O małem miasteczku/Coś z regjonalizmu
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | O Małem Miasteczku |
Wydawca | Jerzy Bandrowski |
Data wyd. | 1934 |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Regjonalizm!
Słowo, które się przyjęło i utarło — choć co ono właściwie znaczy, nie bardzo rozumiem. I nie ulega wątpliwości, iż niejeden na swój sposób do pewnego stopnia wyjaśniając, z drugiej przyczynia niemało kłopotów. Bo niby właściwie co? Czy „Pan Tadeusz“ nie jest poematem regjonalnym? Prawdopodobnie tak. „Litwo, Ojczyzno moja!“ — zaczyna go poeta. Ale w takim razie każda powieść, napisana na tle stosunków, dajmy na to warszawskich, jest z punktu widzenia Krakowianina lub Pomorzanina, również „regjonalną“. Ale co tu właściwie decyduje? Miejsce urodzenia autora, jego tak zwana w języku administracji, przynależność czy to, co on opisuje. Czy np. moja „Zolojka”, opisująca życie Kaszubów nadmorskich jest powieścią regjonalną czy nie? Nie jestem Kaszubą, jestem Małopolaninem. Zatem — czy „Zolojka” jest powieścią małopolską? Także nie. Czy „Chłopi“ Reymonta są powieścią regjonalną? Wreszcie — czy Ibsen, który całe prawie życie spędził w Bergen, jest jakimś regjonalnym poetą norweskim?
Takie to wątpliwości opadły mnie i zaczęły dręczyć, gdy rozmyślałem o przeczytanem właśnie tomiku „Regjonalnych Sonetów Szamotulskich“ Stanisława Helsztyńskiego. Zatytułowany jest ten tomik „W Grodzie Halszki“ — więc w pierwszej chwili myślałem, że to będzie o Ostrogu czy o jakiemś miasteczku wschodniem. Ale Szamotuły nie leżą na wschodzie, lecz w województwie, poznańskiem. Wiem o tem dobrze, bo to miasteczko znam. Zresztą pod tytułem napisano wyraźnie: — Regjonalne Sonety Szamotulskie. — Wzruszyłem ramionami, bo mi się znów przypomniały sonety jednego z kolegów Helsztyńskiego, niejakiego Adama Mickiewicza. Mianowicie — Sonety Krymskie. — Hm! Prawdopodobnie też regjonalne. To Birkenmajera „Poszumy Bajkału“ także powinno się zaliczać do naszej literatury regjonalnej? Ba, kiedy znowu z drugiej strony to są poezje polskie, nie tatarskie ani mongolskie.
Trudne to zagadnienie. Nie podobna mi negować istnienie regjonalizmu. Rozumiem, że może być kuchnia regjonalna, regjonalny teatr, regjonalna szkoła snycerstwa, zdobnictwa, mogą być regjonalne stroje — ale Sonety regjonalne nie mieszczą mi się w głowie. A tu jeszcze wyraźnie jest zaznaczone, że to są regjonalne sonety szamotulskie, a więc nie rawickie ani np. inowrocławskie. Abyśmy się przypadkiem nie pomylili!
Czytałem Helsztyńskiego drugi tomik poezyj regjonalnych, mianowicie „Sonety Gostyńskie“. Niczem się nie różnią od szamotulskich. „Gostyńskość“ ich w niczem, prócz tematów, nie przejawia się. Takie same sonety mógłbym napisać ja, ty, on, ona, ono, a nawet pierwszy lepszy Niemiec lub Węgier. Jeśli chodzi o „gostyńskość“ lub „szamotulizm“, „sonet gostyński“ jako forma odmienna nie jest mi znany, tak samo nie widać nic gostyńskiego w języku poety, w obrazach, w kolorze, w przenośniach. Większość sonetów w obu zbiorkach, to wyraźnie sonety historyczne, na tematy zaczerpnięte z historji obu miast, ale zresztą ogólnie polskie. Nagrobki — powiedziałbym — wielkich, wybitnych czy charakterystycznych postaci historycznych, jak naprzykład — Górkowie — nagrobki z wyzłacanemi epitafjami. Wodzowie, uczeni, rycerze, poeci, alchemicy, snycerze słynni w dawnych czasach, taka mała prowincjonalna „Siegesallee“. Sam przez się pomysł jest poczciwy, zacny, sympatyczny, ujmujący nawet, forma sonetów jest „Ściśle dotrzymywana”, język i brzmiący dostojnie i grzmiący, a ponieważ poeta nie rości sobie żadnych większych pretensyj, jak to zresztą skromnie sam zaznacza, więc możnaby poprzestać właściwie na paru mniej lub więcej zasłużonych, zdawkowych czy szczerych komplimentach i pójść sobie dalej. Gdyby nie jedna rzecz:
