Ocalenie (Conrad)/Część II/VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Ocalenie |
Pochodzenie | Pisma zbiorowe Josepha Conrada (Józefa Konrada Korzeniowskiego) z przedmową Stefana Żeromskiego |
Wydawca | Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Drukarnia Narodowa w Krakowie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Aniela Zagórska |
Tytuł orygin. | The Rescue |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część II |
Indeks stron |
Lingard rzucił się duszą i ciałem w wielkie przedsięwzięcie i żył przez dwa lata w długotrwałem upojeniu, przygotowując powoli korzystny wynik sprawy. Nigdy mu nie przyszła do głowy myśl o przegranej, i żadna cena nie wydawała mu się zbyt wysoką za tak wspaniałe dzieło. Zamierzał ni mniej ni więcej tylko wprowadzić tryumfalnie Hassima z powrotem do tego kraju, który ukazał mu się raz nocą pod niskiemi chmurami, w nieustannym łoskocie gromów. Przy końcu długiej rozmowy z Hassimem, który po raz dwudziesty może opowiedział historję swej krzywdy i swych walk, Lingard podniósł potężne ramię i potrząsając pięścią nad głową, krzyknął: „Wykurzymy ich stamtąd. Zbudzimy cały kraj!“ W tych słowach uczynił wyznanie — nie zdając sobie wcale z tego sprawy — całego swego idealizmu ukrytego pod siłą pełną prostoty. Zbudzić cały kraj! To podświadome uczucie stanowiło podstawę, z której wyrastała potrzeba czynu Lingarda, prymitywne pojęcie o tem, co jest istotą sprawiedliwości, wdzięczności, przyjaźni; czuła litość dla ciężkiej doli Immady — tego biednego dziecka — i dumne przeświadczenie, że ze wszystkich ludzi na świecie on jeden ma możność i odwagę porwać się na tak wielkie dzieło.
Trzeba było pieniędzy i trzeba było ludzi, a Lingard zdobył i jedno i drugie w przeciągu dwóch lat, począwszy od owego dnia, gdy z pistoletami za pasem, w kapeluszu z włókien palmowych na głowie, stanął nagle o świcie, w głuchem milczeniu, przed tajemniczym Belarabem, który w pierwszej chwili zanadto był zdumiony na widok białej twarzy, aby się do niego odezwać.
Słońce nie wysunęło się jeszcze z za lasów w głębi lądu; niebo, już przesycone światłem, sklepiało się nad ciemną, podłużną laguną i nad rozległemi polami pełnemi cienia, który zwolna zdawał się przeistaczać w białość porannej mgły. Wśród pól stały chaty, płoty, ostrokoły; duże domy na wyniosłych palach górowały nad kępami drzew owocowych, jak zawieszone w powietrzu.
Tak wyglądała osada Belaraba w chwili, gdy wzrok Lingarda pierwszy raz na niej spoczął. Na tem tle zobaczył bardzo liczne twarze za szczupłą i otuloną w tkaniny postacią stojącą naprzeciw niego; świt rozjaśniał się szybko i wśród głuchej ciszy słowo: marhaba (witaj), wyszeptane wreszcie przez wodza, doszło najwyraźniej do uszu każdego z dworzan. Żołnierze ze straży przybocznej w czarnych myckach, wsparci na długich lancach, stali nieporuszenie wokół władcy. Widać było ludzi biegnących przez otwartą przestrzeń ku brzegowi. Gromadka kobiet wpatrywała się w przybyszów; stały na niskim kopcu, a z nad nieruchomych łodyg kukurydzy widać było tylko ich głowy. Nagle wśród grupy pustych chat w pobliżu rozległ się głos niewidzialnej jędzy, która z krzykliwą pasją wymyślała jakiejś niewidzialnej dziewczynie:
— Cudzoziemcy! Chcesz widzieć cudzoziemców? Jesteś pozbawiona wstydu! Więc ja, kulawa i stara, mam sama ryż łuskać? Niechaj zły urok padnie na ciebie i na cudzoziemców. Niech nigdy nie zaznają łaski! Niech ich ścigają z mieczami! Stara jestem. Stara. Niema nic dobrego w cudzoziemcach. O dziewczyno! Oby zczeźli od ognia!
— Witaj — powtórzył z powagą Belarab, patrząc prosto w oczy Lingarda.
