<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerome K. Jerome
Tytuł O zegarach
Pochodzenie Z rozmyślań próżniaka
Wydawca „Kurjer Wileński“
Data wyd. 1911
Druk Józef Zawadzki
Miejsce wyd. Wilno
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Idle Thoughts
of an Idle Fellow
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
O ZEGARACH.

Istnieją dwa rodzaje zegarów: po pierwsze, zegary, które chodzą zawsze nieregularnie, same o tem wiedzą i są z tego dumne i po drugie, takie, co zawsze idą regularnie aż do chwili, gdy przyjdzie wam do głowy im zaufać. Wtedy stają, są naraz tak niepunktualne, że poprostu ogarnia was zdumienie, jak takie zegary mogą istnieć w kraju cywilizowanym. Pamiętam, że kiedy byłem dzieckiem, w domu naszym był właśnie zegar tego rodzaju, i otóż pewnego zimowego ranka obudził nas wszystkich o godzinie trzeciej po północy. Kiedyśmy ukończyli śniadanie, była zaledwie czwarta, a zaraz po piątej poszedłem do szkoły; przyszedłszy tam, siadłem na schodach przed drzwiami i począłem gorzko płakać: myślałem, że świat przewrócił się do góry nogami — wszystko jakby wymarło dokoła.
Człowiek, który może żyć pod jednym dachem z takim zegarem i nie podejść do niego choć raz na miesiąc dla wypowiedzenia swego zdania o nim, jest albo niebezpiecznym konkurentem starożytnej firmy „nieszczęśliwy Hiob“, albo też posiada zbyt mały zapas wymysłów, skutkiem czego uważa, że lepiej wcale nie wdawać się z nim w rozmowę.
Marzeniem takiego zegara jest skusić cię, żebyś według niego obliczył czas odejścia pociągu. W ciągu tygodni całych pokazuje czas tak dokładnie, że jeżeli bywa jaka różnica pomiędzy nim, a słońcem, jesteś przekonany, że winno tu słońce, a nie zegar. Wierzysz głęboko, że gdyby zegar ten pospieszył się kiedy o ćwierć sekundy, albo opóźnił o jedną ósmą minuty, wpadłby zpewnością w rozpacz i umarł skutkiem pęknięcia serca.
I oto z dziecięcą wiarą w niezłomną uczciwość takiego zegara, pewnego pięknego poranku gromadzisz dokoła siebie w przedpokoju całą rodzinę, całujesz dzieci, trafiasz palcem w oko niemowlęcia, przyrzekasz żonie pamiętać o węglu, machasz na pożegnanie parasolem i jedziesz na dworzec kolejowy.
Nie mogłem nigdy rozstrzygnąć, co jest przykrzejsze: pędzić co sił na dworzec, odległy o dwie mile i przybiegłszy wreszcie zrobić odkrycie, że do odejścia pociągu brakuje jeszcze trzy kwadranse czasu; czy też przez całą drogę iść spokojnie, nie spiesząc się, potem tłuc się bez celu przy kasie i przelewać z pustego w próżne z pierwszym lepszym miejscowym idjotą, a wreszcie z najspokojniejszą miną wyjść na platformę w tej samej chwili, gdy pociąg rusza właśnie z miejsca.
Co zaś do zegarów drugiego rodzaju, to jest zwykłych, idących stale niepunktualnie, — to są one stosunkowo nieszkodliwe. Nakręcisz go raz, albo dwa na tydzień, poprawiasz go, czyli, jak mówisz — „regulujesz“ (jest to to samo zresztą, co „uregulować“ londyńskiego kota wczesną wiosną). Wszystko to jednak czynisz bynajmniej nie z jakichś egoistycznych pobudek, lecz dlatego poprostu, że uważasz za swój obowiązek sumiennie obchodzić się z zegarem. Chcesz mieć przekonanie, że ze swojej strony zrobiłeś dla tego zegara wszystko, co tylko było można, aby potem, jeżeli coś się zdarzy, nie mieć przynajmniej wyrzutów sumienia.