Oto ta miłość do swego małego miasteczka rodzinnego, do miasta swej młodości, miłość wciąż jeszcze tak mocna i wierna, że nawet w dalekiej i gwarnej stolicy nie wygasa, lecz przeciwnie krystalizuje się w sonetach, jest piękna i zasługuje na żywsze zajęcie się, na szczersze słowa. Bo tu jest dobra wola, chęć odwdzięczenia się temu miastu, którego poeta nietylko nie wstydzi się, nietylko go nie wyśmiewa i nie rzuca na niego gromów, aby pokazać, że on jest o wiele lepszy, „mądrzejszy“ niż całe to miasteczko (zdarza się to często), ale przeciwnie, stara się je uwielbić, składa mu hołd, chce mu coś z szerokiego świata przynieść, coś mu od siebie darować. I może to zrobić, bo ma pewne zamiłowania i zdolności literackie, kulturę, a przedewszystkiem — dobrą wolę. Ale nie zdaje mi się, aby najlepszą drogą do tego był historyzm i gloryfikacja zapomocą panegirycznych sonetów regjonalnych. Jest to, w najlepszej wierze, bez płodne fałszowanie rzeczywistości tych małych miast, „bujanie ich“ przez insynuowanie — im wspomnień, któremi one bynajmniej nie żyją, które nie stanowią ich treści, a które zgoła niepotrzebnie mają niby być jak gdyby wystawioną im przez poetę legitymacją do prawa ich udziału w życiu dzisiejszym.
Otóż tak źle nie jest. Te miasteczka istniały, istnieją i istnieć będą niezależnie od swych byłych częstokroć przeżytych, zapomnianych wielkich ludzi. Skromne i ciche, nie pretendują do wielkości, poprzestają na życiu pełnem obowiązków i na pracy. Każde z nich stanowi mały światek, zamknięty w sobie, ale z tego nie wynika, aby w tych światkach nie było wielkich walk, wielkich cierpień i wielkich tragedyj. Burza w szklance wody śmieszną jest tylko dla człowieka mało wrażliwego, którego pięścią w łeb trzeba walić aby coś poczuł. Tragedja dziecka może nieraz przerastać tragedję Antygony. Gdzie jest człowiek, tam jest cierpienie, męka, Golgota i ukrzyżowanie. I właśnie Helsztyński, wychowany w małem miasteczku na prowincji, wie, w jak sztrasznem milczeniu umieją znosić swe cierpienia dumni ludzie z prowincji. Wie, ile tam upadków, ile wzlotów, okrutnie karanych, ile pozornych śmierci, ilu ludzi długie lat dziesiątki obumarłych! I ile jest w tem wszystkiem właśnie poezji! Czy o tem u nas kto pisze? Nie.
A tymczasem — ileż to wrażeń nieraz nawet nieprzeczuwanych, spostrzeżeń niespodzianych, powiedziałbym, młodych, naiwnych, rozkosznych może zblazowanemu, a więcej jeszcze przemęczonemu czytelnikowi dzisiejszemu dostarczyć właśnie poeta prowincjonalny, wogóle prowincjonalny człowiek, dla którego wciąż tyle jest rzeczy z naszej kultury nowych, nie wyświechtanych tak, jak to jest w mieście większem, nie wytartych! Żywsze i stałe obcowanie z przyrodą, polegające nietyle na estetyźmie ile na serdecznem odczuwaniu jej i współżyciu z nią w złych i dobrych chwilach, lepsze warunki skoncentrowania się duchowego, życia wewnętrznego, to wszystko może wytworzyć specjalną atmosferę, poezji nadzwyczaj sprzyjającą. Ileż momentów, rozczulająco pięknych w swej prostocie inaturalności, ileż prawdziwego entuzjazmu, jak długotrwałe i głębokie działanie niespodzianego błysku piękna, szlachetniejszego wzruszenia! Helsztyński jest poetą. Szumnym językiem, rytą pracowicie strofą opowiada o wielkich ludziach małych miasteczek z efektem, powiedzmy różnym, a bądź co bądź niebywałym. Jestem pewny, że bajeczne historje, żywe, naprawdę zajmujące mógłby opowiedzieć np.o swej pierwszej podróży autobusem, o pierwszem, jakie widział, przedstawieniu teatralnem, o wojnie, jak na nią