<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerome K. Jerome
Tytuł O psach i kotach
Pochodzenie Z rozmyślań próżniaka
Wydawca „Kurjer Wileński“
Data wyd. 1911
Druk Józef Zawadzki
Miejsce wyd. Wilno
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Idle Thoughts
of an Idle Fellow
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
O PSACH I KOTACH.

Żadne słowa nie są w stanie opisać, co wycierpiałem przez nie dzisiaj. Rozpoczęło się od Gustawa-Adolfa. Gustaw-Adolf jest niezmiernie sympatycznym psem, o ile znajduje się w wielkiem polu, albo na wystarczająco rozległem pastwisku, — ale nie w domu. Jest spokojny, lecz dom jest nieodpowiedni do jego rozmiarów. Wyciąga się — a na podłogę padają dwa krzesła i to i owo jeszcze. Macha ogonem — a pokój nabiera takiego wyglądu, jakby przeszła po nim armja nieprzyjacielska. Oddycha — a ogień gaśnie na kominku.
Podczas obiadu sadowi się pod stołem; przez pewien czas siedzi tam spokojnie, aż raptem wstaje. Pierwsze wiadomości o jego poruszeniach otrzymujemy od stołu, który ogarnia naraz jakby ochota do wywinięcia koziołka. Wszyscy czepiamy się wściekle za stół i usiłujemy utrzymać go w pozycji poziomej; Gustaw-Adolf, w przekonaniu, że utworzono przeciw niemu niegodny spisek, dokonywa straszliwych wysiłków, aby wydostać się z pod stołu, apoteozą tego wszystkiego zaś bywa zazwyczaj wywrócony stół i zmarnowany obiad, leżący, jak odzienie Sandwiche’a pomiędzy warstwami oszołomionych mężczyzn i kobiet.
Dzisiaj ukazał się w pokoju w zwykłej swej postaci, przypominającej amerykański cyklon, a pierwszą rzeczą zrzucił ogonem ze stołu moją filiżankę z kawą, całą zawartość przelał wprost na moją kamizelkę.
Wstałem pospiesznie z krzesła i, nie ukrywając oburzenia, szybko skierowałem się ku niemu. Ale on wyprzedził mnie i pierwszy stanął przed drzwiami. Tam spotkał Elizę, niosącą jaja. Eliza krzyknęła: „Ach!“ i siadła na podłodze, jaja rozleciały się po dywanie na wszystkie strony, a Gustaw-Adolf wyszedł poważnie z pokoju. Krzyknąłem za nim, żeby poszedł na dół i przez godzinę conajmniej nie śmiał pokazywać mi się na oczy. Zdawało się, że zgodził się z moją propozycją.
Wróciłem, wytarłem kamizelkę i dokończyłem śniadania. Byłem przekonany, że Gustaw-Adolf jest na podwórzu, kiedy jednak w dziesięć minut potem wyjrzałem na korytarz, zobaczyłem go siedzącego na schodach, u samej góry. Kazałem mu iść na dół, ale on począł tylko szczekać i skakać, musiałem więc pójść i zobaczyć, o co chodzi.
Był to Tutmas. Siedział na drugim stopniu od góry i nie pozwalał mu przejść.
Tutmas — to nasz kociak. Wielkości dwugroszowej bułki. Grzbiet miał wygięty, a wymyślał, jak stara przekupka.
Okropnie wymyśla. Mnie również zdarza się niekiedy ćwiczyć w tem zajęciu, w porównaniu z nim jednak jestem zwykłym dyletantem.
