O krasnoludkach i o sierotce Marysi/VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | O krasnoludkach i o sierotce Marysi |
Wydawca | M. Arct |
Data wyd. | 1909 |
Druk | M. Arct |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Ale Półpanek znieść nie mógł powodzenia mistrza Sarabandy. Jak był zielony zawsze, tak jeszcze w dwójnasób zzieleniał teraz z zazdrości.
— Jakto! — mówił — Jakiś przybłęda, jakiś świerszcz wędrowny będzie się popisywał w krainie, w której wszystkie oklaski mnie się należą z prawa?! Odkądże to wolno pierwszemu lepszemu włóczędze tumanić słuchaczy i jakiemś tam skwierczeniem psuć im gust do mojej muzyki? To jest wprost oburzające!
— Panie! — rzecze nagle, zwróciwszy się do słuchającego tych wyrzekań Modraczka. — Zmiłuj się, wydobądź mi koniecznie te nuty, z których Sarabanda grał, a zobaczysz, że go prześcignę, że go zakasuję! Tej samej pieśni tak się wyuczę, że dopiero pozna świat, co to jakiś marny Sarabanda, a co Półpanek. Zmiłuj się, kochany panie! Dopomóż mi w tem, proszę!
Skoczył Modraczek, który niezmiernie uczynny był, za odchodzącym z czarodziejską skrzypką świerszczem, i uchwyciwszy go za połę brunatnego płaszcza, zaczął błagać o nuty tej przecudnej pieśni, której echa drżały jeszcze naokół w polnych ziołach i zroszonych trawach.
— Mamy u siebie bardzo zdolną żabę — mówił Modraczek — i pragnęlibyśmy uczynić z niej nadwornego muzyka Jego Królewskiej Mości, miłościwego pana naszego. Król Jegomość w podeszłych już latach będąc, podlega różnym tęsknotom i smutkom, a taki wyborny muzyk rozrywałby go w onej melancholii.
— Owszem, bardzo chętnie użyczę! — odrzekł Sarabanda. — Oto nuty owe, proszę, bardzo proszę... Wszakże nie cała pieśń w tych nutach jest. Resztę, czego tam brak, z duszy śpiewać trzeba. O, nie sprawia to żadnej trudności! Dosyć jest spojrzeć na łunę zachodniej zorzy, dość poczuć zapach pól i łąk, dość zasłuchać się w ten wielki chór, jaki cisza polna gra... Łatwo, bardzo łatwo! Oto nuty. Proszę, proszę bardzo... Bardzo mi przyjemnie. Sługa uniżony!
I odszedł wielki muzyk szybkim krokiem, zostawiwszy Modraczka z nutami w ręku i ze zdumieniem w sercu, iż ten mistrz nad mistrze tak prosty był, tak uczynny, a przytem taki nieśmiały, niewymowny, taki niezgrabny nawet.
— No! — pomyślał sobie — Półpanek racyę ma! Jeśli z tego szaraczka taki sławny muzyk jest, to cóż dopiero będzie z naszego Półpanka, którego przecież i wzrost i osoba i cała prezencya wcale co innego!
I wracał prędko z nutami do Słowiczej doliny, gdzie go oczekiwał Półpanek.
Maj się już kończył i gorąco było na świecie, kiedy nasz zielony grajek rozpoczął koncerty. Obrał sobie miejsce w cieniu jednego grzyba, nad samym brzegiem strugi i tu siedząc jak pod parasolem, ćwiczył się codzień w śpiewaniu. Że jednak zawsze takt gubił, musiał mu zgrzany od srogiego upału i ociekający potem Modraczek wybijać go pałeczką, wyłamaną z trzciny.
Co to był przy takiej lekcyi za wrzask, jaki skrzek, jakie fałszywe, dzikie tony, tego opisać nie sposób!
Żaba darła się jak opętana, Modraczek walił swoją trzciną tak, jakby ze trzy baby u strugi kijankami prały, a żuki, muchy, komary, wróble nawet, wszystko to uciekało z piskiem, z brzękiem, z trzepotem, żeby tylko jak najdalej uszy unieść od tego nieszczęsnego grzyba, pod którym Półpanek śpiewał.