Że zaś, poprawiając go, nie masz nadziei go naprawić, — myśl taka nigdy nawet nie przyjdzie ci do głowy — zatem nie możesz mieć zawodu. Pytasz naprzykład pokojową, która godzina.
— Na zegarze w jadalnym pokoju jest kwadrans na trzecią, — brzmi odpowiedź.
Ale zegar nie zdoła cię oszukać. Wiesz doskonale, że naprawdę jest teraz dziesiąta wieczór; a przypomniawszy sobie, że przed czterema godzinami zegar spieszył się o czterdzieści minut zaledwie, co wydało ci się dość niezwykłem, dziwisz się dobrodusznie jego energji, oraz niesłychanemu zapasowi sił, nie mogąc zrozumieć, skąd on je bierze.
Ja sam mam zegar, nie zachowujący żadnych prawideł i postępujący tak samodzielnie, że, o ile mi się zdaje, w dziedzinie mierzenia czasu nie wynaleziono jeszcze nic podobnego. Jako zegar, jest do niczego, ale jako nieustanna zagadka, jest niesłychanie oryginalny i zdumiewa swoją pomysłowością.
Opowiadano mi raz o jakimś jegomościu, który twierdził, że jego zegara nikt, oprócz niego, nie jest w stanie zrozumieć. Mówił, że jest to doskonały zegar, że można mu w zupełności zaufać, przedtem tylko trzeba go poznać i wystudjować jego system; człowieka niewtajemniczonego zaś może łatwo w błąd wprowadzić.
— Kiedy, naprzykład, bije piętnaście uderzeń, — opowiadał ów jegomość, — wskazówki zaś pokazują dwadzieścia minut na dwunastą, wiem, że to oznacza trzy kwadranse na czwartą.
A że zegar swój wystudjowałem dokładnie, nic dziwnego, że pod tym względem stoi o wiele wyżej od pierwszego lepszego powierzchownego obserwatora.
Główny wdzięk jednak mojego zegara stanowi to, że pokazuje taką godzinę, jaka mu się podoba. Chodzi bez żadnego systemu, zależnie od humoru. Jednego dnia zechce mu się poswawolić, i oto w ciągu rana pędzi o całe trzy godziny naprzód, jak gdyby nigdy nic; nazajutrz ledwo, ledwo lezie, co cztery godziny spóźniając się o dwie, poczem, po dwunastej w południe, staje już nadobre: jest zbyt zmęczony, by módz cośkolwiek robić; potem, pod wieczór, robi mu się weselej na duszy, więc zaczyna znowuż chodzić prędzej, lub wolniej, — zależnie od nastroju.
Nie chcę jednak zawiele opowiadać o tym zegarze, bo, chociaż mówię najprawdziwszą prawdę, mogą mi nie uwierzyć i gotowi pomyśleć, że przesadzam.
Przyznacie, że każdego może rozwścieklić, jeżeli ze wszystkich sił stara się mówić prawdę, a tymczasem mu nie wierzą. Budzi się wtedy w człowieku chęć kłamania naumyślnie, dla pokazania, jaka jest różnica pomiędzy prawdą, a zmyśleniem. Mnie samemu przychodzi nieraz ochota postąpić w ten sposób właśnie, lecz od czynów takich ratuje mię staranne wychowanie, jakie otrzymałem w dzieciństwie, będąc jeszcze dzieckiem.
Powinniśmy być bardzo ostrożni i nie ulegać nigdy chętce przesadzania: jest to zwyczaj, wzrastający wraz z latami.
A przytem, to taki ordynarny zwyczaj. Za dawnych czasów, kiedy przesadzali tylko poeci i kupcy kolonjalni, „tendencją powiększenia, niż zmniejszenia oceny samych faktów“, by poczytywano za dowód rozumu i dobrych manier. Obecnie jednak przesadzają wszyscy bez wyjątku. Nauka zmyślania w obecnym programie naszego wychowania nie jest już uważana za „przedmiot dodatkowy“, bez którego można się obejść; stanowi ona rzeczywistą potrzebę, bez niej bowiem niepodobna przystąpić do walki o byt.