Prawdę mówiąc (tylko, proszę was, niech to zostanie między nami; nie chciałbym, żeby dowiedziały się o tem wasze żony — kobiety nie rozumieją takich rzeczy), między nami jednak mówiąc, sądzę, że dobrze się jest czasem wyłajać. Wymyślanie — to znakomita klapa bezpieczeństwa, którędy zły humor, który mógłby w przeciwnym razie wyrządzić niemałą szkodę duchowemu organizmowi człowieka, nieszkodliwie się ulatnia. Jeżeli ktoś powie: „Ach, mój Boże, cóż to, kochany panie! Czy to słońce, księżyc, albo gwiazdy są przyczyną, że pan tak nieostrożnie, jeśli wolno się tak wyrazić, pozwolił swej lekkiej, delikatnej nodze nastąpić tak silnie na mój odcisk? Jest pan bardzo sympatyczny, rozumny młodzieniec, jest pan...
Jeżeli człowiek powie coś w tym rodzaju, to pozostaje w nim żal i gorycz. Połajanka wywiera na nasz gniew wpływ równie uspokajający, jak i tak bardzo pożyteczne rzucanie krzesłami i trzaskanie drzwiami; a przy tem pociąga za sobą mniejsze koszta. Połajanka oczyszcza człowiekowi krew tak samo, jak szczypta prochu oczyszcza rurę w kominie. Wybuch przyda się czasem zarówno człowiekowi, jak i rurze. Niezupełnie dowierzam mężczyźnie, który nigdy nie wymyśla, nie rzuca z wściekłością krzesłami i z nadmierną energją nie poprawia ognia na kominku. Gniew, nie znajdując dla siebie jakiegokolwiek wyjścia, a podsycany wciąż przez nieustające kłopoty i troski, osadza się w sercu człowieka i powoli je zatruwa.
Drobna nieprzyjemność, zamiast się uzewnętrznić, sadowi się w naszej duszy i zamienia w wielkie cierpienie, a drobne uchybienia, długo rozpatrywane i przetrawiane, wyrasta na wielką obelgę, w jadowitym cieniu której rozkwitają nienawiść i pochlebstwo.
Połajanka przynosi ulgę uczuciom — oto na czem polega jej zasługa. Tłómaczyłem to kiedyś swojej ciotce, ale bezskutecznie. Odpowiedziała mi, że nie trzeba mieć uczuć, które wymagają ulżenia.
Słowa ciotki powtórzyłem Tutmasowi. Powiedziałem, że powinien się wstydzić. Wychowuje się przecie w chrześcijańskim domu. Głupstwo jeszcze, jeżeli wymyśla stara kotka, ale niepodobna słuchać, gdy robi to samo młody kotek. To zbyt smutne.
Włożyłem Tutmasa do kieszeni, siadłem przy biurku i całkiem o nim zapomniałem. Spojrzawszy nań po pewnym czasie, spostrzegłem, że wydostał się z mojej kieszeni na biurko i usiłował połknąć pióro; potem wsunął łapkę i znowuż zaczął wymyślać. Tym razem łajał już mnie.
Postawiłem go na podłodze. Tam wszczął z nim kłótnię Tom. Wolałbym, żeby nie wtrącał się nie do swoich rzeczy. Co mu do tego, co robi Tutmas. A przytem on także nie jest święty. Jest to zwyczajny, dwuroczny foxterrier, a wtrąca się do wszystkiego i udaje siwowłosego, szkockiego owczarka.
Weszła matka Tutmasa i podrapała Tomowi nos, z czego jestem niezmiernie zadowolony. Wyrzuciłem całe towarzystwo na korytarz, gdzie kłócą się i biją do tej pory. Cały jestem umazany atramentem i w piekielnym humorze, a jeżeli dostanie mi się w ręce cośkolwiek z psiego, albo kociego rodzaju, to już niech lepiej odrazu przyprowadzi ze sobą swego przedsiębiorcę pogrzebowego.
W gruncie rzeczy jednak lubię niezmiernie psy i koty. Jakież to cudowne stworzenia!
