Ocalenie (Conrad)/Część II/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Conrad
Tytuł Ocalenie
Część II
Pochodzenie Pisma zbiorowe Josepha Conrada (Józefa Konrada Korzeniowskiego) z przedmową Stefana Żeromskiego
Wydawca Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Aniela Zagórska
Tytuł orygin. The Rescue
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
CZĘŚĆ II
WYBRZEŻE ZBIEGÓW


I

Wybrzeże, przy którem mały bryg stał prosto na kotwicy i zdawał się strzec wysokiego kadłuba jachtu, nie ma żadnych cech wybitnych. To ląd bez wyraźnego kształtu. Ciągnie się bez przylądków i urwistych brzegów, długi i niski — nieokreślony; a gdy ciężkie podrywy północno-wschodniego mussonu pędzą gęsty deszcz ukośnie na morze, pod szarem niebem majaczy czarny brzeg o zatartych konturach, jak wyciągnięty w linję prostą skraj rozpływającego się lądu. Podczas długiego okresu bezchmurnych dni widać go tylko jako wąski pas ziemi; wygląda to na rozległej płaszczyźnie wód, jakby ląd został zmiażdżony przez ciężar nieba, którego olbrzymia kopuła spoczywa na nim, zakreślając linję równie piękną i czystą jak linja morskiego horyzontu.
Mimo bliskiego sąsiedztwa z centrami europejskiej władzy, brzeg ten od wieków był znany zbrojnym wędrowcom tych mórz jako „Wybrzeże Zbiegów“. Nie jest oznaczony żadną specjalną nazwą na mapach i podręczniki geografji nie wspominają o nim wcale, ale rozbitkowie — ofiary różnych porażek — znajdują zawsze drogę do jego zatok. Dostęp do nich niezmiernie jest trudny dla obcych. Gdy się patrzy na ten brzeg od strony morza, niezliczone wysepki otaczające to, co ze względu na obszar można nazwać głównym lądem, stapiają się z tłem, na którem niema żadnego punktu pozwalającego wytknąć drogę przez powikłane cieśninki. Można powiedzieć, że w pasie szerokości dwudziestu mil koło tego niskiego wybrzeża znacznie jest więcej raf koralowych, błota, piasku i kamieni niż morskiej wody. Wśród zewnętrznych mielizn tego pasa utknął jacht i tam rozegrały się właśnie wypływające stąd wypadki.
Niewyraźne światło krótkiego świtu ukazało na wschodzie otwarte morze, uśpione, gładkie i szare pod pobladłem niebem. Prosty brzeg rzucał pas głębokiego mroku wzdłuż mielizn, które wśród spokoju konającej nocy nie znaczyły się najlżejszą zmarszczką. W nikłem świetle brzasku niskie kępy krzaków na piaszczystych ławicach robiły wrażenie olbrzymich.
Dwie postacie, bezszelestne jak dwa cienie, posuwały się zwolna wybrzeżem skalistej wysepki i stanęły obok siebie na samym skraju wody. Za niemi dymił się spokojnie niewielki stos czarnych węgli między matami, z których się podniosły. Postacie stały prosto i bez ruchu, tylko głowy ich obracały się zlekka z prawej strony ku lewej i z powrotem, w miarę jak ich wzrok przebiegał szarą pustkę morza, gdzie — oddalony mniej więcej o dwie mile — widniał kadłub jachtu, czarny i bezkształtny na tle bladego nieba.
Obie postacie patrzyły w dal, nie zamieniając z sobą nawet szeptu. Wyższa z nich oparła o ziemię kolbę strzelby z długą lufą, trzymając ją na odległość ramienia; włosy drugiej postaci spadały do pasa; a liście ljan, spływających w pobliżu ze szczytu stromej skały, były równie nieruchome jak głaz pod niemi. Nikłe światło, odsłaniające gdzieniegdzie połysk białych, piaszczystych ławic i niewyraźne kopce wysepek, rozrzuconych wśród mroku wybrzeża, głęboka cisza, zupełny spokój wokoło — wszystko uwydatniało osamotnienie dwóch ludzkich istot, które, pobudzone nadzieją, spędzającą sen z powiek, wstały o świcie by spojrzeć wdal na zasłonięte oblicze morza.
