O małem miasteczku/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł O małem miasteczku
Wydawca Jerzy Bandrowski
Data wyd. 1934
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
JERZY BANDROWSKI
O MAŁEM MIASTECZKU
LISTY Z GOSTYNIA
BIBLJOTEKA WICI WIELKOPOLSKICH
TOM VII ROK 1934

O MAŁEM MIASTECZKU
LIST Z ZIEMI GOSTYŃSKIEJ

List nie będzie nie tyle o samym Gostyniu, miasteczku zresztą zupełnie przyzwoitem, miłem i, powiedziałbym, dobrze wychowanem, na „miejscu“, ile „ex re“ Gostynia, o małych miasteczkach wogóle. Jako autor powieści prowincjonalnej o „Białem Miasteczku”, w którą to powieść włożyłem siedem lat życia i studjów, mam do napisania feljeton na temat małych miasteczek, przypuszczam, najzupełniejsze prawo i, co więcej, podstawę.
Więc przedewszystkiem — Gostyń. Nie będę się rozpływał w komplimentach, bo wzięto by mi to za złe, może nawet do pewnego stopnia słusznie. Zarzucono by mi zapewne, że rozmyślnie pomijam złe strony miasteczka, że pokrywam je milczeniem, chociaż niepodobieństwem jest, abym ich nie znał i nie wiedział o nich tak dobrze, jak i stali jego mieszkańcy. Naturalnie. Lecz te złe strony znam wraz z mieszkańcami Gostynia nie tylko ja, ale każdy, kto wogóle otarł się kiedykolwiek o życie małomiejskie i miał sposobność poznać prowincję a chciał choć trochę nad jej zwyczajami i warunkami życia zastanowić się i pomyśleć. O niedostatkach i mniej jasnych stronach życia prowincjonalnego nie wspomnę nie dlatego, jakobym, udawał, że ich nie widzę, lecz ponieważ one są wogóle dla miasteczka prowincjonalnego typowe i wynikające właśnie z warunków życia i samej, że tak powiem, jego istoty. Są to rzeczy znane powszechnie i charakterystyczne nie tylko dla miasteczek polskich, lecz wogóle dla miasteczek prowincjonalnych całej Europy, ba, Ameryki, Australji i prawdopodobnie całego świata, z tą tylko różnicą, że ta prowincjonalność ma wszędzie swój własny lokalny koloryt.
Więc Gostyń wydaje się miasteczkiem czystem, mieszkańcy jego są dla obcych uprzejmi, prezentują się dobrze i „każdy jeden“ robi wrażenie inteligentnego, kulturalnego człowieka, którym najprawdopodobniej jest. Nie trudno tu, jak w całej zresztą Polsce, o serdeczną i miłą gościnność. Jak wszędzie, tak i tu nie brak zabytków historycznych, tradycyj miejscowych i wspomnień, których pełne są stare kroniki. Wspomnienia te z czasów nieraz bardzo dawnych, o ile w jakiejś odpowiedniej chwili wskrzesną, mają o wiele żywszą barwę i mniej są zetlałe od wspomnień wielkiego miasta, tak często przebudowującego się i tak szybko rozrastającego się za naszych dni, iż archeologiczna śniedź, patyna dawniejszych wieków, narasta na nich biegiem nielicznych lat. Pod tym względem miasteczka zdają się mieć o wiele więcej charakteru, mają o wiele twardsze życie, i to stanowi wielką ich siłę, zaletę i wartość.
Weźmy na przykład, że ją tak nazwę, plagę samochodów, wogóle plagę dzisiejszej komunikacji nowoczesnej. Można się było obawiać, że ona do cna rozorze, rozjedzie, zbombarduje małe prowincjonalne miasteczka. (Dla uniknięcia nieporozumienia, zaznaczam, że rozróżniam wielkie miasta, miasta, miasteczka i mieściny, tak mi się to w głowie ułożyło.) Ciężkie autobusy, lekkie, śmigłe i ścigłe auta, ledwo że migające w obłokach kurzawy, sieć telefoniczna, nie mówiąc o koleji, która też swego czasu zagrażała charakterowi miasteczek, to wszystko, tak potężne i bezwzględne w swym triumfalnym a brutalnym zarazem postępie mogło duszy małych miasteczek zagrażać, zwłaszcza o ile one znajdowały się w bliskości, a tedy i pod wpływem swego centrum. A w rzeczywistości zmieniło się bardzo mało, a czasem nic. Prawda, komunikacja jest łatwiejsza i szybsza, ale czyż autobusy nie są w rzeczywistości downemi dyliżansami tylko że bez koni? Kolej zmieniła trochę, nawet zniosła dawne warunki i stacje komunikacji, komunikacja nowoczesna przywróciła je, wskrzesiła dokładnie w dawnej postaci. Autobusy-dyliżanse bez koni, wyjeżdżają z tych samych punktów, z których wyjeżdżały dawniej dyliżanse zaprzężone w konie, w tychsamych miejscach, przed temisamemi hotelami i restauracjami czy dawnemi zajazdami przystają, co przed stu laty, z czego wynika, że te dawne punkty zborne, służące od wieków do zbiórki w razie alarmu, pożaru, nagłego napadu albo niespodziewanej możliwości komunikacyjnej, zachowały się do dnia dzisiejszego mimo rzekomo zupełnie zmienionych warunków życia i postępu cywilizacji. Pod tym względem o wiele dokuczliwsza była w swej sztywności kolej, podporządkowująca zupełnie człowieka sobie. Nie służyła bynajmniej człowiekowi, lecz samej sobie. Co innego autobus, który zatrzymuje się w dowolnem miejscu w razie potrzeby czy na żądanie. Kto ma sposobność jeździć stale jakąś linją autobusową, ten przyzna, że pominąwszy brak koni i szybszą oczywiście jazdę a i to o tyle, o ile, sceny oglądane podczas takiej podróży najzupełniej przypominają opisy podróży dawnemi dyliżansami, przez co nawet są bardzo miłe. Nie omija się świata, miejscowości, ludzi i ich życia, aby się móc bez żadnej przeszkody jak najbezmyślniej toczyć po gładkich szynach, przeciwnie, powiedziałbym, raczej zwiedza się kraj, bada jego ruch i życie, poznaje się miasteczka, mieściny, wioski i osady, wgląda się w wszystkie zakątki, w to, co ludzie wyrabiają, nad czem pracują, co sprzedają i z czego i jak żyją, poznaje się piękność i charakter kraju i konstatuje się np. między innemi, że wjazd do Poznania tą drogą nie jest bynajmniej imponujący, i że porządki tego tak pyszniącego się swą czystością wielkiego miasta na obdrapanych i zaniedbanych peryferjach, jeśli czem zdołają przybyszowi z prowincji zaimponować, to chyba tylko tem, że spotyka nad swe spodziewanie stare, z tynku obłupione rudery z poutrącanemi węgłami, słowem raczej szatra cygańskie nieraz, niż to, co sobie wyobraża jako „małe, czyste, miłe domki schludnego, wielkomiejskiego przedmieścia“. Powiedzmy sobie prawdę, tak jest. Ale wracając do życia w małem miasteczku: Niewątpliwie, że telefony mają znaczenie olbrzymie i że tempo życia prowincjonalnego dzięki nim znacznie podnieść się musiało, nie tak jednak, aby mogło zmienić zasadniczo samą istotę życia. Bo choć o wiele prędzej załatwia się z miastem interesy telefoniczne niż pocztą, jednakże nie można ich załatwić więcej, niż ich się ma, a tu znowu ma o wiele więcej od telefonu do powiedzenia produkcja prowincji i jej warunki. Dlatego te wszystkie nowości i postępowe nowatorstwo zasadniczego wpływu na charakter, na duszę prowincji wywrzeć nie mogło i zasadniczo postaci rzeczy nie zmieniło. Aby istnieć — a bez swego charakteru się nie istnieje — małe miasteczko musi żyć swem własnem życiem, o swych własnych siłach. Oto główne ognisko zagadnienia.
Wątpliwości nie ulega, że życie naszych małych miasteczek jest przeważnie owiane jakąś przykrą melancholją, a posmak ma gorzko-kwaśny. Ich cisza bywa aż nadto często ciszą nie tyle spokoju, ile raczej smutku. Pochodzi to stąd, nie tylko u nas zresztą, ale wogóle w całej Europie, że miasteczka te wiedzą, iż żadna nadzwyczajna karjera ich nie czeka. Co innego Ameryka, kraj młody i dopiero zabudowujący się, co innego Rosja, która żyć dopiero kiedyś zacznie na swych olbrzymich obszarach. Tam każda dziura może nie wiadomo kiedy, zgoła nieoczekiwanie i niespodzianie zrobić karjerę olśniewającą, tak właśnie, jak to się dzieje w Ameryce. Niespodziewanie odkryty węgiel, nafta, złoto, jakieś wody mineralne, wreszcie zbieg okoliczności i rozbudowa, dzięki której miasteczko, jeszcze nie zblazowane, świeże i pełne powabów niewinnej prostoty i młodości, stawszy się stacją węzłową, wpadnie wpływowym i bogatym ludziom w oko — oto zesłana łaskawie przez Boga a wymarzona szansa, dzięki której małe miasteczko nieraz za życia jednego pokolenia, ba, w przeciągu dziesięciu lat wyrasta w wielkie miasto z drapaczami chmur, luksusowemi hotelami, gmachami bankowemi i rządowemi i wspaniałemi magazynami. Pramieszkańcy miasteczka stają się wówczas niemal z godziny na godzinę miljonerami, przez co najczęściej tracą całą rację swego bytu i cały sens życia, ale mniejsza z tem, zanim się o tem przekonają i zrozumieją to, użyją świata, lub będzie im się tak przynajmniej zdawało. I bardzo a bardzo często zdarza się, że z dnia na dzień zdobyta sława i wielka wspaniałość takiego miasta z dnia na dzień też znika i gaśnie, ale zawsze już coś z bogatych nowoczesnych urządzeń i budowli zostanie, jest jakiś rozwój, postęp i są wspomnienia. Takie to bywają szczęśliwe i nieszczęśliwe wydarzenia i dzieje małych miasteczek w krajach młodych, gdzie ludzie nie zawsze jeszcze wiedzą, co czynią i dlatego wiele im się odpuszcza i odpuszczonem będzie.
Rzecz prosta, że zupełnie inaczej przedstawia się ta sprawa u nas, gdzie takie eksperymenty z miasteczkami byłyby niemożliwe i nadzwyczajnie szkodliwe, rujnujące. Nasze małe miasteczka nie są lekkomyślnemi, naiwnemi dzierlatkami z jakiejś stepowej dziury, rwącemi się do pierwszego lepszego czy gorszego napomadowanego seladona z ponurych dzielnic robotniczych jakiegoś Zenithu, Rajskiego Miasta albo Dawsonu. Są to panny regularne, dziewice stateczne i przyznajmy, leciwe, a więc w sprawach konkretnie życiowych rozważne. Mają za sobą tradycję. Są na swojem miejscu i żyją w warunkach uporządkowanych, „bien range“. Wiedzą, czego się mają trzymać, nikomu nie zazdroszczą, ale — smutno im. I to się czuje.
Jstnieją trzy rodzaje małych miasteczek prowincjonalnych: Te, które niemi być chcą, które niemi być muszą, i wreszcie takie, przypadkowo z niezależnych od siebie przyczyn powstawszy, nie wiedzą, co ze sobą właściwie począć, są z tego powodu nieznośne, zawsze niezadowolone, kapryśne i nieprzyjemne, pretensjonalne a niechlujne i zaniedbane. Do tych ostatnich miast należy u nas np. Borysław, swego czasu należała do nich Łódź. Oba te miasta powstały jeśli nie wbrew swojej woli, to w każdym razie ponad swe wszelkie oczekiwanie i nie były do swej roli przygotowane. Teraz: Małe miasteczka, które niemi być muszą. W Europie małe miasteczka nie mają wielkich szans rozwoju niespodziewanego. Rozwijają się zawsze proporcjonalnie do rozwoju swych centrów, więc choć zmieniają się stosunki, proporcja zostaje zawsze ta sama. Gdy Poznań ma 200.000 ludności, Gostyń ma 6, liczył głów 600, gdy Poznań miał ludności 20.000. Inaczej być nie może, to już sprawa przez warunki rozwoju zgóry przesądzona. Małe miasteczka są dependencjami swych centrów. Inaczej być nie może.
Są jednak małe miasteczka, nietylko z losu swego zadowolone, ale bardziej niż samego djabła bojące się wszelkich zmian. Zrozumiały one mianowicie, iż ta właśnie ich małość wraz z specyficznie prowincjonalną kulturą — a ta istnieje i może być niezmiernie wartościową i miłą — stanowi cały ich wdzięk i nieprzeparty urok. Miasteczka te, o ile nie mogą się niektórym inowacjom i porządkom cywilizacyjnym wielkich miast oprzeć, unikają ich naśladowania i obyczajów, kultywując z całą dobrze zrozumianą miłością obyczaje i zwyczaje własne, ale dobre, anachronizmy miłe lecz nie barbarzyńskie zaniedbania, one się w swej kulturze prowincjonalnej doskonalą, osiągając często jej prawdziwe szczyty. Widzimy to we Francji, we Włoszech i w całej Europie środkowej, inclusive Czechy, aż ku granicom Polski, gdzie ta sprawa, nie będąc bynajmniej rozpaczliwą, przedstawia się jednak znacznie inaczej i mniej korzystnie. Rozmaite są u nas stopnie cywilizacji prowincjonalnej, wyższe lub niższe, w miarę możliwości oraz wagi, jakie do tych spraw przywiązywały rządy zaborcze. Pod tym względem rząd pruski stał wysoko, nie niżej od niego stały rządy austrjackie, z tem jednak, że stale zapaskudzali wszystko żydzi, zwłaszcza w Małopolsce, że pominiemy już niechlujstwo rodzime ludzi z głębi lasów i gór, strasznie te stosunki wyglądały i dziś jeszcze wyglądają w krajach, które były pod zaborem rosyjskim, ale prowincjonalna kultura wszędzie znajduje się na szczeblu bynajmniej nie wysokim. Powód? Słaby notorycznie stan mieszczaństwa, przez długie wieki reprezentowanego w miasteczkach głównie przez żydostwo. Niemcy wyrzucili żydów z Wielkopolski oczywiście nie bez gorliwego przyczynienia się organizującego się i wyrabiającego powoli mieszczaństwa polskiego, które, choć przez żydów zachwaszczone, przecie istniało. Nie udało się dotychczas to odżydzenie małych miasteczek w Małopolsce mimo szczerych usiłowań w tym kierunku. Masa żydowska w Kongresówce tak czy siak wzmogła jego siłę, ale równolegle z żydostwem wzrosło i zorganizowało się i małomieszczaństwo polskie, którego tradycje i siły wraz z wzmagającem się samopoczuciem pod polskiemi rządami naturalnie z każdym niemal rokiem potężnieją. Zdaje mi się, że w byłej Kongresówce sprawa ta przedstawiałaby się może najgorzej, lecz i tam są twardzi, krzepcy i po swojemu nieustępliwi, konserwatywni silnie „guloni” czyli małomieszczanie, bynajmniej nie tak zacofani, jakby się może na pierwszy rzut oka zdawało, a stanowiący klany nie do rozbicia.
Zatem położenie nie byłoby najgorsze, gdyby nie brak swoistej kultury prowincjonalnej. Nawet gdybyśmy ustępliwie przyznali jej tradycyjne istnienie, musielibyśmy równocześnie stwierdzić, że przecie nie odpowiada ona i nie może uczynić zadość nowym czasom i ich powiększonym wymaganiom, przyczem dodamy, że o ile w Małopolsce ona w swej postaci i duchu polskim jako tako jeszcze istnieje i daje się zauważyć bez większego trudu, o tyle znów w najwyżej cywilizowanych dzielnicach zachodnich musiała w większym stopniu ulec wpływom bardzo wysokiej kultury prowincjonalnej Niemiec.
Wynika z tego, że trzeba nam stworzyć swą własną kulturę prowincjonalną, zadanie bynajmniej niełatwe i wymagające olbrzymiego ogromu twórczej pracy. A jest to też konieczne, bo bez takiej własnej kultury miasteczka prowincjonalne, jak wogóle cała prowincja cierpią na niedostatek życia i możliwość wyżycia się. I nie pomoże im w tem nic a nic wielkie miasto po pierwsze dlatego, iż wymagania i potrzeby małego miasteczka są pod każdym względem zgoła inne niż miasta wielkiego, powtóre ponieważ wielkie miasta żyją obecnie same w takim chaosie nie wypracowanej jeszcze kultury nowoczesnej, iż to, co z siebie promieniują, jest wartości niejednokrotnie więcej niż wątpliwej, a przeważnie dla małych miast skutkiem swego materjalizmu w niemiły sposób wybujałego i efekciarsko powierzchownego nie przedstawiają pożądanej wartości. Prowincja ma swój własny materjalizm i nietylko, że go ma, ale ma go dość. Potrzebuje odświeżenia na polu pracy i twórczości duchowej, jedynej, mogącej dać życiu nowy, zdrowy impuls. Wtedy dopiero miasteczka poczują się w całem znaczeniu słowa dobrze, pozbędą się swego melancholijnego smutku i nauczą się miłego, pogodnego uśmiechu, który już sam może wzbudzić zaufanie przemęczonego nerwowca wielkomiejskiego. Tę kulturę jednak może sobie stworzyć prowincja sama, bez oglądania się na wielkie miasto, co byłoby tylko szkodliwe, albowiem urządzenia wielkomiejskie, stosowane nieostrożnie i lekkomyślnie, wniosłyby w jej życie tylko zgoła zbyteczny zamęt, dając bardzo mało, albo i nic.
Jak ta kultura prowincjonalna miałaby wyglądać? Na czem miałaby polegać?
Odpowiem dość ogólnikowo:
Musi być w całości polska i oryginalna. Znaczyłoby to, że życie prowincji powinnoby wynieść na światło dzienne wszystkie najlepsze wartości rdzennie polskie, pomnożyć je, gdzie tego potrzeba wymaga, dostosować zręcznie do wyżyny kultury dzisiejszej, wogóle stworzyć miłą i pogodną pod każdym względem czysto polską atmosferę moralną, umysłową i materjalną.
Życie wielkiego miasta z konieczności staje się szablonowe i umiędzynaradawia się, a jego szybkie, gorączkowe tempo, denerwując ludzi, odbiera im spokój i potrzebną do życia duchowego ciszę wewnętrzną, krótko mówiąc — wyczerpuje. Jest wypadkową najrozmaitszych sił, wypadkową o linji często krzywej a nawet zygzakowatej. Prowincja żyje inaczej, spełniając wszystkie swe obowiązki życiowe, ma jeszcze dość czasu i spokoju na głębokie, poważne życie wewnętrze. Dlatego kultura wielkiego miasta, jego literatura, sztuka i jego zagadnienia społeczne nie mogą jej ani odpowiadać, ani tembardziej zadawalać. W dodatku nie zawsze orjentuje się w porę co do najnowszych prądów umysłowych czy artystycznych i ich wartości i doniosłości. Miasto przyjeżdża do niej czasem i w formie odczytów, koncertów i przedstawień trup wędrownych przywożąc jej na popis coś z najnowszych wotworów, nie licząc się ani z potrzebami, ani z psychologją publiczności prowincjonalnej (egzemplum nieudały występ trupy Osterwy w lecie, w Gostyniu), ani z tem, czy publiczność ta jest do tego pokazu odpowiednio przygotowana. Wielkie miasto daje nieraz (w przenośni!) głodnym ciastka, a nagim lakierki, lub co gorzej, baletowe pantofelki, a najczęściej zdaje mu się, że dla prowincji wszystko jest dobre.
Otóż tak nie jest. Na prowincji jest mnóstwo bogatych księgozbiorów prywatnych i to doskonale dobranych. Jest ich stosunkowo o wiele więcej niż w miastach wielkich. Prowincja czyta może wolniej, niż wielkie miasto, ale zato o wiele dokładniej, poważniej, sumienniej i traktuje książkę na serjo. Nie jest zarozumiała, nie ma arogancji i tupetu, gdy nie rozumie, to nie potępia, ale domaga się wytłumaczenia, wyjaśnień, za które jest wdzięczna szczerze i serdecznie. To miałem niejednokrotnie sposobność stwierdzić w całej Polsce i to jest zresztą najzupełniej naturalne.
Nie starczyłoby miejsca, gdybym zaczął wchodzić w szczegóły tej niezmiernie wdzięcznej pracy, jakiej polem prowincja mogłaby się stać. Pozwolę sobie tylko zwrócić uwagę na to, co zresztą w swem „Białem Miasteczku” na wielu przykładach wykazałem, iż małe miasteczka prowincjonalne najlepsze swe siły, najlepszych, najbardziej zdolnych ludzi stale oddają miastom, podobnie jak wogóle oddają wszystko, miastom, krajowi i państwu, które z tych dopływów żyją. Im wyższa i bardziej polska będzie kultura naszej prowincji, tem więcej pod każdym względem kulturalny będzie oczywiście dopływ tak obfitych z niej sił a co dalej idzie, tem łatwiej pójdzie wszelka nasza praca.

