O tem, że niezawsze należy słuchać cudzych

<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerome K. Jerome
Tytuł O tem, że niezawsze należy słuchać cudzych
Pochodzenie Z rozmyślań próżniaka
Wydawca „Kurjer Wileński“
Data wyd. 1911
Druk Józef Zawadzki
Miejsce wyd. Wilno
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Idle Thoughts
of an Idle Fellow
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
O TEM, ŻE NIEZAWSZE NALEŻY SŁUCHAĆ CUDZYCH.

Pewnego zimowego wieczoru chodziłem po platformie dworca kolejowego, czekając przybycia pociągu z Watford. Nagle spostrzegłem mężczyznę, w najokropniejszy sposób przeklinającego kolejowy automat. Dwukrotnie nawet pogroził mu pięściami. Myślałem, że lada chwila rzuci się nań i porządnie wygrzmoci. Usłyszawszy jednak moje kroki, gwałtownie się odwrócił.
— Czy nie pan jesteś człowiekiem, który dopiero co stał tutaj? — zapytał.
— Gdzie właściwie? — odparłem. — Przez ostatnie pięć minut chodziłem wciąż tam i zpowrotem po platformie.
— No, tutaj, gdzie teraz stoimy, — zawołał nieznajomy. — Gdzie według pana może być „tutaj“ — tam, czy co?
Wyglądał na straszliwie rozgniewanego.
— Może i stanąłem na tem miejscu podczas swojej wędrówki; zapewne to chcesz pan powiedzieć? — zapytałem.
Mówiłem niezmiernie grzecznie umyślnie, dla uwydatnienia jego ordynarności.
— Chcę powiedzieć, co powiedziałem, — odrzekł — czy pan jesteś tym człowiekiem, który przed chwilą za mną rozmawiał?
— Nie, nie ja, — odpowiedziałem, — dobranoc.
— Czy jesteś pan tego pewien?
— Nie tak łatwo zapomina się rozmowy z takimi ludźmi, jak pan — odparłem.
Ton, którym przemawiał, był poprostu impertynencki.
— Przepraszam, — rzekł od niechcenia, — zdawało mi, że jest pan podobny do człowieka, który przed chwilą tu ze mną rozmawiał.
Trochę mię to udobruchało; przytem na platformie nie było nikogo, oprócz niego, a miałem jeszcze przed sobą kwadrans czekania.
— Nie, to nie ja z panem rozmawiałem, odezwałem się wesoło, — a pan chcesz czego od tego człowieka?
— Naturalnie (mówił, czując widocznie potrzebę użalenia się przed kimś); wrzuciłem pensa w otwór tego aparatu, chcąc dostać pudełko zapałek. Czekam parę minut, zapałek jak niema, tak niema. Zacząłem z całej siły potrząsać maszyną i kląć, ile wlazło. Wtem podszedł do mnie mężczyzna pańskiego wzrostu — czy pan jesteś zupełnie pewien, że to nie pan?
— Najzupełniej — odparłem. — Przyznałbym się przecie, gdyby tak było. I cóż panu ten człowiek zawinił?
— Zobaczył, o co chodzi, a może się tylko domyślił. — Nieznośne są te aparaty — powiedział, — trzeba się naprzód na nich dobrze poznać“. — Wcale nie, — odrzekłem, — trzeba je poprostu wziąć i powrzucać do wody. Warjowałem poprostu: ani jednej zapałki, a zawsze wożę całe paki. — „Zdarza się czasem, że przedmiot więźnie w aparacie, — rzekł nieznajomy, — w takim razie najlepiej jest wrzucić jeszcze jednego pensa; nieraz ciężar pierwszego nie wystarcza. Drugi obciąga szufladkę i wyskakuje sam, a w ten sposób otrzymuje się żądany przedmiot wraz z dodatkowym pensem. Ja sam nieraz tak kupowałem w automatach“. Zapewne, była to głupia rada, ale człowiek ten przemawiał z taką pewnością, jakby przez całe życie miał do czynienia z temi djabelskiemi maszynami, ja zaś uwierzyłem mu, jak stary osieł. Wrzuciłem pieniądz do automatu, a potem dopiero spostrzegłem, że to był nie penny, ale dwa szyllingi. Do pewnego stopnia gałgan miał rację. Przedmiot wyskoczył, ale zobacz pan, co mi się dostało.
Wyciągnął rękę. Było to pudełko cukierków.
— I to kosztuje mię dwa szyllingi i pensa, — rzekł z goryczą. — Jeżeli uda mi się sprzedać, dostanę akurat trzecią część.
— Włożyłeś pan pieniądze nie tam, gdzie potrzeba, — powiedziałem.
— Sam to wiem! — wrzasnął na całe gardło. (Nie można powiedzieć, żeby rozmowa z nim była przyjemna; dawnobym go już opuścił, gdyby na platformie był ktokolwiek inny).
