O sztuce próżnowania
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | O sztuce próżnowania |
Pochodzenie | Z rozmyślań próżniaka |
Wydawca | „Kurjer Wileński“ |
Data wyd. | 1911 |
Druk | Józef Zawadzki |
Miejsce wyd. | Wilno |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Idle Thoughts of an Idle Fellow |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
Mogę się śmiało pochwalić, że kwestję tę znam doskonale. Gentelman, który chrzcił mię u źródła mądrości za dziewięć gwinei rocznie (bez wszelkich opłat dodatkowych), mawiał nieraz, że nie zdarzyło mu się widzieć nigdy chłopca, który potrafiłby wypełnić mniej roboty w dłuższym czasie. Pamiętam, że moja biedna babcia zrobiła raz uwagę, podczas nauczania o znaczeniu książki do nabożeństwa, że wydaje się jej nieprawdopodobne, iżbym uczynił kiedykolwiek coś więcej, ponad to, co mi wyznaczono, a przeciwnie, że nie dokonam nic z tego, co zrobić należy.
Obawiam się, że nawpół tylko usprawiedliwiałem proroctwo kochanej staruszki. Bez względu na lenistwo uczyniłem wiele rzeczy, których robić nie należało. Natomiast w zupełności potwierdziłem drugą połowę jej sądu, a mianowicie — zaniedbałem niejedno, czego zaniedbywać nie należało. Próżniactwo zawsze z łatwością mi przychodziło. Nie sądźcie, żebym się tem pysznił — jest to dar wrodzony. Niewielu go posiada. Na świecie jest mnóstwo leniwych ludzi, ale prawdziwy próżniak — to rzadkość. Nie jest próżniakiem człowiek, włóczący się bez celu z rękami w kieszeniach. Przeciwnie, charakterystyczną jego cechę stanowi — bezustanna praca.
Trzeba mieć dużo roboty, żeby módz w zupełności rozkoszować się próżniactwem. Wcale a wcale nie jest zabawne nic nie robić, kiedy niema nic do roboty. Marnowanie czasu stanowi wówczas zajęcie i to zajęcie niesłychanie nużące. Próżnowanie, podobnie, jak całusy, wtedy tylko smakuje, gdy jest skradzione.
Przed wielu, wielu laty, kiedy byłem młody, poważnie się rozchorowałem. Dotychczas nie mogę zrozumieć, co mi właściwie było, wiem tylko, że dostałem straszliwego kataru. Choroba musiała być wszakże bardzo poważna, ponieważ doktór oświadczył, że powinienem był przyjść do niego już miesiąc temu i jeżeli to (co było owo „to“ — nie wiem dotychczas) potrwa leszcze tydzień, nie ręczy za rezultat kuracji. Zadziwiająca rzecz, że ilekrotnie wezwać doktora, okazuje się nieodmiennie, że gdyby wizytę jego odłożono na jeden choćby dzień tylko, chory byłby już nie do uratowania. Nasz kierownik medyczny, filozof i przyjaciel, ukazuje się zawsze na scenie w stosownej chwili, jak bohater z melodramatu.
Mówiłem zatem, że byłem bardzo chory i że przepisano mi miesięczną kurację w Beckstone, surowo zakazując wszelkiej pracy przez cały ten czas.
— Potrzeba panu wypoczynku, — powiedział doktór, — zupełnego wypoczynku.
Cudowna perspektywa!
— Ten człowiek przynajmniej poznał się na mojej chorobie, — powiedziałem sobie w duchu.
I począłem sobie przedstawiać, jak pysznie spędzę czas — cztery tygodnie dolce far niente z domieszką choroby. Nienazbyt wiele choroby — akurat tyle, żeby nadać wypoczynkowi odcień cierpienia i poetyczności. Będę wstawał późno, powoli pił czekoladę i jadł śniadanie w szlafroku i pantoflach. Będę leżał w ogrodzie w hamaku i czytał sentymentalne powieści, o smutnem zakończeniu, dopóki książka nie wypadnie mi ze znużonych dłoni. Wtedy zacznę wpatrywać się w zadumie w ciemny błękit nieba i gonić wzrokiem przejrzyste obłoczki, płynące po bezkreśnem przestworzu, nakształt okrętów z rozpuszczonemi, białemi żaglami, będę się przysłuchiwał wesołej pieśni ptasząt, cichemu szelestowi drzew. Kiedy zaś będę się czuł zbyt osłabiony, by wyjść do ogrodu, zasiądę na fotelu w otwartem oknie, na dole, obłożę się poduszkami i będę tak wynędzniały i interesujący, że każda ładna dziewczyna westchnie, dom mój mijając.