Dlatego twórczość tej kultury całe społeczeństwo powinno sobie bardzo wziąć do serca, nie pozostawiając miasteczek w ich dotychczasowem smutnem i sierocem osamotnieniu.
Z ZAKĄTKA GOSTYŃSKIEGO

Od paru dni pogoda się zepsuła, niebo jest szare, posępne, zniechęcone, słońce, jak gdyby własnej sile nie ufało, to wyjrzy z za chmur, to znowu się za nie chowa, wiatr targa drzewa i krzaki za czupryny tak, że steroryzowany ogród jęczy i wrzeszczy na alarm, to znowu obrywa się ulewny, zimny wiatr, aż do zapamiętania się biczujący świat z okrutną pasją flagellanta. Kiedy jego strugi lunęły na widoczny z mego okna staw ogrodowy, biedak z bólu poczerniał jak wielki siwiec, zaczęły nim wstrząsać dreszcze, a mokra, śliska jego skóra zmarszczyła się starczo i żałośnie.
Pierwsze paroksyzmysrogiej i bezlitosnej jesieni, o której wiatr w kominie mego pokoju z mściwą radością dziś już triumfująco wywodzi swą dziką, ponurą pieśń.
Nie przejmuję się tem zbytnio. To minie i w dalszym ciągu kwitnąć będą georginje, małe słoneczka różnokolorowe, i kwiaty jesienne o żywych, płomienistych barwach, cyńki, żarzące się złoto pomarańczowym ogniem, astry, gwiazdeczki drobne, o subtelnych, wyszukanych odcieniach, ciepłym blaskiem rozgoreją słoneczniki. Niemało nas czeka jeszcze radości w ogrodzie, w polu i w lesie. Dopiero połowa lata minęła. Dlatego niezbyt dokucza nam tych kilka dni pogody zmiennej, przesiewającej deszcze przez słońce. Bez przykrości przesiadujemy po domach, wychodząc na krótkie, niedalekie przechadzki, gdy słońce świeci. Zresztą starsi panowie przypominają sobie brydża lub rozmawiają o polityce, panie narzekają na drożyznę i ciężkie czasy, a młodzież czyta różne tanie „kryminały“ lub rozprawia o sportach i najnowszych wiadomościach z tej dziedziny.
A ja porządkuję wspomnienia.
Zaledwie trzy tygodnie bawię w tych stronach, a już — wspomnienia? Czyżby się co tak nadzwyczajnego stało? Romantyczna jaka przygoda, niesłychane przeżycie, dziwne spotkanie z kimś z dalekiego świata lub może nie z tego świata?
Nic podobnego — jak mówią w Poznaniu. Żyłem przez cały ten czas zupełnie prozaicznie, prawdziwą, zawiesistą maślanką gojąc zmordowane już nieco „interna”, czyli wąpia, rozkoszując się tem, co w Polsce zawsze było i jest najpiękniejsze, to znaczy wsią, i przyglądając się, jak ludzie pracują i żyją. Ale kiedy tu przyjechałem, łany żółtego zboża falowały w polach, w których inny, żywy, ochoczy ruch panował, bo żniwa dopiero zaczynano. A potem trzeba się było zorjentować w pejzażu, zobaczyć coś, zwiedzić, wreszcie zaciągnąć się trochę świeżem powietrzem i odpocząć. Nagromadziło się skutkiem tego sporo „odcinków“, które przeglądałem, lecz których nie przeczytałem poważnie. Teraz, w chłodną, chmurną pogodę, siedząc w pokoju, porządkuję je i segreguję.
Więc naprzód ogólny charakter pejzażu:
Kraj tu lekko sfalowany, mimo braku bieżącej wody urodzajny, dobrze uprawny i obfitujący w lasy, jest piękności, że tak powiem, dyskretnej, nie rzucającej się w oczy i nie narzucającej się. Różnobarwne, stonowane smugi pól na łagodnych pochyłościach, bure, żywo zielone, srebrzyste, złote, brązowe, czarne, powabnie zmieniające się z sosnowemi lasami poważnej, statecznej zieleni, nakrapianej czerwonemi plamami dachów rozrzuconych osiedli ludzkich lub zdobnych w nazuszone, czarne kity dymów z cienkich, rudych kominów cegielń i cukrowni rysujących się chudo na tle czystego nieba koloru niezapominajek, wszystko to w bardzo pogodny dzień przesycone kurzawą słoneczną, w chmurny — stapiające się w łagodnym, harmonijnym smutku.
W polach obecnie czarne sylwety pługów i stada srokate na złoto brązowych ścierniskach, jedne i drugie dozorowane przez bociany, dumnie i wyniośle paradujące swym „hiszpańskim krokiem“, śmigające skrzydła wiatraków nad lasami, tu zielonemi, pokreskowanemi białemi pniami sentymentalnych brzózek, tam prawie czarnemi, zaś na widnokręgu spowitemi w błękitną lub siwą mgiełkę. Kraj cały, pocięty jak tort na cząstki białemi, prostemi drogami, biegnącemi przez szpalery drzew owocowych, lecz tu szpaler ten jest gęsty, cienisty, składający się z drzew dojrzałych, obficie obsypanych rumianym owocem, gdy dalej pilnują gościńca drzewka-podlotki i wyrostki, chude, wątłe jeszcze i ledwo opierzone, bynajmniej nie wzbudzające szacunku i nie mogące ofiarować nic, prócz wzruszająco dobrych chęci. Na tych odcinkach gościńców w ażurowych szpalerach widać to niebiesko-siwe bataljony robotnic z łopatami lub widłami na ramionach, wczesnym rankiem wyciągające w pole, to wielkie, ciężkie wozy, zaprzężone nieraz i w czwórkę tęgich koni o szerokich zadach i wydatnych piersiach, to wreszcie czarne sylwetki pieszych lub karykaturalne cienie cyklistów, brzydko zgarbionych nad dwoma kołami, które zdają się wcale nie poruszać. Prostokątne sylwety samochodów widać także, rozumie się, jakie dwa czy trzy razy na tydzień, ale tu one nie sprawiają żadnych niepokojów, bo nie mają na kogo ryczeć. Tu i tam w polach stogi do chat murzyńskich podobne, o okrągłych ścianach i szpiczastych, żółtych strzechach słomianych, albo widne na dole w miasteczku czerwone wieże i wieżyczki kościołów. Jeden tylko jest kościół ciemno-popielaty, z czworokątną, ściętą wieżą — zbór prostestancki.
Gdziekolwiek się jednak stanie, zewsząd widać wielką majestatyczną kopułę świętogórskiego klasztoru OO. Oratorjan, w najpełniejszem znaczeniu słowa panującą nad okolicą, nad całą tą płaską misą, pełną zbóż, płodów wszelakich i owoców, w lasy siwe na wzgórzach dalekich ujętą, a jaką jest ziemia gostyńska. Z poza prostokątu murów klasztornych, podwyższonego przez okalającą klasztor obfitość zieleni rozłożystych koron starych drzew, co wszystko razem przypomina jakąś starą twierdzę, dźwiga się ta kopuła poważna, imponująca, niemal surowa i groźna zwłaszcza widziana od południa na tle ciężkich chmur, kłębiących się niespokojnie i buntowniczo, albo też w poważnej zadumie zasępionego, stroskanego wieczoru. Wtedy gaśnie wesoła zieloność jej patyny a potężna kopuła, dumna i wyniosła mimo całą szlachetną wytworność i wdzięk swych kształtów, wygląda prawie widmowo i tak powiedziałbym rozkazująco, że dusza, chcąc nie chcąc, zgina przed nią kolana. Nikt nie może tu tej kopuły nie widzieć, i ona też każdego widzi na wszystkich prostych i krętych drogach, przecinających jej krainę, a zbiegających się u Cudownego Obrazu Matki Boskiej Swiętogórskiej w klasztornym kościele OO. Oratorjan.
Tak obraz ten jak i kościół znany jest w całej Polsce przynajmniej ze swej sławy, więc rozpisywać się na jego temat nie będę, zwłaszcza, że istnieją doskonale napisane broszurki, poświęcone historji i opisowi obrazu oraz klasztornego kościoła. Opowiem tylko o tem, co mnie szczególnie uderzyło.
Kościoły barokowe są zwykle nieco posępne i, powiedziałbym, przygnębiające przez swą ciężką architekturę i niedostatek światła, nie rozpraszającego dostatecznie zmroku, wynikłego też częściowo z przeładowania świątyni figurami i szczegółami architektonicznemi, nierzadko dziwacznemi a przytem wyzłacanemi, tak, że te złocenia świecą czasem niesamowicie. Gdzie tego niema, bywa znów często ceremonjalny, sztywny chłód, właściwy stylowi epoki wielce napuszonej i dufnej w siebie. Kościół klasztoru OO. Oratorjan w Gostyniu należy pod tym względem do nielicznych, miłych wyjątków. Mimo swej wielkiej wysokości, utrzymany jest w proporcjach nadzwyczaj szlachetnych i nie oszpecony niesmacznym przepychem złoceń, a choć powietrza i światła ma bardzo dużo jest ono tak łagodne, że bynajmniej niczego nie przejaskrawia, lecz przeciwnie, ujmując wszystkie szczegóły architektoniczne, obrazy i figury w subtelną glorję, w tej szlachetnej świątyni o jasnych ścianach z popielatemi filarami i cynobrowemi łukami i ołtarzami stwarza atmosferę wytwornego wdzięku i czystej, uduchowionej wzniosłości, owiewającej klejnot najdroższy, a mianowicie Cudowny Obraz Matki Boskiej, lśniący nad głównym ołtarzem, udekorowanym skromnie lecz ze smakiem.
Ponieważ o OO. Oratorjanach opowiadano mi w Poznaniu różne historje, z prawdą niezgodne, np. jakoby byli misjonarzami, nawracającymi pogan w dalekich krajach zamorskich, poświęcę tej kongregacji parę słów, aby nieporozumienie usunąć. Zakon ten jest kongregacją księży świeckich, nie składających żadnych ślubów, lecz związanych miłością („Charitas“), a których zadaniem jest podtrzymywanie i krzewienie katolicyzmu oraz opiekowanie się młodzieżą. (W klasztorze gostyńskim jest konwikt na kilkudziesięciu chłopców.) Założycielem tego zakonu był św. Filip Nerjusz, zwany „apostołem Rzymu“ (1515 — 1595), który postawił sobie jako zadanie oczyszczenie kościoła z smutnych naleciałości wypaczonego Odrodzenia i przywrócenie mu czystego i pełnego miłości ducha z pierwszych wieków chrześcijaństwa, kiedy główną i najsilniejszą spójnią była „Charitas“. On to zorganizował pierwsze Oratorjum, właściwie koło dobrych katolików, myślących tak samo jak on, a którzy wraz z nim oddawali się modlitwom i ćwiczeniem religijnym. Oto był zaczątek przyszłego zakonu Oratorjan, który jeszcze za życia świętego swego założyciela dotarł do Niemiec i Anglji, gdzie zwalczał herezję. Św. Filip starał się też o założenie w Rzymie podobnego kolegjum i dla Polaków, których też kilkunastu przez jakiś czas żywił i kształcił, ponieważ jednak rząd polski odmówił wsparcia, niezbędnego do urzeczywistnienia tego zamiaru, trzeba było od niego odstąpić. Św. Filip starał się też o reorganizację i ożywienie estetyki religijnej, co mu się udało szczególnie na polu muzyki, której najlepszym wyrazicielem był uczeń jego i przyjaciel Giovanni Pierluigi da Palestrina. Z Oratorjum św. Filipa, który muzykę bardzo wysoko w rzędzie sztuk stawiał, wyszła też nowa forma religijnego dramatu muzycznego, a mianowicie t. zw. „Oratorium“. Pierwsze „Oratorium“, odegrane w 1600-ym roku skomponował Emiglio del Cavagliere, Rzymianin.
Jednakże — wróćmy do naszego kościoła gostyńskiego. W niedzielę i święta licznie nawiedzają go pobożni tak z miasteczka, jak i z okolicznych wiosek. Myliłby się jednak, ktoby przypuszczał, że ujrzy przy tej sposobności jakie stroje ludowe. Podobnie jak w innych dzielnicach, lud tutejszy zarzuca już swe stroje dawne i nosi ubrania miejskie, nie tak piękne, ale niewątpliwie wygodniejsze i tańsze. Najważniejsze jednak pozostało nietknięte i niewzruszone, mianowicie — uczycie religijne, wiara i miłość kościoła. Zaiste, do głębi wzruszający jest widok modlącego się ludu naszego. Byłem naprawdę wstrząśnięty, gdy po długim czasie znowu ujrzałem kobietę, leżącą krzyżem przed głównym ołtarzem i tak słuchającą trzech Mszy — za pokutę a może dlatego, że się tak ofiarowała z wdzięczności lub aby sobie wyprosić jakąś szczególniejszą łaskę. Nikt o to nie pytał, ale czuło się, że wszyscy modlą się wraz z nią, jak gdyby modlitwami swemi chcieli biedną kobietę wspomóc i dodać jej sił. Ona zaś, nikogo nie widząc i na nikogo nie patrząc, od czasu do czasu klękała, obcierała chusteczką twarz czerwoną i mokrą od płaczu a potem rozciągała się krzyżem znowu, z twarzą wciśniętą w twardą, zimną posadzkę kamienną, z rękami splecionemi na plecach. Jak się już rzekło, był to widok do głębi wzruszający i wstrząsający, może nawet bolesny lecz i radosny zarazem, bo czyż to nie było jedno z niezliczonych świadectw, danych żywej wierze naszego narodu? A ileż razy zdarzyło mi się widzieć łzy rozrzewnienia w oczach tych, którzy właśnie przystąpili do Komunii świętej! Biorący pod uwagę tylko wyznanie a nie liczący się z wiarą naszego ludu, nie znają go, nie wiedzą nic o jego wartości, sile i możliwościach twórczych — a przecie wiara działa cuda.
Zwiedziłem też gostyńskie gimnazjum miejskie, stworzone głównie niestrudzonemi zabiegami i staraniami trzech obywateli, mianowicie ks. prof. F. Olejniczaka, szamb. E. Potworowskiego z Goli i dyr. Wład. Stachowskiego. Inicjatorem założenia oraz budowy gimnazjum był ks. F. Olejniczak, swego czasu nauczyciel W. Szkoły Miejskiej, dziś dyrektor gimnazjum, nad którego powstaniem tak gorliwie i niezmordowanie pracował.
Tylko ten, kto zna warunki życia i pracy na prowincji, potrafi należycie zrozumieć i ocenić taki czyn obywatelski. Historja powstania w małem mieście gimnazjum czy wogóle jakiejkolwiek placówki kulturalnej albo społecznej, może być wybornym tematem powieści regjonalnej, o wiele lepszym, niż jakiś epizod z powstania czy pierwszych czasów odrodzonej Polski. Czy pracowano zgodnie, czy też jak się to często zdarza wśród bezustannych walk z intrygą, fałszem, zawiścią i niechęcią, taka praca daje zawsze doskonały przegląd ludzi i charakterów, wierny obraz danego powiatu czy województwa, sposobu myślenia mieszkańców, ich poglądów na rzecz samą, ich wartości, dążeń, celów i upodobań. Taka powieść, w strukturze swej zupełnie prosta, nie pozbawiona „kwiatka“ w postaci jednego, dwóch czy nawet trzech romansów, aby gustom naszych krytyków też stało się zadość, byłaby podobna, powiedzmy, do gałązki śliwy, szczodrze obsypanej owocami, niby jednej i tejsamej barwy i kształtu, a jednak jakże różnemi w stopniu dojrzałości, smaku, słodyczy, woni, a nawet w kształcie.
Jakby się historja założenia i zbudowania gimnazjum gostyńskiego przedstawiała w takiej powieści, tego oczywiście nie wiem, wiem tylko, jak się przedstawia gimnazjum.[1] I tu muszę powiedzieć, że mało widziałem tak bogato wyposażonych i tak dobrze urządzonych gimnazjów jak to, a co się tyczy mych własnych wspomnień gimnazjalnych, to szczerze powiem: Moje gimnazjum w gmachu bernardyńskim we Lwowie, z wilgotnemi, ciemnemi i zimnemi salami, wyglądało jak więzienie, podczas gdy to, w Gostyniu, jest czemś w rodzaju wielkiej, ślicznie urządzonej willi dla dobrze wychowanej, kulturalnej młodzieży. W korytarzach na dole istne małe muzeum starożytności, obejmujące okazy z różnych zakresów, począwszy od wykopalisk a skończywszy na numizmatyce a nawet na dyplomatyce, potem oszklone szafy z okazami z zakresu nauk przyrodniczych, więc botaniki i mineralogji, na drugiem piętrze bardzo piękne zbiory okazów z zakresu zoologji. Jest też gablotka z wyłożonemi na pokaz dokumentami z czasów walki z władzami niemieckiemi o polską szkołę, pomysł, zdaje mi się, doskonały. Sale szkolne są przestronne i jasne, jest też mała czytelnia dla uczniów a oprócz tego aula, z pięknym obrazem Matki Boskiej pochodzącym z szkoły flamandzkiej z 16-go wieku, i ozdobionej różnemi portretami i podobiznami, salka gimnastyczna, sala rysunkowa, gdzie wiszą najlepsze prace uczniów — jeden z nich jest wcale zdolnym koniarzem — nie brak też oczywiście i sportowego boiska. Słowem — śliczne gimnazjum, poprostu cacko, nie fabryka miernoty inteligenckiej, ale prawdziwa szkoła, której twórcy dobrze wiedzieli, czego chcieli.
Po zwiedzeniu tego gimnazjum pogrążyłem się w głębokiej medytacji na temat, jak wiele dobrego może przy dobrej woli zdziałać kilku dzielnych ludzi. Przecież to gimnazjum jest i przez bardzo długi czas będzie błogosławieństwem całej okolicy, zapewniającem licznym pokoleniom staranne wykształcenie i wychowanie, a co za tem idzie, i szerszy światopogląd i bogatsze życie duchowe i chleb, słowem — rozwój i postęp życiowy. Czem, w porównaniu z tem, są nasze powieści i inne piśmidła? Zaiste, jedną z największych, najpłodniejszych cnót jest cnota obywatelska.
— Także nowość! — powie ktoś.