Ludzie przesadzają we wszystkiem na świecie, przesadzają absolutnie wszystko, poczynając od ilości sprzedawanych rocznie rowerów, a kończąc na liczbie nawracanych corocznie pogan..., łaknących zbawienia i whisky. Przesada stanowi podstawę naszego handlu, może być nazwana nawozem naszej sztuki i literatury, fundamentem naszego życia społecznego, podporą bytu politycznego. Siedząc na szkolnej ławie przesadzamy w opowiadaniach o swoich bójkach, stopniach i długach naszych ojców. Jako dorośli, przesadzamy swoje uczucia, dochody — oczywiście, nie w rozmowie z poborcą podatkowym, wtedy bowiem przesadzamy swoje rozchody” — przesadzamy swoje cnoty; przesadzamy nawet swoje wady i będąc w gruncie rzeczy najspokojniejszymi ludźmi na świecie, udajemy jakichś baszy-buzuków i urwipołciów.
Obecnie zaś upadliśmy tak nizko, że, staramy się postępki swoje nawet zastosować do swoich przesadnych opowieści, a życie — do zmyślonych przez siebie bajek. Powiadamy, że robimy to „dla przyzwoitości“; słowa te przecież zawierają głęboką ironję, uwydatniającą najlepiej naszą dziecinną głupotę.
Czy, mając zaledwie sto funtów rocznego dochodu, nie opowiadamy, że mamy dwieście? Kiedy nasza piwnica świeci pustkami, a w piecach wcale się nie pali, jesteśmy najszczęśliwsi, jeżeli „świat“ (sześć znajomych osób i ciekawy sąsiad na dokładkę) uwierzy naszym opowiadaniom, że zarabiamy półtora tysiąca funtów sterlingów rocznie? Kiedy zaś nasze dochody wynoszą pięćset funtów sterlingów, mówimy, że mamy okrągły tysiąc, a wtedy nasz ukochany „świat“ na opinji którego tak bardzo nam zależy (składa się już teraz z szesnastu znajomych osób, z których dwie trzymają własne konie!) zaczyna wierzyć, że może naprawdę wydajemy siedm tysięcy funtów; rzeźnik i piekarz jednak wiedzą o tem daleko więcej, bo przecież nie napróżno prowadzą długie rozmowy z naszą pokojową.
Potem zaś, przyswoiwszy sobie już całkiem tę sztukę, stajemy się coraz śmielsi i zaczynamy wydawać tyle pieniędzy, co jakiś nabab indyjski, a przynajmniej innym zdaje się, że je wydajemy, wtedy już bowiem potrafimy zdobywać fałszywą świetność za fałszywe pieniądze, t. j. domniemane bogactwo, bez grosza przy duszy. A świat, nasz najdroższy, stary przyjaciel — niech Belzebub mu błogosławi, bo świat jest dziecięciem Belzebuba, — co do tego nie może być najmniejszej wątpliwości, podobieństwo jest uderzające: obaj mają jednakowe manjery — tłoczy się dokoła nas, oklaskuje nas i wyśmiewa się z naszych kłamstw, sam bierze udział w oszustwie i trzęsie się z radości na myśl, że prędzej, czy później grom musi spaść na nasze głowy, że padniemy pod młotem Prawdy, podobnym do młota Tora.
Prawda i Rzeczywistość zestarzały się i wyszły z mody, moi mili czytelnicy; kierować się niemi w życiu mogą tylko głupkowaci, pospolici ludzie. W naszych czasach, kiedy tak wielkie znaczenie przypisuje się rozumowi, nawet mądry pies zwraca uwagę przedewszystkiem na pozory, nie zaś na rzeczywistość. Z pogardą patrzymy na czarną, twardą ziemię. Budujemy sobie mieszkania i urządzamy życie w pięknej zdaleka, tęczowej krainie chimer i złudzeń.
