam przeczekać, aż ów mężczyzna, idący aleją, minie go. Potém chciał wrócić na dawne stanowisko.
Ale mężczyzna ów, zamiast ku pałacowi, szedł prosto ku altanie. Adolf słyszał, jak wstępował po skrzypiących schodkach do wnętrza i tam zatrzymał się.
Adolfowi niepodobna było ruszyć się ze swego ukrycia, by szelestem kroków nie zdradził się przed znajdującym się w altanie mężczyzną. Miał nadzieję, że wnet odejdzie. Ale długi czas minął, a mężczyzna ów nie wychodził.
Był to, jak wiemy, Maurycy, który oczekiwał przybycia Ireny.
Ireny jednak widać nie było. Zatrzymał ją Jerzy, który w chwili, gdy po długiéj walce ze sobą zdecydowała się iść do altany, wszedł do jéj mieszkania. Troskliwość o jéj zdrowie sprowadziła go tam, dowiedział się bowiem od służącego, że jest słabą. Zdziwił się, zastawszy ją ubraną i wychodzącą. Spotkali się właśnie we drzwiach. Widok męża w téj chwili dla Ireny był tak niespodziewany, że się cofnęła z przestrachem i zbladła.
— Со tobie jest? — spytał Jerzy, biorąc ją za rękę.
Ręka jej drżała.
— Wszedłeś tak nagle — odrzekła, zbierając przytomność.
— Przepraszam cię. Słyszałem, żeś słaba i chciałem się dowiedzieć, co ci jest.
— Silny ból głowy, nic więcej. Dlatego chciałam się przejść trochę.
— Chodźmy więc.
— Skoroś przyszedł, możemy i tu zostać. Tylko otwórz okno.
Jerzy poszedł spełnić jej życzenie. Ona tymczasem szybko dobyła zegarka i spojrzała. Było już dziesięć minut po dziewiątej.
— Jaka noc ciemna i parna. Zdaje się, że będzie deszcz — odezwał się Jerzy, patrząc w ogród. Potem spytał, zwracając się ku niej; — Czy nie wiesz, gdzie jest Maurycy?
Pytanie, tak proste i naturalne, w tej chwili zmieszało ją; czuła, jak krew biła jej do głowy. Zdawało się jej, że Jerzy odkrył ich schadzkę. Spojrzała mu niespokojnie w oczy, chcąc go wybadać. Ale w tлvarzy Jerzego nie zdradzało się najmniejsze podejrzenie. To dodało jej odwagi.
— Zkądże ja miała-bym wiedzieć, gdzie Maurycy znajduje się w tej chwili? — rzekła, wzruszając ramionami.
— Sądziłem, żeś się z nim widziała.
— Ja?
Nieczyste sumienie znowu przeszyło obawą jej serce.
— Cóżby w tem było dziwnego — rzekł Jerzy spokojnie. — Maurycy wolał zawsze twoje towarzystwo, niż moje. Od pewnego nawet czasu uważam widocznie mnie unika. Ogromnie stracił na humorze. Zaczynam być niespokojnym o niego. Musi mieć jakieś głębokie zmartwienie. Czy ci nie mówił co o tem?
Pytania Jerzego na torturach rozpinały serce Ireny; Jerzy bezwiednie ranił ją najboleśniej. Rada była co prędzej skończyć tę męczącą rozmowę i odezwała się:
— Zdaje mi się, że będzie to jeden z kapryśnych objawów humoru jego... Wiesz, jak jest drażliwym, jak mało mu potrzeba, aby się zasępił.
— To prawda; ale tym razem powód jego smutku zdaje mi się być ważniejszym. Chodzi jak błędny, nieprzytomny. Wczoraj byłem w jego pokoju... nie zastałem go. Na biurku leżał papier, na nim jakieś wiersze. Zbliżyłem się przez ciekawość i wiesz, co przeczytałem?
Irena wyczekująco wpatrzyła się czarnemi przepaścistemi oczyma w twarz męża.
— Tytuł wiersza był: Mój testament.