— Nie o to mi chodzi, że zmarnowałem pieniądze, ale o to, że muszę jeszcze dźwigać to pudlisko. No, niechby mi się tylko dostał w ręce tamten idjota!
Doszliśmy w milczeniu do końca platformy.
— I pomyśleć że istnieją specjaliści od dawania nieproszonych rad, — odezwał się ze złością nieznajomy, kiedyśmy skręcali zpowrotem na platformę. — Całe życie obawiam się, że dzięki takiemu indywiduum odsiedzę kiedy z pół roku za kratkami.
Pamiętam, miałem kiedyś ponny. (Zdecydowałem, że nieznajomy musi być niezamożnym dzierżawcą; coś w jego tonie zalatywało korzeniami i innemi przedmiotami gospodarstwa rolnego). Był to czystej krwi wallijski ponny; śliczne zwierzątko. Przez całą zimę trzymałem go na świeżej paszy, z wiosną zaś postanowiłem wypróbować. Zaprzągłem go do wózka i pojechałem. Do miasta było dziesięć mil. Mój ponny przez całą drogę ponosił, a kiedy dojechaliśmy na miejsce, był cały w pianie.
Przed zajazdem stał jakiś człowiek.
— Ślicznego masz pan ponny, — mówił.
— Tak, niczego, — odpowiadam.
— Nie trzeba ich zapędzać, dopóki są młode, — odzywa się znowuż.
— Odmachał dziesięć mil, — powiadam, — a przez cały czas musiałem go powstrzymywać; zpewnością też jestem bardziej od niego zmęczony.
Załatwiłem interesa, wróciwszy zaś do zajazdu, spostrzegłem, że nieznajomy stoi jeszcze na tem samem miejscu.
— Będzie pan jechał pod górę? — zapytał.
Od pierwszej chwili coś mi się w nim niepodobało.
— A tak, muszę się dostać na drugą stronę góry, — powiadam. — Może wiecie, jak tamtędy przejechać i nie wspinać się pod górę. Powiedźcie z łaski swojej, będę wam bardzo wdzięczny.
— Posłuchaj pan mojej rady: daj mu przed odjazdem szklankę starego ale’u.
— Starego ale’u? — powiadam. — Ależ on jest członkiem towarzystwa trzeźwości.
— Głupstwo, — mówi nieznajomy. Daj mu pan szklankę starego ale’u. Znam radę. Jest to doskonały ponny, tylko jeszcze nieustatkowany. Daj mu pan mocnego ale’u, a poniesie pana pod górę, jak wytrawny kulis, i to bez najmniejszego wysiłku.
Nie wiem, co to jest za specjalny jakiś rodzaj ludzi. Człowiek pyta później sam siebie, czemu nie wbił mu kapelusza na oczy i nie utopił w najbliższym wodopoju. Kiedy takie indywiduum daje radę, mimowoli się jej słucha. Przyniosłem szklankę starego ale’u. Dokoła stało z półtuzina parobków, którzy, naturalnie, poczęli się ze mnie wyśmiewać.
— Po co sprowadzasz go na złą drogę Jimm, — odezwał się jeden z nich. — Przecież on zacznie grać w karty, okradnie bank i zamorduje własną matkę. Takie bywają zawsze skutki szklanki ale’a, jeżeli wierzyć pobożnym broszurom.
— Nie będzie pił. Ale napewno nie przypadnie mu do gustu.
— A więc masz tam dla niego cygara? — mówi trzeci.
— Kubek kawy i kawałek chleba z masłem daleko lepiej smakowałoby mu na takie zimno, — powiada czwarty.
Chciałem już wylać ale’u, albo sam go wypić; strasznie głupio wyglądało dawać taki porządny trunek głupiemu, czteroletniemu ponny, ale ten gałgan, ledwo poczuł zapach piwa, w tej chwili odwrócił głowę i wypił duszkiem całą szklankę, jak prawdziwy chrześcijanin. Wsiadłem do bryczki i odjechałem przy głośnych okrzykach obecnych. Na górę dostaliśmy się całkiem szczęśliwie. Tutaj wszakże ale’u uderzył mu do głowy. Nieraz zdarzało mi się odwozić do domu pijanych mężczyzn i nie mogę powiedzieć, żeby to było zbyt przyjemnie. Widywałem też pijane kobiety; to jeszcze gorsze. Ale broń mię Panie Boże, abym raz jeszcze miał do czynienia z pijanym wallijskim ponny. Ponieważ ma cztery nogi, więc potrafił się jeszcze jakoś na nich utrzymać, ale o tem, żeby iść, jak należy, nie mogło być nawet mowy, mnie zaś nie pozwalał sobą kierować. Co chwila znajdowaliśmy się to po jednej, to po drugiej stronie góry. A jeżeli dostawaliśmy się nawet na środek, to nieodmiennie stawaliśmy w poprzek drogi. Naraz usłyszałem za sobą dzwonek rowerzysty, ale nie mogłem w żaden sposób wykręcić. Krzyknąłem więc tylko, żeby się zatrzymał.