— Nic! — rzekł mężczyzna z westchnieniem, jakby budząc się z długiej zadumy.
Miał na sobie kurtkę z grubego niebieskiego perkalu — w rodzaju tych, jakie noszą biedni rybacy — otwartą na muskularnej piersi o barwie i gładkości bronzu. Z fałd wytartego saronga, obwiniętego ciasno koło bioder, wystawał po lewej stronie nóż z rękojeścią z kości słoniowej, zdobną pięciu złotemi obrączkami — broń, którejby się nie powstydził udzielny władca. Srebro połyskiwało naokoło kurka i na kolbie z twardego drzewa. Głowę Malaja obwijała czerwonozłota chusta z kosztownej materji, tkanej zwykle przez szlachetnie urodzone Malajki z otoczenia wodzów, lecz złote nitki były przyćmione a jedwab przetarty na zgięciach. Mężczyzna przechylił głowę wtył; spuszczone powieki zwężały połysk jego oczu. Miał twarz bez zarostu, krótki nos o ruchomych nozdrzach; beztroski i pogodny jego uśmiech wyglądał jak wyryty nazawsze delikatnem narzędziem w lekkich zagłębieniach u kątów dość wydatnych warg. Prosta jego postać odznaczała się niedbałym wykwintem, lecz w beztroskiej twarzy i swobodnych ruchach było coś czujnego i powściągliwego.
Objął morze ostatniem, badawczem spojrzeniem i odwróciwszy się ku wschodzącemu słońcu, szedł boso po elastycznym piasku. Za nim wlokła się kolba, żłobiąc głęboką brózdę. Węgle przestały się dymić. Przez chwilę patrzył na nie w zamyśleniu, poczem zawołał przez ramię do dziewczyny, która została wtyle, obserwując wciąż morze:
— Immado, ogień wygasł.
Na dźwięk głosu dziewczyna zwróciła się w stronę mat. Czarne jej włosy zwisały jak płaszcz. Miała na sobie narodowy sarong malajski w szarą i czerwoną kratę — podobny do spódniczek szkockich górali — noszony zarówno przez mężczyzn jak przez kobiety, lecz w stroju jej brakowało pasa, szarf, luźnej chusty i nakrycia głowy, które zwykle uzupełniają ubiór Malajki. Czarna, jedwabna kurtka, jak u mężczyzn z wysokich rodów, zapięta była na piersi i obciskała smukłą kibić. Brzeg stojącego kołnierza, sztywny od złotego haftu, ocierał się o policzek. Na rękach jej i nogach nie było bransolet i — choć ubrana właściwie po męsku — nie miała przy sobie żadnej broni. Ręce jej zwisały w bardzo obcisłych rękawach, rozciętych trochę nad dłonią, ozdobionych złotą plecionką i rzędem małych, złotych guziczków. Zbliżała się drobnym krokiem, bronzowa i czujna, z oczami pełnemi życia w nieruchomej twarzyczce, z łukiem ust stanowczo zaciśniętym; a cała jej postać, pełna surowego wdzięku, tchnęła żarliwą powagą młodości, która wstępuje w życie przejęta wiarą i nadzieją.
Tego samego dnia Lingard dotarł do wybrzeża, lecz — jak wiadomo — bryg, powstrzymywany przez ciszę, zjawił się w pobliżu mielizn dopiero późnym rankiem. Mężczyzna i kobieta stracili nadzieję, że ujrzą oczekiwany żagiel w pierwszych promieniach wschodzącego słońca i spoczęli na posłaniu z mat, nie próbując rozniecić ognia na nowo. U ich stóp leżało zwykłe czółno, wyciągnięte z wody i przymocowane dla większej pewności powrozem z traw do drzewca długiej włóczni, wbitej mocno w biały brzeg; zaczynający się przypływ pluskał monotonnie o rufę.