Nie, nie nowość, ale mimo wszystko, wziąwszy pod uwagę tak potrzeby jak i liczebność naszego narodu, wciąż jeszcze — rzadkość, a przedewszystkiem cnota, zbyt mało ceniona. Chwali się ją — nie zawsze zresztą! — wielu hucznemi słowy, zaś naśladuje — niedostatecznie.
BŁYSKI W SZARUDZE
LIST O BISKUPINACH

Zauważyłem ich pierwszy raz pewnej niedzieli w kościele OO. Oratorjan na św. Górze pod Gostyniem. To znaczy, nie „ich” lecz „je“, biskupianki. Zwróciły na siebie moją uwagę nie tyle może nawet strojem, który, ciemny i poważny, nie rzuca się zanadto w oczy, wyjąwszy fartuchy jedwabne w żywych, jaskrawych barwach, ile dziwacznem przybraniem głowy, przeczuwanem raczej niż widzianem, bo prawie zupełnie zakrytem jedwabną czy półjedwabną, wzorzystą chustką, barwy — dla mych niedowidzących oczu z daleka — złocisto cytrynowej „z małem podejrzeniem“, mówiąc z francuska, tonu czy od cienia zielonawego. Chustka ta, zawiązana pod brodą, z sutemi frendzlami, opadającemi na plecy, sposobem, w jaki się układa, zdradza kształt nakrycia głowy, mówiąc poprostu, bezkonkurencyjnie wysztywnionego i nakrochmalonego czepca, podobnego jak gdyby do infuły biskupiej, na tył głowy zsuniętej i mocno przechylonej. Od tuziemców dowiedziałem się, że to kobiety z klanu „biskupian”, zwanych tak od tego, że jako chłopi, ongiś należący do biskupa poznańskiego, w oryginalnych swych strojach używają barw biskupich, z przewagą tak zwanego biskupiego fioletu. Stolicą ich, jak mi powiedziano, jest Krobia.
Strojów ludowych jest w tych stronach tak mało, a właściwie tak zupełnie ich już niema, że postanowiłem sobie przy pierwszej sposobności osobliwą tę krainę zwiedzić, tem bardziej, iż od pewnego przejeżdżającego przez Gostyń lingwisty poznańskiego, powracającego ze studjów gwarowych w okolicy dowiedziałem się też, iż tu, w tej właśnie okolicy, lud przechowuje ciekawą formę muzyki tanecznej, mianowicie tak zwane „wiwaty“, nie będące niczem innem, jak tylko, pod zmienioną nieco postacią, staropolskiemi polonezami. Przy tej sposobności, lingwista poinformował mnie, iż poluje tu też na motywy ludowe z gramofonem pewien uczony z Poznania, w którym to łowcy dźwięków i starych piosenek bez trudu domyśliłem się uczonego muzykologa i świetnego kompozytora, prof. Lucjana Kamieńskiego. Wspominam o tem, aby wiedziano, że teren ten nie jest bynajmniej zaniedbany, lecz przeciwnie, znajduje się pod baczną kontrolą różnych uczonych kolekcjonerów, nie mówiąc już o czuwającym stale i zbierającym skrzętnie i umiejętnie wszelkie zabytki językowe, zwyczaje, obyczaje i ciekawostki tych stron, etnograficzne i etnologiczne, znanym zbieraczu, p. W. Stachowskim, autorze setek nader cennych i ciekawych artykułów z tego zakresu. Zwłaszcza artykuły jego z życia, zwyczajów i obyczajów biskupian mają być wyczerpujące.
Uwolniony w ten sposób od przeprowadzania badań specjalnych, do których nie mam ani potrzebnego zamiłowania, ani niezbędnych studjów, wiedząc już, że biskupianie nie są jakimś nieznanym klanem czy szczepem, żyjącym w niedostępnych i mało zbadanych zakątkach, czekałem na sposobność, która pozwoliłaby mi potraktować tę sprawę felietonistycznie, to znaczy, pod kątem tego, co się widzi. W kościele zauważyłem tylko pewną powagę i jak gdyby dostojność ich ruchów i chodu, większą niż u kobiet, ubranych po miejsku. Nic dziwnego, narzuca to strój obszerny, wymagający sporo wolnego miejsca i nie pozwalający na ruchy szybkie, nerwowe, powolny chód zaś spowodowany jest bardzo wysokiemi obcasami u trzewików, przeważnie czarnych, wysoko sznurowanych. Na pierwszy rzut oka te ruchy i całe wzięcie się biskupianek tak je wyróżnią z otoczenia, prawdę mówiąc, szarego i w gruncie rzeczy pozbawionego wszelkiego wyrazu, że możnaby im przypisać coś niemal pańskiego, coś, co robiłoby je jakby przynależnemi do innej jakiejś rasy, do innej sfery.
Prawda, że biskupianie są rasowo może czystsi od swego otoczenia, jednak znaczy tu bardzo wiele strój. Ale dlaczego? W jaki sposób strój do tego stopnia może zmienia człowieka? Że go zmienia, z tego zdałem sobie sprawę natychmiast, dlaczego — nad tem nie chciałem się zastanawiać, póki nie zobaczę czegoś więcej.
Przyszło do tego, gdy pewnego wczesnego popołudnia niedzielnego jechałem autobusem do Rawicza. Dzień był ciepły, jesienny, mglisto-złoty, z niebem szaro-mosiężnem, to znaczy, z mosiężnemi blaskami. To jest szczegół ważny, zaznaczam. W autobusie było kilka biskupianek, wśród nich jedna babina młoda, wesoła i bardzo dowcipna. Puszczała czasami takie dowcipy, że cały wóz pokładał się ze śmiechu. Przyjemnie mnie to uderzyło, bo w Gostyńskiem naogół nie zauważyłem poczucia humoru. Ludzie są tu bardzo godni, ale nie umieją się śmiać, wszystko biorą poważnie i dlatego z dowcipem trzeba tu być ostrożnym, aby nie wywołać niepotrzebnych nieporozumień. Więc ten humor i dowcip babinki, to była dla mnie miła nowość. A ubrana była ta kobietka pięknie. Czepek w chustce, więc nie widziałem, ale kaftan jedwabny, czarny, z jakiemiś wstawkami z czarnego aksamitu na rękawach, a te wstawki znów obszyte złotym sznurkiem, jedwabny, kolorowy fartuch ślicznie turkusowy i jedwabna, czarna kiecka, szeroka, rozdęta mociumdzieju, zamaszysta, jak gdyby świadoma sobie swej wartości, nie krępująca się ani chwili ciasnotą miejsca.
Powiedziałem: Dzień — lepiej — światło było łagodnie przesłonecznione, nasiąkłe złotem, lecz słumione, po obu stronach drogi płaskie pola, szare, monotonne, w dodatku gołe i w jesiennym śnie pogrążone, a tu naraz — na kopeczku niewielkim bryczka, zaprzężona w parę mocnych, ognistych koni i na tej bryczce dwie biskupianki rozbawione, roześmianej, w fartuchach jaskrawych, aż oczy rażących barwnemi płomieniami lśniących fartuchów jedwabnych, fioletowych i zielonych, tego odcienia zimnego, odbłyskującego się modremi tonami. I czepce, bielą nieskazitelną z pod szalów niby tureckich łyskające. A zaraz potem, jak się ku Starej Krobji jechało, jest pole równe, trochę nagórze, a na tem polu kilkanaście po obu stronach wiatraków niewielkich, ciemno — popielatych, prawie czarnych. W gęstem powietrzu wyglądały jak zanurzone w wodzie, przez którą sączy się złote wino. I w tem świetle, na tle wiatraczków, co wszystko razem przypominało zdaleka trochę Holandję, ujrzałem znowu widok, któregobym nie wymyślił: W butach z cholewami, do siedmiu glanców wyczyszczonych, w marynarce czarnej i czarnym, pilśniowym, wysokim kapeluszu na głowie, jechał na rowerze chłop, a przed sobą trzymał kobietę w tych kieckach wielu bufiastych i sztywnych, bajecznie śmiało i szeroko rozpostartych, w czepcu i fartuchu fioletowym, gorejącym swą barwą ciepłą i żywą na cały kraj, na całą szarą, bezbarwną równinę. Ha! Co to za ludzie byli dawniej, którzy się tak nic a nic nie bali kolorów! A dalej spotkaliśmy znów chłopa w fioletowej bluzie jedwabnej i w typowym wysokim kapeluszu. Jechał na rowerze, przebierając nogami tak szybko, że od jego wyglansowanych cholew aż światła białe biły. Biskupianie, bracia księżaków łowickich! Tylko o ile tamci nosili barwę gwardji papieskiej, ci przywdziali barwy biskupie.
To była piękna wizja starych, kolorowych czasów. Echo barwne, żywe, sercu miłe, wzruszające i zmuszające do uśmiechu. Różnokolorowe iskierki, pełzające po stosie czarnych węgli. Sen o przeszłości, sen nie z tych czasów, nie z tego życia, a który jednak zdawał się mówić: — Dużo wy o tem dawnem życiu wiecie, dużo z niego rozumiecie? Osądź sam, choćby po strojach! — Jest w was takie życie zamaszyste i krwią gorącą tętniące?
Teraz już zapaliłem się do biskupian, zwłaszcza gdy z powodu przedstawienia „Księżok się żeni”, zaczęto ich porównywać z Łowiczanami, a nawet o ile słyszałem, urządzono na pokaz „Wesele Biskupiańskie“, jeszcze jedną regjonalną żywą wystawę etnograficzną. Biskupianie stali się naraz aktualni. Wobec tego chciałem się wybrać znów do Krobi, skierowano mnie jednak na Domachowo, drugiej stolicy biskupiańskiej, w której proboszczem jest znany i powszechnie znakomity i niezmordowany działacz społeczny, ks. Jan Ludwiczak.
Zdarzało się tak, że gdy zgłosiłem się do ks. Ludwiczaka, następnego zaraz dnia miał się odbyć w Domachowie rano ślub, na który mnie też uprzejmy ksiądz proboszcz zaprosił. Miałem tedy zobaczyć biskupian w pełnej paradzie.
Pojechałem końmi w chłodny, jesienny poranek, przejmujący ziąbem dotkliwym do szpiku kości, ale zato w kolorze błękitno-różowym, złotym pyłem przypudrowany. Jechałem doskonałym gościńcem przez równię, na której na uwagę zasługuje tylko mała stacyjka kolei lokalnej, znana „Taniecznica“. Według podania była tu kiedyś karczma, w której jakaś miejscowa Lya de Putti zatańczyła się na śmierć. Dziś chyba jeden wicher tańczy w tem pustkowiu w czas burz i śnieżyc zimowych. Droga była pusta, przez cały czas nie spotkałem ani żywej duszy. I tak, minąwszy wsi parę, wjechaliśmy do Domachowa.
Wieś duża, jak się później dowiedziałem, licząca pięćset dusz, ciągnąca się długim łańcuchem domów o białych ścianach i czerwonych dachach, ledwo wysterczających z osłaniającej je doliny. Na samem dnie dolinki naprzód oczywiście stawek, bodaj czy nie wierzbami tu i owdzie ocieniony, potem wieża i białe mury kościoła a tuż obok parterowa plebanja. U wjazdu do wsi spotkałem kilkanaście bryk, co świadczyło, że orszak weselny do wsi już zjechał.
Istotnie, zajechawszy przed kościół, ujrzałem przez otwarte jego drzwi płomyki świec na ołtarzu i ludzi w głównej nawie, dolatywała też urywana muzyka organów i coś w rodzaju śpiewu „organistego“. Obrzęd ślubny już się zaczął.
Czemprędzej pośpieszyłem do kościoła.
Świątynia jest niewielka, jasna, o ścianach pomalowanych na biało, bezpretensjonalna i przez to bardzo miła. Skromna. Przed ołtarzem stał w głównej nawie orszak weselny: Po prawej stronie kobiety i dziewczęta, po lewej mężczyźni, przeważnie młodzi, w środku przed ołtarzem para młoda.
Więc: Panna młoda jest panienką drobną, ubraną w jedwabny, czarny, bardzo wcięty w pasie staniczek z futrzanym kołnierzem i z rękawami futerkiem obszytemi. Na głowie ma czepek panieński, przeplatający włosy i podobny do korony, biały, bardzo nakrochmalony i rurkowany, z czerwonemi wstążeczkami, takąż na szyji krezę, ładnie podkreślającą jej drobną twarzyczkę o delikatnych rysach, wielce jeszcze dziewczęcą, a teraz pobożnie i poważnie skupioną. Czarna, jedwabna spódniczka, długa, suta, układa się szeroko, jak robron. Z pod spódniczki widać nóżki drobne w lakierowanych pantofelkach z wysokiemi obcasami. Przy niej pan młody w długiej prawie do kostek, czarnej sukmanie otwartej, z wysokim, stojącym kołnierzem i z fioletową krawatką, wyglądającą z pod kamizelki. Na nogach wysokie buty z cholewami, błyszczącemi jak lustra. Chłopak młody, wysoki, smukły, zgrabny i popolsku ładny. Wysokie, czyste, młodzieńcze czoło, gładkie, jakby chłopięce jeszcze skronie, duże, ciemne, poważne, z długiemi rzęsami i długiemi łukami brwi, twarz podłużna, owalna, o rysach starannie modelowanych i rzeźbionych, twarz wyrazista, rasowa, nie kluska ani buchta żadna. Za nim młodzi drużbowie, przyjaciele i krewni pana młodego, przeważnie do niego podobni, taksamo ubrani, taksamo rośli i smukli; na znak swej zgodności, w rękach mają srebrnemi blaszkami obijane charapy, z przewieszonemi przez nie kolorowemi chusteczkami. Ozdobne charapy, to pamiątka z czasów, kiedy drużbowie odprowadzali orszak do kościoła i z kościoła wierzchem; dziś niema już tego w użyciu.
Za panną młodą stoją drużki — dziewczęta podobnie jak i ona ubrane, tylko nie w staniku tak wciętym i bez futrzanego obramowania, ale zresztą z takiemi samemi czepeczkami na głowach, tak samo w czarnych, jedwabnych sukienkach i z jedwabnemi, różnokolorowemi fartuszkami. Można się im dokładnie przyjrzeć, bo miejscowym zwyczajem, składając ofiarę na kościół, okrążają ołtarz. Prawie wszystkie mają na nogach czarne trzewiczki skórzane lub pantofelki, często lakierki. Niektóre przywdziały dla szyku buciki z lakierowanej skóry i z żółtemi cholewkami, co jest nieładne i psuje styl. Za dziewczętami widać kobiety zamężne w infulastych, na tył głowy zsuniętych czepcach, chustami w tureckim rodzaju przykrytych, w ciężkich, czarnych kaftanach jedwabnych i w takich-że spódnicach, na których dopiero pysznią się splendory wspaniale barwnych, jedwabnych fartuchów fioletowych, turkusowych, modrych, szmaragdowych i amarantowych. Te silnie barwne plamy przepysznie grają właśnie na tle sukien bogatych kształtem i kosztownym materjałem, ale barwą poważnych, a nawet poniekąd surowych. Wszystko to razem nie jest bynajmniej ani napuszone, ani ordynarnie krzykliwe, przeciwnie, w stroju tym widać prawdziwie wytworną dystynkcję, śmiały, lecz harmonijny dobór kolorów. Tu czuje się rasę.
Widok był piękny. W ciszy i miękiej światłości jakby załzawionego, rozrzewnionego poranku stali tu przed ołtarzem ci ludzie w strojach praojców. Miało się wrażenie, że się zostało cofniętym o jakie sto lat wstecz. Albo też, że te sto lat i wszystko, co przyniosły, niema żadnego znaczenia, że to nie jest istotne. Że aby zrozumieć, trzebaby dokładnie, całą duszą wmyśleć się w te stroje i to, co one znaczą, czego są wyrazem. Że to jest może właściwy wykładnik istoty rzeczy, podczas gdy wszystko inne to cienie życia, echa, które wiatr skądś przyniósł, ale echa pierzchliwe, płochliwe i bez większego, głębszego sensu, nie mogące zmienić tego, co ci ludzie w duszach swych na świat przynieśli. Po ojcach. Po bardzo długim szeregu ojców, dziadów, pradziadów, i że ta ich prawda wewnętrzna jest wieczna i żywa, nie te echa, nie gwizd lokomotyw, porykiwanie klaksonów i głuche dudnienie syren fabrycznych.
Dawno już nie widziałem ślubu, branego w takiem skupieniu ducha i z takiem namaszczeniem, z taką powagą i zrozumieniem doniosłości chwili. Widziało się, że ci młodzi biorą z sobą ślub naprawdę na całe życie i że wiedzą i myślą o tem. Przejęcie się ich obrzędem było wzruszające i, powiedziałbym, imponujące. I to było też coś, co dziś rzadko się widzi. W kościele była prawdziwie uroczysta atmosfera. Zdawało się, jak gdyby nad tym orszakiem ślubnym unosiło się jakieś szczególne światło, nie, raczej światłość świętej glorji. „Błogosławieni czystego serca“.
Nauka mówi, że lud zwykle naśladował stroje szlachty i sfer zamożniejszych w pięćdziesiąt lat po modzie. Odnosi się to naturalnie tylko do strojów stylowych. Ponieważ ostatnim strojem stylowym, ostatnim pełnym stylem był styl „rococo“, w całej Europie środkowej i zachodniej stroje ludowe są strojami rokokowemi. Odnosi się to też do strojów biskupiańskich, a zwłaszcza do ubrania głowy u kobiet, nadających całemu strojowi specjalny charakter.
Wspomniałem, iż strój wpływa na ruchy. Ale on wpływa także na samopoczucie. Chłop, który w niedzielę nosi strój miejski, niczem się nie różni od robotnika fabrycznego, do którego się raczej upodabnia. W ten sposób psychologja jego staje się psychologją proletarjacką, psychologją nie rolnika, właściciela odwiecznego ziemi, lecz robotnika rolnego, gdy chłop w swym chłopskim stroju ma wyraźne i silne poczucie przynależności stanowej i nie czuje się proletarjuszem, lecz chłopem. A to różnica zasadnicza.
W stroju stylowym jest dusza.
Po ślubie rozmawiałem z księdzem proboszczem Ludwiczakiem o zwyczajach i charakterze biskupian, przyczem wciąż miałem przed oczami barwną ich grupę, wsiadającą do bryczek, odjeżdżających za pierwszą bryczką z muzyką, składające się z dudy i skrzypiec. Ładny to był obraz.
— A czy ksiądz proboszcz wie, — zapytałem naraz trochę niebacznie — ile kiecek ma na sobie taka biskupianka?
Ks. proboszcz spojrzał na mnie z pewnem oburzeniem i odpowiedział trochę szorstko:
— Skądże ja mogę wiedzieć?
— No, bo tak: — mówiłem zamyślony — Naprzód jedwabny fartuch, zielony czy fioletowy, potem jedwabna spódnica na jedwabnej, również fioletowej podszewce, potem spódnica płócienna, biała, bardzo nakrochmalona, sztywna, obszyta koronkami u dołu, potem jeszcze idzie spódnica czerwona, zdaje mi się, wełniana, ciepła, ale co potem, to już nie wiem.
— A skądże pan to wszystko wie? — zapytał, marszcząc surowo brwi, ksiądz proboszcz.
— Ja?
Dopiero teraz zrozumiałem cały komizm tej rozmowy. Więc roześmiałem się i odpowiedziałem:
— Widziałem przecie, jak kobiety na bryczki wsiadały. Nic w tem niema złego. A opowiadano mi, że one noszą po pięć spódnic!
— Dziennikarz! — mruknął ksiądz proboszcz — jakby z naganą — Wszystko musi wiedzieć!
Wiadomo, że stroje przeminą. Już sam fakt, że się je zaczyna wystawiać w różnych „weselach“ na widok publiczny zwiastuje ich niedaleki koniec, nadchodzącą chwilę pożegnania. Chłopi sami nie rozumieją już piękna tych strojów, wolą się stroić po miejsku i według najświeższej mody. Ale to wróci. Już to gdzieindziej widziałem. Gdy chłop dojdzie do pieniędzy i do należytego zrozumienia godności swego stanu, gdy będzie tak kulturalny, że nie będzie potrzebował naśladować kultury „pańskiej“, gdy zrozumie, co jest naprawdę piękne, gdy mu będzie dobrze, wtedy przypomni sobie swoje dawne stroje i wznowi je. Malarze biegać wtedy będą po bibljotekach i muzeach geograficznych, odrysowując i przerysowując, zacznie się rewidować pamiętniki rodzinne, wnikać w sens i odgadywać znaczenie każdego, choćby najmniejszego szczególiku, i wtedy najbogatsi właśnie znową posprawiają te stare stroje i będą je nosili z miłością i słuszną dumą.