— Chcę wyminąć bryczkę, — zawołał rowerzysta, podjechawszy bliżej.
— Niemożna, — krzyknąłem w odpowiedzi.
— Dlaczego? — zapytał. — Cóż to? miejsca brak? Za mało jeszcze drogi?
— A tak, za mało, wartoby poszerzyć, — odpowiedziałem. — Trzeba mi teraz dużo miejsca.
Jechał za mną z pół mili, ani na chwilę nie przestając mi wymyślać. Kilkakrotnie próbował nas wyminąć. Ale ponny, jakby naumyślnie, za każdym razem stawał w poprzek drogi.
— Śliczny mi furman, — krzyczał, — nie ma pojęcia o powożeniu.
Rowerzysta miał słuszność: nie mogłem powozić, wybiwszy się całkiem z sił.
— Hej, ty tam, — krzyczał dalej, — dokąd cię djabli niosą? Na pożar tak pędzisz, czy co? (Był to bardzo ordynarny człowiek).
Wreszcie straciłem cierpliwość.
— Czego się pan mnie czepiasz! — krzyknąłem w odpowiedzi. — Wymyślaj mojemu ponny, jeżeli już koniecznie musisz kogoś zwymyślać. Ja i bez pana mam tego dosyć. Idź pan do djabła, bardziej go tylko jeszcze rozdrażniasz.
— Co się stało z ponny’m? — zawołał.
— Cóż to, nie widzisz pan, — odpowiedziałem. — Jest przecież pijany.
Odpowiedź ta musiała mu się pewnie wydać bardzo głupia. Prawda najczęściej wygląda nieprawdopodobnie.
— Jeden z was zpewnością jest pijany, — odparł. — Gdybym zechciał, mógłbym cię jednym palcem wyrzucić z wózka.
Gdybyż był wykonał tę groźbę! Dużo dałbym za to, żeby na bryczce nie siedzieć. Ale mu się to nie udało. Podjechał zapewne zbyt blizko, skutkiem czego ponny szarpnął się raptem w bok. Usłyszałem krzyk i przekleństwa i w tej samej chwili poczułem się od stóp do głowy oblany wodą z rowu. Potem przeklęte bydlę poniosło. Przed nami jechał jakiś człowiek, śpiąc na wozie z giętemi krzesłami. Zdumiewające, w jak niewygodnych pozach zasypiają ci ludzie i jak stosunkowo niewiele nieszczęśliwych wypadków z nimi się zdarza. Sądzę, że do końca życia nie zrozumiał, co się właściwie wtedy z nim się stało. Nie mogąc się obejrzeć, zobaczyłem tylko, jak człowiek ten naraz wywinął koziołka w powietrzu; a jakiś policjant krzyczał, żebym się zatrzymał. Słyszałem, że mówił coś o szalonej jeździe. O pół mili od Chatam spotkaliśmy pensjonarki, spacerujące parami, — o ile mi wiadomo, pochód taki nazywają „krokodylem“. Jestem pewien, że dziewczątka dotychczas jeszcze rozprawiają o tym wypadku. Biedna nauczycielka dobrze musiała się napracować, zanim zdołała je pozbierać.
W Chatam był jarmark, najludniejszy chyba ze wszystkich, jakie kiedykolwiek miały tam miejsce. Pojechaliśmy przez miasto z szybkością trzydziestu mil na godzinę. Wyjechawszy na szosę, spostrzegłem dyliżans. Doszedłem do takiego stanu, że wszystko było mi już obojętne. Pozostała we mnie tylko ciekawość. O dwanaście yardów od dyliżansu, ponny raptownie przystanął, ja zaś ległem na spodzie bryczki, nie mogąc się stamtąd wydostać, ponieważ siedzenie spadło mi na głowę. Widziałem tylko niebo nad sobą i od czasu do czasu głowę ponny, kiedy stawał dęba. Słyszałem jednak, co mówił woźnica dyliżansu i zrozumiałem, że jemu też jest nie do śmiechu.
— Usuńcie z drogi ten przeklęty wehikuł, — krzyczał.
Gdyby był rozsądniejszy, widziałby, że nic nie mogę poradzić. Usłyszałem, jak rwały się jego konie. Ach, te konie — zobaczą jednego, który zgłupiał i zaraz warjują wszystkie.
— Zabierzcie go do domu i zwiążcie, — krzyczał konduktor.
