O krasnoludkach i o sierotce Marysi/VII/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | O krasnoludkach i o sierotce Marysi |
Wydawca | M. Arct |
Data wyd. | 1909 |
Druk | M. Arct |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Południe było znojne, gorące. Kosiarze dosiekali łąki. Długi ich rząd posuwał się równo, równo wyciągały się grzbiety i ramiona w lnianych, błyszczących w słońcu koszulach, równo szły jasne kosy w trawę tuż przy ziemi. Na miedzy, pod gruszą, stały już dwojaki gliniane, złocąc się ziemniakami i bielejąc mlekiem. Dzieci, które je z chat przyniosły, bawiły się w „zgadanego”, usiadłszy kupką całą na górce, w modrych spódniczynach, w czerwonych spencerkach, właśnie jak ostróżki i maczki.
Wtem patrzą, a tu z pod gaju toczy się człeczek maluśki i prosto do dwojaków idzie.
Krężałek to był, paź Króla Jegomości Błystka, który dla zbytniej swej tuszy, upału ścierpieć nie mogąc, wziął łyżkę i miskę i szedł do kosiarzy, żeby tam kwaśnego mleka pojeść i nieco się orzeźwić.
Struchlały dzieci, patrzą, a ów sobie do pierwszych z brzegu dwojaków sięga, złotą łyżeczką mleka nabiera, na złotą miseczkę kładzie. Już pełno miał prawie i właśnie po wrębach podśmietanie zgarniał, kiedy wtem buchnął w powietrze przejmujący krzyk wielu cienkich głosików:
— Nasz muzykant nie żyje!
Posłyszał krzyk ten Krężałek, łyżkę i miskę upuścił w trawę, i jak stał, tak się pędem do gaju biedz puścił. Teraz dopiero zobaczyły dzieci jego czerwony kaptur, jak za nim z tyłu wiewał.
— Krasnoludek! Krasnoludek! — wrzasnęły wszystkie razem i jak wróble spłoszone porwały się, do wsi z krzykiem lecąc, podczas gdy złote naczyńka owe, które Krężałek w trawę cisnął, potoczyły się w krzak głogu i tam zostały.
Straszne było zamieszanie w Słowiczej Dolinie, kiedy do niej dopadł Krężałek. Kto żyw, ratował Półpanka i ducha w nim szukał. Jedni go trzęśli, drudzy tarli, insi z boku na bok przewracali, jeszcze insi wronie piórka pod nosem mu smalili, a Pietrzyk, biegając z kubełkiem, z góry wodą chlustał i chorego i ratujących razem.
Ale wszystko było na nic: Półpanek leżał bez czucia, bez duszy. Oczy mu zbielały, obwisły łapy, trup, a trup! Tylko w ziemię kłaść.
Szła wtedy gajem stara babuleńka i zbierała zioła. Babuleńka była tak sucha, jak gałązka chróstu, tak ciemna w twarzy, jak ten grzybek pod pieńkiem rosnący, a tak zgarbiona odwieczną starością swoją, że głowy podnieść od ziemi nie mogła. Idąc, stukała babuleńka kijkiem, który jej niemocne nogi podpierał, a co ziółko jakie spotkała, to zaraz zagadała do niego suchym, cichym głosem:
— Ty rosiczko, rosiczko! — mówiła — tysiąc listeczków w tobie, na każdym listeczku rosy kropelka, w każdej kropelce przejrzało się słoneczko jasne, moc tobie dało, moc dużą! Dobraś ty od oczu bolenia, dobra dla młodych i starych, chodź do kobiałki!
I zrywała babuleńka przygarść ziela świeżego, i cicho szepcząc, szła dalej.
Wtem znowu zagada:
— Oj, ty ziele, ty ziele zielone, ty rozchodniku, młody junaku! Z górki na doliny, z doliny na górki ty chodzisz, po szarych piaskach brodzisz, nie pilnujesz dróżki, bo masz złote nóżki. Patrzysz, czy jedzie król — dobryś na suchy ból, — pójdź do kobiałki!
I znów zrywa przygarść ziela i idzie, szepcząc:
— Oj, ty, macierzanko, ty ziele! Mocny dech w tobie — dobraś w chorobie, na smutki, żałości, na bolenie kości! — pójdź do kobiałki!
Chwilę rwała w ciszy pachnące listeczki, poczem się w bok ujęła, rozprostowała nieco krzyża, i patrząc w gaj modremi oczyma, zaczęła nucić:
...Słyszała matka ten płacz sierocy,
Wyjrzała z grobu tej ciemnej nocy,
Wyjrzała z grobu drobniuchnem zielem,
A tu macocha jedzie z weselem.
Z weselem jedzie, z biczów trzaskają,
A te sieroty łzy połykają,
A te sieroty łzy połykają!
Rozległ się cichy, słaby głos i umilkł w gaju, a babuleńka znów się zgarbiła, i westchnąwszy, powlokła się dalej. Aż nagle stanęła, wywijając kijkiem.
— Ej, ty dziewanno, ty jasna panno! Za słonkiem się obracasz, liczko gładkie wyzłacasz, — jest z ciebie napój złoty — od kaszlu, od chrzypoty, — pójdź do kobiałki!
Narwała kwiatuszków z wysokiej łodyżki, odpędzając pszczoły, co gęsto brzęczały nad nią i poszła, szepcząc dalej. Ale wnet stanęła znowu:
— Ty piołunie, gorzkie ziele, narwę ja cię mało wiele! Bez gorzkości człek nie żyje, kto nie mocny, niech cię pije, — pójdź do kobiałki!