patrzył w Gostyniu czy w Szamotułach, o powstaniu, o swej pierwszej miłości, o swych pierwszych poetyckich podrygach i lotach, o książce, która na nim zrobiła wrażenie największe i popchnęła go — między innemi — na drogę, którą potem w życiu poszedł. Coś w tym rodzaju czytałem słynnego poety rosyjskiego, Siewierjanina, akcja jednego z największych peomatów czeskiego poety, Machara, znanej powszechnie i tłumaczonej na język polski „Marji Magdaleny“, toczy się prawie w całości w małem miasteczku prowincjonalnem. Zwłaszcza w literaturze czeskiej, narodu, który małych miasteczek ma mnóstwo, i to miasteczek starych, bardzo pięknych, poezja „prowincjonalna“, że ją tak nazwę, reprezentowana jest bardzo godnie przez wielu poetów lirycznych. I nic w tem dziwnego. bo właśnie na prowincji poeta ma poprostu mówiąc — więcej czasu od stworzenia, więcej spokoju i ciszy, niezbędnej do wsłuchania się w to, co mu w duszy śpiewa. Równocześnie zaś kontakt z twórczością wielkiego miasta jest bardzo łatwy i żywy. Jest radjo. I jest kino. I mnóstwo ludzi, którzy zwiedzili dużo świata, Wszędzie można spotkać ludzi, znających Francję, Stany Zjedn., Daleki Wschód lub choćby Turkestan. Więc też ogromne bogactwo przeżyć, motywów wszelkiego rodzaju, wspomnień, zainteresowań. Gdy dawniej mieszkaniec jakiegoś małego miasteczka miał jako tło, tę jedną swoją mieścinę rodzinną i co najwyżej jakiś garnizon w czasie monotonnej i mało zajmującej służby wojskowej, dziś, aby go naprawdę zrozumieć, trzeba go sobie umieć wyobrazić na tle Chicago, a potem na tle wojennej Francji w pierwszej dywizji Hallerowskiej, a potem znów gdzieś w Suwałkach czy na Ukrainie. I ten człowiek mówi, oprócz języka polskiego, jeszcze dwoma a nieraz i trzema językami obcemi, w których czytał książki. I te książki znaczyły coś dla niego, poruszyły w nim pewne pokłady, a teraz on nie ma z kim o tem mówić i chodzi tęskniący i wzdychający.
Sonety Regjonalne. Powtarzam — „Siegesallee“, bronzowane figury — z tektury, niestety. I w to wkłada się duszę, talent, erudycję, energję, pracę. Zacnie. Ale to są przecie widma. I tym widmom poeta każe żyć, co więcej, robi je nosicielami życia prawdziwego, jego chorążymi, tem, co ma być istotnie. A tą widmową aleją, sztucznie ożywioną, idą ludzie prawdziwi, z duszami o ileż od tych figur żywszemi, jaskrawszemi, jakże wszystkiemi barwami płonącemi. I ci ludzie muszą widmom schodzić z drogi, stają się wobec nich czemś nierealnem, czemś w rodzaju jak gdyby szarych, marnych cieniów. Taka to jest ta nasza rzeczywistość? Któryś tam Górka, toporem torujący sobie drogę w ciżbie wrogów nad Worsklą, tragiczny w tej bitwie przegranej a stoczonej Bóg wie, o co — i tysiące szarych, cichych Gystynian, Szamotulan, ludzi z Bnina, ze Śremu, z Gośliny Murowanej i Bóg wreszcie wie, skąd — pod Verdun, wplątanych, rzuconych w bój na śmierć i życie dla sprawy śmiertelnego wroga, zbrojnych doskonale, a jednak — bezbronnych. Czyż ta tragedja nie jest o wiele większa od tragedji owego Górki nad Worsklą?
Mam wrażenie, jak gdyby ci nasi dzisiejsi „regjonalni poeci“ bali się swego współczesnego życia. I dlatego raczej już wolą wskrzeszać zmarłych. Ale w takim razie ich pieśni nie byłyby dla — żywych. Byłoby to coś w rodzaju „Dziadów“. Wywoływanie duchów, nekromancja — a wszakże z naszem życiem nie jest tak źle, aby się aż do tego uciekać trzeba było. Tu niech mi wolno będzie przytoczyć powiedzenie pewnego pana, który się na poezji poniekąd znał. „Greift nur hinein ins volle Menschenleben!“ — powiada on — „Ein jeder lebt, nicht allen ist’s bekannt, und wo ihr greift, da ist’s interessant“. — Tak on, zdaje mi się mówi. I mojem zdaniem, słusznie.