Jako przyjaciele, stoją bez porównania wyżej od ludzi. Nie kłócą się i nie sprzeczają z nami. Nie opowiadają nigdy o sobie, ale słuchają, kiedy im mówisz o swojej osobie i udają, że rozmowa ta bardzo je zajmuje. Nie robią nigdy głupich uwag. Nie mówią nigdy przez stół miss Brown, że byli przekonani, że zajęta jest mister Johnes’em, (który żeni się właśnie z miss Robinson). Nie biorą nigdy kuzyna żony za jej męża i nie zdaje się im, że jesteś teściem swojej małżonki. Nie pytają też nigdy początkującego autora, w biurku którego leży czternaście tragedji, szesnaście komedji i siedm fars, dlaczego nie napisze czegoś dla teatru.
Nie mówią nigdy nieprzyjemnych rzeczy, nie wypominają ci swoich „wad dla twego własnego dobra jedynie“. Nie przypominają w najmniej odpowiednich chwilach o dawnych twych szaleństwach i błędach. Nie mówią sarkastycznie: „O, tak, wiadomo wszystkim, co potrafisz, gdy tylko zechcesz“. Nie twierdzą podobnie, jak nasze kochanki, że zrobiliśmy się bezporównania mniej sympatyczni, niż dawniej. Dla nich jesteśmy zawsze ci sami.
Zawsze są nam radzi i dotrzymują nam towarzystwa bez względu na nasz humor. Są weseli, gdy jesteśmy szczęśliwi, spokojni, kiedy jesteśmy poważni i smutni. — Aha, jesteś zadowolony, chcesz się przejść? Doskonale; ja z tobą. Otóż jestem. Skaczę dokoła ciebie, szczekam, wywracam koziołki, gotów do wszelkiej zabawy, do wszelkich figlów. Jeżeli wątpisz, patrz mi tylko w oczy. No, i cóż będziemy robili. Pobawimy się w salonie, czy też pobiegamy na świeżem powietrzu, poskaczemy po polach, zbiegniemy z pagórka. A może nastraszymy gęsi starego Haffera Haplth’a? No, chodź że. A może chcesz spokojnie posiedzieć i pomyśleć? Doskonale. Kotka może sobie usiąść na poręczy fotelu i mruczeć, a Montmonancy, zwinie się w kłębek na dywanie i będzie patrzyć w ogień, nie zapominając od czasu do czasu spojrzeć na ciebie jednem okiem, na wypadek, gdyby ci przyszła jaka myśl odnośnie myszy.
A kiedy ukrywasz twarz w dłoniach i żałujesz, że przyszedłeś na świat Boży, nie prostują się, nie oznajmiają, że wszystkiemu sam jesteś winien. Nie wypowiadają nawet nadziei, że będzie to dla ciebie nauką na przyszłość, tylko podchodzą do ciebie cicho i obcierają się o ciebie głowami. Jeżeli to będzie kot, to wskoczy ci na ramię, zburzy włosy i powie: „Żal mi ciebie, stary“, tak wyraźnie, że lepiej nie można słowami. Jeżeli to będzie pies, spojrzy na ciebie dużemi, mądremi oczyma i rzeknie: „Pamiętaj, że jestem przy tobie. I to jeszcze jakoś przeżyjemy, a zawsze we dwóch będzie nam łatwiej, nieprawdaż?
Ach, jakże niepraktyczne są te psy! Nie przyjdzie im nigdy na myśl dowiadywać się, czy masz słuszność, czy też jej nie masz, czy idziesz w górę, czy też spadasz w dół, nigdy nie pyta, czyś biedny, czy bogaty, głupi, czy mądry, grzeszny, czy święty. Jesteś jego przyjacielem i to mu najzupełniej wystarcza. Cokolwiek z tobą się stanie, — szczęście, czy nieszczęście, czy będziesz obsypany zaszczytami i sławą, czy też okryty hańbą i pogardą, — będzie do ciebie zawsze jednakowo przywiązany, będzie tak samo pocieszać cię i strzedz w razie potrzeby — odda za ciebie życie — ten głupi, bezmyślny, bezduszny pies.
