Oblężenie Berlina
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Oblężenie Berlina |
Pochodzenie | Nowele z czasów oblężenia Paryża |
Wydawca | Staraniem S. Szczepanowskiego i A. Potockiego |
Data wyd. | 1898 |
Druk | Drukarnia C. K. Jagiellońskiego |
Miejsce wyd. | Kraków |
Tłumacz | Antoni Potocki |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
Szliśmy ulicą z Pól Elizejskich z doktorem V..., ucząc się z murów podziurawionych granatami, z chodników zdruzgotanych kartaczami historyi oblężenia Paryża, kiedy, nie dochodząc do Placu Gwiazdy, doktor zatrzymał się i powiedział, ukazując na jeden z olbrzymich domów ustronnych, grupujących się wspaniale dokoła Łuku Tryumfalnego.
— Widzisz pan te cztery zamknięte okna, wychodzące na balkon? W pierwszych dniach sierpnia, tego okropnego miesiąca sierpnia roku zeszłego, obfitującego w burze i klęski, byłem wezwany tam z powodu ataku apoplektycznego, któremu uległ pułkownik Jouve, kirasyer pierwszego cesarstwa, starzec, przejęty wspomnieniami sławy i patryotyzmem.
Skoro zaczęła się wojna, zamieszkał umyślnie w tym apartamencie z balkonem...
Zgadnij pan, dlaczego? Oto, ażeby być widzem tryumfalnego pochodu powracających wojsk naszych... Biedny stary! Wiadomość o Wissemburgu doszła go, kiedy właśnie wstawał od stołu. Wyczytawszy nazwisko Napoleona u dołu tego zawiadomienia o porażce, upadł rażony apopleksyą.
Znalazłem starego kirasyera rozciągniętego w całej długości na dywanie, z twarzą nieruchomą, nabiegłą krwią, jak gdyby otrzymał uderzenie maczugi w głowę. Stojący musiał być bardzo wysokim, leżący wydawał się olbrzymem. Miał piękne rysy, pyszne zęby, wspaniałą białą czuprynę na głowie i ośmdziesiąt lat, chociaż wyglądał na sześćdziesiąt.
Przy nim klęczała jego wnuczka, cała we łzach. Istny portret dziadka. Podobni byli do dwóch medali greckich z tego samego modelu, tylko jeden stary, przyćmiony, z zatartym i już nieco konturami, a drugi jaśniejący, czysty, w całym blasku i gładkości nowego odbicia. Boleść tego dziecka wzruszyła mnie. Ta córka i wnuczka żołnierzy, bo ojciec jej był w sztabie Mac-Mahona, patrząc na twarz starca, rozciągniętego przed nią, przedstawiała sobie w wyobraźni inną, niemniej okropną scenę. Uspokajałem ją jak mogłem, ale w głębi duszy mało miałem nadziei. Mieliśmy do czynienia z pięknem typowem porażeniem paralitycznem, a w ośmdziesięciu latach rzadko się z tego wychodzi. W ciągu trzech dni chory rzeczywiście pozostawał w tym samym stanie osłabienia i nieruchomości.
Tymczasem przyszły do Paryża wieści z pod Reischoffen. Pamiętasz pan, jakie to było dziwne? Aż do samego wieczora wszyscy byliśmy pewni wielkiej wygranej: dwadzieścia tysięcy Prusaków zabitych, następca tronu wzięty do niewoli. Nie wiem już, jakim cudem, jakim prądem magnetycznym echo tej radości narodowej doszło do łoża naszego biednego głuchoniemego paralityka; dość, że przyszedłszy tego wieczora, znalazłem jakby zgoła innego człowieka. Oczy miał prawie zupełnie czyste, język mógł się poruszać. Miał siłę uśmiechnąć się do mnie i nawet dwa razy wybełkotał:
— Zwy-cię-stwo!...
— Tak, pułkowniku, wielkie zwycięstwo!...
I w miarę tego, jak opowiadałem szczegóły powodzenia Mac-Mahona, twarz jego rozjaśniała się, rysy stawały się mniej wyprężonymi.
Wyszedłszy, spotkałem się z wnuczką. Zanosząc się od płaczu, bardzo blada, czekała na mnie we drzwiach.
— Ależ on będzie uratowanym — powiedziałem, biorąc ją za ręce.