Dwa razy dziennie będą mię wozili w wózku do Pawilonu na wody. O te wody! Wtedy jeszcze nic o nich nie wiedziałem i wydawały mi się niesłychanie zajmujące.
„Psie wody“!!! W słowach tych było coś szykownego, coś, przypominającego czasy królowej Anny, byłem też przekonany, że wody bardzo przypadną mi do smaku. Niestety! Jakże odmiennego uczucia doznałem po trzech, czy czterech dniach. Wyrażenie Sama Wellera, że wody te „mają smak ciepłego żelaza“, daje dalekie jedynie pojęcie o ich obrzydliwości. Jeżeli coś może zmusić chorego do szybkiego odzyskiwania zdrowia, to tylko myśl, że musi aż do chwili absolutnego wyzdrowienia, pić codziennie szklankę tej wody. Przez całe sześć dni piłem ją sumiennie i o mało nie umarłem. Wtedy wziąłem się na sposób i wypijałem po niej szklankę whisky z wodą sodową i to mi przynosiło niejaką ulgę. Wielu znakomitych lekarzy mówiło mi potem, że alkohol neutralizuje działanie wód żelazistych, ja zaś jestem bardzo zadowolony, że wpadłem akurat na to, czego mi było potrzeba.
Jednakże picie wód stanowiło tylko drobną cząstkę męczarni, którym byłem zmuszony poddać się w ciągu tego pamiętnego miesiąca, najnieszczęśliwszego w całem mojem życiu. Przez pierwsze dwa tygodnie wypełniałem sumiennie przepisy doktora, nic nie robiąc, włócząc się po domu i ogrodzie i dwa razy dziennie jeżdżąc w wózku na wody, co do pewnego stopnia stanowiło urozmaicenie w monotonji mojego dnia. W jeżdżeniu wózkiem, zwłaszcza dla nieprzyzwyczajonego, jest jakiś urok, absolutnie niezrozumiały dla osoby postronnej. Myśl chorego pochłania całkowicie poczucie ustawicznego niebezpieczeństwa. Jest przekonany, że lada chwila może się wywrócić, zwłaszcza, gdy widzi przed sobą rów, albo świeżo wybrukowaną ulicę. Zdaje mu się, że najedzie nań każdy mijający go ekwipaż. Zjeżdżając z góry, czy wjeżdżając pod górę, za każdym razem nieodmiennie oblicza szanse uratowania się na wypadek (bardzo możliwy), gdy słaby na nogi władzca jego losów, wypuści z dłoni poręcz wózka.
Wkrótce jednak i ta rozrywka utraciła urok nowości; począłem się straszliwie nudzić. Czułem, że odchodzę od zmysłów. Że zaś umysł mój wogóle jest niezbyt mocny, pomyślałem przeto, że nie należy wystawiać go na zbyt silne próby. Dwudziestego dnia mniej więcej wstałem wcześnie, zjadłem porządne śniadanie i udałem się wprost do Hyfield, ładnego, małego, ruchliwego miasteczka, do którego prowadzi piękna, cienista aleja. Znalazłem tam dwie śliczne kobietki. W owym czasie przynajmniej były bardzo ładne i miłe. Jedna z nich minęła mię na moście i, jak mi się zdawało, obdarzyła mię uśmiechem. Druga, stojąc w otwartych drzwiach, obsypywała niezliczonemi pocałunkami tłuściutkiego, rumianego malca. Było to wszakże bardzo dawno, teraz zaś są one pewnie stare, grube i kłótliwe. W powrotnej drodze spotkałem staruszka, tłukącego kamienie. Ogarnęła mię tak niezwalczona chęć zajęcia się czemkolwiek, że obiecałem dać mu na piwo, jeżeli pozwoli popracować trochę za siebie. Był to jakiś poczciwy staruszek, zgodził się więc na moją prośbę. Zabrałem się do kamieni z całą energją, nagromadzoną we mnie w ciągu trzech tygodni i w pół godziny zrobiłem więcej, aniżeli on przez cały dzień. Ale staruszek wcale się o to nie pogniewał.