Ach, stary, wierny przyjacielu o głębokich, mądrych oczach, o jasnem, poczciwem wejrzeniu, rozumiejący wszystko, zanim jeszcze słowo zostało wypowiedziane, czy wiesz, że jesteś tylko zwierzęciem i że nie masz rozumu? Czy wiesz, że ten oto, nawskroś przepojony wódką, bezmyślny, ociężały człowiek z tępem spojrzeniem, który stoi tam pod płotem, co do rozumu stoi na niedosiężnej dla ciebie wyżynie? Czy wiesz, że pierwszy lepszy, ograniczony, egoistyczny nędznik, który żyje z oszustwa i kradzieży, nigdy w życiu nie dokonał jednego dobrego uczynku, nigdy nie powiedział nikomu jednego poczciwego słowa, każde pragnienie którego — to podłość, każdy postępek — oszustwo, każde słowo — kłamstwo, — czy wiesz ty, że wszystkie te pełzające trupy (a jest ich na świecie miljony), że wszyscy oni są od ciebie o tyle wyżsi, o ile słońce wyższe jest od lampki nocnej, wyżsi od ciebie, uczciwe, bezinteresowne zwierzę, o dzielnem, kochającem sercu? Rozumiesz przecie, to ludzie — najwyższe, najszlachetniejsze, najmędrsze i najlepsze istoty w całym bezmiernym, wiecznym wszechświecie. Każdy człowiek powie ci to samo.
Tak, biedny piesku, jesteś bardzo głupi, bardzo, bardzo głupi w porównaniu z nami, mądrymi ludźmi, którzy znamy politykę i filozofję i wogóle wszystko na świecie, a nie wiemy tego tylko, czem jesteśmy, skąd się wzięliśmy, dokąd dążymy, a także i tego wszystkiego, co leży po drugiej stronie naszego maleńkiego światka i wielu jeszcze tych rzeczy, które na nim się znajdują.
Nie smućcie się jednak, kotku i ty mój piesku, lubimy was tembardziej, że jesteście głupie. Lubimy wszystko, co jest głupie. Mężczyźni nie znoszą mądrych kobiet, dla kobiety zaś — ideałem jest ten, kogo może nazwać „swoim kochanym, starym głuptaskiem“. Tak przyjemnie jest spotkać kogoś głupszego od siebie. Za to samo już odrazu zaczynamy go lubić. Świat musi być niezbyt przyjemnem miejscem pobytu dla mądrych ludzi. Zwykli ludzie nie lubią ich, między sobą zaś z całego serca wzajem się nienawidzą.
Ale mądrzy ludzie stanowią tak niewielką mniejszość, że doprawdy, mała szkoda, jeżeli są nieszczęśliwi. Dopóki głupim będzie dobrze, świat może jeszcze istnieć.
Koty mają na świecie opinję rozumniejszych; bardziej dbają o własne swoje korzyści i nie tak ślepo są oddani interesom swoich przyjaciół. Jasnem jest, że nas, mężczyzn i kobiety oburza taki egoizm. Koty wolą naturalnie rodzinę, która ma w kuchni jaki taki dywanik, od tej, która go niema; sprawdzonem jest i to także, że jeśli w danej rodzinie są dzieci, koty wolą spędzać wolne chwile u bezdzietnych sąsiadów. Wogóle jednak koty nazbyt już obmawiają. Zaprzyjaźnijcie się z jednym z nich, — a pójdzie za wami w ogień i w wodę. Wszystkie koty, jakie miewałem, były najwierniejszymi towarzyszami. Miałem raz kotkę, która chodziła trop w trop za mną, co wreszcie poczęło mię krępować i byłem zmuszony prosić ją, aby zrobiła mi łaskę i nie towarzyszyła dalej, jak do Hay-Strest. Kiedy wracałem późno do domu, oczekiwała mię zwykle w korytarzu. Dawało mi to złudzenie, że jestem żonatym człowiekiem, z tą różnicą, że nie pytała nigdy, gdzie byłem, w jedynym celu nie uwierzenia moim słowom.