Powtarzam — już to gdzieindziej widziałem.
COŚ Z REGJONALIZMU

Regjonalizm!
Słowo, które się przyjęło i utarło — choć co ono właściwie znaczy, nie bardzo rozumiem. I nie ulega wątpliwości, iż niejeden na swój sposób do pewnego stopnia wyjaśniając, z drugiej przyczynia niemało kłopotów. Bo niby właściwie co? Czy „Pan Tadeusz“ nie jest poematem regjonalnym? Prawdopodobnie tak. „Litwo, Ojczyzno moja!“ — zaczyna go poeta. Ale w takim razie każda powieść, napisana na tle stosunków, dajmy na to warszawskich, jest z punktu widzenia Krakowianina lub Pomorzanina, również „regjonalną“. Ale co tu właściwie decyduje? Miejsce urodzenia autora, jego tak zwana w języku administracji, przynależność czy to, co on opisuje. Czy np. moja „Zolojka”, opisująca życie Kaszubów nadmorskich jest powieścią regjonalną czy nie? Nie jestem Kaszubą, jestem Małopolaninem. Zatem — czy „Zolojka” jest powieścią małopolską? Także nie. Czy „Chłopi“ Reymonta są powieścią regjonalną? Wreszcie — czy Ibsen, który całe prawie życie spędził w Bergen, jest jakimś regjonalnym poetą norweskim?
Takie to wątpliwości opadły mnie i zaczęły dręczyć, gdy rozmyślałem o przeczytanem właśnie tomiku „Regjonalnych Sonetów Szamotulskich“ Stanisława Helsztyńskiego. Zatytułowany jest ten tomik „W Grodzie Halszki“ — więc w pierwszej chwili myślałem, że to będzie o Ostrogu czy o jakiemś miasteczku wschodniem. Ale Szamotuły nie leżą na wschodzie, lecz w województwie, poznańskiem. Wiem o tem dobrze, bo to miasteczko znam. Zresztą pod tytułem napisano wyraźnie: — Regjonalne Sonety Szamotulskie. — Wzruszyłem ramionami, bo mi się znów przypomniały sonety jednego z kolegów Helsztyńskiego, niejakiego Adama Mickiewicza. Mianowicie — Sonety Krymskie. — Hm! Prawdopodobnie też regjonalne. To Birkenmajera „Poszumy Bajkału“ także powinno się zaliczać do naszej literatury regjonalnej? Ba, kiedy znowu z drugiej strony to są poezje polskie, nie tatarskie ani mongolskie.
Trudne to zagadnienie. Nie podobna mi negować istnienie regjonalizmu. Rozumiem, że może być kuchnia regjonalna, regjonalny teatr, regjonalna szkoła snycerstwa, zdobnictwa, mogą być regjonalne stroje — ale Sonety regjonalne nie mieszczą mi się w głowie. A tu jeszcze wyraźnie jest zaznaczone, że to są regjonalne sonety szamotulskie, a więc nie rawickie ani np. inowrocławskie. Abyśmy się przypadkiem nie pomylili!
Czytałem Helsztyńskiego drugi tomik poezyj regjonalnych, mianowicie „Sonety Gostyńskie“. Niczem się nie różnią od szamotulskich. „Gostyńskość“ ich w niczem, prócz tematów, nie przejawia się. Takie same sonety mógłbym napisać ja, ty, on, ona, ono, a nawet pierwszy lepszy Niemiec lub Węgier. Jeśli chodzi o „gostyńskość“ lub „szamotulizm“, „sonet gostyński“ jako forma odmienna nie jest mi znany, tak samo nie widać nic gostyńskiego w języku poety, w obrazach, w kolorze, w przenośniach. Większość sonetów w obu zbiorkach, to wyraźnie sonety historyczne, na tematy zaczerpnięte z historji obu miast, ale zresztą ogólnie polskie. Nagrobki — powiedziałbym — wielkich, wybitnych czy charakterystycznych postaci historycznych, jak naprzykład — Górkowie — nagrobki z wyzłacanemi epitafjami. Wodzowie, uczeni, rycerze, poeci, alchemicy, snycerze słynni w dawnych czasach, taka mała prowincjonalna „Siegesallee“. Sam przez się pomysł jest poczciwy, zacny, sympatyczny, ujmujący nawet, forma sonetów jest „Ściśle dotrzymywana”, język i brzmiący dostojnie i grzmiący, a ponieważ poeta nie rości sobie żadnych większych pretensyj, jak to zresztą skromnie sam zaznacza, więc możnaby poprzestać właściwie na paru mniej lub więcej zasłużonych, zdawkowych czy szczerych komplimentach i pójść sobie dalej. Gdyby nie jedna rzecz:
Oto ta miłość do swego małego miasteczka rodzinnego, do miasta swej młodości, miłość wciąż jeszcze tak mocna i wierna, że nawet w dalekiej i gwarnej stolicy nie wygasa, lecz przeciwnie krystalizuje się w sonetach, jest piękna i zasługuje na żywsze zajęcie się, na szczersze słowa. Bo tu jest dobra wola, chęć odwdzięczenia się temu miastu, którego poeta nietylko nie wstydzi się, nietylko go nie wyśmiewa i nie rzuca na niego gromów, aby pokazać, że on jest o wiele lepszy, „mądrzejszy“ niż całe to miasteczko (zdarza się to często), ale przeciwnie, stara się je uwielbić, składa mu hołd, chce mu coś z szerokiego świata przynieść, coś mu od siebie darować. I może to zrobić, bo ma pewne zamiłowania i zdolności literackie, kulturę, a przedewszystkiem — dobrą wolę. Ale nie zdaje mi się, aby najlepszą drogą do tego był historyzm i gloryfikacja zapomocą panegirycznych sonetów regjonalnych. Jest to, w najlepszej wierze, bez płodne fałszowanie rzeczywistości tych małych miast, „bujanie ich“ przez insynuowanie — im wspomnień, któremi one bynajmniej nie żyją, które nie stanowią ich treści, a które zgoła niepotrzebnie mają niby być jak gdyby wystawioną im przez poetę legitymacją do prawa ich udziału w życiu dzisiejszym.
Otóż tak źle nie jest. Te miasteczka istniały, istnieją i istnieć będą niezależnie od swych byłych częstokroć przeżytych, zapomnianych wielkich ludzi. Skromne i ciche, nie pretendują do wielkości, poprzestają na życiu pełnem obowiązków i na pracy. Każde z nich stanowi mały światek, zamknięty w sobie, ale z tego nie wynika, aby w tych światkach nie było wielkich walk, wielkich cierpień i wielkich tragedyj. Burza w szklance wody śmieszną jest tylko dla człowieka mało wrażliwego, którego pięścią w łeb trzeba walić aby coś poczuł. Tragedja dziecka może nieraz przerastać tragedję Antygony. Gdzie jest człowiek, tam jest cierpienie, męka, Golgota i ukrzyżowanie. I właśnie Helsztyński, wychowany w małem miasteczku na prowincji, wie, w jak sztrasznem milczeniu umieją znosić swe cierpienia dumni ludzie z prowincji. Wie, ile tam upadków, ile wzlotów, okrutnie karanych, ile pozornych śmierci, ilu ludzi długie lat dziesiątki obumarłych! I ile jest w tem wszystkiem właśnie poezji! Czy o tem u nas kto pisze? Nie.
A tymczasem — ileż to wrażeń nieraz nawet nieprzeczuwanych, spostrzeżeń niespodzianych, powiedziałbym, młodych, naiwnych, rozkosznych może zblazowanemu, a więcej jeszcze przemęczonemu czytelnikowi dzisiejszemu dostarczyć właśnie poeta prowincjonalny, wogóle prowincjonalny człowiek, dla którego wciąż tyle jest rzeczy z naszej kultury nowych, nie wyświechtanych tak, jak to jest w mieście większem, nie wytartych! Żywsze i stałe obcowanie z przyrodą, polegające nietyle na estetyźmie ile na serdecznem odczuwaniu jej i współżyciu z nią w złych i dobrych chwilach, lepsze warunki skoncentrowania się duchowego, życia wewnętrznego, to wszystko może wytworzyć specjalną atmosferę, poezji nadzwyczaj sprzyjającą. Ileż momentów, rozczulająco pięknych w swej prostocie inaturalności, ileż prawdziwego entuzjazmu, jak długotrwałe i głębokie działanie niespodzianego błysku piękna, szlachetniejszego wzruszenia! Helsztyński jest poetą. Szumnym językiem, rytą pracowicie strofą opowiada o wielkich ludziach małych miasteczek z efektem, powiedzmy różnym, a bądź co bądź niebywałym. Jestem pewny, że bajeczne historje, żywe, naprawdę zajmujące mógłby opowiedzieć np.o swej pierwszej podróży autobusem, o pierwszem, jakie widział, przedstawieniu teatralnem, o wojnie, jak na nią patrzył w Gostyniu czy w Szamotułach, o powstaniu, o swej pierwszej miłości, o swych pierwszych poetyckich podrygach i lotach, o książce, która na nim zrobiła wrażenie największe i popchnęła go — między innemi — na drogę, którą potem w życiu poszedł. Coś w tym rodzaju czytałem słynnego poety rosyjskiego, Siewierjanina, akcja jednego z największych peomatów czeskiego poety, Machara, znanej powszechnie i tłumaczonej na język polski „Marji Magdaleny“, toczy się prawie w całości w małem miasteczku prowincjonalnem. Zwłaszcza w literaturze czeskiej, narodu, który małych miasteczek ma mnóstwo, i to miasteczek starych, bardzo pięknych, poezja „prowincjonalna“, że ją tak nazwę, reprezentowana jest bardzo godnie przez wielu poetów lirycznych. I nic w tem dziwnego. bo właśnie na prowincji poeta ma poprostu mówiąc — więcej czasu od stworzenia, więcej spokoju i ciszy, niezbędnej do wsłuchania się w to, co mu w duszy śpiewa. Równocześnie zaś kontakt z twórczością wielkiego miasta jest bardzo łatwy i żywy. Jest radjo. I jest kino. I mnóstwo ludzi, którzy zwiedzili dużo świata, Wszędzie można spotkać ludzi, znających Francję, Stany Zjedn., Daleki Wschód lub choćby Turkestan. Więc też ogromne bogactwo przeżyć, motywów wszelkiego rodzaju, wspomnień, zainteresowań. Gdy dawniej mieszkaniec jakiegoś małego miasteczka miał jako tło, tę jedną swoją mieścinę rodzinną i co najwyżej jakiś garnizon w czasie monotonnej i mało zajmującej służby wojskowej, dziś, aby go naprawdę zrozumieć, trzeba go sobie umieć wyobrazić na tle Chicago, a potem na tle wojennej Francji w pierwszej dywizji Hallerowskiej, a potem znów gdzieś w Suwałkach czy na Ukrainie. I ten człowiek mówi, oprócz języka polskiego, jeszcze dwoma a nieraz i trzema językami obcemi, w których czytał książki. I te książki znaczyły coś dla niego, poruszyły w nim pewne pokłady, a teraz on nie ma z kim o tem mówić i chodzi tęskniący i wzdychający.
Sonety Regjonalne. Powtarzam — „Siegesallee“, bronzowane figury — z tektury, niestety. I w to wkłada się duszę, talent, erudycję, energję, pracę. Zacnie. Ale to są przecie widma. I tym widmom poeta każe żyć, co więcej, robi je nosicielami życia prawdziwego, jego chorążymi, tem, co ma być istotnie. A tą widmową aleją, sztucznie ożywioną, idą ludzie prawdziwi, z duszami o ileż od tych figur żywszemi, jaskrawszemi, jakże wszystkiemi barwami płonącemi. I ci ludzie muszą widmom schodzić z drogi, stają się wobec nich czemś nierealnem, czemś w rodzaju jak gdyby szarych, marnych cieniów. Taka to jest ta nasza rzeczywistość? Któryś tam Górka, toporem torujący sobie drogę w ciżbie wrogów nad Worsklą, tragiczny w tej bitwie przegranej a stoczonej Bóg wie, o co — i tysiące szarych, cichych Gystynian, Szamotulan, ludzi z Bnina, ze Śremu, z Gośliny Murowanej i Bóg wreszcie wie, skąd — pod Verdun, wplątanych, rzuconych w bój na śmierć i życie dla sprawy śmiertelnego wroga, zbrojnych doskonale, a jednak — bezbronnych. Czyż ta tragedja nie jest o wiele większa od tragedji owego Górki nad Worsklą?

Mam wrażenie, jak gdyby ci nasi dzisiejsi „regjonalni poeci“ bali się swego współczesnego życia. I dlatego raczej już wolą wskrzeszać zmarłych. Ale w takim razie ich pieśni nie byłyby dla — żywych. Byłoby to coś w rodzaju „Dziadów“. Wywoływanie duchów, nekromancja — a wszakże z naszem życiem nie jest tak źle, aby się aż do tego uciekać trzeba było. Tu niech mi wolno będzie przytoczyć powiedzenie pewnego pana, który się na poezji poniekąd znał. „Greift nur hinein ins volle Menschenleben!“ — powiada on — „Ein jeder lebt, nicht allen ist’s bekannt, und wo ihr greift, da ist’s interessant“. — Tak on, zdaje mi się mówi. I mojem zdaniem, słusznie.
KONWIKT ŚW. FILIPA NERJUSZA
NA ŚW. GÓRZE POD GOSTYNIEM