Dziewczyna zwijała czarne włosy, spinając je cienkiemi drewnianemi szpilkami. Mężczyzna wyciągnął się na matach, zostawiwszy obok siebie miejsce dla strzelby — jak dla przyjaciela — i wsparty na łokciu spoglądał ku jachtowi oczami zasnutemi zadumą, niby przejrzystą zasłoną nie ukrywającą ponurych myśli, od których spojrzenie jego stopniowo się pogłębiało i chmurzyło.
— Widzieliśmy już trzy razy wschód słońca na tej wysepce, a nasz przyjaciel nie przybył od strony morza — rzekł mężczyzna, nie zmieniając pozy, zwrócony plecami ku dziewczynie, która siedziała po drugiej stronie wystygłego ogniska.
— Tak, a miesiąca ubywa — odrzekła cichym głosem. — Miesiąca wciąż ubywa. A jednak obiecał przyjechać, gdy noce są jasne i woda kryje ławice piasku aż po krzaki.
— Podróżnik zna czas swego odjazdu, lecz nie wie nigdy kiedy powróci — zauważył spokojnie mężczyzna.
Dziewczyna westchnęła.
— Noce oczekiwania są długie — wyszeptała.
— I czasem czuwa się napróżno — rzekł mężczyzna z tym samym spokojem. — Może on nigdy nie wróci.
— Dlaczego? — wykrzyknęła dziewczyna.
— Droga jest długa i serce może wyziębnąć — brzmiała spokojna odpowiedź. — Jeżeli nie wraca, to dlatego, że zapomniał.
— O Hassimie, jeśli nie wraca, to chyba umarł! — krzyknęła dziewczyna z oburzeniem.
Mężczyzna, patrząc nieruchomo ku morzu, uśmiechnął się na jej słowa pełne zapału.
Byli rodzeństwem, i choć podobieństwo między nimi występowało bardzo wyraźnie, ginęło jednak w bardziej zasadniczych rysach wspólnych całej rasie. Pochodzili z Wajo, a wśród Malajów popularnem jest twierdzenie, że, aby być szczęśliwym podróżnikiem i kupcem, trzeba mieć w żyłach choć trochę krwi z plemienia Wajo. Handel zaś, jednoznaczny u tego ludu z dalekiemi podróżami, jest zajęciem romantycznem i zaszczytnem. Żądza przygód i bystry rozum muszą charakteryzować kupca, który winien posiadać męstwo młodego wieku i dojrzałą mądrość starości; powinien być dyplomatą i śmiałkiem zarazem, aby zapewnić sobie łaskę potężnych i wzbudzić strach w złoczyńcach.
Nie należy oczywiście spodziewać się tych zalet po kramarzu lub chińskim wędrownym kupczyku; są one niezbędne tylko dla szlachetnie urodzonego człowieka, który — będąc nieraz krewniakiem władcy swego kraju — wędruje przez morza na własnym statku, otoczony licznym orszakiem; który rozwozi od wyspy do wyspy zarówno towary jak i ważne wieści; któremu można powierzyć cenne przesyłki i tajne zlecenia; musi to być mąż równie skory do intryg i walk, jak do sprzedaży i kupna. Oto ideał kupca z plemienia Wajo.