W tej chwili jakaś pasażerka dostała spazmów i zaczęła się śmiać, jak hyjena. Ponny puścił się znowuż pędem i o ile mogłem wnosić z biegu chmur, przegalopowaliśmy tak ze cztery mile. Potem przyszło mu na myśl przeskoczyć przez płot, a spostrzegłszy widocznie, że bryczka mu wtem przeszkadza, począł ją rozbijać. Gdybym nie widział tego na własne oczy, nie uwierzyłbym nigdy, że można roznieść bryczkę na tyle kawałków. Uwolniwszy się od wszystkiego, za wyjątkiem połowy koła i jednego skrzydła, popędził dalej, ja zaś zostałem na miejscu nad ruinami bryczki, niewymownie szczęśliwy, że mogę wreszcie odpocząć. Ponny wrócił do domu w parę godzin po mnie, a w tydzień potem sprzedałem go za pięć funtów; dziesięć funtów wydałem na naprawę bryczki.
Dotąd jeszcze prześladują mię tym ponny, towarzystwo trzeźwości zaś wydało broszurkę z opisem tego wypadku. Oto, skutki słuchania cudzych rad“.
Współczułem mu najzupełniej, sam bowiem skutkiem rad wycierpiałem niemało. Mam przyjaciela, pracującego w City, z którym widuję się od czasu do czasu. Najgorętszem jego pragnieniem jest wzbogacenie mnie. Zatrzymuje mię na środku ulicy i chwyta za guzik. — „Właśnie o tobie myślałem, — powiada. — Mam dla ciebie doskonały interes. Zamierzamy utworzyć mały syndykat“. Nosi się wiecznie z zamiarem „utworzenia“ małego syndykatu, w którym za swoje sto funtów masz nieodmiennie otrzymać tysiąc funtów zysku. Obliczyłem raz, że, gdybym należał do wszystkich jego małych syndykatów, miałbym teraz dwa miljony pięćkroć tysięcy funtów sterlingów. Ale nie należałem do wszystkich syndykatów. Wziąłem tylko udział w jednym z nich, przed kilkunastu laty, kiedy byłem znacznie młodszy. Dotychczas należę do tego syndykatu, mój przyjaciel zaś jest pewien, że z czasem da mi to tysiące. Znajdując się jednak w niemałych kłopotach, gotówbym każdej chwili odsprzedać swój udział, oczywiście z dobrem ustępstwem. Drugi mój przyjaciel zna się z kimś, wtajemniczonym w sprawy wyścigowe. Zdaje mi się, że większość ludzi ma takich przyjaciół. Zazwyczaj cieszą się oni przed wyścigami wielką popularnością, którą tracą po wyścigach. Trzeci mój dobroczyńca jest zwolennikiem djety. Pewnego razu przyniósł mi jakąś paczkę i wręczył z miną człowieka, zapewniającego mi wszelkie dobra tego świata.
— Cóż to jest? — zapytałem.
— Otwórz i zobacz, — odrzekł tonem czarodzieja z pantomimy.
Otworzyłem paczkę, spojrzałem, ale nie dowiedziałem się wszakże niczego.
— Jest to herbata, — objaśnił mi przyjaciel.
— O, doprawdy! — powiedziałem. — A ja myślałem, że to tytoń.
— To jest, właściwie, nie herbata, ale coś w tym rodzaju, — ciągnął dalej mój przyjaciel. — Wypij jedną tylko filiżankę, a nigdy już nie zechcesz pić innej herbaty.
Miał słuszność. Wypiłem jedną filiżankę. Wypiwszy, poczułem, że nie chcę innej herbaty. Zdawało mi się, że wogóle nie chcę niczego już na świecie, oprócz możności zakończenia życia w spokoju i samotności.
Po tygodniu odwiedził mię znowuż.
— Czy pamiętasz, jak przyniosłem moją herbatę? — powiedział.
— Pamiętam doskonale, — odrzekłem, — dotychczas czuję w ustach smak tego napoju.
— Jakto, czyżby zrobiło ci się po niej niedobrze? — zapytał.
— Tak, trochę, — odparłem, — ale teraz wszystko już przeszło.
Mój przyjaciel zamyślił się.
— Wiesz, że jednak miałeś wtedy słuszność, — odezwał się po chwili, — to rzeczywiście był specjalny gatunek tytoniu, który na zamówienie przysłano mi z Indji.
— Nie mogę powiedzieć, żeby mi bardzo smakował, — odrzekłem.
— Była to z mojej strony głupia pomyłka, — ciągnął dalej mój przyjaciel. — Musiałem wziąć jedną paczkę za drugą.
— O, to się zdarza, — powiedziałem, — co do mnie, jestem pewien, że drugi raz nie uda ci się taka pomyłka.