Biedne dziecko z trudnością mogło mi odpowiedzieć. Ogłoszono, co się stało naprawdę w Reischoffen, ucieczkę Mac-Mahona, rozbicie całej armii... Spoglądaliśmy na siebie przerażeni. Ona rozpaczała, myśląc o ojcu — ja drżałem na myśl o starcu. Było pewnem, ze tego drugiego ciosu nie wytrzyma.
Co tu począć? Pozostawić mu jego radość, złudzenia, które powróciły go do życia... ale wtedy trzeba kłamać...
— Dobrze więc, będę kłamała — powiedziała bohaterska dziewczyna, ocierając łzy, i już cała promieniejąca, weszła do pokoju dziadka.
Ciężkiem było zadanie, które wzięła na siebie!
W pierwszych dniach szło jeszcze łatwiej, ponieważ starzec miał osłabioną głowę i dawał się oszukiwać, jak dziecko. Ale z powrotem do zdrowia, wracała też coraz większa jasność myśli. Trzeba było udzielać mu wiadomości o każdym ruchu armii, redagować biuletyny wojskowe. Litość brała patrzeć na to śliczne dziecko, schylone po całych dniach i nocach nad mapą Niemiec, starające się wymyślić całą wspaniałą kampanię, pełną chwały: Bazaine w Berlinie, Froissort w Bawaryi, Mac-Mahon nad Bałtykiem. We wszystkiem zasięgała mojej rady, ułatwiałem jej jak mogłem; ale głównie sam dziadek dopomagał nam w tych zmyśleniach. Tyle razy zwyciężał Niemców za czasów pierwszego cesarstwa! Wiedział naprzód o każdym ruchu wojska: »teraz udadzą się tam... teraz zrobią to i to« — te jego przewidywania sprawdzały się zawsze, co go wprawiało w dumę.
Na nieszczęście zdobywaliśmy miasta, wygrywaliśmy bitwy, ale wszystko to szło jeszcze zbyt powolnie dla niego. Starzec był nienasyconym. Codziennie, przyszedłszy tam, dowiadywałem się o nowym jakimś walecznym czynie armii.
— Doktorze, zdobyliśmy dziś Moguncyę — mówiła mi młoda dziewczyna, wychodząc na moje spotkanie z bolesnym uśmiechem na ustach, a z poza drzwi dochodził mnie pełen radości głos dziadka:
— Nieźle idzie, nieźle idzie... za ośm dni wejdziemy do Berlina.
Właśnie w tej samej, chwili Prusacy znajdowali się w odległości ośmiu marszów od Paryża. Naradzaliśmy się, czy nie lepiej byłoby wywieźć go na prowincyę; ale przecież poza miastem, stan, w jakim znajdowała się Francya, odkryje mu całą prawdę, a zresztą znajdowałem go jeszcze zanadto słabym, zanadto ociężałym po tem silnem wstrząśnieniu, jakie przeszedł, ażeby mu odejmować złudzenie, postanowiliśmy więc pozostawić go na miejscu.
Pamiętam pierwszego dnia oblężenia poszedłem do nich bardzo wzruszony, z boleścią w sercu, jakiej doznawaliśmy wszyscy na widok zamkniętych bram Paryża, toczącej się bitwy pod murami, kiedy najbliższe rogatki stały się dla nas granicą...
Znalazłem poczciwego staruszka na łóżku, był rozradowany i dumny.
— No cóż? zaczęliśmy już raz przecie to oblężenie!
Spojrzałem na niego zdumiony.
— Jakto, pułkowniku, wiesz?
Wnuczka pośpiesznie zwróciła się do mnie.
— O tak, doktorze, ogromna nowina... Oblężenie Berlina już rozpoczęte.
Mówiła to głosem zupełnie spokojnym, pewnym, nie przerywając swego szycia.