Po tej pierwszej próbie, zacząłem bawić się coraz więcej. Odbywałem codziennie długie przechadzki w okolice, a wieczorem chodziłem na muzykę do Pawilonu. Mimo to dni upływały mi tak wolno, że skakałem z radości, gdy wreszcie wywieziono mię z podagrycznego Beck-Stone’u do gwarnego, pracowitego Londynu, a dobrze znany hałas uliczny przy wjeździe do miasta ze stacji Św. Pankracego, wydał mi się najcudniejszą muzyką.
Tak, niewiele przyjemności użyłem w ciągu tego miesiąca, poświęconego absolutnemu próżniactwu. Lubię nic nie robić, gdy to jest wzbronione, a nie wtedy, gdy pochodzi to z musu. Taką już mam upartą naturę. Najczęściej staję przy oknie, rozmyślając o swoich sprawach, wtedy, gdy moje biurko zawalone jest listami, na które powinienem niezwłocznie odpowiedzieć. Najdłużej wysiaduję przy obiedzie akurat wtedy, gdy wieczorem czeka mię najwięcej pracy. Jeżeli zaś dla jakiejś ważnej przyczyny mam wstać wcześniej, niż zwykle, to akurat przychodzi mi ochota godzinę dłużej wylegiwać się w łóżku.
Ach, jakże cudownie jest przewrócić się na drugi bok i zasnąć „jeszcze na pięć minut“. Czy istnieje człowiek (oprócz bohatera „opowiadań dla dzieci“, ze szkół niedzielnych), któryby chętnie wstawał z łóżka? Są ludzie, dla których ranne wstanie jest absolutną niemożebnością. Jeżeli mają wstać o ósmej, będą leżeli do pół do dziewiątej. Jeżeli zaś warunki ulegną zmianie i będą mogli wstawać o pół do dziewiątej, to nie wstaną nigdy przed dziewiątą. Podobni są do owego dyplomaty, o którym opowiadają, że spóźniał się nieodmiennie o pół godziny. Próbują wszelkich środków, kupują budziki (chytre bestje, dzwoniące zawsze wtedy, kiedy nie trzeba i budzące nie tych, których należy). Nakazują surowo Sarze Jane, by zastukała do drzwi i obudziła ich o tej a o tej godzinie. Sara Jane stuka do drzwi i budzi ich, oni zaś mruczą coś pod nosem i najspokojniej w świecie zasypiają napowrót. Znałem kogoś, kto zrywał się z łóżka i brał zimną kąpiel. Ale i to nie pomagało, ponieważ kładł się znowuż do łóżka, żeby się rozgrzać.
Co do mnie, zdaje mi się, że raz wstawszy, mógłbym nie kłaść się już wcale. Mojem zdaniem najtrudniejsza rzecz — to oderwać głowę od poduszki. Postanowienia i przysięgi, robione wieczorem, nie prowadzą w tym wypadku do niczego. „No, dobrze, teraz nie będę już więcej pracował, a za to jutro wstanę z samego rana“, — powiadam sobie, zmarnowawszy cały wieczór na głupstwa. I w tej chwili całkiem szczerze mam zamiar wypełnić to postanowienie. Rano jednak myśl ta nie budzi już we mnie dawnego entuzjazmu: zaczynam dochodzić do wniosku, że byłoby lepiej, gdybym był dłużej posiedział wczora. W dodatku trzeba się zabrać do ubierania, a im więcej się o tem myśli, tem dłużej odciąga się chwilę wstawania.