Wszyscy możemy radzić, wszyscy wiemy, jak należy przyrządzać pudding. Nie twierdzimy, że potrafimy sami go przyrządzić: to nie nasza rzecz. Naszą rzeczą jest tylko krytykować kucharza. Zdaje się, że naszą rzeczą jest wogóle krytykowanie wszystkiego, czego nie robimy sami. W obecnych czasach wszyscy jesteśmy krytykami. Ja mam swoje zdanie o tobie, kochany czytelniku, ty zaś masz zapewne zdanie o mnie. Nie pragnę go poznać; wogóle wolę ludzi, którzy wypowiadają swoje zdania o mnie po za mojemi plecami. Pamiętam, że gdy wygłaszałem odczyty na prowincji, niejednokrotnie wychodziłem z sali razem z publicznością. I za każdym razem zdarzało mi się słyszeć, jak ktoś, idący przedemną, szeptał do swego towarzysza, albo towarzyszki: „Ostrożnie, idzie za nami!“ Jakże byłem wdzięczny temu człowiekowi!
Byłem raz w jednym z klubów na kolacji z pewnym powieściopisarzem, barczystym, atletycznej postawy mężczyzną. Podszedł do nas jeden z członków klubu i rzekł do powieściopisarza: „Przeczytałem właśnie ostatni pański utwór; powiem panu szczerze, co o nim myślę“. „Upraszam pana, — przerwał mu powieściopisarz, — że jeśli pan powiesz, rozwalę panu głowę“. — Tym sposobem nie poznaliśmy jego szczerego zdania.
Wiele wolnych chwil spędzamy na wyśmiewaniu się z naszych bliźnich. Zdumiewająca rzecz, że, chodząc po świecie, z tak wysoko zadartemi nosami, nie potkniemy się i nie stoczymy z naszej półkuli w przestworze.
Massy wyśmiewają się z klas uprzywilejowanych.
Moralność klas uprzywilejowanych jest okropna. Gdybyż zechciały posłuchać rady Komitetu Mass! Gdybyż zapomniały o swoich interesach i poświęciły się dla dobra Mass, Massy byłyby z nich bardziej zadowolone.
Klasy wyśmiewają się z Mass. Gdyby wysłuchały rady Klas, gdyby robiły oszczędności z zarabianych dziesięciu szyllingów tygodniowo; gdyby wszyscy byli członkami towarzystwa trzeźwości; gdyby wszystkie dziewczęta służyły za pięć funtów rocznie, a nie wymagały pieniędzy na wstążki; gdyby byli zadowoleni z czternastogodzinnego dnia pracy i chórem wyśpiewywali: „Niechaj Bóg błogosławi chlebodawcę i jego rodzinę“ i nie marzyli o niczem innem, wszystko poszłoby jak po maśle — dla Klas.
Nowa kobieta wyśmiewa się z dawnej; dawna — oburza się na nową; Kościół potępia teatr, teatr — Kościół; poeta wyśmiewa się ze świata; świat wyśmiewa się z poety.
Mężczyzna krytykuje kobietę. Nie zupełnie jesteśmy z niej zadowoleni. Rozstrząsamy jej wady, dajemy jej dobre rady. Gdybyż kobiety angielskie ubierały się, jak francuskie, mówiły, jak amerykańskie, gotowały, jak niemki! Gdyby kobiety zechciały być takie, jakiemi pragniemy je widzieć — cierpliwe i pracowite, rozumne, wykształcone, doskonałe gospodynie, czarujące, ustępujące i niepodejrzliwe — jakżeby to dobrze było dla nich, — a również i dla nas. Tak się staramy tego ich nauczyć, ale one nie chcą nas nawet słuchać. Zamiast zastanowić się nad naszemi mądremi radami, te nieznośne istoty tracą czas na krytykowanie mężczyzn. Jedną z najpopularniejszych gier jest zabawa w szkołę. Do tego potrzeba tylko ławek, kija i w dodatku z pięcioro, albo sześcioro dzieci. Ale właśnie tych sześciorga dzieci nie zawsze można znaleźć. Każdy chce być nauczycielem; wszyscy co chwila zrywają się, oświadczając, że teraz na nich kolej.
W obecnych czasach kijem chce zawładnąć kobieta i posadzić mężczyznę na ławeczce. Musi mu powiedzieć kilka słów. Wcale a wcale nie pochwala jego postępowania. Powinien przedewszystkiem wyrzec się wrodzonych pragnień i skłonności, potem zaś kobieta weźmie go w swoje ręce i zrobi zeń nie mężczyznę, lecz coś wyższego.
Gdyby rady nasze zostały wykonane, żylibyśmy w najlepszym ze światów. Przychodzi mi na myśl, czy starożytna Jerozolima byłaby takiem czystem miastem, jak o niej opowiadają, gdyby każdy obywatel zamiast zajmować się domem i sklepikiem, wychodził na ulicę i wygłaszał przed sąsiadami długie i piękne prelekcje o czystości i hygjenie?
W ostatnich czasach poczęliśmy krytykować samego stwórcę. I świat jest niedobry i my niedoskonali. Gdybyż Pan był posłuchał naszych rad w owych dniach, gdy świat nasz stwarzał!
