<<< Dane tekstu >>>
Autor Michał Bałucki
Tytuł O kawał ziemi
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1886
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXVII.

— Czy wiecie? Maurycego niéma! — rzekł pomieszany Jerzy, wchodząc na balkon, gdzie baron z Ireną siedzieli przy śniadaniu.
Irena upuściła filiżankę z bezwładnéj dłoni i zbladła. Baron spojrzał na nią długiém, wytrzymaném spojrzeniem, potém rzekł do Jerzego:
— Pewnie wyszedł gdzie na spacer. — Mówił tak dla uspokojenia Jerzego, ale w duszy szczerze pragnął, aby domysł o wyjeździe Maurycego się sprawdził. Ułatwiało to rozwiązanie całéj sprawcy, bez użycia gwałtownych środków.
— Ależ nie nocował w domu. Jak wczoraj przed wieczorem wyszedł na spacer, nie wrócił więcej i nikt go nie widział.
— Nikt go nie widział potem? — powtórzył umyślnie pytanie baron. — To dziwna rzecz.
— Jestem niespokojny, czy mu się co nie stało — mówił zafrasowany Jerzy. — Porozsyłałem ludzi na wszystkie strony, czy go gdzie nie widziano.
— Powinna-byś być zazdrosną, Ireno — rzekł baron do córki.
— Ja... o co? — spytała, jakby ze snu nagle obudzona.
— Jerzy tak martwi się zgubą Maurycego, że nie wiem, czyby mógł być więcej niespokojny, gdybyś i ty mu zginęła.
Uśmiechnęła się przymuszonym, jałowym uśmiechem, zakrywając tem pomieszanie, jakie ten żart wywołał na jej twarzy.
— Usiądź do herbaty — rzekł baron do Jerzego — nie masz się czego kłopotać. I cóżby Maurycemu stać się takiego mogło? Przecież on nie dziecko. Może się gdzie zaawanturował za jaką piękną twarzyczką, i cała historya.
— Ależ, ojcze — odparł Jerzy, zgorszony tem posądzeniem. — Maurycy był pod tym względem bardzo przykładny.
— Cicha woda brzegi rwie. Tacy ludzie są najniebezpieczniejsi dla kobiet. W procesach, gdzie wiarołomstwo grało rolę, widywałem stojących przed sądem takich kochanków, których-by nikt był o to nie posądził.
Irena zachmurzyła się; sposób, w jaki baron traktował zniknięcie Maurycego i wyrażał się o nim, drażnił ją i oburzał. Jerzemu także nie w smak była jowialność barona, i milcząc, usiadł do herbaty.
Wtem koło bramy pałacowej ukazał się jeden z ludzi, którego Jerzy wysłał dla szukania Maurycego. Obok niego szedł jakiś mały pastuch. Jerzy, zobaczywszy ich, zerwał się i zeszedł po schodkach na dół.
— No, cóż?
— Ten chłopiec ma jakieś pisanie do Jasnego Pana — rzekł służący, wskazując na pastuszka.
Jerzy prędko rozwinął kartkę, napisaną ołówkiem.
— Kto ci oddal tę kartkę? — spytał potem chłopca.
— No, ten pan, co to pisał.
— Gdzie?
— Ano, na pastwisku, gdziem pasł. Ten pan mnie zawołał i powiedział: zanieś to do pałacu, dał srebrnego na piwo; potem siadł znowu w bryczkę i pojechał.
Jerzy odprawił ludzi i wszedł na balkon.
— Czy od Maurycego? — spytał baron.
— Tak.
Irena niespokojnie ruszyła się na krześle.
— Zawsze dziwak był z tego Maurycego. Nie rozumiem tego człowieka — mówił Jerzy, wpatrując się w kartkę.
— Cóż takiego?
— Przeczytaj sam.
Baron wziął kartkę z rąk Jerzego i przeczytał:

„Zdziwi cię może, Jerzy, mój dziwaczny wyjazd. Ale wiesz, że nie trzymam się ściśle form. W ten czy w inny sposób zawsze byłbym musiał wyjechać. Im wcześniej, tem lepiej, i dla mnie, i dla was. Pamiętaj o mnie w chwilach wolnych od pamiętania o czem innem.
Maurycy“.

— No i cóż ty na to? — spytał Jerzy.
— Dość oryginalnie. Widocznie pan Maurycy nie lubi smutnych scen pożegnalna i oszczędził sobie i wam wiele przykrości. Podoba mi się za tę excentryczność.
— A ty, Ireno, co mówisz na to? — spytał żony, nie mogąc uspokoić się i wytłómaczyć sobie tego postępku Maurycego.
— Musiał się tu niebardzo bawić, skoro tak się pośpieszył z odjazdem — rzekła obojętnie.