Druga znów kotka, mieszkająca w moim domu, miała zwyczaj codziennie się upijać. Całemi godzinami wysiadywała przed drzwiami piwnicy, żeby wemknąć się tam przy pierwszej sposobności i wylizać wino, cieknące z beczki. Wspominam o tym zwyczaju bynajmniej nie na pochwałę kociego rodu, lecz jedynie, by dać dowód, jak niektóre koty podobne są do człowieka. Jeżeli metampsychoza rzeczywiście istnieje, to stworzenie owo gotowało się w najkrótszym zapewne czasie zamienić w chrześcijanina, próżność jego bowiem ustępowała jedynie jego namiętności do pijaństwa. Gdy zdarzało się jej czasem złapać jakąś wyjątkowych rozmiarów mysz, przynosiła ją stale tam, gdzieśmy wszyscy siedzieli, kładła trupa na środku pokoju i czekała na pochwały! Mój Boże, jakże piszczały panienki!
Biedne myszy! Zdawałoby się, że istnieją po to jedynie, by psy i koty mogły trjumfować, bezlitośnie je mordując, by oszuści mogli zbijać majątki na wynajdywaniu przeróżnych środków, tępiących myszy. A tymczasem jest w nich jakiś urok niezwykłości i tajemniczości.
Są one tak sprytne i silne, tak straszliwe swoją liczebnością, tak okrutne, tak żarłoczne. Roją się w opuszczonych domach, gdzie połamane okienice wiszą na zmurszałych ścianach, gdzie drzwi z okropnym skrzypieniem chwieją się na pordzewiałych zawiasach. Opuszczają tonący okręt, odchodząc zeń niewiadomo gdzie i którędy. W schronieniach swych opowiadają sobie szeptem o przekleństwie, które spadnie na dom, o tem, jak wielkie imię pójdzie w poniewierkę i zapomnienie. Straszliwe rzeczy popełniają w miejscach, gdzie spoczywają prochy zmarłych.
Ani jedno okropne opowiadanie nie obejdzie się bez myszy. W historjach o widmach i mordercach biegają one po pokojach, w których rozlega się echo ich kroków, za obiciami słychać zgrzytanie ich zębów o mury domu. Błyszczące ich oczki wyglądają z otworów, wygryzionych przez robactwo w gobelinach, zdobiących ściany. Wydają przenikliwe, nieziemskie piski w głęboką noc, kiedy wicher z jękiem i wyciem obija się o zwalone baszty i płacząc, jak kobieta, przechadza po pustych, nagich pokojach.
Więźniowie, mrący w mrocznych podziemiach w pełnych przerażenia ciemnościach, dostrzegają ich małe, czerwone, błyszczące, jak żużle, oczy, w martwej ciszy słyszą tupotanie ich łapek, z okropnym krzykiem zrywają się z nędznego posłania i czuwają w długie, straszliwe noce.
Lubię czytać historję o myszach. Mróz przebiega mi po kościach. Lubię opowieść o biskupie Hattonie i szczurach. Wiadomo wam, panowie, że zły biskup miał mnóstwo zboża w swoich śpiżarniach, ale nigdy nie dawał go biednym, a gdy przyszli prosić go o kawałek chleba, biskup spędził wszystkich do szopy, zamknął za niemi drzwi, a szopę podpalił. Nazajutrz jednak przyszła niezliczona ilość szczurów, za karę nań zesłanych. Wówczas biskup Hatton schronił się w swoim warownym zamku, zbudowanym po środku Renu i zamknął w niem, sądząc, że tam już będzie całkiem bezpieczny. Szczury jednak przepłynęły rzekę, przegryzły sobie tunel w twardych, kamiennych murach i żywcem go pożarły.