Mało komu może wiadomo, że w klasztorze OO. Oratorjan w Gostyniu istnieje pierwszorzędny konwikt dla młodzieży gimnazjalnej pod kierownictwem doświadczonego i zamiłowanego w swym szlachetnym zawodzie O. Władysława Służałka, M. T., przełożonego Oratorjum. W konwikcie tym przebywa obecnie 40 młodzieży, przeważnie uczniów gimnazjum niższego, choć jest też około dziesiątka młodych ludzi z wyższych klas gimnazjalnych, abiturjentów. Młodzież ta, rekrutująca się przeważnie, choć bynajmniej nie wyłącznie, z gostyńskiego i powiatów sąsiednich, uczęszcza do znakomicie prowadzonego gimnazjum miejskiego w Gostyniu, uznanego niedawno przez wyższe władze szkolne za „ośrodek wychowawczy”, to znaczy za gimnazjum wzorowe, Konwikt Św. Filipa Nerjusza na Św. Górze pracuje z gimnazjum ręka w rękę. I nie można się temu dziwić, ponieważ obaj wybitni pedagogowie gostyńscy, dyrektor gimnazjum, ks. Olejniczak i kierownik konwiktu, ks. Służałek, należą do stanu duchownego, obaj równie ukochali swój zawód i oprócz przygotowania w najwyższych uczelniach w kraju i zagranicą posiadają doświadczenie długoletniej praktyki nauczycielskiej.
Ale skądże się wziął ten konwikt Św. Filipa na Św. Górze pod Gostyniem?
Jest to część historji Kongregacji OO. Oratorjan w Polsce.
Czytelnicy, którzy przypadkiem czytali mój list o św. Filipie Nerjuszu wiedzą, iż Święty ten poeta i genjalny twórca ideologji i programu Kongregacji OO. Oratorjan, zwalczał w czasie Odrodzenia materjalizm reakcji pogańskiej, przeciwstawiając mu odrodzenie w duchu Chrystusowym. Nie poprzestając tedy na gromadzeniu dokoła siebie co jaśniejszych i czystszych umysłów twórczych, w jakie współczesny Rzym obfitował, zajął się też wychowaniem młodzieży i roztoczeniem nad nią swej czułej i pełnej miłości opieki.
Wspomniałem już był swego czasu i o tem, że Święty ten zaopiekował się bawiącą w Rzymie na studjach młodzieżą polską, kilkunastu studentów polskich sam utrzymywał i starał się o stworzenie dla nich osobnego kollegjum, które kształciłoby ich do walki z szerzącą się wówczas w Rzplitej schizmą i herezją; usiłowania te były jednak bezowocne, ponieważ rząd polski nie znalazł potrzebnych na taki instytut kapitałów. Na gruncie rzymskim usiłowania św. Filipa roztoczenia opieki nad młodzieżą zostały uwieńczone rezultatami pomyślnemi. „Apostołowi Rzymu”, jak św. Filipa nazywano, udało się stworzyć Oratorjum, w którem wychowywano i nieletnią młodzież, A Święty ten bardzo kochał dzieci i taki był dla nich wyrozumiały, że nawet, gdy przed jego celą hałasowały, nie pozwalał ich odpędzać. — Mogą mi kołki ciosać na głowie — mawiał w takich razach — byle tylko nie grzeszyły. — Opieka nad młodzieżą i wychowanie jej stanowiłoby jeden z najważniejszych punktów jego programu.
OO. Oratorjanie świętogórscy w pierwszym okresie swego istnienia w Polsce tego punktu urzeczywistnić nie zdołali. Trzeba było przedewszystkiem przezwyciężyć trudności, jakie zawsze istnieją przy ugruntowywaniu tego rodzaju organizacji ideowej. Ludzie świeccy rzadko kiedy zdają sobie z tych trudności sprawę, a jest ich w takich wypadkach zwykle ogromnie wiele i nadzwyczaj skomplikowanch i wciąż powracających. Opisanie takiej walki o pozycję duchową byłoby rzeczą nader zajmującą i pouczającą. Ale cóż. Nasi pisarze nie zdają sobie z tego sprawy, nie widzą tych rzeczy i narzekają na bankructwo idei i brak tematów! Otóż OO. Oratorjanom trzeba było przedewszystkiem umocnić się samym na zdobytej pozycji, stworzyć prawdziwe duchowe, swoje życie w Oratorjum polskiem, wytworzyć swój sztab ideowy, tradycję, wypróbować własne siły, wykrystalizować własny program działania, przylegający do potrzeb, warunków i walk polskiego życia duchowego, a prócz tego załatwić też i do zupełnego porządku doprowadzić sprawy materjalne. Jeśli się weźmie pod uwagę, że w początkach swego istnienia OO. Oratorjanie nie mieli poprostu dachu nad głową, że trzeba było stworzyć wszystko, niemal własnemi rękami zbudować i że w takich razach zawsze „dziwnym zbiegiem okoliczności“ przeszkody wciąż nowe i nieprzewidziane, coraz to się gromadzą i piętrzą, łatwo będzie zrozumieć, iż wszystkiemu odrazu podołać nie mogli. A zaledwie stanęli na nogach, nadszedł smutny i przygnębiający okres niepewności, czasy upadku i rozbiorów Rzplitej, gdy dusze wrażliwsze i widzące lepiej pogrążone były w męce, a umysły w wątpliwościach, nieznajomości przyszłości, niemal w panice. Pod protestanckiemi rządami pruskiemi, które pozbawiły Kongregację fundacji, życie było bardzo ciężkie, przyszłość zgoła niepewna. W roku 1876 Kongregacja OO. Oratorjan została skasowana, kościół i budynek klasztorny zamknięty przez władze pruskie, księża zaś emigrowali do Małopolski, mianowicie do Tarnowa, gdzie się osiedlili. Jeszcze przed kasatą i wypędzeniem kongregacji, gdy się już tych klęsk spodziewano, powzięto na kapitule solenną uchwałę, że „o ile Pan Bóg i Matka Najświętsza pozwoli kiedyś powrócić Zgromadzeniu na Świętą Górę, to członkowie Oratorjum postarają się o pozwolenie u Stolicy Apostolskiej na uroczystą koronację cudownego obrazu Matki Boskiej gostyńskiej.
Gdy w r. 1919-ym, po zmartwychwstaniu Państwa Polskiego, OO.Oratorjanie wrócili do swego gniazda, ujrzeli i zrozumieli, że mimo, iż majątek ziemski Kongregacji jest wyniszczony i w niemałym nieładzie, duchowo są o wiele bogatsi, niż byli przed wygnaniem z swego domu. Teraz już, przy rozpoczynaniu nowego życia, było się na czem oprzeć, była mianowicie i tradycja i historja i droga wytknięta jasno i prosto i obraz cudowny i kościół i budynek klasztorny, krótko, warunki, umożliwiające dalszy rozwój i urzeczywistnienie dalszych punktów programu św. Filipa.
Łatwo to nie było, bo przedewszystkiem należało dopełnić ślubu i postarać się o koronację cudownego obrazu, następnie trzeba było doprowadzić wszystko do porządku i puścić machinę całą w ruch, co wymagało różnych remontów, przebudówek, adaptacyi itd. W dodatku czasy były wciąż jeszcze niespokojne, wojenne. Rzplita budziła się dopiero do życia. Ale mimo to, mimo wszystkich przeszkód właśnie w 1920-ym r. powstał konwikt. Na własne gimnazjum, jak to mogłoby nawet być w planie, nie było pieniędzy.
Na pomieszczenie konwiktu przebudowano wewnątrz całe jedno skrzydło zabudowań klasztornych. Kuto w metrowych murach, aby przedłużyć i rozszerzyć okna, przerabiano sale na mniejsze ubikacje, w których można byłoby rozmieścić sypialnie tak, aby uniknąć jednej wielkiej sypialni wspólnej w koszarowym stylu, dalej konieczna była łazienka, sala jadalna, gimnastyczna, muzyczna, wreszcie garderoba na płaszcze i czapki. To wszystko pomieszczono na dole, na pierwszem piętrze zaś urządzono bardzo piękną salę do korespondencyj, bibljotekę konwiktu (przeszło dwa tysiące tomów) a zarazem niby czytelnię, w której młodzież może spokojnie czytać, ewentualnie gromadzić się na pogawędkę; tuż obok znajduje się salka z pianinem. O parę kroków dalej niewielka, lecz piękna kaplica wspólna dla Ojców i dla młodzieży, gdzie codzień rano młodzież słucha przed szkołą Mszy św. Część kurytarza dalej, za kaplicą, należy już do klasztoru, i tam jest zawsze cicho i dostojnie, ale w całym kącie od kaplicy do sali korepetycyjnej na pierwszem piętrze i na dole prawie aż do furty, jest królestwo młodzieży prawie że niepodzielnie, gdzie poza nauką, odprawiają się różne jej „misterja”, obrzędy w rodzaju nauki gry na trąbach, puzonach, waltorniach, skrzydłówkach i klarnetach, próby generalne marszów i tym podobnych „szlagierów“, a także pieśni kościelnych. Bo trzeba wiedzieć, że od czasu do czasu w pewne uroczyste dni, odprawia się w kościele nabożeństwo, jak ja to nazywam, „trąbione“, podczas którego chłopięta lube wyczyniają na chórze niewinnie na trąbach różne muzyki nabożne, nieraz bardzo w skutkach dziwne, o czem szerzej poniżej. Tam też, w tym kącie, ściślej mówiąc, w skrzydle gmachu, odbywają się igraszki i zabawy, nie mające w charakterze swym wiele wspólnego z klasztornem „Silentium*. Ale wśród Ojców nie wywołuje to bynajmniej zgorszenia. Św. Filipa hasło „byle nie grzeszyli!“ utrzymuje się tu w całej pełni, a Ojciec Przełożony nie lubi mazgajów i niedołęgów. Popiera wśród dzieci i młodzieży ruch, życie, humor, gwar i oczywiście sporty. Na ich uprawianie przeznaczone jest leżące tuż przed klasztorem wielkie boisko, położone tak szczęśliwie, że słońce żadnej partji nigdy w oczy nie świeci. Tu grają chłopcy zawsze pod dozorem któregoś z Ojców, w piłkę nożną, w siatkówkę, palanta i kwadrante, a zaraz za klasztorem jest wymarzony „deptak“ konwiktowy, prościusienki gościniec, z którego rozlega się piękny widok na odległe lesiste wzgórza i na las sosnowy w pobliżu, ulubione miejsce schadzek w wolne popołudnia lub dni świąteczne. Niedaleko znajduje się też niewielki staw, w ciepłej porze miejsce kąpieli, w zimie ślizgawki. Łagodnie pagórkowata okolica sprzyja też ulubione mu przez młodzież saneczkowaniu, że zaś klasztor leży na górze, opodal od miasta, przeto i powietrze jest tu doskonałe.
Nie potrzebuję się szeroko rozwodzić nad korzyściami odseparowania młodzieży od wpływów miasta, nawet tak szanownego i czcigodnego jak Gostyń, rozwijającej się na świeżem powietrzu w warunkach zupełnie higjenicznych i w czystej atmosferze duchowej pod troskliwą opieką duchownych, którzy wszyscy mają przygotowanie i wykształcenie pedagogiczne.
Tryb życia dostosowany jest do szkoły. Chłopcy wstają wcześnie, przed śniadaniem słuchają w kaplicy Mszy św., poczem, po śniadaniu, na dany znak „przygotowują się do wymarszu”, to znaczy, zbierają swe książki i ubierają się do wyjścia. Na drugi dźwięk trąbki, tak przeraźliwej, by ona w razie potrzeby mogła dać się słyszeć w hałasie, jaki sprawia 40 głosów rozbawionej młodzieży, oddział szkolny ustawia się w dwójki i wymaszerowuje, defilując przed Ojcem Przełożonym, który zawsze osobiście sprawdza i dogląda, czy chłopcy są należycie ubrani i czy wszystko potrzebne mają z sobą. Do miasta, to znaczy, do gimnazjum, jest 20 minut drogi, nikt jednak na to oddalenie poważnie nie narzeka. Trzeba wiedzieć i rozumieć, iż taki marsz, prócz tego, że stanowi nieuniknioną a tak zdrową przechadzkę codzienną, daje możność obcowania z przyrodą, obserwowania jej w wszystkich jej przemianach zmiennych pór roku, zbliska, stale, co ma wielce zbawienny i pożyteczny wpływ na kształtowanie się duszy. Taka przechadzka przed szkołą sprawia, iż chłopak nie przychodzi do szkoły zaspany, lecz rozruszony już i rozbudzony, po szkole zaś daje doskonały wypoczynek płucom, znakomicie uspokaja nerwowo i korzystnie wpływa na szybsze krążenie krwi. Cokolwiekby już w tej szkole było, młody człowiek nie wraca z niej na obiad zdenerwowany i rozdrażniony, bo ma czas po drodze ochłonąć. A przyroda ma tyle wdzięków i taki urok, iż zawsze potrafi w młodej, niezepsutej duszy zbudzić jasny, czysty ton i powoli włożyć ją do skupienia.
Tak tedy wychowuje się w tym konwikcie Św. Filipa Nerjusza na Świętej Górze pod Gostyniem młodzież polska w atmosferze spokojnej, ciepłej, nie zmąconej wrzaskliwemi a jakże jarmarcznemi i szkodliwemi zarazem odgłosami gonitwy życia wielkomiejskiego, pod opieką światła i kierownic twem duchownych, którzy w wychowywaniu młodzieży widzą swe posłannictwo i jakoby służbę Bożą i szczęśliwi są, że danem im jest hodować duszyczki polskie w polskiej wierze i polskich tradycjach dla większej chwały Boga, broniąc ich od zepsucia i przedwczesnego zwarzenia.
Wszelkie zainteresowania młodzieży, czy to jest „szał” robienia zdjęć fotograficznych, czy zbiorów przyrodniczych czy inna jaka „namiętność” lub moda, znajdują zawsze zrozumienie i poparcie kierowników konwiktu. („Byle nie grzeszyli.“) Ale te „szały” zmieniają się dość często wśród młodzieży, podobnie jak wśród starszych, są mody. Jedno jest tylko zamiłowanie, które modzie nie ulega i traktowane jest przez młodzież stale z tą samą sympatją i, powiedzmy, zaparciem się siebie. Jest to miłość muzyki.