A jednak ona najwięcej cierpiała. Odjazd Maurycego był dla niej strasznem ubliżeniem,bo wyglądało to tak, jakby chciał tylko doświadczyć jej, czy mogła-by się zapomnieć, a skoro miał tę pewność, odjechał, gardząc łatwem zwycięztwem. Dla kobiety, tak dumnej, jak Irena, tak ufnej w swoję wyższość umysłową i charakter, myśl ta była okropną torturą; czuła się poniżoną, upokorzoną niesłychanie. Wyrzucała sobie wczorajsze zapomnienie się i oddała-by była w tej chwili pół życia, żeby jej wolno było cofnąć tę chwilę i wymazać z czystych kart swego życia. Była to plama, która w niej wstyd budziła. Duma jej więcej cierpiała, niż miłość. Oburzenie przeszło po jej miłosnych uczuciach, jak pożar przez stepy, i zostawiło żgliszcze i pustkę za sobą. Rumieniła się teraz za chwilę słabości. Cóż dopiero, gdyby była wiedziała, że jest ktoś, kto zna tę ciemną chwilę z jej życia i widział ją w chwili zapomnienia się. Ale baron żadnym giestem, ani słowem nie zdradził się, że wić o wszystkiem; wystarczało mu, gdy widział, jak silnie lekarstwo skutkowało. Teraz mógł być spokojnym, że drugi raz podobna chwila nie powtórzy się w życiu.
O Maurycym już więcej mowy nie było.
Po obiedzie baron, stosownie do obietnicy, wyjechał do Schmidtów, nie mówiąc jednak nikomu w pałacu, dokąd jedzie. Przybywszy tam, po przywitaniu się z Adolfem, poszedł prosto do mieszkania starego Schmidta. Bawił tam przeszło pół godziny. Treść ich rozmowy tyczyła się owéj spowiedzi Jakóba. Potém wyszli obaj przed dom, gdzie Adolf czekał na nich. Stary Schmidt miał twarz rozjaśnioną i rozrzewnioną nieco. Idąc obok barona, był nieco żenowany serdecznością i przyjaźnią człowieka, któremu przyzwyczaił się dawniéj kłaniać uniżenie. Jednak nie dał tego poznać po sobie i nastrajał się do tego samego poufałego tonu.
— No, panie Schmidt, więc już nic nic jesteśmy sobie winni — rzekł baron, klepiąc go po ramieniu.
— Nie, panie baronie. Zkwitowaliśmy się zupełnie.
— A w procencie przyjmijcie moję przyjaźń i życzliwość.
— Panie baronie, to nie procent, to już lichwa — rzekł żartobliwie Schmidt. — Mój chłopak przecież miał słuszność, broniąc tak zawsze pana barona.
— Więc bronił mnie? — spytał baron, patrząc z wdzięcznością na Adolfa. — Dziękuję ci, panie Adolfie. Panie Schmidt, możesz być dumnym z takiego syna.
Schmidtowi staremu ta pochwała oblała zwiędłą twarz rumieńcem zadowolenia i radości.
Potém wspólnie we trzech udali się na oglądanie fabryk. Baron z podziwem i ciekawością oglądał wszystko. Życie fabryczne, pełne ruchu, gwaru i rozmaitości, nietylko go nie raziło ale bawiło i ożywiało.
Wprawdzie nieobytego z podobnym widokiem, z początku trwogą nabawiał ten nieustanny łoskot machin, piece, buchające ogniem, około których kręciły się czarne, zasmolone postacie robotników, krztusił się dymną atmosferą kuźnie, ale powoli oswajał się z tém wszystkiém i coraz wiecéj zajmowało wszystko jego uwagę i fantazyą.
— Czy wiecie — rzekł, gdy stanęli w kuźnicach że piérwszy raz jestem w tego rodzaju fabrykach. Unikałem zawsze tego widoku; raził on mój gust; zdawało mi się, że wszystko, co piękne, wspaniałe i szlachetne, uciekać musi od dymu fabryki. Tymczasem widzę, że tu nietylko przemysł, ale i sztuka, i fantazya zasilić się mogą. Życie to wasze nie jest bez uroku, bez poezyi. Łoskot machin i uderzenia młotów, to rytm téj poezyi. Owe machiny, co, jak apokaliptyczne potwory, ujarzmione ręką człowieka, pracują dzień i noc niezmordowanie, mają pewien urok; człowiek, tu może być dumnym i wielkim. Pojmuję, ze można rozmiłować się w tém życiu i z pasyą temu się oddać.
— Jak widzę — rzekł stary Schmidt wesoło — pan baron gotów jeszcze zostać sam fabrykantem.