Śliczna historja.
A opowiadanie o Pead’zie — dudziarzu z Hemelinu? Zpoczątku wypłoszył szczury swoją muzyką, a potem, gdy mer złamał przyrzeczenie, zgromadził dokoła siebie wszystkie dzieci i poszedł w góry. Jaka ciekawa ta stara legenda! Nie mogę w żaden sposób zrozumieć, co ona ma oznaczać, a zresztą, czy wogóle ma jakie znaczenie? W pięknym, dźwięcznym jej wierszu kryje się coś niepojętego, a głębokiego. Prześladuje mię poprostu ten obraz: dziwny, tajemniczy, stary Pead, grający na fujarce i kroczący wązkiemi ulicami Hamelinu. Za nim idą dzieci. Nóżki ich poruszają się w tańcu, a twarzyczki są zadumane i pełne oczekiwania. Stary usiłuje je zatrzymać, ale dzieci nawet nie zwracają na nich uwagi. Słyszą cudną, czarodziejską muzykę i nieświadomie za nią podążają. Porzuciły niedokończone zabawy, lalki i koniki powypadały im z bezsilnych rączek. Nie wiedzą same, dokąd tak spieszą. Mistyczna muzyka wzywa je do siebie, one zaś idą, nie pytając, dokąd je zawiedzie. Serduszka biją im gwałtownie, muzyka zagłuszyła w nich wszystkie inne dźwięki. Tak podążają ulicą za starym Pead’em dudziarzem i wychodzą z miasta Hamelinu.
Czasami zapytuję sam siebie, czy naprawdę Pead dudziarz nie żyje? Może do tej pory jeszcze krąży po naszych ulicach i zaułkach, ale gra tak cicho, że tylko dzieci mogą go usłyszeć. Bo czemuż twarzyczki ich bywają nieraz takie uroczyste i poważne, kiedy przestają nagle biegać i podskakiwać i przystają w głębokiej zadumie, z utkwionemi w dal oczyma? Gdy zaś zapytujemy je o przyczynę zamyślenia, wstrząsają tylko kędzierzawemi główkami i uciekają ze śmiechem do małych towarzyszy. Mnie jednak osobiście zdaje się zawsze, że słuchają one czarodziejskiej muzyki starego Pead-dudziarza, a może nawet widzą swemi jasnemi oczkami jego tajemniczą, fantastyczną postać, niepostrzeżenie przemykającą się wśród gwarnego tłumu.
Nawet my, dorosłe dzieci, słyszymy nieraz jego muzykę. Ale tęskne dźwięki dobiegają nas zdaleka, a wesoły świat krzyczy tak głośno, że całkiem zagłusza mistyczną melodję. Aż wreszcie pewnego pięknego dnia prześliczna, smętna pieśń zabrzmi głośno i wyraźnie, a wówczas, jak dzieci, odbiegniemy nasze zabawki i podążymy na jej wezwanie. Kochające ręce wyciągną się, by nas zatrzymać, a głosy, których słuchaliśmy tak długo, krzykną, abyśmy zostali. Ale my odsuniemy łagodnie kochające ręce, przejdziemy poprzez zasmucony dom i staniemy w otwartych naoścież drzwiach. Dzika, tajemnicza muzyka zabrzmi w naszem sercu, my zaś pojmiemy wówczas jej prawdziwe znaczenie.