Nam samym zaś, którzy żyjemy i spędzamy dzień i noc za tęczą, dom nasz wcale piękny się nie wydaje; pokoje zapełnia jakaś ciemna, wilgotna mgła, a co najgorsze, że ani na chwilę nie opuszcza nas obawa: obawiamy się, że nastanie wreszcie chwila, kiedy rozsuną się te złocone obłoki, my zaś upadniemy — przyczem, oczywiście, boleśnie się potłuczemy — na tę leżącą u naszych stóp, twardą, jak kamień ziemię.
Ale cóż z tego, jeżeli my sami czujemy się nieszczęśliwi żyjąc w bezustannym strachu? Postronnym dom nasz wydaje się piękny, wspaniały. Robotnicy w polu, podniósłszy oczy, spoglądają z zawiścią na nasz pałac, w którym żyjemy bez troski i tak wesoło. Jeżeli im się zdaje, że nam jest w nim dobrze, powinno to nam wystarczać najzupełniej. Uczono nas przecie, że należy żyć dla innych, nie dla siebie; dajemy zatem dowód, że nauki te nie poszły nadaremno i że jaknajlepiej stosujemy się do tej szczególnej metody. Ach, tak! Możemy się uważać za wiernych poddanych, w całem znaczeniu wyrazu, tego od niedawna panującego króla, syna Oszustwa i księżniczki Obłudy i składamy mu niemało ofiar. Żadnemu jeszcze władcy świata nie ulegliśmy tak ślepo, jak jemu! Żaden panujący nie miał nad światem takiej, jak on władzy!
No, ale miałem wam przecież opowiedzieć o naszym zegarze.
Przedewszystkiem należy zaznaczyć, że myśl nabycia zegara przyszła do głowy mojej żonie. Byliśmy na obiedzie u Beggles’ów, wkrótce potem, jak Beggles kupił sobie zegar — „znalazł go w Essex“, — jak się wyraził, mówiąc o nowym nabytku. Beggles wszędzie chodzi, starając się wiecznie coś znaleźć. Staje, naprzykład, przed jakiemś starożytnem, rzeźbionem łożem, wagi nie mniej niż trzy tonny i nieodmiennie mówi: „Patrzcie, jaki śliczny drobiazg! „Znalazłem go w Hollandji“, — jakby znalazł się je na szosie i przyniósł w parasolu, żeby tego nikt nie widział!
Beggles był zachwycony swoim zegarem i przez cały czas o nim tylko mówił. Był to porządny, staromodny zegar w szafce dębowej, wysokości co najmniej ośmiu stóp, a chód miał tak donośny i uroczysty, że ani na chwilę niepodobna było o nim zapomnieć.
Beggles twierdził, że to właśnie w jego oczach jest największą zaletą zegara, bo kiedy w domu wszyscy zasypiają, zalega głęboka cisza, on zaś zostaje sam na sam ze swoim zegarem, wydaje mu się, że rozmawia z nim stary, doświadczony przyjaciel, który dużo w swem życiu widział, a teraz opowiada mu o dawnych czasach, o tem, jak się wówczas żyło i wogóle o wszystkiem, co odnosi się do ludzi starej daty.
Zegar ten sprawił wielkie wrażenie na mojej żonie. Kiedyśmy wracali do domu, przez całą drogę była bardzo zamyślona, a kiedy weszliśmy na schody i stanęliśmy przed drzwiami naszego mieszkania, powiedziała: „Czemużbyśmy nie mieli sobie także kupić takiego zegara?“ Dodała, że jak będziemy mieli w domu taki zegar, to tak samo, jakbyśmy pozyskali dobrego, kochającego przyjaciela, który będzie dbał o nas wszystkich, — imaginowała sobie nawet, że będzie pilnował naszego niemowlęcia.