Irena zadrżała. Teraz poczęła być coraz niespokojniejsza o Maurycego; mąż zwrócił jéj uwagę na to, co jéj nigdy nie przyszło na myśl, że Maurycy w rozpaczy gotów posunąć się do ostateczności, że ten jego odjazd może jest tylko zamaskowaniem innego, dłuższego odjazdu tam, zkąd się nie powraca więcéj. Przypomniała sobie w téj obwili, z jaką pogardą mówił jéj nieraz Maurycy o życiu, jak narzekał na przesyt, na brak celu, i domysł Jerzego nabierał w jéj oczach coraz więcéj prawdopodobieństwa. Może w téj chwili, nie mogąc się doczekać jéj przybycia, myśli spełnić czyn straszny. Irena na tę myśl osłabła, nogi się pod nią zachwiały, musiała usiąść... Zegar w salonie wybił kwadrans.
Ireny oczy błądziły po pokoju, jak spłoszone jaskółki; nie wiedziała, co zrobić... Obecność Jerzego przykuwała ją na miejscu w chwili, gdy chciała-by co prędzéj wybiedz i ratować go.
Na szczęście, Jerzy, pogadawszy jeszcze chwilę, wyszedł. Zaledwie drzwi za odchodzącym się zamknęły, zerwała się, zarzuciła szał na ramiona i wyszła szybko do ogrodu.
Szła tak pośpiesznie i nieoględnie, że nie uważała wcale stojącego w cieniu sosny amerykańskiéj barona, który bystro wpatrywał się w nią, gdy go mijała i poszedł zwolna za nią.
Zdyszana, niespokojna, przypadła do altany. Oddech jej był przyśpieszony, gorący, wszystkie pulsa biły gwałtownie. Z przestrachem spojrzała w ciemny pokój altany i stłumionym głosem zawołała:
— Maurycy!...
Zamiast odpowiedzi, dwa ramiona wychyliły się z ciemności i objęły ją namiętnym, silnym uściskiem. Irena nie miała siły wzbronić tego; na pół omdlała zawisła na jego ramionach, i cichy, i miękki odgłos przeciągłego pocałunku obił się o akustyczne ściany altany. Nie przypuszczała pewnie, biegnąc na ratunek Maurycego, że tak prędko sama zginie bez ratunku... Jedna chwila wystarczyła, by zapomniała o postanowieniach, powziętych wśród długich namysłów. Posąg lodowy topniał od gorąca pocałunków Maurycego...
Wszystkie przygotowane frazesy, któremi uzbroiła się przeciw jego wyznaniom, odbiegły ją i zostawiły słabą, bezsilną w jego ramionach, niemogącą zdobyć się na nic więcej, jak na jedno ciche słowo, które z westchnieniem wybiegło z jej piersi:
— Maurycy!...
W słowie tem pomieściła wszystko. Wypowiedziała niem wszystkie pragnienia serca.
On pocałunkami okrywał jej twarz i ręce i szeptał w rozkosznem rozmarzeniu;
— Najdroższa moja!...
Po chwili ona mówiła:
— Bóg widzi, iż chciałam walczyć, że broniłam się, jak mogłam, przed tém uczuciem. Ale ono było silniejsze, niż wszelka moc moja... Co ty sobie teraz o mnie pomyślisz, Maurycy, że tak nizko upadłam?...
I nagle dodała z ogniem i siłą:
— Nie! ty jeden nie możesz mnie potępić; bo to było-by okropnie. Ty jeden powinieneś to zrozumieć, jak musiałam kochać, aby się tak zapomnieć, aby się przyznać do tego uczucia... Wszak mnie znałeś lepiéj, niż wszyscy?...
Maurycy odpowiadał namiętnemi pocałunkami na jéj pytania. Upojony, rozmarzony, trzymał ją w objęciach i rozkoszował się szczęściem swojém, że Galatea zstąpiła wreszcie z piedestału w jego ramiona, i dumne, milczące jéj usta wyszeptały słowo miłości.
Nagle Irena, jakby sobie coś przypomniała, wyrwała się z jego ramion i rzekła:
— Zostaw mnie Maurycy w spokoju. Dziś jeszcze nie należę do ciebie... dziś wiążą mnie inne obowiązki... Muszę je pierwéj stargać, aby należéć do ciebie... Nie umiała-bym ci się oddać w połowie; chcę całkiem być twoją... Trzeba nam będzie wyjechać ztąd... Ja-bym tu nie umiała żyć, udawać miłość, któréj nie mam dla niego... Kłamać nie umiem i nie chcę...
Maurycy słuchał jej w milczeniu. Na twarzy jego, osłoniętej ciemnością, trudno było dostrzedz, jakie wrażenie zrobiło na nim to niespodziewane jej odezwanie się.
— Czy on wie, kiedy masz odjechać? — spytała.
To „on“ dziwnie brzmiało w jej ustach.