Chciałbym, żeby ludzie lubili zwierzęta, nie warjując jednak, jak to z wielu się zdarza. Najczęściej grzeszą pod tym względem kobiety, ale nawet nasz inteligenty rodzaj niejednokrotnie krzywdzi swoich ulubieńców, robiąc z nich najnieznośniejsze stworzenia skutkiem swego bałwochwalczego przywiązania. Łzawe, młode lady, przeczytawszy „Dawida Copperfielda“, sprawiają sobie natychmiast małą, długowłosą psinę, niewiadomej rasy, posiadającą denerwujący zwyczaj krytykowania męskich spodni i wypowiadania o nich swojej opinji pełnem pogardy i wstrętu warczeniem. Panienki trzepią najrozmaitsze milutkie panieńskie głupstwa, chwytają to zwierzę na ręce (jeżeli w pobliżu jest ktoś, kto może to zobaczyć), całują je w nos i w najbardziej wzruszający sposób przytulają twarzyczkę do jego zamorusanego łebka. Zauważyłem zresztą, iż pieszczoty te spotykają je wtedy zazwyczaj, gdy w pobliżu są młodzi i nieżonaci mężczyźni.
Dalej idą starzy ludzie, ubóstwiający tłustego, astmatycznego pudla z niezliczoną liczbą pcheł. Znałem niegdyś dwie stare panny. Miały one coś w rodzaju westfalskiej polędwicy na czterech nogach. Nazywały go psem. Codzień rano obmywały mu mordę ciepłą wodą. Na śniadanie dawano mu nieodmiennie baranie kotlety. W niedzielę jedna dama szła do kościoła, druga zaś zostawała w domu, aby dotrzymać czworonogowi towarzystwa.
W wielu rodzinach wszystkie interesa życiowe ześrodkowały się na psie. Koty, nawiasem mówiąc, rzadko kiedy bywają dręczone zbytkiem adoracji. Kot ma silnie rozwinięty zmysł obserwacyjny, więc odrazu łagodnie, lecz stanowczo kładzie pazurkami kres wszelkim głupstwom. Psy zaś przeciwnie, lubią, zdaje się, być adorowane. Patrzą pobłażliwie na szaleństwa dwóch właścicieli, skutkiem czego w rodzinach, o których mówię, to, co „poczciwy Fido“ uczynił, czyni, uczyni, nie chce uczynić, może uczynić, nie może uczynić, co ma zamiar uczynić — stanowi niewyczerpany a stały temat rozmów od samego rana do samego wieczora.
Rozmowy te, dochodzące do najwyższych absurdów, bywają przeważnie zwrócone do przeklętego zwierzęcia. Przez cały dzień cała rodzina siedzi nad nim, obserwując go, zastanawiając się nad jego czynami, opowiadając sobie nawzajem anegdoty o nim, wyliczając jego zalety i ze łzami w oczach przypominając, jak pewnego razu nie było go przez całe dwie godziny, poczem przyniósł go do domu — o okropności — ordynarny chłopiec od rzeźnika. Chłopiec niósł Fida jedną ręką za kark, a drugą z całej siły tłukł go po głowie.
Ocknąwszy się z tych bolesnych wspomnień, poczynają rywalizować ze sobą w przejawach zachwytu do tej pory, aż któryś, gorętszych uczuć, członek rodziny, nie będąc w stanie stłumić dłużej swojego uwielbienia, rzuca się na nieszczęsnego czworonoga, w napadzie miłości przyciska go do serca i zaczyna się nad nim roztkliwiać. Wtedy pozostali zrywają się z miejsca, warjując z zazdrości i schwytawszy tyle psa, ile pozwala chciwość pierwszego, szepczą słowa zachwytu i przywiązania.
Z takimi ludźmi trzeba do wszystkiego dochodzić za protekcją psa. Jeżeli zapragniesz się starać o najstarszą córkę, albo chcesz, żeby stary pożyczył ci grabi, albo, żeby matka zapisała się do „Towarzystwa usuwania soli na kornecie w orkiestrach teatralnych“ (jaka szkoda, że niema takiego towarzystwa), to powinieneś bezwarunkowo zacząć od psa. Musisz uzyskać jego zgodę na to nawet, żeby gospodarstwo tylko cię wysłuchali, jeżeli zaś, co jest prawdopodobne, zwierzę, szczera, psia natura którego niemile jest dotknięta tem niewłaściwem postępowaniem, na twoje przyjacielskie wylewy odpowiada złośliwą napaścią, — sprawa twoja zgóry jest przegrana.