Będziemy krytykowali nawet Niebo, gdy się w niem znajdziemy. Wątpię, aby komukolwiek z nas przypadło do gustu jego urządzenie; nazbyt już mamy rozwinięte poczucie krytyczne.
O pewnym niezwykłym młodzieńcu mawiano niegdyś, iż zdaje mu się, że Wszechmogący stworzył świat po to głównie, by posłyszeć jego zdanie o swojem dziele. Większość nas świadomie, czy nieświadomie, myśli tak samo. Żyjemy w wieku towarzystw wzajemnego udoskonalenia. Cudowna idea!
Zadanie każdego człowieka towarzystwa polega na udoskonaleniu drugiego. Powstają amatorskie parlamenty, rady literackie, kluby bywalców teatralnych.
W ostatnich czasach nie słychać tylko krytyk premjer; bardzo być może, że zwolennicy dramatu doszli do wniosku, iż sztuki dzisiejsze nie są warte nawet krytyki. Za moich młodych lat wszakże sprawa ta gorąco nas zajmowała. Chodziliśmy do teatru nie z egoistycznych pobudek przepędzenia wesoło wieczoru, lecz w szlachetnym celu podniesienia sceny. Może istotnie było to dla niej z korzyścią, może byliśmy niezbędni — łudźmy się przynajmniej, że tak było. Faktem jest to tylko, że wiele nonsensów znikło ze sceny i że może nasza żywiołowa, śmiała krytyka przyczyniła się do ich usunięcia. Niewyszukane środki wywierają nieraz dobroczynny wpływ na głupotę.
Za owych czasów dramaturg musiał się liczyć z publicznością. Galerja i parter słuchały jego sztuki z taką uwagą i takiem przejęciem, jakich obecnie śladów nawet nie znaleźć. Przypominam sobie pewien melodramat, wystawiony, zdaje się, jeszcze w starym, królewskim teatrze, melodramat, od którego krew stygła w żyłach. Naszem zdaniem autor kazał bohaterce zbyt wiele mówić. Za każdym razem, gdy ukazywała się na scenie, zmuszał ją do wygłaszania straszliwie długich tyrad; na takie głupstwo, jak przeklęcie czarnego charakteru, zużyła nie mniej, niż sto wierszy. Gdy zaś bohater zapytał, czy go kocha, wstała i wypowiedziała mowę, trwającą całe trzy minuty (z zegarkiem w ręku). Człowiekowi robiło się poprostu strasznie, gdy otwierała usta. W trzecim akcie ktoś porwał ją i wsadził do więzienia. Owego ktosia naogół nie można było nazwać dobrym człowiekiem, w tym wypadku wszakże zachował się tak właściwie, że publiczność, jak jeden mąż, nagrodziła go burzą oklasków. Cieszyliśmy się już, że na cały wieczór jesteśmy uwolnieni od okropnej bohaterki, gdy wtem djabli nadali jakiegoś głupca dozorcę, którego zaczęła przez kraty błagać, aby ją wypuścił choć na kilka minut. Dozorca, człowiek porządny, ale zbyt miękkiego serca, wahał się.
— Nie wypuszczaj, — krzyknął naraz z galerji jakiś zapalony wielbiciel dramatu, — jej tam jest bardzo dobrze. Na miłość Boską, nie wypuszczaj.
Stary idjota nie posłuchał naszej rady. Począł rozprawiać sam z sobą.
— To taka niewielka prośba, — odezwał się, jeżeli ją spełnię, ta kobieta będzie szczęśliwa.
— Dobrze ci to mówić, ale pomyśl, co z nami się stanie? — odpowiedział ten sam głos z galerji. — Nie znasz jej jeszcze. Przyszedłeś dopiero przed chwilą, a myśmy słuchali jej przez cały wieczór. Zostaw ją, tutaj, dzięki Bogu, jest spokojniejsza.
— O, wypuść mię pan choć na jedną chwilkę! — krzyczała biedna kobieta. — Pozwól mi choć parę słów powiedzieć memu dziecięciu.
— Niech pani napisze na skrawku papieru i odda dozorcy, — zaproponował głos z parteru. — My już dopilnujemy, żeby oddał kartkę we właściwe ręce.
— Czyż mogę nie puścić matki do umierającego dziecka, — rozmyślał dozorca. — Nie, to byłoby nieludzkie.
— Bynajmniej, — nalegał głos z parteru, — przynajmniej w tym wypadku. Biedne dziecko zachorowało właśnie od ciągłego gadania.
Dozorca nie chciał nas posłuchać. Mimo głośnych protestów całego teatru, otworzył drzwi więzienia. Bohaterka rozmawiała z dzieckiem przez całe pięć minut, poczem chłopiec umarł.
— Ach, on umarł! — krzyknęła rodzicielka w śmiertelnym przestrachu.
— A to szczęśliwiec! — odpowiedziała niemiłosierna publiczność.