Jakże więc mógł wątpić o czemś? Wystrzałów armatnich z twierdz słyszeć nie mógł. Nie mógł też widzieć nieszczęśliwego, wzburzonego Paryża. Z łóżka swego widział tylko część Łuku Tryumfalnego, a w pokoju, który zajmował, był istny skład rozmaitych sprzętów i pamiątek z czasów pierwszego cesarstwa, umyślnie, jakby dla podtrzymania jego złudzeń. Portrety marszałków, obrazy przedstawiające bitwy, król rzymski w sukience dziecinnej; sztywne konsole, ozdobione rozmaitemi trofeami z miedzi, dźwigające na sobie przeróżne relikwie z czasów cesarstwa, medale, bronzy, skała św. Heleny pod klasztorem, miniatury, przedstawiające jednę i tę samą damę ufryzowaną, w stroju balowym, w żółtej sukni z bufiastymi rękawami i jasnemi oczami — wszystko to: konsole, król rzymski, marszałkowie, damy żółte z krótkimi stanikami i szerokimi paskami, zachowało tę sztywność, która uchodziła za wdzięk w 1806 roku... Dzielny pułkowniku! to ta atmosfera zwycięstw i powodzenia, więcej, niż wszystko cośmy robili, dopomagała ci wierzyć tak naiwnie w owo oblężenie Berlina!
Od tego dnia nasze operacye wojskowe stawały się coraz trudniejszemi. Do zdobycia Berlina trzeba było teraz czegoś więcej, niż cierpliwości. Od czasu do czasu, kiedy stary nudził się bardzo, odczytywano mu list od syna, naturalnie zmyślony, ponieważ nic teraz nie mogło się przedostać do Paryża, a po bitwie pod Sedanem adjutant Mac-Mahona był wysłany do pewnej fortecy w Niemczech. Można sobie wyobrazić rozpacz tego dziecka: nie mając od ojca żadnej wiadomości, przypuszczała, że jest uwięziony, chory może, a w listach, układanych dla dziadka, po żołniersku krótkich co prawda, czytała same wesołe nowiny o posuwaniu się ciągle naprzód w kraju zawojowanym. Czasami brakowało jej sił, wtedy przez kilka tygodni pozostawaliśmy bez wiadomości. Lecz kiedy stary zaczynał niepokoić się, nie sypiał, wtedy przychodził list z Niemiec, który pośpiesznie odczytywała przy jego łóżku tonem wesołym, wstrzymując się od łkań.
Pułkownik słuchał z religijnem skupieniem ducha, uśmiechał się porozumiewająco, przytakiwał, krytykował, tłómaczył nam ruchy wojsk trochę niejasne. Ale najwspanialszym był w swoich odpowiedziach, posyłanych synowi.
»...Nie zapominaj nigdy, że jesteś Francuzem — pisał mu — bądź wspaniałomyślnym dla tych nieszczęsnych ludzi, nie rób im zbyt ciężkim naszego najazdu...« Dalej następowały rozmaite nauki bez końca, przepyszne kazania na temat poszanowania cudzej własności, należnej damom grzeczności — prawdziwy kodeks honoru wojskowego w stosunku do zwyciężonych. Do tego dołączał też kilka uwag politycznych, warunki pokoju, jakie trzeba postawić zwyciężonym. W tym względzie zresztą, nie był bardzo wymagającym:
— Wynagrodzenie strat wojennych i na tem koniec... Po co zabierać im prowincye?... Czyż można z Niemiec zrobić Francyę?...
Dyktował to głosem pewnym i tyle szczerości serca, tyle wiary patryotycznej miały te słowa, że słuchając ich trudno było nie być wzruszonym.
Tymczasem oblężenie posuwało się coraz dalej, ale nie to oblężenie Berlina niestety! Były to chwile wielkiego zimna, bombardowania, epidemii, głodu. — Dzięki naszym staraniom, naszym wysiłkom, niezmordowanej czułości, która się coraz bardziej zwiększała dokoła niego, spokój starca nie był niczem zamącony. Aż do samego końca mogłem mu dostarczać białego chleba i mięsa.
Naturalnie było to tylko dla niego i nie możesz pan sobie przedstawić nic bardziej wzruszającego, jak te śniadania dziadka, tak niewinnie egoistycznego. Stary siedzi na łóżku rozpromieniony, śmiejący się, z serwetką zawiązaną pod brodą, obok niego wnuczka trochę blada, wskutek rozmaitych braków, kieruje jego ręką, pomaga mu pić, zjadać te wszystkie smaczne kąski, zakazane dla niej. Podochocony ucztą i przyjemnem ciepłem pokoju, kiedy na dworze huczał wicher zimowy i tumany śniegu uderzały w okna, stary kirasyer przypominał sobie swoją kampanię na Północy i opowiadał nam po raz setny o owym sławnym odwrocie z Rosyi, kiedy to nie było nic do jedzenia prócz zmarzniętych sucharów i mięsa końskiego.