— Nie... — odrzekł Maurycy.
— Wstrzymaj więc swój wyjazd na czas jakiś... Tymczasem ułożymy się, co dalej robić należy.
Jakiś szelest w ogrodzie spłoszył resztę słów z jej ust; urwała i nasłuchywała z trwogą.
— To wiatr szeleszcze wśród drzew... — uspokajał ją Maurycy.
— Już iść muszę... Boję się czegoś... Dopóki nie zrobimy stanowczego kroku, nikt domyślać się nie powinien. Było-by to okropnem dla mnie... Do widzenia...
Pochyliła ku niemu twarz rozpaloną i znowu długi pocałunek skleił ich usta. Maurycy zatrzymał ją w uścisku... i nie chciał jej puścić od siebie. Muszkuły jego drżały, rozstrojone namiętnością, oddech jego palił ogniem jej szyję... Zrozumiała go... i wyrwawszy się z wysileniem z ramion jego, wybiegła nieprzytoma z altany i poszła śpiesznie ku pałacowi.
Maurycy czas jakiś stał; potrzebował ochłonąć, zebrać przytomność; wreszcie nie chciał wychodzić tuż za Ireną, by ktoś z domowników nei spostrzegł tego... Po niejakim dopiero czasie zdecydował się wyjść.
Gdy już był we drzwiach, jakaś postać ciemna zatrzymała go i rzekła surowym głosem!
— Za pozwoleniem...
— Kto tu?... — spytał Maurycy, zmieszany obecnością człowieka. Przyszło mu zaraz na myśl, że może podsłuchywał jego rozmowę z Ireną.
— Jestem Adolf Schmidt — odrzekł przybyły
Maurycy cofnął się, zdziwiony tem niespodziewanem zjawieniem się Schmidta. Adolf postąpił za nim do wnętrza altany.
— Czego pan chcesz tutaj? — odezwał się Maurycy dumnie — W jakim zamiarze wkradasz się pan po nocy do obcego domu?
— W uczciwszym, to panu zaręczyć mogę, niż pan, który tu za dnia przyszedłeś.
Maurycy nie mógł już wątpić, że Adolf słyszał wszystko. Mimo to, nie chciał dać mu poznać obawy swojej i spytał znowu:
— Czego pan chcesz tutaj? Czyż nie dość panu było, że go baron raz już wypędził ze swych posiadłości. Przyszedłeś pan powtórnie probować tego?
— Co zaszło między mną a baronem, to do pana nie należy. Barona życiem mojem przekonam, że nieuczciwie postąpił, zarzucając mi podłość. Będzie to lepiej, niżbym go o tem przekonać chciał szpadą lub pistoletem. Mam czas na to. Dziś, chcę się z panem rozmówić. Przypadek odkrył mi tajemnicę brudną, której wołałbym był nie znać. Ale kiedy już poznałem, obowiązkiem moim jest z niej korzystać.
— I donieść mężowi — rzekł drwiąco Maurycy. — Taka rola przypada dobrze do pańskiego charakteru i urodzenia.
Adolf zapanował nad sobą i na obelgę odpowiedział z wymuszonym spokojem:
— Nie, panie; sądzę, że nie przyjdzie do tej ostateczności. Skoro Jerzy dowiedział-by się raz o wiarołomności żony, już nie było-by środka uratowania jego spokoju, naprawienia złego. A ja chcę zrobić jedno i drugie.
— I jakiż pan sposób obrałeś do tego? — spytał w tym samym tonie, eo poprzednio, Maurycy.
— Chcę pana skłonić, abyś ztąd wyjechał — bezzwłocznie.
— Co?
Maurycy zmarszczył groźnie brwi i zmierzył od góry do dołu Adolfa. Ten nie zmieszał się i z pewnością i ze spokojem mówił dalej:
— Tak, odjedziesz pan natychmiast i zobowiążesz się słowem, że nigdy nie będziesz się starał widzieć z nią, ani uwiadomisz jej nigdy, co cię skłoniło do tak nagłego wyjazdu. Lepiej niech pomyśli, że oszukałeś ją nikczemnie i uciekłeś, niż żeby, wierząc w twą miłość, zhańbiła siebie i męża. Taka ucieczka będzie może niepoetyczna, niebohaterska, ale, wierz mi pan, uczciwsza.
Maurycy słuchał tego kazania, nie nie mówiąc ale wszystkie nerwy szarpały się w nim z oburzeniem, oczy ciskały płomienie gniewu.