Tak zrozumiany handel był zajęciem ambitnych ludzi, odgrywających tajną lecz ważną rolę we wszystkich narodowych powstaniach, zamieszkach religijnych, a także w zorganizowanych na wielką skalę korsarskich rozruchach, które w pierwszej połowie tego wieku wpłynęły na losy niejednej malajskiej dynastji i — przynajmniej przez kilka lat — zagrażały poważnie holenderskiemu władztwu na wschodzie. Gdy za cenę obficie przelanej krwi i złota narzucono wyspom względny spokój, zawód kupiecki, choć pozbawiony już wspaniałych perspektyw, przyciągał jednak w dalszym ciągu najbujniejsze indywidualności tej niespokojnej rasy. Młodzi synowie i krewniacy niejednego władcy przemierzali morza archipelagu, odwiedzając niezliczone i mało znane wysepki, i prawie zupełnie wówczas niezbadane wybrzeża Nowej Gwinei — wszystkie zakątki dokąd europejski handel jeszcze nie był dotarł, od Aru do Atjeh, od Sumbawy do Palawanu.

II

W najbardziej może nieznanym ze wszystkich tych zakątków, w małej zatoczce na wybrzeżu Nowej Gwinei, młody Pata Hassim, bratanek jednego z największych wodzów plemienia Wajo, spotkał się po raz pierwszy z Lingardem.
Hassim był kupcem na wzór tych z plemienia Wajo, i na porządnie zbudowanem morskiem prao — zaopatrzonem w dwie armatki i obsługiwanem przez młodzieńców, związanych z jego rodziną przez krew lub zależność — przybył tu aby kupić nieco skór rajskich ptaków dla starego sułtana z Ternate; było to przedsięwzięcie ryzykowne, a podjął się go nie dla zysku, lecz dla wyświadczenia grzeczności staremu sułtanowi, który gościł go wspaniale przez miesiąc lub dłużej w Ternate, w swym ponurym pałacu z cegły.
Hassim zatrzymał się opodal nadbrzeżnej wsi i miał się wielce na ostrożności, czekając na skóry i targując się z chytrymi dzikimi z pobrzeża — którzy są pośrednikami w tym handlu — gdy pewnego ranka zobaczył bryg Lingarda, zarzucający kotwicę w zatoce. Wkrótce potem zauważył, że biały człowiek wysokiego wzrostu, o brodzie jaśniejącej jak złoto, wysiada z łódki i bez broni spaceruje powoli po brzegu, kierując się ku wsi krajowców, a za nim idą czterej Malaje z załogi łodzi.
Hassima ogarnął podziw i zdumienie nad tak spokojnem lekceważeniem niebezpieczeństwa; omówił ze swymi ludźmi mniej więcej w ciągu godziny — iście po malajsku — nagłość danego wypadku i wylądował również, lecz uzbrojony i w otoczeniu licznej świty, aby śledzić dalszy bieg rzeczy.
Cała ta historja była właściwie bardzo zwyczajna; „taka rzecz“ — opowiadał potem Lingard — „mogła się każdemu wydarzyć“. Wysiadł na brzeg aby znaleźć jaki strumień, gdzieby mógł wygodnie napełnić wodą beczki, ponieważ w tym celu jedynie zawinął do zatoki.
Gdy otoczony swymi ludźmi i tłumem czarnych krajowców o wiechciowatych czubach, pokazywał kilka perkalowych chustek i usiłował wytłumaczyć znakami cel swego wylądowania, włócznia ciśnięta z tyłu zadrasnęła go w szyję. Papuas, który ją rzucił, chciał przypuszczalnie upewnić się tylko, czy podobny stwór może być zabity lub ranny, i najprawdopodobniej wierzył niezłomnie że to jest niemożliwe; lecz jeden z marynarzy Lingarda odwzajemnił się natychmiast, uderzając eksperymentującego dzikusa parangiem — wzięli bowiem trzy takie tasaki aby w razie potrzeby torować sobie drogę w gęstwinie — a była to jedyna broń, którą rozporządzali.