— Rozumiesz to mała, zjadaliśmy konie!
Rozumiała to dobrze biedaczka! Od dwóch miesięcy już nie jadła nic innego. Z każdym dniem w miarę, jak powracał do zdrowia, nasze zadanie było coraz trudniejsze. Pewne odrętwienie wszystkich zmysłów, wszystkich członków, jakiego dotąd doświadczał, zaczynało znikać powoli. Już dwa czy trzy razy zrywał się z uszami nastawionemi, jak u psa myśliwskiego, usłyszawszy huczne wystrzały od strony bramy Maillot; musieliśmy wymyśleć, że to właśnie ostateczne zwycięstwo Bazaine’a pod Berlinem obchodzono uroczyście salwami z gmachu Inwalidów. Innego znowu dnia, kiedy przysunęli jego łóżko do okna — było to zdaje mi się w czwartek, w dzień bitwy pod Buzenval — ujrzał zbierającą się gwardyę narodową w alei Wielkiej Armii.
— Cóż to znaczą te oddziały? — zapytał nas, a przez zęby mruknął:
— Źle trzymają się... zła postawa...
Więcej nic nie powiedział, ale zrozumieliśmy, że odtąd trzeba mieć się bardzo na baczności. Niestety! nie byliśmy dość ostrożni!
Pewnego dnia, kiedy przyszedłem, biedne dziecko wyszło do mnie bardzo wzruszone.
— Jutro wejdą już... — powiedziała.
Czy drzwi do pokoju starca były otwarte, nie wiadomo, dość, że od tej chwili, o ile sobie przypominam, przez cały wieczór miał jakiś dziwny wyraz twarzy. Bardzo jest prawdopodobnem, że nas podsłuchał, i kiedy mówiliśmy o Prusakach, poczciwiec myślał o Francuzach, o tym wspaniałym pochodzie tryumfalnym, którego od tak dawna oczekiwał. Mac-Mahon wejdzie w ulicę, obsypany kwiatami, przy dźwięku trąb, obok marszałka syn jego, a on, stary wojak, w galowym mundurze jak pod Lutzen, salutuje podziurawione kulami chorągwie i czarne od prochu orły na sztandarach...
Biedny ojciec Jouve! Wyobrażał sobie zapewne, że chcą go niedopuścić do uczestniczenia w tym pochodzie wojsk naszych, ażeby oszczędzić mu wielkiego wzruszenia. Dlatego to przed nikim nie mówił ani słowa, ale nazajutrz, właśnie o tej samej porze, kiedy Prusacy posuwali się z pewną bojaźnią długą ulicą, prowadzącą od bramy Maillot do pałacu Tuilleries, tam na górze otworzyło się okno i na balkonie ukazał się pułkownik w swoim kasku, w lśniącym pancerzu, w całej paradzie wspaniałej starego kirasyera Michaud[1].
Zapytuję siebie nieraz, jakiego to strasznego wysiłku woli potrzeba mu było, ażeby módz powstać i tak paradnie wystąpić. Ale dość, że stał tam, oparty na poręczy balkonu, zdumiony zapewne tem, że ulice są tak zupełnie puste i nieme, że zaluzye w oknach pospuszczane.
Paryż wyglądał tak złowrogo, jakby jakiś wielki lazaret, wszędzie powiewają chorągwie, ale jakieś szczególne, białe z czerwonymi krzyżami, i nikt nie wyszedł na spotkanie wojsk naszych...
Z początku myślał, że się omylił...
Ale nie! tam poza Łukiem Tryumfalnym słychać jakiś szmer przytłumiony... Przy nadchodzącym dniu widać jakąś czarną linię, która się coraz bardziej przybliża. Powoli zabłyszczały szpice hełmów, ozwały się małe bębenki z pod Jeny, a przy skręcie na plac Gwiazdy do wtóru ciężkich kroków i brzęku szabel zagrzmiały dźwięki tryumfalnego marsza Szuberta...
Nagle w tej ponurej ciszy placu rozległ się jakiś straszny krzyk:
— Do broni! do broni! Prusacy...
I czterej ułani, idący w przedniej straży, mogli dostrzedz, jak na balkonie olbrzymi starzec zachwiał się i padł martwy... Tym razem pułkownik Jouve naprawdę nie żył...