Mianowicie konwikt ma własną kapelę, ta zaś, oczywiście, posiada wyznaczoną sobie salę prób oraz różne mordercze instrumenty dęte. Na tych instrumentach poszczególni muzykanci uczą się danego „kawałka“, co już samo w sobie jest przeżyciem mocnem, bo czynią to oczywiście razem, każdy na swym instrumencie, póki wreszcie nie przyjdzie czas, w którym zasiadają koło siebie na dwuch ławach i starając się sobie w oczy nie patrzeć, żeby się nagle nie rozśmieszyć, zaczynają się „zgrywać”. To już jest przeżyciem bardzo mocnem. Harmonje i przejścia „kawałków“ nie są bynajmniej trudne, przeciwnie, przeważnie rozwiązują się łatwo, jak nowe sznurowadła lub stare krawatki, ale wargi, odwykłe podczas wakacyj od dmuchania, nie są zbyt posłuszne. Stąd powstają dysharmonje niespodziewane i nieoczekiwane, a niejednokrotnie rafinowanie złośliwe, dyssonanse gmatwają się w sposób, mogący w osłupienie wprowadzić najbieglejszego kontra punkcistę, w sali zaczyna się kotłować, za oknami oszołomione wróble latają jak pijane, ćwierkając rozpaczliwie, motyle padają na grzbiety i bezradnie przebierają nóżkami w powietrzu, osy tną jak opętane, konie na gościńcu stają dęba, ale to nic — męczennicy sztuki wytrwale robią swoje, choć się w nich nieraz dusze wzdrygają i przykucają z przerażenia a z czół ogorzałych pot rzęsisty strugami się leje. To wszystko jeszcze nic, jeśli próbuje się rzeczy tak znanych jak „Kiedy Zorze“ lub „Ty, której berła“, dopiero gdy „zespół” (o, marności słowa!) położy „na stół operacyjny“ jakiś nowy, mniej znany marsz z skomplikowanemi synkopowemi przyjemnościami, rozpętuje się tak straszliwe „pandemonjum“, że dusza w człowieku truchleje, głowa kołem się toczy, a biedne echo tych „słodkich dźwięków“, połamane i miotane wstrząsami, jak gdyby z elektrycznego krzesła w Sing-Sing uciekło, tłucze się po kurytarzach oszalałe, samo przed sobą panicznie uciekając. Ale to nic. Nasi bohaterowie potrafią w swej miłości muzyki znieść wszystko cierpliwie i bez drgnienia, z niewzruszonemi minami wojowników indyjskich, przywiązanych do pala męczarni. I spotyka ich za to nagroda, bo wreszcie marsza „nagrają“ tak, że kłębek postrzępionych motywów i podruzgotanych akordów wyjaśnia się, rozplątuje i zaczyna olśniewać blaskiem swego dźwiękowego przepychu i taką precyzją wykonania, iż nawet zwiedzając zakład wysoko postawione osoby nie mogą tej muzyki słuchać bez widocznego wzruszenia. Bywają też tak zwane przezemnie fałsze i dyssonanse mistyczne, na chórze czasem, podczas uroczystych nabożeństw, dysharmonje rzewne, komplikacje niespodziewanie żałośliwe i smętne w brzmieniu wielce, ale... Ale to już innym razem.
Rozwój tych wrodzonych skłonności i upodobań muzykalnych wspomaga też radjo, pierwsze w całej okolicy, narazie jednak, prawdopodobnie z powodu braku odpowiedniego deszczowego nastroju, młodzież konwiktowa radjem się nie zabawia. Jest też i „kino“ domowe z kilku zajmującemi filmami, a ponieważ obecnie zaprowadza się tak w kościele jak i w zabudowaniach klasztornych oświetlenie elektryczne, „kino” oczekuje niedaleki wspaniały rozwój i zupełnie nowe możliwości.
Łatwo zrozumiałem jest, że atmosfera miasta żyjącego między Św. Górą i konwiktem a poważnem i wzorowo prowadzonem gimnazjum, które równocześnie bywa też widownią koncertów i odczytów pierwszorzędnych sił poznańskich, musi być kulturalna i na wpływy duchowe wrażliwa. Cokolwiekby było, między Św. Górą a miastem krążą wciąż mali gońcy z sfery pracy umysłowej i ducha, młodociani i nieświadomi nawet swej roli gońcy lepszych czasów nowych, lepszej i jaśniejszej przyszłości.
Ma to niewątpliwie wielkie znaczenie.
Wogóle duch miasteczka, w tem znaczeniu, jak o tem pisałem w ostatnim liście „o małem miasteczku“, w znacznym stopniu zależny jest od tego, czy i jaka instytucja kulturalna społecznego znaczenia w niem pracuje. Jest to tajemnica piękności i młodości wielu małych miasteczek europejskiej a nawet wszechświatowej sławy w innych krajach.

Ale o tem, przy sposobności, kiedyindziej.
O BARDZO AKTUALNYM ŚWIĘTYM

Bawiąc w okolicy, która od półczwarta wieku jest siedzibą kongregacji Oratorjum św. Filipa Nerjusza, i starając się dowiedzieć czegoś dokładniejszego o powstaniu i pochodzeniu kongregacji, a zarazem o jej zadaniach i celach, prędzej czy później musiałem natknąć się na jej założyciela, którym jest św. Filip Neri, po polsku starym, humanistycznym zwyczajem zwany „Nerjuszem“, obdarzony też zaszczytnym przydomkiem „Apostoła Rzymu”, żyjący, każący, sprawiający cuda i nawracający, a organizujący swych współczesnych dla służby Bożej i Bożego życia w latach od 1515 do 1595. Było to zatem w czasach Odrodzenia, kipiącego wrącem, gorącem życiem twórczem, pełnego gwałtownych niepohamowanych żądz i dążeń, pogańskiego barbarzyństwa, przewrotności rozszalałych zmysłów i umysłów, którym zdawało się, iż osiągnęły zupełne wyzwolenie z wszelkich więzów i wystarczy im, gdy na własnej swej sile polegać będą, nią jedynie się rządząc, zarazem jednak był to okres wielkiego rozkwitu prawdziwej sztuki, wzniosłej, pełnej potężnego wyrazu i najszczytniejszych marzeń. Wielka namiętność i nieposkromiona siła bujnego życia tej epoki stworzyła mnóstwo ludzi, długi czas mających przyświecać przyszłym stuleciom blaskiem swego genjuszu, potęgi twórczej, talentu, wiedzy i niebywałego oddawna rozmachu, połączonego z naiwnie dziecinnem, wzruszającem i imponującem zarazem traktowaniem życia możliwie jaknajpoważniej i niemal „dosłownie“, co historję tych czasów robiło serją wspaniałych, wstrząsających dramatów i tragedyj. Zaiste, wszystko było wtedy na wielką skalę. Wspaniałe i oszałamiające swym patetycznym gestem były w tej epoce oczywiście typy ujemne i dodatnie, inaczej czy raczej oględniej mówiąc, byli tacy i owacy, ale ani jedni ani drudzy nie znali lęku przed nieuniknionemi następstwami konsekwentnego postępowania i śmiało, nie cofając się przed niczem, szli ku ostatecznym krańcom swej myśli.
Św. Filip Nerjusz był Florentczykiem i aczkolwiek nie pochodził z rodziny możnej ani bogatej, reprezentował kulturę swego miasta godnie tak ogładą i pełnem skromności lecz uprzejmem i uprzejmem i uprzedzająco grzecznem obchodzeniem się z ludźmi, jak i zamiłowaniami oraz skłonnościami duchowemi, umysłowemi i estetycznemi, a także i talentami. Był doskonałym mówcą, człowiekiem nauki, natchnionym poetą, gorącym wielbicielem i znawcą muzyki, prócz tego miał też niepoślednie zdolności jako wychowawca, a że przytem posiadał prawdziwie ujmującą powierzchowność, wykwintne manjery, podyktowane poczuciem własnej, dobrze zrozumianej godności i dar odgadywania i rozumienia ludzi, mógłby był bez trudu, mówiąc językiem dzisiejszym, zrobić nieladajaką karjerę i zostać ozdobą najznakomitszego nawet dworu książęcego owych czasów.
Ale ten tak zdolny chłopak, syn niezamożnego rejenta florenckiego, już w zaraniu życia zmuszony do myślenia samemu o sobie, bynajmniej nie marzył o zdobyciu powodzenia w świecie i obojętny był tak na sławę, jaki na pieniądze. Te sukcesy zgoła go nie nęciły, mimo że rok, w którym się urodził, uświetniony uroczystym wjazdem papieża Leona X-go do Florencji, wspaniale przez ludność i największych artystów z tej okazji przybranej, zdawał się wróżyć przyszłość jak najświetniejszą i właśnie bogatą w przepych i wonne kadzidła sławy światowej. Jednakże nie trzeba zapominać, że ta Florencja, witająca wjeżdżającego papieża statuą jego ojca, Wawrzyńca Medyceusza, z napisem „To jest syn mój miły, w którymem upodobał sobie“, była też Florencją wielkiego rycerza Kościoła i ducha, płomiennego i płomienistego Dominikanina Savonaroli, od którego słów natchnionych w posadach zadrżało i przybladło ze strachu panoszące się już, rzekłbyś, bez żadnych przeszkód, wskrzeszone pogaństwo.
Mimo, iż Savonarola, tragicznie wciągnięty w wir walk polityczno-partyjnych, w zamęcie ich zginął, a zwłoki jego, zdjęte z szubienicy, zostały spalone na tym samym placu, na którym swego czasu palono za jego natchnieniem dzieła sztuki i piśmiennictwa, pogańskim myślom i poglądom hołdujące, duch jego we Florencji żył i nurtował liczne serca i umysły, nie zaślepione pozorną klęską dobrej sprawy i hałaśliwym triumfem materjalizmu. Łatwo uwierzyć, że rodzina Neri trzymała się tego poglądu na rzecz, ponieważ żyła w przyjaźni z OO. Dominikanami, co nie mogło pozostać bez wpływu na jej sposób myślenia. Jeśli do tego dodamy wrodzoną młodemu Filipowi nabożność oraz religijny od dzieciństwa sposób myślenia, nietrudno przyjdzie nam zrozumieć, iż perspektywa powodzeń świeckich nie mogła go nęcić zbyt silnie. Pogląd na świat przyszłego świętego, na życie, człowieka i jego obowiązki, wreszcie jego potrzeby duszy i serca tak dalece różniły się od poglądów, wówczas powszechnie panujących, że i upodobania i tęsknoty a także i zamierzenia młodego Neri musiały pójść zupełnie odmienną i swą własną drogą.
Ale tę drogę należało naprzód znaleźć, co nie było bynajmniej rzeczą łatwą. I tu młodej, szukającej duszy przyszedł z pomocą Bóg. Stało się mianowicie tak, że ojciec Filipa skutkiem ciężkich, jak na jego stosunki materjalne, strat, poniesionych z powodu pożaru domu, nie widząc się w możności zapewnienia synowi przyszłości, wysłał go do swego brata, Romulusa Neri, bogatego kupca w San Germano, niewielkiej, lecz żywej wówczas miejscowości handlowej na połowie drogi między Rzymem a Neapolem. Ten zamożny, bezdzietny, a poczciwy stryj oddawna już prosił, aby mu synowca przysłano, obiecując wychować go i wykształcić na dzielnego kupca i zapisać mu cały swój majątek. Po do San Germano z Florencji odbył Filip Nero pieszo z pewnością pod każdym względem wyszło na dobre.
„Il buono Pippo“ (poczciwy Filip), jak młodego człowieka nazywano w rodzinie, odrazu przypadł do serca stryjowi, który się też nim szczerze i gorliwie zajął. Filip miał u niego sposobność jak na dłoni zobaczyć i poznać wszystkie rozkosze życia bogatego a spokojnego i dobrego, uczciwego człowieka, San Germano leży w okolicy pięknej, żyznej, niedaleko morza. Z wszystkich punktów jego malowniczo położonej doliny widać było potężną brązowo-siną górę Monte Casino, na której wznosiły się mury i wieże klasztoru, już w VI-ym wieku po n. Chr. sławnym na całe Chrześcijaństwo z świętości i natchnienia jego założyciela, św. Benedykta. Widok był ze wszechmiar piękny, ale dla młodego Filipa treść jego musiała być wielce dramatyczna, albowiem dwa te obrazy — żyznej doliny, zapełnionej ludnością, skrzętnie i pracowicie gromadzącej dostatki i bogactwa ziemskie, oraz buro-sina góra z strzelistym klasztorem i kościołem, to były właśnie dwa światy, między któremi dusza młodzieńca zawieszona była w pośrodku, i to nie w przenośni, lecz niemal w dosłownem znaczeniu. Oto jak o tem pięknie pisze fundator klasztoru na św. Górze pod Gostyniem, Adam Konarzewski, który z prawdziwą miłością pierwszy w Polsce żywot swego uwielbianego świętego opisał (1668 r.).
Wyda się nad brzegiem Kaiety, niedaleko od Germana S. gora bardzo sławna, iedna z tych, które (iako pospolita świadczy powieść) z umieraiącym Christusem Panem, padały się. Gora ta, trzema szerokimi przepaściami od wierzchu aż do spodku rostąpieła się; z których pośrzednia, szerzy rozpadła, pokazuje się. Przy tey, wysoka powstaie epoka, na którey widać Kaplicę, starodawnym Krucifixa Obrazem wsławiona; którą żeglarze, gdy przyległe iey przebywają morze, wystrzeleniem woiennego działa, witać zwykli.
Tu Philippus, często ustępuiąc, męki Pańskiey tajemnice, gorąco rozmyślawał: dla czego codziennie, barzi sobie, fałszywą świata postawę brzydząc; postanowił kupiectwo parzuciwszy, takowy sobie życia sposób obrać, w którymby mógł BOGU wolniejszym służyć umysłem. Przeczuł Stry, o czym zamyslawał Synowiec; dla czego usilnie starał się, aby go, ztey iego zraził intencyi. Naprzód mu obiecuje, że go dziedzicem wszystkiego po sobie uczyni itd. — Ktoremu Philippus, znależytą odpowiedział skromnością, że dobrodziejstwa iego zawsze mu bydz mały wpamięci: a nakoniec rzeczy, chwalił ku sobie miłosc, aniżeli radę.
Dla ścisłości dodajmy, co czcigodny żywotopis pominął: Czeluść w górze rozwarła się tak, iż wleciał w nią głęboki głaz, który ją na wieki jak gdyby zakorkował. Na tym głazie, w samej już czeluści przepaści ktoś pobożny wybudował okrągłą kapliczkę, o średnicy długości 7 metrów, a przez której dwa okienka widać daleko morze, falami swemi myjące stopy góry. Do tej kaplicy w „Rozszczepionej Górze”, jak ją nazywa lud, schodzi się po 35-u żelaznych schodach. Tam to rozmyślał i modlił się przez długie godziny młody Filip i tam stoczył najcięższą walkę swego życia. Zwyciężyła w nej miłość Boga.