Wściekły zgiełk wybuchł tak nagle, że Lingard, odwróciwszy się prędko, zobaczył jak jego obrońca, przebity już włócznią trzykrotnie, wali mu się twarzą do nóg. Wasub, który był przy tem i opowiadał później tę historję przeciętnie raz na tydzień, przejmował zgrozą słuchaczy, pokazując jak ów człowiek mrugał szybko oczami, zanim upadł. Sam Lingard był bezbronny. Aż do końca życia pozostał niepoprawnie lekkomyślnym pod tym względem; tłumaczył, że jest „o wiele za porywczy aby nosić przy sobie broń palną na wypadek jakiej bójki. Jeśli przyjdzie co do czego“ — przekonywał — „zawsze mogę sobie jakoś poradzić i zabić człowieka samą pięścią; wtedy, widzi pan, zdaję sobie sprawę z tego co robię, i nie tak łatwo mi coś przeskrobać — jakby to mogło się zdarzyć w gniewie albo i strachu — nieprawdaż?“
W powyższym wypadku usiłował zabić jednego dzikusa uderzeniem z góry, drugiego zaś złapał wpół i rzucił go w nagi, dziki tłum. „Ciskał ludźmi jak wiatr złamanemi gałęźmi. Utorował nam szeroką drogę wśród wrogów“, opowiadał Wasub swym urywanym głosem. Ale bardziej jest prawdopodobnem, że raczej szybkie ruchy Lingarda i zdumiewający wygląd takiej dziwnej istoty znagliły dzikich do cofnięcia się przed jego natarciem.
Wykorzystując natychmiast zdumienie i strach wroga, Lingard i jego ludzie przebiegli po czemś, co wyglądało na zrujnowany pomost, prowadzący do wsi zbudowanej jak zwykle nad wodą. Wpadli do jednej z nędznych szop, skleconych ze zbutwiałych mat i szczątków spróchniałych czółen, i w tem schronieniu — którego wszystkie ściany przeświecały — zaczerpnęli tchu i zdali sobie sprawę, że sytuacja nie o wiele się poprawiła.
Kobiety i dzieci znikły z wrzaskiem w zaroślach, a u lądowego końca pomostu wojownicy podskakiwali i wrzeszczeli, przygotowując się do tłumnego ataku. Lingard zauważył z przykrością, że majtek pozostawiony w łodzi stracił prawdopodobnie głowę, gdyż zamiast popłynąć do statku i zaalarmować go, co mógł zrobić z łatwością, skierował się ku niewielkiej skale oddalonej o sto jardów i z zapamiętałością usiłował wdrapać się na nią od strony prostopadłej. Przypływ się jeszcze nie zaczął i skok w ohydne błoto pod chatami równał się prawie śmierci. Nędzna szopa nie byłaby mogła wytrzymać nawet energicznego kopnięcia, a cóż dopiero oblężenia — nie pozostawało zatem nic innego, jak tylko rzucić się z powrotem do brzegu i zawładnąć łodzią. Lingard szybko się na to zdecydował i uzbroiwszy się w zagięty kij, który znalazł pod ręką, ruszył na czele swych trzech ludzi. Gdy sadził wzdłuż pomostu, wyprzedziwszy ich dobry kawał i miał czas uprzytomnić sobie rozpaczliwą ostateczność tego kroku, usłyszał z prawej strony dwa strzały. Zwarty blok czarnych ciał i skędzierzawionych łbów wprost niego zachwiał się i rozpadł. Nie uciekli jednak.
Lingard biegł wciąż, ale teraz już niósł go poryw radości, który budzi się w optymiście wobec słabej nawet nadziei powodzenia. Usłyszał w oddali krzyk wielu głosów, potem jeszcze jeden wystrzał, i muszkietowa kula z dalekiego strzału wzbiła drobny wytrysk piasku między nim a jego dzikimi wrogami. Następny skok byłby rzucił Lingarda w sam ich środek, gdyby na niego czekali, ale podniesione jego ramię nie miało już w co uderzyć. Czarne grzbiety umykały, skacząc wysoko, albo sunęły poziomo przez trawę ku skrajowi zarośli.