— Jakiem prawem — rzekł z gwałtownością — mieszasz się pan w tę sprawę?
— Jakiem prawem? Prawem uczciwego człowieka. A jeżeli panu to nie лvystarcza, to dodam, że, jako kolega i przyjaciel Jerzego, nie pozwolę na zhańbienie jego domu.
— A ja nie odjadę. Kto mnie zmusi do tego? — Sumienie — odrzekł Adolf. — Czyż ta myśl, że niszczysz spokój człowieka, który był ci przyjacielem, nie wystarcza panu do wstrzymania cię od tego kroku? Pomyśl pan trzeźwo, co robisz?
— Dla szczęścia innych nie mogę poświęcić własnego — rzekł z uporem Maurycy. — Miłość moja istnieje, a skoro jest, ma prawo bytu. Wszak to zasada, którąś pan uznać powinien, bo wylęgła się z waszych teoryi.
— Miłość? To nie miłość, to tylko namiętność.
— Mniejsza о nazwę. Ja kocham tę kobietę i nie mam prawa poświęcać jej dla nikogo.
— Tu nie idzie o poświęcenie, ale o spełnienie obowiązku.
— Obowiązkiem moim jest odpłacać miłość miłością. Bez tego ani ona, ani ja nie będziemy szczęśliwi.
— Panie Maurycy! — spytał łagodniej już Adolf. — Czy wolno cię zapytać, czy to pierwsza miłość twoja?
Maurycy nie chciał odpowiedzieć na to pytanie; odpowiedź była-by go potępiła.
— Więc nie pierwsza; byłem tego pewnym. Znam trochę pańską przeszłość i wiem, że to nie jest pierwsza miłość. Jest ona. Bóg wić, którą z kolei. A jednak tamte przeszły i zapomniałeś pan o nich, bo wrażliwy umysł pański, o ile prędko się zapalał i entuzyazmował, o tyle prędko przesycał się i zmieniał. A kto panu zaręczy, że miłość tej kobiety nie stanie się panu za kilka miesięcy ciężarem, że się nie znudzisz tą miłością, zwłaszcza, gdy jej towarzyszyć będą wyrzuty i pogarda ludzi? Co pan zrobisz wtedy z tą kobietą, którą teraz chcesz, dla zaspokojenia pragnień duszy czy nerwów, wyrwać z otoczenia ludzi, którzy ją kochają, i pozbawić szacunku?
Maurycego niecierpliwić poczynały te uwagi; im więcej musiał w duszy przyznać słuszności Adolfowi, tem więcej drażnił go mentorskim tonem, jaki przybrał wobec niego.
— Nie jestem żakiem — rzekł ostro — abym słuchał kazań i morałów pańskich. Jeżeli chcesz stanąć w obronie praw męża, oznacz pan czas i miejsce, a stawię się. Teraz nie mamy co więcej ze sobą mówić. Żegnam.
— Więc jedynie pojedynek ma rozstrzygać? — spytał Adolf.
— Tak. Jest to jedyny punkt wyjścia dla nas obu.
— Więc dobrze, niech pojedynek rozstrzyga — odezwał się, ale nie Adolf, tylko jakiś głos inny od drzwi wchodowych.
Adolf i Maurycy zwrócili się w tę stronę i zobaczyli kogoś, wchodzącego do altany.
— Kto tu? — spytał Maurycy.
— To ja, baron.
Maurycy zmieszał się i zadrżał.
— Przychodzę — mówił baron dalej — dać panu satysfakcyą. Pan Adolf jest obcym w tej sprawie, ale ranie, jako ojcu, należy się upomnieć o honor córki. Jeżeli nic innego nie zdoła pana usunąć. z tego domu, w takim razie służę panu. Jeżeli zabijesz ojca, będzie ci wolno bezkarnie hańbić córkę. A teraz żegnam. Panie Adolfie, proszę z sobą.
Wziął pod rękę Adolfa i wyszedł z nim na ogród.