Jaka dziwna rzecz jest to łóżko, ta podobizna grobu, na którem tak chętnie wyciągamy znużone członki, tak spokojnie poddajemy się milczeniu i wypoczynkowi. „O łoże, cudne łoże, rozkoszy znużonej głowy“, o ty poczciwa, stara nianiu nas wszystkich, rozgrymaszonych chłopców i dziewczynek! Przyjmujesz w macierzyńskie objęcia mądrych i głupich, złych i dobrych i utulasz łzy kapryśnych dzieci. Silny mężczyzna, zgnębiony troskami i walką z życiem, chory, mała dzieweczka, opłakująca niewiernego kochanka, — wszyscy, jak dzieci, składamy zbolałe głowy na twojem białem łonie, a ty nas usypiasz i pocieszasz.
O, jak strasznie bywa, gdy odtrącasz nas i nie chcesz uspokoić. Jakże długo nie wstaje zorza, gdy męczy nas bezsenność. O, te straszliwe noce, kiedy przewracamy się z boku na bok, trawieni gorączką i cierpieniem, kiedy leżymy, jakby żywi pośród umarłych, wpatrzeni w ciemność, licząc okropne godziny, dzielące nas od świtania. A te straszliwe jeszcze noce, kiedy siedzimy u łoża chorego, wzdrygając się co chwila na lada szelest, nasłuchując bicia zegaru, wydającego się młotem, rozbijającym życie człowieka, u węzgłowia którego czuwamy w te niewymownie długie, okropne noce!
Ale dosyć o łóżkach i sypialniach. Zbyt się o nich rozpisałem, nawet jak na próżniaka. Wyjdźmy zapalić cygaro. Na paleniu czas schodzi równie szybko, a o wiele przyzwoiciej. Tytoń — to prawdziwe błogosławieństwo dla nas, próżniaków. Trudno sobie wyobrazić, czem zabijali czas urzędnicy w przed Walterscottowskiej epoce. Skłonność do kłótni młodzieży średniowiecznej przypisuję wyłącznie brakiem tej roślinnej pociechy. Niemieli co robić, ani co palić, zatem wciąż się tylko kłócili i bili. Jeżeli, niezwykłym jakimś wyjątkiem, nie było wojny, wymyślali sobie śmiertelną walkę rodową z najbliższym sąsiadem, a jeśli jeszcze przypadkiem zostawało im parę chwil czasu, zużywali je na rozprawy, czyja kochanka jest piękniejsza, przyczem za argumenty z obu stron służyły berdysze, pałki i t. d. Kwestję gustu rozstrzygano w owych czasach bardzo szybko. Zakochawszy się, młodzieniec z wieku dwunastego, nie cofał się o trzy kroki, by spojrzeć kochance w oczy, powiedzieć jej, że jest zbyt piękna, by mógł on żyć na tym świecie. Mówił, że wyjdzie na ulicę i tego dowiedzie. A jeżeli, wyszedłszy na ulicę, spotkał drugiego młodzieńca i rozbijał głowę jemu, nie sobie, dowodziło to właśnie, że jego, t. j. pierwszego, ukochana jest piękną dziewczyną. Jeżeli jednak drugi rozbijał głowę, znowuż nie sobie, lecz pierwszemu, to najpiękniejszą była jego dziewczyna. Objaśnię to poglądowo. Jeżeli A rozbił głowę B, to piękniejszą jest kochanka A, jeżeli zaś B rozbił głowę A, to piękniejszą jest kochanka B.
Oto, jak oryginalną była w owych czasach krytyczna ocena kobiecej piękności.
Obecnie zapalamy fajki i pozostawiamy dziewczętom rozstrzygnięcie tej kwestji pomiędzy sobą.
One też ją rozstrzygają. Wkrótce będą wypełniały wszystkie nasze prace. Są już lekarzami, adwokatami, malarzami. Prowadzą teatry, protegują różne afery i wydają dzienniki. Przewiduję czasy, kiedy nie pozostanie nam nic innego, jak leżeć w łóżku do południa, odczytywać dwie powieści dziennie i zastanawiać się jedynie nad nowym fasonem spodni, rodzajem materjału, z jakiego zrobiony jest tużurek mister Johna, oraz nad tem, jak on na nim leży.
Cudowna perspektywa dla próżniaków!