Cisnął kijem w najbliższe czarne plecy i zatrzymał się. Wysokie trawy chwiały się coraz wolniej i stanęły, chór wrzasków i świdrujących pisków zamarł w ponurem wyciu i wydało się naraz, że na zarośnięte lasem wybrzeże i błękitną zatokę padł czar świetlistej ciszy. Zmiana była tak uderzająca jak obudzenie się ze snu. Ta raptowna cisza zdumiała Lingarda.
Zmącił ją, podnosząc głos w potężnym okrzyku, który zatrzymał jego ludzi. Powrócili niechętnie, oglądając się z gniewem na ścianę dżungli, gdzie nie drgnął ani jeden listek. Nieznajomi, których pojawienie się w odpowiedniej chwili rozstrzygnęło o wyniku tej przygody, nie rzucili się do wspólnego pościgu, lecz stanęli zwartą gromadą na miejscu zajmowanem uprzednio przez dzikich.
Lingard i młody dowódca kupców z Wajo spotkali się we wspaniałym blasku południa, wśród czujnego milczenia swych ludzi, na tem samem miejscu, gdzie malajski majtek postradał życie. Lingard podszedł wielkiemi krokami, wyciągając otwartą dłoń; Hassim odwzajemnił natychmiast ten szczery odruch i zamienili pierwszy uścisk dłoni nad wyciągniętem ciałem, jak gdyby los pobrał już okup śmierci za najbardziej ważki ze swych darów — dar przyjaźni, który zawiera niekiedy całe dobro lub całe zło życia.
— Nigdy tego dnia nie zapomnę — zawołał serdecznie Lingard, a Hassim uśmiechnął się spokojnie.
Zapadło krótkie milczenie.
— Czy spalisz wieś przez zemstę, tuanie? — spytał Hassim, spojrzawszy przelotnie wdół na zabitego Malaja, co, leżąc na twarzy z wyciągniętemi ramionami, zdawał się czepiać rozpaczliwie tej ziemi, którą znał tak krótko.
Lingard zawahał się.
— Nie — odrzekł w końcu. — Nikomuby to się na nic nie zdało.
— To prawda — rzekł łagodnie Hassim — ale czy ten człowiek był ci co dłużny — czy był twym niewolnikiem?
— Niewolnikiem? — zawołał Lingard. — To jest bryg angielski. Niewolnikiem? Nie! Był to człowiek wolny jak i ja.
Hai. Wolnym jest teraz zaiste — mruknął Malaj, spoglądając wdół po raz drugi. — Ale kto zapłaci osieroconej rodzinie za jego życie?
— Jeśli zostawił gdzie kobietę lub dziecko — mój serang będzie wiedział o tem — to wynajdę je! — zawołał Lingard ze skruchą.
— Przemawiasz jak wódz — rzekł Hassim — tylko że nasi wodzowie nie idą walczyć z gołemi rękami. O biali ludzie! O waleczności białych ludzi!
— To było szaleństwo, czyste szaleństwo — zaprzeczył Lingard — a ten biedak za nie zapłacił.
— Nie mógł uniknąć swego losu — szepnął Malaj. — Zdaje mi się że mój handel na tem wybrzeżu już się skończył — dodał wesoło.
Lingard wyraził mu swoje ubolewanie.
— To nic nie szkodzi, nic nie szkodzi — zapewnił dwornie Malaj, a gdy się rozstawali, Lingard zaprosił serdecznie Hassima i dwóch jego towarzyszy wysokiego rodu, aby zechcieli bryg odwiedzić.
Wieczór był spokojny, gdy malajski statek opuścił swe stanowisko tuż przy brzegu i zbliżył się, wiosłując zwolna po zatoce, aż do miejsca gdzie bryg był zakotwiczony. Koniec grubej liny zarzucono na pokład i nocy tej bryg białego i prao ciemnego człowieka kołysały się razem u tej samej kotwicy.