Ale nie wszystko uciec mogło. Tuż przy samym brzegu strugi mieszkały lilie wodne, którym niewolno było opuszczać swego chłodnego, błękitnego domu. Nie mogąc tedy żadną miarą usunąć się od owego wrzasku, wychylały swoje białe kielichy, prosząc na wszystko choć o chwileczkę spokoju, choć o odrobinę ciszy.
— Przepraszamy najmocniej panów dobrodziejów! — mówiły słodkim i uprzejmym głosem. — Ale od czasu, jak panowie dobrodzieje poświęcają się muzyce, żyjemy tu w ciągłej trwodze, w ciągłym niepokoju, ot, jakby we młynie. Nie chcemy panom dobrodziejom najmniejszej przykrości wyrządzić, ale niepodobna się nam ani rankiem modlić do wschodzącej jutrzenki, ani słyszeć jak konwalie na wieczorny pacierz dzwonią w tamtym gaju. Zupełnie się u nas wszelki porządek pomieszał... Panowie dobrodzieje zapewne wiedzą, że tkamy w krosnach nici srebrne na zasłony dla nowicyuszek, zamkniętych w zieleni pączków; otóż nawet nici w krosnach pękają nam od tego nieznośnego hałasu, jaki się panom dobrodziejom podoba tu przed samą furtą naszą czynić! Próbowałyśmy już nawet głębiej w wodę iść, aby tam nieco zażyć ciszy i spokoju; ale bez słońca nie sposób nam żyć. Niechaj więc prośba nasza panów dobrodziejów nie uraża! My uznajemy tak wielki talent pana w zielonym garniturze, jako też i siłę, bardzo wielką siłę pana w garniturze niebieskim! Ale tak jak jest, nie sposób nam wytrzymać! Nerwy nasze zbyt cierpią na tem.
Tu dygnęły, jakby kto świeczkę maczał i ukryły się skromnie pod wielkie okrągłe liście, które im za woale służą.
Ale trzciny i tataraki nie były tak uprzejme. Te odrazu zaczęły w pałki swoje tłuc i w miecze długie trzaskać.
— Któż to tam tak wrzeszczy? — wołały — jakby go ze skóry darto? A nie będziesz ty cicho, krzykaczu? Czy nie widzisz, że nas tu całe wojsko stoi, a takiego piekielnego rejwachu nie robi, jak wy jeden z drugim! A pałką go! A nuż szablą po nim!
Hej, pachołki! zaszumieć tam w złote szałamaje! Niech pozna wrzaskun ten, co to jest prawdziwa muzyka! Hej, grajcie litaury, grajcie surmy nasze!...
I giął się oczeret z szerokim, głośnym poświstem, szumiały trzciny, brząkały tataraki w szerokie szablice, a wiatr wpadłszy między nie, dziwną muzykę na złotych szałamajach czyniąc, taką pogróżkę śpiewał:
...Hej, milczkiem, a chyłkiem,
A ciszkiem, a cisz...
W zasadzce tu stoim,
A hasło czy wiesz?
W zasadzce tu stoim,
Wzniesiony nasz miecz,
Kto idzie? Daj hasło!
A nie wiesz — to precz!
Dziwaczna ta, podobna do cygańskiej, muzyka, zrazu cicha, potem rosnąca w moc i potężniejsza coraz, chwilę trzęsła jak grzmot oczeretem, poczem znów cichnąc i milknąc, rozwiewała się, jakby jej nie było.
Ale opętany zazdrością i pychą Półpanek nie zważał ani na groźby buńczucznych trzcin i tataraków, ani na pokorne prośby białych lilii wodnych. Owszem, im głośniejsze były i groźby i prośby, tem on zapalczywiej krzyczał, aby je zagłuszyć, tak, że mu się gardło wydęło jak najtęższy pęcherz.
— Dla Boga! — wolał przerażony Modraczek — folguj waćpan nieco w tym śpiewie, bo mi się tu jeszcze w oczach rozpukniesz!
Ledwie to rzekł... krrach! skóra, napięta jak na bębnie, trzasła, a Półpanek, jak stał, tak padł, raz tylko zipnąwszy.