— Do tego już jestem za stary. Wychowałem się w innych warunkach, mam inne potrzeby i pragnienia. Mogę umiéć uczuć wartość i piękne strony tego życia, ale-bym tak żyć nie mógł. Nasze ideały były inne! Szturmowaliśmy niebo, jak tytany, chcieliśmy ztamtąd dostać dla ludzkości ognia świętego, i upadliśmy. Wy idziecie inną drogą: wy tego ognia, co ma oświecić ludzkość, szukacie w ziemi i na ziemi; może będziecie szczęśliwsi. Kto wié? Przyszłość to rozwiąże. To pewna, że obecność jest waszą, że my ustąpić wam miejsca musimy. Zwyciężyliście nas.
Słowa te mówił baron z powagą i uroczystością, w niezwykłym, podniesionym nastroju duszy. Stary i młody Schmidt w milczeniu przyjęli jego słowa i wszyscy głęboko się zamyślili nad niemi.
Dopiéro uderzenie dzwonu, zapowiadającego ukończenie pracy w fabrykach, obudziło ich z tej zadumy: Baron spojrzał na zegarek:
— Któraż to godzina?
— Szósta.
— I wy już kończycie robotę?
— Tak. Skróciliśmy godziny pracy, aby robotnik miał wiecéj wytchnienia i czasu dla siebie aby nietylko w niedzielę mógł ucieszyć się widokiem dnia i odetchnąć świeżém powietrzém. Wieczorem idą wszyscy do pastora, do czytelni. Widzisz pan, panie baronie, że się tu i o duszy pamięta.
— Widzę, widzę; widzę tu wiele rzeczy, o których nigdy nie myślałem — rzekł baron z zastanowieniem. — Rad jestem, że będę mógł przypatrzyć się wam z blizka. I ja coś skorzystam na tem.
— A my od barona — rzekł Adolf. — Będzie to zamiana.
— Zgoda. No, ale czas nam jechać.
— Jakto? — spytał stary Schmidt — gdzie mamy jechać.
— Zabieram was ze sobą. Ułożyłem bowiem pewien plan na dziś, który wspólnie wykonać mamy. Zobaczycie...
Schmidt kazał zaprzęgać i niezadługo wszyscy trzej ruszyli w drogę do Zalesia...
Kiedy przejeżdżali przez park, baron, zwracając się do Adolfa, rzekł:
— No! teraz będziesz mógł dowolnie gospodarzyć tutaj. Majętność moja cała będzie teraz twoją własnością, a raczej Zofii; ale to podobno na jedno wyjdzie. Co?
Mówiąc to, popatrzył z uśmiechem pełnym przywiązania i życzliwości na zarumienionego Adolfa i ciągnął dalej: ‘
— Leniwe muzy będą musiały ustąpić przed pracowitym przemysłem. Dla siebie zastrzegam tylko Zofijówkę. Zostawicie ten kąt staremu, żeby miał gdzie pokłonić się starym bożyszczom swoim. Dobrze?
— Bądź pewnym panie baronie, że muzy twoje będą z nas zadowolone — rzekł Adolf wesoło — i nie uciekną przed naszym przemysłem. Może nam się uda pożenić je z tym dorobkiewiczem.
— Wyborna myśl — rzekł baron. — Co mówisz na to, panie Schmidt?
Stary Schmidt tylko uśmiechnął się zadowolony, pokiwał głową potakująco i z radosną dumą patrzał na swego jedynaka.
Tak rozmawiając pół seryo, pół żartem, zajechali przed pałac, kiedy już dobrze ciemno było na dworze. Baron wprowadził gości wprost do swego pokoju, i tu ich zatrzymał aż do herbaty. Służącemu zaś kazał nakryć na sześć osób i dać mu znać, skoro podadzą herbatę. Widocznie baron z gości swoich chciał zrobić niespodziankę wszystkim i cieszył się już naprzód zdziwieniem jakie wywoła.
Niezadługo służący poprosił do herbaty.
— Czy jest już kto w sali jadalnéj? — spytał baron.
— Pan Jerzy tylko. Pani kazała sobie herbatę podać do swego pokoju, a panienka nie wyjdzie całkiem, bo słaba.
Baron mrugnął na Adolfa znacząco i szepnął z uśmiechem:
— Już my ją uleczymy.
Adolf w milczeniu uścisnął mu rękę za te słowa. Potem przeszli do sali jadalnej.
Zdziwienie Jerzego, gdy zobaczył Schmidtów wchodzących, było tak wielkie, że zapomniał nawet przywitać się z Adolfem. Baron bawił się krótko tem osłupieniem Jerzego, a po chwili rzeki;
— Cóż to, Jerzy, nie witasz pana Adolfa? Czy go nie poznajesz?
Jerzy, odurzony tym widokiem, machinalnie podał rękę Adolfowi i patrzał na barona, jakby czekał od niego wytłómaczenia, co to wszystko znaczy.