Miałem w Northamptoneshine pewnego znajomego, u którego kupowałem nieraz używane meble; i tym razem więc zwróciłem się do niego. Wkrótce potem otrzymałem od niego list z zawiadomieniem, że ma akurat to, czego mi potrzeba. (Okazuje się, że zawsze ma on akurat to, czego mi potrzeba. Pod tym względem jestem bardzo szczęśliwy). Pisał, że jest to tak starożytny i oryginalny zegar, jakiego oddawna już nie zdarzyło mu się widzieć; przy liście była załączona fotografja, oraz szczegółowy opis zegara: w końcu zaś pytał, czy ma mi go przysłać. Wnosząc z fotografji i opisu, był to taki właśnie zegar, o jaki mi chodziło, zatelegrafowałem więc do niego:
„Proszę niezwłocznie wysłać zegar“.
W trzy dni potem ktoś zastukał do naszych drzwi, — oczywiście, że tego dnia stukano już i przedtem, będę jednak opowiadał o tem tylko, co ma związek z zegarem, — a służąca oznajmiła, że za drzwiami stoi jakichś dwóch ludzi, którzy chcą koniecznie ze mną się widzieć.
Okazało się, że przywieziono zegar; bardzo dobrze, — rzekłem więc najspokojniej w świecie, — wnieście go na górę“, na co, ku wielkiemu memu zdumieniu, usłyszałem, że jest to poprostu niemożliwe i że zegara na górę wnieść niepodobna.
Poszedłem przeto na dół i cóż zobaczyłem? Na schodach, pomiędzy poręczą a ścianą, uwięzła skrzynia takich rozmiarów, że można ją było śmiało wziąć za ów futerał, w którym została przywieziona „Igła Kleopatry“.
Furmani oświadczyli, że jest to właśnie mój zegar.
Przyniosłem dłuto i lewar, potem najęliśmy jeszcze dwóch jakichś obszarpańców z ulicy i namęczywszy się w pięciu w ciągu dwóch godzin, wyjęliśmy wreszcie zegar ze skrzyni, poczem, ku niewymownej radości reszty mieszkańców, dostęp na schody został otwarty.
Musieliśmy zegar wnieść na górę, gdzie wyznaczyłem mu miejsce w rogu jadalnego pokoju.
Zpoczątku objawiał niepokonaną chęć przewrócenia się; przygniecenia którego z domowników, potem jednak, dzięki temu, że nie pożałowałem ani gwoździ, ani polan na podpórki, doszedłem wreszcie do tego, że można było z nim żyć w jednym pokoju; zmęczyłem się straszliwie przy tej robocie, opatrzywszy więc co większe rany, czemprędzeń udałem się na spoczynek.
Naraz budzi mię wśród nocy wystraszona żona i opowiedziawszy, że zegar wybił przed chwilą trzynaście uderzeń, zapytuje, jak myślę, kto to ma umrzeć. Powiedziałem, że nie wiem, ale przypuszczam, że u sąsiada zdechnie kotka.
Żona odrzekła na to, że ma złe przeczucia co do dziecka. Niczem nie można było jej uspokoić: płakała, dopóki nie zasnęła.
Nazajutrz od samego rana usiłowałem przekonać ją, że się myli, aż wreszcie trochę się uspokoiła. Po południu zegar znowuż wybił trzynaście.
Wówczas ogarnęły ją poprzednie obawy. Była przekonana, że ja i dziecko, oboje jesteśmy skazani na śmierć, ona zaś zostanie wkrótce bezdzietną i wdową. Chciałem obrócić to w żart, ale żonę zmartwiło to jeszcze bardziej. Twierdziła, że ja myślę to samo, udaję zaś wesołego dlatego tylko, żeby ją uspokoić i dodała, że postara się mężnie znieść straszliwy wyrok losu.
Wszystkiemu zaś, według niej, winien był Beggles.