Niekiedy krytyka galerji przybierała formę uwag jednego gentlemana do drugiego. Pewnego razu słuchaliśmy sztuki, w której cała akcja składała się z dyalogów, w dodatku wcale niezajmujących. Naraz, w czasie jakiejś przenudnej rozmowy na scenie, w teatrze rozległ się głośny szept.
— Jimm!
— A co?
— Obudź mnie, jak sztuka się rozpocznie.
A potem, odgłos podobny do chrapania.
Po chwili słychać było drugi głos:
— Sammy!
Pierwszy udał, że się budzi.
— Aha! co tam? Co takiego? Co się stało?
— W każdym razie mam cię obudzić o pół do dwunastej, prawda?
— Naturalnie. Dziękuję, przyjacielu.
Poczem krytyk zasnął.
Tak w owych czasach zajmował nas teatr. Czyli będę jeszcze kiedy rozkoszował się tak brytańskim dramatem, jak tych niezapomnianych wieczorów? Czy jakakolwiek kolacja wyda mi się jeszcze kiedy równie smaczna, jak owe flaki i jajecznica ze słoniną, popijane ale’m, które pochłaniałem w ciemnej salce „Starego Albjonu“! Później jadałem wiele kolacji po teatrze i bardzo drogich i bardzo wyszukanych, kiedy moim przyjaciołom przychodziła chęć wyrzucenia pieniędzy. Kucharz z Paryża, fotografję jego zamieściły wszystkie pisma ilustrowane, płacą mu setki funtów. A jednak... jednak jego potrawom jakby brak czegoś.
Natura ma swoją własną jednostkę monetarną; pieniądze, odziedziczone bogactwa, dobrobyt wasz nic dla niej nie znaczy.
Chcecie naprzykład nabyć dobrego apetytu. Natura chętnie go wam udzieli. „Naturalnie, sir, powiada, — mogę ofiarować panu coś doskonałego w tym rodzaju. Mam wspaniały głód i pragnienie, które każdemu jedzeniu nadadzą smak niezrównany. Będziesz pan jadł chętnie i dużo, a wstaniesz od stołu wesoły, odświeżony, z zapasem nowych sił“.
— Tego mi właśnie potrzeba — woła radośnie smakosz. — Jaka cena?
— Cena — dzień ciężkiej pracy, — odpowiada pani Natura.
Kupującemu wyciąga się mina; obraca nerwowo w ręku mocno wypchaną sakiewkę.
— A nie możnaby zapłacić pieniędzmi? — zapytuje. — Nie lubię pracować, ale jestem bogaty, mogę trzymać kucharza francuza, kupować stare wina.
Natura wstrząsa głową.
— Nie mogę przyjąć pańskich czeków; mnie płaci się mięśniami i nerwami. Za tę cenę dostarczę panu takiego apetytu, że kawałek zwykłego mięsa i szklanka ale’u wydadzą się panu stokroć smaczniejsze od obiadu, przyrządzonego przez najlepszego kucharza w Europie. Mogę nawet zapewnić, że kawał chleba z serem będzie dla pana wymarzonym kąskiem, ale musisz zapłacić moją monetą; pańskiej przyjąć nie mogę.
Potem wchodzi dyletant. Prosi o poczucie sztuki. Natura gotowa mu sprzedać i ten towar.
— Mogę ofiarować panu możność rozkoszowania się temi rzeczami, — odpowiada. — Muzyka będzie dla pana skrzydłami, które uniosą cię wysoko ponad troski i walki życia codziennego. Malarstwo da ci poznanie prawdy. Będziesz kroczył urwistemi szlakami literatury, jak po miękkich piaskach cichego strumyka.
— A jaka cena? — woła w zachwycie kupujący.
— Kosztuje to trochę drogo, — mówi natura. — Musisz pan żyć poprostu, wolny od ubiegania się o światowe sukcesy, abyś namiętności swoje i apetyty porzucił dla wyższych, szlachetniejszych dążeń.
— Ależ pani się myli, droga lady, — odpowiada dyletant. — Mam wielu przyjaciół, którzy znają się na sztuce, a jednak nie płacą za to takiej ceny. W mieszkaniach mają pełno pięknych obrazów, szafy — nabite najświeższemi i najbardziej cenionemi utworami, nokturny i symfonje nie przedstawiają dla nich żadnych tajemnic. I równocześnie są bogaci, lubią zbytek, podążają za modą. Powiększają wciąż swoje kapitały, a towarzystwo i zabawa — to raj dla nich. Czy nie mógłbym żyć tak samo?
— Nie handluję małpiemi sztukami, — odpowiada chłodno natura. — Kultura pańskich przyjaciół — to tylko fałsz, udanie, przemijająca moda; rozmowy ich podobne są do gadania papugi. Tak, możesz pan za pieniądze kupić taką kulturę, nawet dość tanio, ale lepiej, doprawdy, żebyś zaczął grać w kręgle; dałoby ci to większe zadowolenie. Moje towary są całkiem innego rodzaju. Obawiam się, że oboje tracimy czas napróżno.