Lingard spędził wówczas sześć dni w osadzie Belaraba. Z tych trzy przeszły na obserwowaniu się wzajemnem, przyczem nie padło żadne zapytanie i najlżejszą aluzją nie dotknięto sprawy, o którą chodziło. Lingard wylegiwał się na pięknych matach, któremi wódz usłał mały domek bambusowy, stojący nazewnątrz warownego częstokołu, gdzie biała flaga z zielonemi brzegami powiewała na wysokiej i cienkiej żerdzi, niższej jednak od ścian długich budynków o wyniosłych dachach; budynki te wznosiły się na słupach z twardego drzewa wysokości czterdziestu stóp lub więcej.
Dalekie lasy w głębi lądu, zabarwione połyskliwym błękitem, wyglądały jak we śnie widziane. Od strony morza pas wysokich pni i splątanego podszycia sięgał zachodniego brzegu owalnej laguny; a w przejrzystej świeżości powietrza grupy brunatnych domów — odbitych w wodzie lub wznoszących się nad falującą zielenią pól — kępy palm, ogrodzone plantacje, gaje drzew owocowych składały się na obraz wspaniałego dobrobytu.
Nad budynkami, nad ludźmi, nad nieruchomą powierzchnią wody i wielką równiną łanów błyszczących od rosy rozciągał się wyniosły, cudowny spokój bezchmurnego nieba. Zdawało się, że niema wcale drogi do tego kraju wspaniałości i ciszy. Niepodobna było uwierzyć, że tak blisko leży niespokojne morze ze wszystkiemi swemi darami i nieustanną swą groźbą. Nawet w okresie deszczów, gdy potężny huk wznosił się ze zbielałej przestrzeni płytkiego morza, do osady dochodził tylko rozległy szmer, to słabszy to silniejszy, który zawisał wysoko w powietrzu i unoszony wiatrem, zdawał się bujać tam i sam ponad ziemią; nikt nie byłby mógł odgadnąć skąd ów szmer pochodzi. Przypominał uroczystą pieśń wodospadu, to wznoszącą się, to znów zamierającą nad gajami i polami, nad dachami i głowami ludzi, nad spokojem tej ukrytej a kwitnącej osady, zamieszkanej przez zwyciężonych fanatyków, zbiegów i wygnańców.
Codzień popołudniu Belarab w otoczeniu eskorty, która zatrzymywała się przede drzwiami, wchodził do domu swego gościa. Pozdrawiał Lingarda, pytał o jego zdrowie, rozprawiał z nieprzeniknioną twarzą o rzeczach małej wagi. Ale spokojny wzrok myślących jego oczu zdawał się doszukiwać wciąż prawdy na białem obliczu. Rozmawiali w chłodzie wieczornym pod zachód słońca, chodząc tam i napowrót wśród gładkich kolumn gaju, rosnącego niedaleko wrót w ostrokole. Świta, stojąca opodal w ukośnych promieniach zachodu, śledziła wzrokiem przechadzające się zwolna postacie, które ukazywały się i nikły za drzewami. Wypowiadali wiele słów, nic jednak nie mówiąc, coby mogło odsłonić ich myśli. Podawali sobie ostentacyjnie ręce przed rozstaniem, poczem rozlegało się ciężkie trzaśnięcie bramy i trzykrotny, głuchy stuk drewnianych zasów spuszczanych w żelazne klamry.
Trzeciej nocy zbudziły Lingarda z lekkiego snu szepty nazewnątrz chaty. Czarny cień przesłonił gwiazdy w otworze drzwi; człowiek jakiś wszedł nagle i stanął nad jego posłaniem, drugi zaś przykucnął na progu, gdzie wyglądał jak ciemna bryła.
— Nie bój się. To ja, Belarab — rzekł ostrożny głos.
— Nie bałem się wcale — odszepnął Lingard. — Niebezpieczeństwo grozi tylko temu, kto przychodzi w ciemności i znienacka.
— A czyż ty uprzedziłeś mię o swem przybyciu? Powiedziałem ci: witaj — ale równie dobrze mogłem powiedzieć: zabić go.
— Dzieliła nas odległość ramienia. Bylibyśmy zginęli razem — odparł spokojnie Lingard.
Tamten cmoknął dwa razy; wydało się, że niewyraźna jego postać nawpół się zapada w podłogę.
— Nie było to zapisane przed naszem przyjściem na świat — rzekł stłumionym głosem Belarab, siedząc obok mat ze skrzyżowanemi nogami. — Dlatego jesteś moim gościem. Niech mowa nasza będzie prosta jak drzewce włóczni i krótsza niż pozostała noc. Czego sobie życzysz?
— Przedewszystkiem twego najdłuższego życia — odrzekł Lingard, pochylając się naprzód ku błyszczącej parze oczu — a następnie — twojej pomocy.