W nocy zegar wydzwonił jeszcze jedno ostrzeżenie, które moja żona zastosowała do ciotki Marji i, jak się zdawało pogodziła się z przeznaczeniem. Żałowała jednak bardzo, że wogóle kupiłem zegar i pytała, kiedy wreszcie odzwyczaję się od idjotycznej manii skupowania starych gratów dla upiększenia domu.
Nazajutrz zegar wybił cztery razy po trzynaście uderzeń a wtedy żona nabrała już otuchy. Mówiła że jeżeli wszyscy mamy umrzeć, to niema się czego martwić. Przyjdzie napewno dżuma, albo cholera i wszyscy razem zostaniemy wzięci do nieba.
I na tę myśl odrazu poweselała.
Potem zegar począł przepowiadać śmierć wszystkim naszym krewnym i znajomym, wreszcie zaś zabrał się do sąsiadów.
Przez kilka miesięcy wybijał codziennie niezliczoną ilość razy po trzynaście uderzeń, nam zaś okropnie się znudziły te wszystkie morderstwa, — a na odległość kilku mil dokoła nie zostało już teraz ani jednej żywej duszy.
Potem jednak zmienił system i przestał zabijać ludzi: wydzwania odrazu trzydzieści dziewięć, albo czterdzieści jeden uderzeń, co już całkiem nieszkodliwe. Obecnie ulubioną cyfrą naszego zegara jest trzydzieści trzy, dwa razy na dzień wszakże bije czterdzieści dziewięć. Nigdy nie więcej. Nie wiem, dlaczego tak jest i nigdy nie mogłem zrozumieć tego dziwnego gustu mojego zegara, faktem jest jednak, że więcej, niż czterdzieści dziewięć nie bije nigdy.
Nie zdarzyło się też, żeby bił w jednych i tych samych odstępach czasu; bije wtedy, kiedy mu się podoba i kiedy uważa za wygodne. Czasami w ciągu godziny bije trzy, albo cztery razy, kiedy indziej znów przejdzie pół dnia, a on nie wybije ani razu.
Taki już z niego oryginał!
Myślałem nieraz o tem, że należałoby go oddać do „naprawy“, aby bił, jak należy i wogóle zachowywał się trochę przyzwoiciej; ale mimo wszelkich wad tego zegara, polubiłem go za to właśnie, że tak zuchwale kpi sobie z czasu.
Nie ulega wątpliwości, że niema dlań najmniejszego szacunku. Rozmyślnie jakby narusza prawidłowość swego chodu, aby jawnie go obrażać. O pół do trzeciej bije trzydzieści ośm uderzeń, a w dwadzieścia minut później oświadcza, że jest dopiero pierwsza.
Czyliżby to było skutkiem tego, że pogardzając swym władcą chce mu to okazać? Powiadają, że pan nie jest nigdy bohaterem w oczach swej służącej; czyżby i czas również, ze swojem nieruchomem obliczem, był jedynie mijającą wątłą istotą — może odrobinkę większą niż inne, ale nic więcej — w oczach swego starszego sługi? Albo może, idąc bezustanku przez długie, długie lata, zegar przekonał się wreszcie, jak marny jest ów czas, wydający się przerażonym oczom biednego człowieka takim nieograniczonym i nieskończonym?
Może wybijając swoje trzydzieści, albo czterdzieści uderzeń, mówi sobie z drwiącym uśmiechem: „Znam cię przecież dobrze, mój Czasie, chociaż głupi ludzie obawiają się ciebie, poczytując za jakieś bóstwo. Czemże jesteś, jeśli nie złudą i snem, jak wszystko na tej ziemi? A nawet mniej jeszcze, albowiem przeminiesz i nigdy już nie wrócisz. Nie bójcie się go, nieśmiertelni ludzie! Czas — to tylko cień ziemskiego życia na bezkreśnej równinie Wieczności!“






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Jerome K. Jerome i tłumacza: anonimowy.