Ale ten piołun i ta dziewanna wywiodły ją z gaju aż na uroczysko, na sam skraj łąki, którą dosiekali kosiarze, na miedzę, gdzie krzaki głogu rosły, tuż przy polnej gruszy.
Babuleńka podeszła do krzaków, szepcząc.
— O, ty głogu, ty głogu, kłaść cię dobrze na progu! Gdzie u progu są głogi, tam nie przyjdą złe trwogi! — Pójdź do kobiałki!
Postała chwilę, popatrzyła, już odejść miała, kiedy trafiła kijkiem na korzonek wystający z ziemi. Zamodrzały jej oczy, twarz zajaśniała nagle: schyliła się babuleńka i prędko ów korzonek kopać zaczęła, szepcząc:
— Ty pokrzyku z ludzką twarzą, w czarnym garnku ciebie warzą. Warzą ciebie po ciemności, na zrośnięcie martwej kości. — Pójdź do kobiałki!
Ciągnie babuleńka ów korzonek do siebie, a ziemia do siebie.
Wtem uderzy w powietrze krzyk słaby...
— Co takiego? — szepnie babuleńka. — Czyby pokrzyk krzyczał, że go biorę?
Puściła ów korzonek, słucha: głosy ludzkie jakby... Ruszy babuleńka sporym krokiem, sztykuta; jak może, kijkiem się podpierając, a dysząc. Coraz bliżej głosy owe słychać. Wychyliła się wreszcie z uroczyska tuż nad strugą samą. Spojrzy: tłum Krasnoludków otacza leżącą bez ducha żabę, ręce załamuje, płacze, lamentuje:
— Muzykant nasz! Muzykant nasz nie żyje!...
Babuleńka ani się dziwi, ani się przeraża. Cały wiek z dziwami przeżyła za pan brat. A co jej dziw jaki?
Krasnoludków też widziała w długiem swem życiu nie raz, nie dwa razy. Co jej Krasnoludki?... Więc tylko zamruga modremi oczami, podejdzie bliżej i pyta:
— A co Pan Bóg dał?
Aż do niej zakrzykną Krasnoludki:
— Ach, muzykantowi oto naszemu gardziel pękł! Ratujcie, babuleńko, muzykanta naszego!
Pokiwała babuleńka głową, ruszyła jedną łapę żaby, ruszyła drugą, trup! Aż przyłoży ucho swoje stare do martwej piersi i słucha.
Słucha i uśmiechnie się nagle... Coś nie coś życia kołatało się jeszcze w niebogim Półpanku. Podniesie tedy babuleńka głowę i rzecze:
— Skocz-że który, za trzy góry, za trzy morza — na bezdroża — na sam koniec świata, tam gdzie moja chata, — przynieś że mi duchem złotą igłę z uchem, przynieś i jedwabie, — pomożem tej żabie!
Skoczył Pietrzyk na jednej nodze do chatynki Skrobka i dalej do jaskółki z prośbą:
Jaskółeczko! Jaskółeczko!
Weź mnie na swe siodełeczko,
Nieś mnie swemi pióry
Za morza, za góry,
Na sam koniec świata,
Gdzie babulki chata.
Muszę przynieść duchem,
Złotą igłę z uchem,
I jasne jedwabie,
Żeby pomódz żabie.
Zaświegotała jaskółeczka, chętna do posługi.
Skoczył na nią Pietrzyk — frrru!... I tyleś go widział! Ot, jakby wiatr dmuchnął.
Tymczasem babuleńka ogień pali, gałązki na krzyż kładzie, zioła warzy i gardło Półpanka smaruje. Posługują jej Krasnoludki, jak mogą, ten chróst nosi, ten mieszkiem ogień rozdyma, ten garnczek trzyma, sam król miłościwy głowę Półpanka unosi, a co na niego spojrzy, to mu perły jasne z oczu na ziemię lecą.
Nie minęły trzy pacierze, zaszumiały nad doliną jaskółcze skrzydła rącze, skoczył z nich Pietrzyk lekko, jaskółce dziękując, babuleńce złotą igłę i jedwabną niteczkę podaje.
Wyjęła babuleńka okulary, na nos włożyła, igiełkę nawlokła i nuż owo gardło nieszczęsnej żabie zeszywać. Obstąpiły ją Krasnoludki, powyciągały nosy, patrzy jeden drugiemu przez głowę, a babuleńka pękniętą skórę Półpankowi zeszywszy, dzięgla mu pod nos przyłoży i trzy razy dmuchnie.
Jakże owa żaba nie kichnie! Jakby z armaty strzelił.
Rozskoczyły się Krasnoludki z nagłego strachu; a tu Półpanek otworzył jedno oko, przymknął, otworzył drugie, patrzy i podnosić się zaczyna. Podniósł się, siadł, za nutami się obejrzał i chwyciwszy je w łapy, rozdziawił do śpiewu gębę.
Rozdziawił, lecz nie puścił głosu; rozdziawił szerzej jeszcze — na nic! Rozdziawił po raz trzeci — głuchy skrzek wyszedł tylko z gardła.
O, nieszczęsny Półpanku, nigdy ty nie dorównasz mistrzowi Sarabandzie w wielkiej jego pieśni.