Cała ta scena, choć w niéj zachował się z dumną powagą i spokojnie się trzymał, podziałała silnie na niego. Był cały wzburzony i drżący. Potrzebował jakiegoś czasu, aby się uspokoił. Wtedy przystanął, wziął za rękę Adolfa, który dotąd w milczeniu szedł obok niego i nie wiedział co mówić, i rzekł:
— Panie Adolfie! Dziękuję ci, żeś się ujął za honor mego domu. Znalazłeś się godnie i zacnie. Przekonałeś mnie pan, że cyrkiel i cyfry nie wypędzają z duszy człowieka szlachetnych uczuć, że łoskot machin nie zagłusza głosu sumienia i fabrykant może miéć więcéj poezyi w duszy, niż ci, co się głoszą jéj kapłanami. Przebacz mi, że cię tak dotkliwie obraziłem; nie poznałem się na tobie. Teraz żałuję tego, mocno żałuję, i będę chciał naprawić krzywdę. Chciałem dziś jeszcze to zrobić; ale dziś jestem zbyt wzburzony, zirytowany tą sceną z tym... tym...
Nie chciał wypowiedzieć imienia Maurycego, takie obrzydzenie mu to sprawiało.
— Tak odpłacił się Jerzemu za przyjaźń, jaką mu ten okazywał. To nieuczciwie, nieszlachetnie!
— Panie baronie, bywają chwile słabości, zapomnienia. A on był słabszym może, niż inni.
— Ha, zobaczymy, со zrobi teraz. Od niego zależy, czy go nazwę lekkomyślnym, czy podłym.
Przypomnienie sceny w altanie zaprzątnęło znowu uwagę barona tak dalece, że, idąc długi czas obok Adolfa, nic nie mówił. Adolf uważał za stosowne wytłómaczyć mu teraz powód swego znalezienia się w ogrodzie i rzekł:
— Panie baronie, zapewne przez delikatność nie spytałeś mnie pan dotąd, jakim sposobem znalazłem się tutaj. Powinienem się wytłómaczyć. Panna Zofia...
Przerwał mu baron i rzekł:
— Nie tłómacz się pan. Znam pana już o tyle, iż na pewno przypuszczać mogę, że nie przyszedłeś w nieuczciwym zamiarze.
— Przyszedłem na wezwanie panny Zofii. Nie mogłem nie uszanować jéj woli. Miało to być ostatnie widzenie się nasze, pożegnanie.
Westchnął, mówiąc te słowa.
— Ty ją kochasz? — spytał baron, wpatrując się w niego z uczuciem; i prędko dodał:
— No, no; nie martw się, chłopcze, wszystko będzie dobrze.
Mówiąc to, poklepał go po ramieniu i przycisnął do piersi.
— Jakto? — zawołał Adolf, podnosząc z radością oczy na barona. — Miałżebyś pan, panie baronie...
— Tylko sekret przed Zofią do czasu. Trzeba ją przysposobić do tego, bo gwałtowne wzruszenie zaszkodzić-by jéj mogło. Ona jest tak słabą teraz, tak pomizerniała biedaczka. Czy widziałeś ją?
— Nie.
— To dobrze, Wstrzymaj się dni kilka. Dajcie mi czas do ułożenia wszystkiego.
— Panie baronie, nie słowami, ale życiem całém podziękuję ci za to szczęście, jakiem mnie darzysz.
Głos jego drżał od radości i szczęścia.
— Dziś wracaj do siebie. Nie trzeba, aby wiedziano o twojej tu bytności dzisiejszej. Ja idę do Zofii uspokoić ją. Będę się starał przygotować ją do tego.
— A ja mojego starego wyleczę tymczasem z niektórych uprzedzeń.
— Jakto? Czy ojciec twój nie życzy sobie tego związku?
— Nie dziw mu się, baronie. Jeżeli wy macie przesądy i uprzedzenia, i my mamy swoje. Ojciec mój nie wierzy, by kobieta, urodzona w pałacu, mogła być dobrą żoną dla fabrykanta.
— Więc ten tylko powód? Jeżeli tak, to ja biorę na siebie przekonać twego starego, że się myli. Jutro będę u was.
— Baronie, jakże jesteś dobry i szlachetny! — rzekł z uniesieniem Adolf, ściskając jego rękę.
— Czy chciałbyś, aby baron dał się wam zawstydzić i był gorszym od was? — odrzekł z godnością. — Na tém polu nie dam się wam zwyciężyć. No, do widzenia, mój chłopcze.
Skinął mu ręką i wrócił do pałacu, a Adolf zniknął w ciemnościach na drodze, prowadzącéj ku stawom. Tak mu było lekko, że zdawało mu się, jakby w téj chwili skrzydła mu urosły u ramion i unosiły go wysoko ponad ziemię. Był zachwycony i wniebowzięty szczęściem swojém.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Michał Bałucki.