Jak to już wspomniałem, św. Filip Nerjusz był poetą. Uczucia swe i miłość Boga chętnie wyrażał w formie sonetów, stanc, ballat rispetti i tym podobnych strof, ulubionych owym czasom. Uczniowie jego, a ówcześni ludzie byli surowymi sędziami poezji, którą wówczas żyło o wiele więcej niż dziś, bardzo chwalili jego poezje, zwłaszcza zaś sonety, które porównywali z sonetami Petrarki. Niestety, święty poeta własnoręcznie spalił przed śmiercią wszystkie swe poezje tak, iż zachowały się z nich tylko trzy sonety. Odzwierciedlają one miłość Boga poety a także jego sposób myślenia i odczuwania. Ponieważ dotychczas nie zosłały przetłumaczone na język polski, ośmielam się podać je tu w swem własnem, możliwie jak najsumienniejszem i najdokładniejszem tłumaczeniu, przyczem zaznaczam szczerze, że piękno ich i dźwięczna melodyjność, jaką zachwycają w języku włoskim, była dla mnie nie do oddania. Oto one:
I.

Jeśli dusza od Boga ma swą doskonałość,
Będąc, jak jest, stworzona w jednem oka mgnieniu,
Nie zaś dzięki rozlicznych przyczyn współspłynieniu,
Jakżeby ją pęt śmierci wiązać mogła małość?

A przecie patrz: Nadzieja, żądza, radość, żałość.
Tak ją oszołomiły w jej ciemnem wiezieniu,
Że, choć czuje, nie widzi tego w swem omdleniu,
Którego widok sam już daje szczęścia trwałość,

Jakże mogą tę nędze burzyć się zuchwale
Przeciw wyższej istocie, łamać jej rozkazy?
Ona ma słuchać — one panować wspaniale?

I jakiegoż to lochu tak ją więżą głazy,
By nie mogła, frunąwszy przez tłum gwiazd na niebie,
Żyć wiecznie tylko w Bogu, umarłszy dla siebie?

II.

Kocham Cię i nie mogę nie kochać, tak mocna
Jest miłość ma i takie ogromne pragnienie,
By nastało zupełne nasze zjednoczenie,
Bym ja w Tobie, Ty we mnie rozpłynął się do cna.

Przecie chciałbym doczekać, kiedy ciemność nocna
Pierzchnie, kiedy mnie srogie wypuści więzienie,
Gdy szalone i ślepe minie odrętwienie
I wygnańca pochłonie kraina północna.

Śmieje się ziemia, niebo, przestworze i drzewa,
Ucichły dzikie burze, śpią spokojnie fale,
Słoneczko przenajzłotsze rozkosznie przygrzewa.

A ptaszkowie świergocą wdzięcznie: — Kto nie śpiewa?
Kto nie kocha? — A na to: — Ja. Bowiem ni radość,
Ni siły me nie czynią mej miłości zadość.

III.

Kto nie pokochał ciebie, Bernardino luby,
Niech nikogo już więcej nie kocha, a jeśli,
Niech kocha zło, zaś innym, co nad zło przenieśli
Dobro, niech postawi miłość czystej próby.
W tobie bowiem miło ci najczystszej są śluby,
Twoja miłość widoki najpiękniejsze kreśli,
Wszystko w Tobie. A przeto miłośnik twój myśli,
Że musi ciebie kochać, aby złej ujść zguby.

A tudzież dufam mocno, że gdy w tym sposobie
Służyć będę ci wiernie, nagrodę zarobię,
Jaka miłującemu słusznie się należy.

Bo jeżeli jest prawdą, w co się zwykle wierzy,
Że kochający wzajem wymieniają dusze,
Ty mnie pokochasz, od cię kochanym być muszę.

Opuściwszy San Germano Philippus udał się do Rzymu, gdzie przez dwa lata studjował, utrzymując się z guwernerki. Wynagrodzenie za swą pracę pobierał pod postacią pokoiku i nader skromnego pożywienia, z którego jednak często nie korzystał, ponieważ umartwiał się postami. Biografowie wspominają, jak to pożywiał się nieraz chlebem i oliwkami przy studni w podwórzu. Trzydniowe „suszenie“ nie należało wtedy u niego bynajmniej do rzadkości. Lecz o wiele więcej od tych ascetycznych jego skłonności zajmuje oczywiście rozwój i kierunek oraz kształt, w jakim krystalizowały się jego myśli.
Przedewszystkiem we Florencji przez sferę ducha św. Dominika, zaś w San Germano św. Benedykta, uświadomiwszy sobie swą epokę, jej siły i niedostatki, z kolei musiał rozważyć w sobie pytanie: — Co zrobić? — Ten niespełna 20-letni młody człowiek pokonał i przezwyciężył, przemógł w sobie swoją epokę, rzecz bardzo trudna, a teraz, wyzwoliwszy się z jej jarzma, myślał, jakby przystąpić do leczenia jej choroby i to nie żadnemi lekami sztucznemi, lecz zapomocą odpowiedniego skierowania własnych jej zasobów szlachetnych, twórczych sił, zapału i ognia, w niczem nie krzywdząc i nie łamiąc natury. Już to samo było niewątpliwie genjalne i świadczyło o wzniosłej wielkości ducha, wynikające z tego jednak zadanie wymagało sił iście tytanicznicznych. A mimo to bohater nie cofnął się przed tym olbrzymim trudem walki, przechodzącej, zdawałoby się, siły ludzkie.
Opisywać dziejów i różnych stanów tej walki i jej przebiegu nie mogę ze względa na rozmiary pracy. Filip zaczął od pielgrzymek do siedmiu bazylik rzymskich i nabożnych rozmyślań przy ich ołtarzach. Zrazu pielgrzymował tak co dzień, a raczej co noc, sam. Po pewnym czasie zebrała się dokoła niego gromadka jednomyślnych, aż wreszcie doszło do tego, że w tych pobożnych pielgrzymkach brało udział nieraz i parę tysięcy ludzi. Działo się to w Rzymie, stolicy Odrodzenia i jego szkół filozoficznych, działo się zwłaszcza, jako protest przeciw pogańskiej rozpuście i pogańskiemu poglądowi na życie, w dniach rozbawionego i rozwydrzonego karnawału, którego uczty, ognie sztuczne, bale maskowe i rozwiązłość tak jaskrawo malują ówcześni historycy i pamiętnikarze. Pielgrzymki te, prócz modlitw i rozmyślań, połączone były z ćwiczeniami i praktykami religijnemi, oraz kazaniami, które wygłaszali też ludzie świeccy, brały zaś w nich udział osoby wszelkich stanów i zawodów. Urozmaicały je śpiewy i muzyka, której siłę uczuciową Święty doskonale rozumiał i oceniał.
Mając już pełną świadomość swej mocy nad duszami ludzkiemi, św. Filip postanowił wykuć w opoce swej duszy wiary pełnej, ścieżkę niezawodną, którąby rzesze poprowadził ku Bogu i które wiodłyby ku Niemu nietylko dziś, ale zawsze, po wszystkie wieki. Aby to obmyślić, rozważyć, a zarazem utwierdzić się w miłości Bożej i w sobie, zstąpił do katakumb, w których, możnaby powiedzieć, dziesięć lat spędził na rozmyślaniach i modlitwach, to znaczy, że przez dziesięć lat codzień na kilka lub kilkanaście nawet godzin znikał w świętych podziemiach, pełnych wspomnień pierwszych chrześcijan i najbardziej bohaterskiej epoki Chrześcijaństwa. Pobyt w tych świętych miejscach jego myśli ku czasom największego podniesienia ducha wyznawców Chrystusa prześladowanego i najwspanialszego rozkwitu chrześcijańskiej miłości. Ducha tego Chrześcijaństwa postanowił wprowadzić do zebrania swych zwolenników, nim chciał ich natchnąć i ożywić, i trzeba przyznać, że swego dopiął.
A równocześnie liczba jego zwolenników i wielbicieli wzrastała i wzrastał też jego autorytet, tak iż bardzo poważnie z nim się liczono, mimo, że do 30-go r. życia nie był księdzem. Kongregacja jego tak się rozmnożyła, iż zwolna zgromadzenia jej musiano przenieść z izdebki Świętego do sali nad kościołem św. Hieronima, potem do kościoła Florenckiego, aż wreszcie wyznaczono mu kościół Santa Maria di Vallicella, (od 1551-go roku był już księdzem), gdzie święty Filip założył swe po dziś istniejące Oratorjum. Zgromadzali się w niem ludzie różnych stanów, od kardynałów i książąt począwszy do ubogich, prostych robotników na ćwiczenia religijne i modlitwy. Do kongregacji Oratorjum należeli i do dziś należą księża świeccy, żadnemi ślubami nie związani, a tylko przestrzegający reguł i sposobu życia Oratorjum tak, jak one zostały ułożone przez założyciela.
Prócz swych prac w Oratorjum zajmował się też św. Filip bardzo żywo młodzieżą, którą serdecznie kochał, oraz odwiedzał i pielęgnował w szpitalach chorych, rzecz naówczas niesłychana i niepraktykowana, zwłaszcza już jeśli szło o nieuleczalnych i choroby zakaźne. Św. Filip nie brzydził się chorób najohydniejszych i spełniał posługi najniższe i najprzykrzejsze, równocześnie pocieszając chorych, dodając im ducha, przygotowując ich w razie potrzeby na śmierć i godzinami modląc się u łóżek konających. Przykład jego sprawił i na tem polu bardzo wiele, bo po pewnym czasie zaczęli go naśladować i wielcy panowie, a zwłaszcza już wielkie damy, jak np. wicekrólowa Neopolu, hrabina Miranda. Odwiedziny tak „wysoko postawionych osobistości“ i ich zajęcia się chorymi z pewnością przyczyniło się do poprawy stosunków w szpitalach i wpłynęło na bardziej ludzki sposób obchodzenia się z nimi.
A tedy: Z tego, czegośmy się tu dowiedzieli, łatwo wywnioskować, że natchniony przez Boga Święty dążył przedewszystkiem do stworzenia praw dziwie chrześcijańskiej atmosfery czynnej miłości Boga i bliźniego. Tego dzieła istotnie dokonał, a było to ogromne dzieło prawdziwie nadludzkiej mądrości i potęgi serca.
O, serce świętego Filipa! Obrzmiewało ono podczas żarliwej gorącej modlitwy i ekstazy tak, że pewnego dnia rozsadziło mu żebra, łamiąc kości. Gdy modląc się, oparł się pewnego razu o grubą belkę drewnianą, a serce trząść nim zaczęło, bal potężny zaczął wraz z niem dygotać i trząść się. Serce w tym Świętym biło naprawdę jak dzwon, a skutkiem tego bicia utworzył mu się po lewej stronie piersi wypukły guz wielkości pięści, tam właśnie, gdzie jest serce. Lecz mimo, że to było niewątpliwe rozszerzenie serca i to w najwyższym stopniu, święty nigdy, prócz duszności, nie cierpiał przez nie jakichś szczególniejszych bólów, nigdy mu ta choroba nie przeszkadzała w pełnieniu obowiązków i mimo niej dożył bardzo późnego wieku. Był to zaiste stygmat miłości Bożej. Umarł z wyczerpania starczego, do samego końca jednak zachowując w całej pełni przytomność i żywość umysłu.
Miał wielu uczniów, z których wielu pięknie przysłużyło się nauce. On nakłonił Cezara Baronjusza do napisania historji Kościoła, dzieła fundamentalnego, on dał początek naukowemu badaniu katakumb a z tem i życia chrześcijan, on wreszcie dał impuls odrodzeniu muzyki kościelnej w osobach i dziełach Unamuccia i Palestriny, dzięki niemu też powstała nowa forma dramatu muzycznego, znana jako „oratorjum“, a pielęgnowana przez najgenjalniejszych kompozytorów aż do naszych czasów.
Czyli: Św. Filip Nerjusz dokonał olbrzymiej pracy skierowania twórczego pędu Odrodzenia na jedynie właściwą drogę odradzania się w Bogu i duchu chrześcijańskim.