Potem przychodzi młodzieniec i czerwieniejąc się, prosi o miłość. Stare serce matki natury wyrywa się wprost ku niemu. Ona tak lubi sprzedawać ten towar, kocha też tych, co przychodzą go kupić. Przechyla się przez ladę i mówi, że ma to właśnie, czego mu trzeba. Drżąc ze wzruszenia, młodzieniec zapytuje o cenę.
— O, to drogo kosztuje, — odzywa się natura, ale w tonie jej słychać zachętę. — Miłość — to najdroższy towar w moim sklepie.
— Jestem bogaty, — odpowiada młodzieniec. — Mój ojciec długo pracował i zbierał pieniądze. Zostawił mi cały majątek. Mam różne papiery i akcje, ziemie i fabryki. Zapłacę, ile trzeba.
Natura, spoważniawszy, kładzie mu rękę na ramieniu.
— Schowaj sakiewkę, młodzieńcze, — powiada, — nie przyjmuję złota, moja cena jest inna. Na ulicach znajdziesz wiele sklepów, gdzie wezmą chętnie twoje pieniądze. Posłuchaj jednak mnie starej — nie chodź tam. To, co tam sprzedają, przyniesie ci tylko obrzydzenie, albo nieszczęście. Towary te są tanie, ale nie warto ich kupować, jak wogóle wszystkich tanich rzeczy. Tylko głupiec może się na nie połakomić.
— A jakaż cena pani towaru?
— Ofiara, uczucie, siła, — odpowiada stara lady, — ukochanie wszystkiego, co złe, odwaga, współczucie, godność własna — oto cena miłości. Schowaj sakiewkę, młodzieńcze, przyda ci się na co innego, ale za pieniądze nie kupisz tego, co leży na pułkach w moim sklepie.
— To znaczy, że nie jestem bogatszy od pierwszego lepszego nędzarza? — pyta strwożony młodzieniec.
— Bogactwo, lub nędzę pojmuję inaczej, aniżeli wy, — odpowiada natura. — Daję rzeczywistość za rzeczywistość. Żądasz moich skarbów, musisz mi więc dać w zamian umysł i serce — i własne tylko serce, młodzieńcze, a nie serce swego ojca, albo dziada.
— Cóż mam uczynić, by módz cenę tę zapłacić?
— Idź w świat, — powiada mądra niewiasta, — pracuj, cierp, pomagaj ludziom. Gdy zapracujesz na nagrodę, przyjdź do mnie, a wtedy zpewnością rychło się porozumiemy.
Tak, los — to prawdziwy socjalista. Kto istotnie jest bogaty, a kto biedny? Czy nie uganiamy się nieraz za cieniem, tracąc z oczu rzeczywistość? Wieczny przykład z życia jego najwyższych szczeblach: kto był szczęśliwszy — bogaty Salomon, czy biedny Sokrates? Salomon posiadał wszystko, czego pragnie większość ludzi — może nawet zbyt wiele dla swego spokoju. Sokrates miał jedynie to, co na sobie i w sobie, ale było to bardzo wiele. Sądząc naszą miarą, Salomon powinien był być jednym z najszczęśliwszych, a Sokrates jednym z najnieszczęśliwszych ludzi na świecie. Czy było tak w rzeczywistości?
Wieczny najniższy szczebel życia, kiedy jedynem celem istnienia jest zadowolenie zmysłów. Czyliż mylordowi Tommy Noddij, siedzącemu w loży pierwszego piętra, jest o wiele weselej, aniżeli Harry’emu na galerji? Gdyby butelka piwa kosztowała dziesięć szylingów, a kwarta szampana cztery pensy, cobyśmy chętniej pili? Gdyby w każdym klubie w arystokratycznej dzielnicy Londynu znajdowały się kręgle, w bilard zaś możnaby grywać jedynie w zadymionych piwiarniach East-End’u, którą z tych gier wybrałbyś, wytworny mylordzie? Czyżby powietrze Berkeley-Synare“ było czystsze i bardziej orzeźwiające, aniżeli atmosfera Seven Dials“? Co do mnie, w powietrzu Seven Dials“ znajduję pieprzyk, którego brak Barkeley-Synare’owi“. Czyż doprawdy tak wielka jest różnica pomiędzy końskim włosiem, a słomą lub sianem, jeżeli kładzie się spać człowiek śmiertelnie znużony? Czy szczęście powiększa się dzięki ilości pokojów w mieszkaniu? Czy usta lady Erwintrudy były słodsze od ust Sally? Czem w gruncie rzeczy jest powodzenie w życiu?






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Jerome K. Jerome i tłumacza: anonimowy.