— Przedstawiłeś mi kiedyś pana Adolfa — rzekł baron — jako twego kolegę, a ja ci go przedstawiam jako swego przyjaciela — naszego przyjaciela. To przedstawienie powinno ci wystarczyć, abyś go tak, jak ja, pokochał, bo wart tego. A to ojciec jego. Mój zięć, Jerzy; — dodał, przedstawiając Jerzego staremu Schmidtowi.
To powiedziawszy, zatarł ręce ucieszony i poszedł po Zosię.
Ta siedziała w swoim pokoju, smutna, znękana. Wczorajsze dziwne zniknięcie Adolfa z ogrodu, gdzie go napróżno potem Salusia szukała, martwiło ją i niepokoiło. Nie pojmowała, co mogło go skłonić do odejścia, gdy ona z takiem upragnieniem go oczekiwała; bała się, czy nic odjechał już, nie pożegnawszy się z nią. Było-by to dla niej okropnem. Chęć zobaczenia go — to była jedyna nadzieja, jaką żywiła w opustoszałej i odartej ze wszystkich innych nadziei, duszy, i ta nadzieja miała ją zawieść! Nie mogła zgodzić się i oswoić z tą myślą; spodziewała się przez dzień cały, że ją w jaki sposób uwiadomi o sobie, wytłómaczy swoje odejście; a nie mogąc doczekać się tego, wysłała sama Salusię do fabryk i teraz właśnie z bijącem sercem oczekiwała jej powrotu.
Gdy drzwi skrzypnęły, wstała żywo i spytała:
— Czy to ty, Salusiu?
— Nie, to ja — odrzekł baron.
— A, to ty? — powiedziała obojętnie.
— Cóż to, nie chcesz z nami dziś pić herbaty?
— Nie, czuję się słabą.
— Ależ, moja kochana — odezwał sic baron z udanym gniewem — dokądże będziesz ciągle słabą i smutną? To już w końcu zniecierpliwić może. Zrobiłaś mi z domu szpital i cmentarz, że mi zbrzydło życie w tym dworze. Z nikim ja teraz pogadać, ani pośmiać się nie mogę! to desperacya doprawdy. Myślicie wszyscy tylko o sobie, a o mnie starego nikt już nie dba. To się nie godzi.
Zofia wpatrzyła w niego martwe swe oczy z osłupieniem. Nigdy jeszcze baron w ten sposób nie przemawiał. Nie pojmowała, co mu się stało. Rozkazujący i szorstki ton jego mowy, dotknął ją boleśnie.
— Jestem ci ciężarem, wuju? — spytała, tłumiąc łzy.
— Tego nie mówię. Ale stroisz mi, moja droga, miny, jakbym ci Bóg wié co zrobił. Chowasz się w swoim pokoju, stronisz od ludzi, że doprawdy, kto przyjedzie tutaj, myśli, że ja cię wiążę, że jestem katem dla ciebie.
— Cóż więc mam robić? — spytała z rezygnacyą i poddaniem się.
Barona te słowa tak rozmiękczyły, że omal nic wyszedł z roli. Z trudnością tylko utrzymał się w przybranym tonie.
— Co robić? co robić? Nie wymagam nadzwyczajnych rzeczy; ale chciał-bym tylko, żebyś się rozerwała trochę, żebyś nie stroniła od łudzi, żebyś była więcéj z nami. Dziś naprzykład mamy parę osób na herbacie. Cóż-by ci szkodziło wyjść, posiedziéć trochę, porozmawiać, rozweselić się?
— Chodźmy więc — rzekła sucho, cierpko, stłumionym głosem i wstała. Nogi chwiały się pod nią, że baron musiał podać jéj rękę, by nie upadła, i poprowadził do sali jadalnéj.
Gdy weszła i zobaczyła przy stole Adolfa z ojcem, którzy wstali na jéj powitanie, stanęła jak skamieniała; patrzała na nich, na barona, wzrokiem błędnym, niespokojnym i naraz oczy jej martwe ożywiły się, twarz rozpromieniła się rumieńcem; z miny barona odgadła wszystko; krzyknęła z radości i upadła w objęcia barona. Po tem wysileniu nastąpiło lekkie omdlenie; Adolf i Jerzy, przestraszeni, pobiegli na pomoc; ale otworzyła wnet powieki i, uśmiechając się do nich i patrząc oczyma rozmarzonemi, na pół przysłoniętemi rzęsami, mówiła cichym głosem:
— Nie bójcie się o mnie; teraz nie umrę; teraz pragnę życia.
I rzeczywiście, od owej chwili zdrowie jej z każdym dniem się polepszało. Przy słońcu, które zaświeciło teraz jej życiu, odradzała się, jak kwiat po burzy, nabierała siły i kolorów.
W miesiąc potem Salusia drżącą od radości ręką przypinała jej ślubny wianeczek do jasnych włosów.
Tak zakończyła się walka o kawał ziemi.

Kraków 1872 r.

Koniec.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Michał Bałucki.