O OO. Oratorjanach polskich (Filipinach) przy innej sposobności.
MELANCHOLIJNA PRZEJAŻDŻKA
LIST Z ZIEMI ŚREMSKIEJ

Dobrzy ludzie w Gostyniu i okolicy wiedzą, że w piękny czas lubię końmi czy autem przejechać się po okolicy, a że wdzięcznie piszę potem o wszystkiem, co widziałem czasem, gdy się wybierają gdzieś dalej, zajeżdżają po mnie i biorą mnie ze sobą, dzięki czemu niejedno już udało mi się zobaczyć.
Nie zdarza się to jednak zbyt często, bo ludzie interesu nie jeżdżą dla przyjemności, lecz kiedy już koniecznie muszą, skutkiem czego nie zawsze prędko mogę dostać się tam, gdzie chcę, na przykład na brzegi misy, która obecnie stanowi me królestwo. O ile sobie przypominam, pisałem już o tem, że ziemia gostyńska przypomina kształtem swym misę, na której dnie leży Gostyń z Świętą Górą i wzniosłym na niej klasztorem OO. Oratorjan. Od tego punktu centralnego rozchodzi się życie dalej coraz to rzadszemi falami i grupami, aż wreszcie nie bez pewnych trudności wpełza na pochyłe ściany misy, a nieliczne już tylko pikiety wystawia na samych brzegach, od wiosny do późnej jesieni obramowanych kulkami koron drzew, obrzeżających szosy i gościńce.
Za temi brzegami misy gostyńskiej znajdują się misy ziem innych, ale niktby nawet nie pomyślał, że te niskie wzgórza, te tak nieznaczne, zdawałoby się, zwłaszcza w czasach dzisiejszej komunikacji, rozgraniczenia poszczególnych dolin, mają wielkie znaczenie, gdy chodzi o sprawy życiowe, różne zainteresowania i sąsiedzkie współżycie. Tworzą one jak gdyby zupełnie odrębne jednostki życiowe, ściśle przestrzegające swych granic, żyjące nietyle razem, ile obok siebie i stosunkowo mało się o siebie wzajem troszczące, skutkiem czego ich sposób myślenia musi być też swoisty, nieraz zgoła odrębny. Te subtelne różnice, niedostrzegalne lub, możnaby myśleć, nieważkie, gdy się na nie spojrzy z wyższej platformy jakiegokolwiek mianownika wspólnego, w którym się mieszczą bez reszty choć niezawsze bez zastrzeżeń, muszą oczywiście wpływać i niewątpliwie też wpływają na kształtowanie się poszczególnych typów prowincjonalnych. Obserwacja i notowanie rozwoju charakterów i ich kształtowania się na tle i w warunkach życia na prowincji mogłoby być, przypuszczam, niezmiernie szerokiem a wdzięcznem polem pracy dla ambitnego polskiego Balzaka.
Otóż żyjąc na dnie „misy gostyńskiej“ a nie będąc gostyńskim typem, z natury rzeczy z pewną ciekawością przyglądałem się jej brzegom w postaci mniej lub więcej zalesionych, siwo błękitnych wzgórz, w dni słoneczne silnie naświetlonych, a tedy o rysunku mniej wyraźnym, plastyczniej i bardziej rzeczowo występujących w czas niepogody. Czekając cierpliwie na okazję, dzięki której mógłbym się dostać „na drugą stronę“ tych kobaltowych grzbietów miałem sposobność zauważyć i zrozumieć, jak wątłe i rzadkie nitki interesów łączą mieszkańców sąsiadujących z sobą mis. Łatwo ich granice przekroczyć, ale pocóż to robić bez koniecznej potrzeby?
Aż wreszcie nadarzyła się sposobność.
Wyjechałem tedy w tę swą pierwszą większą (trzy mile konikami) podróż krajoznawczą z człekiem poczciwym i strony te znającym, a który udawał się do odleglejszego majątku już w powiecie śremskim obejrzeć przed nadejściem zimy stan tak zwanych „czworaków” czyli mieszkań dla robotników folwarcznych.
Było przedpołudnie, pogodne, ale chłodne bardzo, mimo świetnej słoneczności bez śladu egzaltacji, skupione w sobie, trzeźwe, prawdziwie jesienne. Chmury-troski przelatywały czasem przez zamyślone niebo, to zaciemniając jego uśmiech, to znów rozpierzchając się, rozproszone ciepłą, serdeczną pieszczotą słońca. Naogół jednak wszędzie było smutno, wrony czerniały wśród drzew, a złote listki walały się na ziemi przy drodze. W pewnem miejscu ujrzałem szkołę i grupki idących do niej dzieci po większej części bosych lub w samych tylko chodakach z nóżkami tak czerwonemi, że aż mi się przykro zrobiło, W gruncie rzeczy to nie jest jeszcze żadną tragedją, chodzenie boso lub bez pończoch naprawdę hartuje, dzieci bardzo bogatych rodziców sypiają dziś w pokojach stale nieopalanych i przy otwartych oknach, ludzie u nas ubierają się zasadniczo zbyt ciepło, co jest niezdrowe i powoduje łatwe zaziębienie się. Wszystko to prawda, tylko że... Tylko że jeśli te dzieci chodzą tu do szkoły boso, to z pewnością nie ze względów higjenicznych... Otóż to.
— Widzi pan tę szkołę? — odezwał się mój towarzysz, pokazując mi budynek szkolny. — Stoi w czystem polu, na granicy dwuch wsi, żeby dzieci z obu wsi miały równo daleko.
— Sprawiedliwie! — przyznałem.
Towarzysz mój uśmiechnął się i mówił dalej:
— Żeby ani jednej stronie nie było bliżej, ani jednej wygodniej. Żadna strona ustąpić nie chciała, Skoro tak już wypadło — niech cierpią obie, choćby tego jedna przynajmniej strona mogła uniknąć. Taka to jest miłość bliźniego, taka zgoda sąsiedzka.
Teraz sprawa przedstawiła mi się w kształcie mniej ozdobnym, niż z początku.
Domy. Ale dziwne, niewykończone, niepobudowane, tu i owdzie tylko pod dachem, rzekłby kto, ledwie sklecone, zgoła niepodobne do solidnych domostw, jakie się w tej okolicy widuje.
— To, widzi pan, rozparcelowany świeżo majątek. Tutejsi rolnicy rozebrali ziemię między siebie. Jak pan widzi, są tu same małe gospodarstewka. Ale teraz nie mają się za co pobudować. Nie stać ich nawet na zapłacenie rat po 20 zł za drzewo, które na budowę wzięli.
— Wiadoma rzecz. Kryzys. O pieniądze bardzo trudno.
Zebrały się na niebie ciężkie, czarne, zimne chmury i zasłoniły słońce. Zrobiło się naraz ponuro i niegościnnie na świecie. Powóz wjeżdża powoli na stok grzbietu. Za chwilę będziemy na brzegu misy. Zobaczę wreszcie „drugą stronę“. Ale to, co widzę w tej chwili, jest smutne. Dwór — wcale okazały, ozdobny, fragmenty parku, stajnie wielkopańskie, gołębniki większe niż niejedna szkoła ludowa, zabudowania gospodarcze. Wszystko opuszczone. Nie obdrapane jeszcze, nie obłupione niby ze skóry, ale już brudne, z trupią cerą, obumarłe. Zwłoki. Cuchnące zwłoki.
— Patrz pan! — mówię. — Jesień! Śmierć! Przyroda obumiera. Ale przecie robi to z takim wdziękiem lub z takim patosem, szczerym i prawdziwie tragicznym, że trudno powiedzieć, iż to nie jest piękne. A tu, to wszystko, ręką człowieka wzniesione, pozostawione samo sobie, po krótkim czasie zaczyna się obrzydliwie rozkładać, cuchnie i rozsypuje się w ruinę — jakże nietrwałe!
— Gołębniki! — odpowiedział towarzysz, pokazując mi po drugiej stronie drogi dwa duże, piętrowe budynki. — Przebuduje się je trochę i ludzie w nich będą mieszkali.
— Czyż tak nie lepiej?
Ale ostatecznie — tu opuszczony dwór, rozkładający się w oczach, wszędzie opuszczenie i zapomnienie, a nadole niedokończone domy nowych panów, nie mających na zapłacenie groszowych rat za budulec i na pończochy dla dzieci. Stare nie skonało jeszcze, nowe jeszcze nie ożyło.
Za brzegiem naszej, gostyńskiej miski, druga miska, trochę może mniejsza. Naprzód las, potem łąka piękna, zielona jeszcze, prawie w połowie przecięta kanałem, na łące stado srokatych krów; przez kanał wiedzie mostek, za nim jeszcze trochę łąki a potem las. Jedna droga wiedzie prosto w górę na drugi brzeg tej nowej miski, druga prowadzi pod lasem. Którędy też pojedziemy?
Znowu się trochę rozjaśniło, Czarne i papielate chmurska rozpełzły się, modrość nieba przebłyskuje przez nie pogodnie choć nieco jaskrawo w zestawieniu z jasną zielenią łąki. Naiwne są na tem tle i przy mocnem oświetleniu jak gdyby bez klosza, czarno-białe plamy, przedstawiające pasące się krowy. Woda, dziecinnie gaworząca na obu stronach mostku, jest przeźroczyście kasztanowa i połyskująca. Są takie oczy ludzkie, tej barwy i tego wilgotnego blasku.
— Ziemia tu bardzo urodzajna — opowiada mi towarzysz. — To szczęśliwy, syty zakątek. Woda z tego kanału użyźnia go, stąd taka ładna łąka. Widzi pan: Swego czasu kupił to jeden bardzo bogaty pan dla swego syna. Chciał, żeby syn miał swój własny majątek. Taki był bogaty, że wszystkich synów w ten sposób zaopatrzył. A miał ich kilku. No i gdzież to teraz jest? Ani jeden syn na swym majątku nie utrzymał się, potracili wszyscy jak byli. I to tak jakoś dziwnie. Bo żeby choć użyli czego, ale nic, zupełnie nic! Tak głupio jakoś, nie wiadomo jak.
Jedziemy teraz pod lasem.
— To już powiat śremski — informuje mnie towarzysz.
— Bardzo mi przyjemnie! — odpowiadam z wrodzoną uprzejmością.
Las. Droga wyboista, piasczysta, nierówna, gęste, głębokie błoto, miejscami kałuże wcale okazałe. Głębokie koleiny w piaseczku. Dobra będzie droga, jak to zamarznie. Na drogę wypełza z lasu chłód, mocny, zastarzały, jak gdyby wygłodzony, charakterystyczny dla zakątków mało zaludnionych i przez człowieka rzadko odwiedzanych. Gryzie w ręce, w nogi, w nos, w twarz. Ale las, choć milczący, nie jest bynajmniej smutny. Uśmiecha się dobrotliwie swą zielenią — sosnowy jest przeważnie — i świeżością, igra sobie ze słoneczkiem i wogóle stara się być przyjemny.
— O czem pan myśli? — słyszę pytanie.
— O tem, że jedziemy już prawie półtorej godziny, a przez cały ten czas, wyjąwszy stado krów na łące, nie spotkaliśmy ani jednego wozu, ani jednego człowieka.
— Dzień powszedni, 18 km od Gostynia, 8 km od najbliższej stacji kolejowej — słyszę wytłumaczenie. — Kąt zapadły.
— Tak, rozumiem, tylko że ja nie wiedziałem, że tu są takie zapadłe kąty.
Wreszcie las po prawej ręce urywa się, po lewej cofa się nieco w głąb, aby zrobić miejsce samotnej leśniczówce. Tam na lewo, koło leśniczówki wiedzie droga dalej w głąb lasu, na prawo widać czerwone dachy czworaków. Główną osobą, jeśli się tak można wyrazić, jest las. Leśniczówka na odludziu, choć na pierwszy rzut oka wygląda smutno, ma tę bardzo dobrą stronę, że jest na odludziu. To przedewszystkiem. A co to będzie, gdy wichry jesienne zaczną w lesie hałasować w czas zadymki śnieżnej, burzy zimowej lub gdy śniegi spadną, tak sam na sam w cztery oczy z zimą... Ha...
Czworaki. Nie wystawne, o nie, ale możliwe. Dużo gorszych widziałem w życiu. Naturalnie, że jak się pomyśli, że musiałoby się tu mieszkać, odrazu melancholja ogarnia. Ale ostatecznie nie wszyscy możemy mieszkać na Placu Wolności w Poznaniu, nawet gdyby nas wszystkich na to stać było.
Towarzysz mój obchodzi ze wszystkich stron budynki i bada je. Pokazują mu niedostatki mieszkańcy. Wchodzę i ja do jednej izby, trochę przez ciekawość, a także, aby ogrzać zmarznięte ręce.
Ciepło, ogień huczy pod blachą, na blasze, popluwając, syczy i dymi kilka garnków. Przy niewielkim stole dwie kobiety, starsza i młodsza, dwoje dzieci. Przed każdem dzieckiem spora miseczka dobrze omaszczonych klusek, na stole wielka micha klusek, druga kapuchy, prócz tego pół sporego bochenka chleba jasnego, wyglądającego nader solidnie. Przy łóżku, pierzyną nakrytem, leży na ławie sześć dużych bochnów chleba, a na pierzynie właśnie niedawno przyniesiona „Niedziela“ i „Pochodnia“. Tak. „Pochodnia“. Przyjęcie naogół zimne.
— Jemy bo robiemy! — odpowiada mi hardo kobieta, kiedym jej powiedział „smacznego”.
Przypuszcza może, że jej zazdroszczę. Siedzieć nie proszą, a patrzą na obcego oczami bardzo widzącemi, badawczemi, podejrzliwemi.
Na polu zimny wiatr. Idę, gdzie pagór zasłania mi widok. Chcę zobaczyć, co tam dalej jest. Z pagórka widać zabudowania folwarczne, rozległe, lecz mało ożywione, dalej bruzdy świeżo zaoranego pola, nad którem pali się zimny żar blasku słonecznego, tlącego się tuż nad ziemią, jeden osowiały pług, dalej obszerną stodołę czy stajnię, wreszcie las, zielony tam, gdzie są sosny, jasno żółty z zielonym odcieniem, gdzie brzezina, i czerwonawy, gdzie rośnie dębina. Gobelinowe tony, cudownie dobrane. Już ta jasień jest pod tym wzgledem niezrównana. Żadna pora roku nie tka tak pięknych kilimów jak ona.
Chłód folwarku, który pracownikom nie dał szczęścia i wkrótce może zostanie przez nich opuszczony. Kryzys rolnictwa! Doskonale wiemy, ale zobaczyć, na własne oczy przekonać się, jak to w rzeczywistości wygląda, — niezbyt przyjemnie. Gorzki chleb, przyprawiony rozgoryczeniem, a faszerowony nieżyczliwością i brakiem serca triumfującej zawiści. Ileż tego dziś na każdym kroku! Zamiera coś, co już sił nie ma, aby żyć. I wszędzie słyszy się tę samą piosenkę.
— Czas przełomowy, przyjdą wielkie zmiany, musi przyjść coś nowego, wiemy, pytanie tylko, czy to nowe będzie zarazem lepsze? Ha?, jak dla kogo! Jak dla kogo! Prawdopodobnie komuś będzie lepiej z tem nowem. Lecz czy to aby pewne? Tak bardzo, zupełnie pewne?...
Jezioro. Duże, daleko w pola sięgające, srebrzysto błękitne, przez zimny wiatr jesienny zbrużdżone. Jakie to duża fala na takiej małej wodzie! O, jezioru napewne nic się nie stanie. Tak wśród pól, wśród ludzi, a przecież mimo wszystko jest zawsze sobą i tylko sobą, świecące, zimne i najzupełniej na sprawy ludzkie obojętne. Dopalają się nad jego cichemi wodami drzewa jasno żółtym płomieniem, rozżarza się i już rumienić zaczyna wczesne jesienne popołudnie i rozegra się tu wnet walka między błękitem a gorejącą głębokiemi ogniami purpurą i karmazynem przedwieczerza.
Metalicznemi blaskami dzwonią w cichem powietrzu szybki w maleńkich okienkach zacisznych wiosek w dolinie. Przy domach przydrożnych kłaniają nam się z za płotów barwnemi gwiazdkami swych kwiatów smukłe malwy na długich, cienkich łodygach. Ciepło pomarańczowy sok zachodzącego słońca oblewa dachy domostw i kapie na drogę. Świecą od niego dzióby kaczek, które zataczają się tak, jak gdyby się go opiły. Barokowo modelowane chmury na wschodzie są na pomarańczowo polakierowane. Ale barwne cuda patetycznego finału dogasającego dnia już nas nie obchodzą.
Bo co tu dużo gadać! Zimna pogoda jesienna zmroziła nasze ciała, zmroziła serce. Wszędzie jesień, na polach, w lesie, w powietrzu, w chmurach, wszędzie, wszędzie...




  1. Gimnazjum pierwotnie miejskie przeszło obecnie na własność i pod zarząd Kongregacji OO. Oratorjanów.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.