— Jeżeli Fido niechętnie kogoś przyjmuje, — powiada ojciec w głębokiej zadumie, — to takiemu człowiekowi niemożna dowierzać. Prawda, Marjo, że zawsze to mówiłem. Ach, już on, dzięki Bogu, zna się na ludziach!“
Bodajby go djabli wzięli!
I pomyśleć, że to złe, mrukliwe zwierzę było niegdyś niewinnym szczeniakiem, milutkim, figlarnym, pełnym najlepszych chęci i ambitnych rojeń, że wyrośnie na dużego, porządnego psa i będzie szczekać tak głośno, jak matka.
O, tak: życie nas wszystkich boleśnie zmienia.
Świat jest, jak olbrzymia, okrutna prasa: z jednego końca wszystko wchodzi weń świeże, jasne i czyste, by wyjść z drugiego końca, stare, poczerniałe i pomarszczone.
Spójrzcie choćby na poważną kotkę o tępem, sennem wejrzeniu, ciężkim, powolnym chodzie, pełnej godności, choć skromnej minie. Ktoby to pomyślał, że była niegdyś błękitnookim, ruchliwym, skaczącym, fikającym koziołkiem, szalonym fajerwerkiem, który ludzie nazywają kociątkiem?
Jakaż zdumiewająca energia życiowa kryje się w takim kociaku. Doprawdy, aż miło popatrzeć, jak życie przelewa się za brzegi w tem małem stworzonku. Biegają naokoło, miauczą, skaczą, wytańcowują na tylnych łapkach, chwytając w przednie, cokolwiek się nadarzy, wywracają się na grzbiet, uganiają za własnym ogonem, szaleją. Nie wiedzą wprost, co ze sobą zrobić, — tak pełne są życia.
Czy jesteś w stanie przypomnieć sobie, czytelniku, czasy, kiedy i ty i ja doznawaliśmy podobnych uczuć? Czy jesteś w stanie przypomnieć sobie dni pierwszej, porannej młodości, kiedy, wracając do domu oświetloną księżycem drogą, i my również czuliśmy w sobie taki nadmiar życia, że nie mogliśmy iść spokojnie, że doznawaliśmy potrzeby biegania i skakania, wymachiwania rękami i krzyczenia tak straszliwie, że żony fermerów brały nas — całkiem słusznie — za warjatów i przytulały się do płotów, a my zaś śmieliśmy się na całe gardło, patrząc, jak uciekają biedne kobiety, a na pożegnanie wydawaliśmy tak dziki okrzyk, że krew stygła im w żyłach, nam zaś, niewiadomo dlaczego, płynęły łzy z oczu? O! cudne, młode życie! Robiło z nas ono królów świata, płynęło w każdej kropelce krwi naszej, unosiło nas ponad ziemię; przedostawało się w nasz mózg, doradzając, abyśmy szli na podbój świata całego, kipiało w naszych młodych sercach tak, że chciało się nam wyciągnąć ręce i przycisnąć do serca wszystkich nieszczęśliwych, mężczyzn i kobiety i malutkie dzieci i kochać wszystkich, wszystkich!
Ach! Były to cudne, niezapomniane dni, kiedy życie, nakształt niewidzialnego organu, wygrywało w naszej duszy przedziwną, pełną ognia melodję, a nasze młode serca rwały się do walki, jak rumak bojowy. A teraz puls nasz bije powoli, równo, w stawach łamie nas reumatyzm, lubimy wygodny fotel i fajkę, i śmiejemy się z młodzieńczego zapału. Lecz, ach, żeby to mogło wrócić, choć jedna, krótka chwilka tego dawnego, cudnego, promiennego życia!






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Jerome K. Jerome i tłumacza: anonimowy.