Słońce zachodzące ku morzu słało między przylądki ostatnie swe promienie, gdy ciało zabitego Malaja, zawinięte jak przystało w białe prześcieradło, zgodnie z mahometańskim zwyczajem, spuszczano powoli w ciche wody zatoki, na którą ciekawy wzrok jego padł po raz pierwszy ledwie przed kilku godzinami. W chwili gdy zmarły, uwolniony od lin, znikł bez pluśnięcia z oczu swych towarzyszy, zajaśniał błysk wystrzału i rozległ się głośny huk przedniej armatki na brygu, wywołując echowy pomruk brzegów wokoło zatoki i głośne krzyki morskiego ptactwa, które kręciło się całemi chmarami, zdając się słać odchodzącemu marynarzowi dzikie i wieczyste pożegnanie. Za władcą brygu, idącym ku rufie ze zwieszoną głową, podniosły się ciche szepty uznania; zachowanie Lingarda było miłą niespodzianką zarówno dla jego załogi jak i dla obcych, stłoczonych na głównym pokładzie. W podobnych postępkach, pełnych prostoty i wypływających z głębi przekonania, ujawniało się to, co można było nazwać romantyczną stroną tego człowieka: czujny oddźwięk na tajemne wezwania życia i śmierci — oddźwięk, który jest podstawą rycerskiego charakteru.
Lingard rozmawiał długo w noc ze swymi trzema gośćmi. Ludzie na prao dostali barana z zapasów okrętowych, a w kajucie Hassim i jego dwaj przyjaciele siedzieli rzędem na tylnej ławce, zdobni w kosztowne metale i drogie kamienie ze skazami; wyglądali wspaniale. Rozmowa prowadzona ze strony Lingarda z serdecznem wylaniem, a ze strony Malajów z wytwornością i dworną rozwagą, która jest wrodzona wyższym warstwom tego ludu, dotykała wielu tematów i zeszła wreszcie na politykę.
— Myślę, tuanie, że jesteś potężnym mężem w swej ojczyźnie — rzekł Hassim, obrzucając wzrokiem kajutę.
— Moja ojczyzna leży wśród dalekiego morza, gdzie lekkie bryzy są równie silne jak tutaj wiatry w porze deszczów — rzekł Lingard. Rozległy się ciche okrzyki podziwu. — Wyjechałem stamtąd, będąc bardzo młodym i nie wiem nic o swej potędze w kraju, gdzie wielcy ludzie równie są liczni jak biedacy na wszystkich waszych wyspach, tuanie Hassimie. — Ale tutaj — ciągnął dalej — tutaj, gdzie także jest moja ojczyzna — ponieważ to jest statek angielski i w dodatku godny tej nazwy — czuję się wcale potężnym. Prawdziwie, jestem tu radżą. Ten kawałek mojej ojczyzny należy do mnie.
Na gościach zrobiły te słowa wielkie wrażenie; patrzyli na siebie znacząco, kiwali głowami.
— Pięknie, pięknie, tuanie — rzekł wreszcie Hassim z uśmiechem. — Wozisz ze sobą po morzu swoją ojczyznę i swoją potęgę. Jesteś radżą na morzu. To pięknie!
Lingard wybuchnął grzmiącym śmiechem, a goście jego wyglądali na rozbawionych.
— Twój kraj jest bardzo potężny, wiemy o tem — zaczął znów Hassim po krótkiej przerwie — ale czy jest silniejszy od kraju Holendrów, którzy kradną nam ziemię?
— Silniejszy? — krzyknął Lingard. Otworzył szeroką dłoń. — Silniejszy? Moglibyśmy wziąć ich do ręki — o tak — i zamknął dłoń tryumfalnie.
— A czy każecie im płacić haracz za ziemię? — dopytywał skwapliwie Hassim.
— Nie — odrzekł Lingard bardziej umiarkowanym tonem; — widzisz, tuanie Hassimie, to nie jest w zwyczaju u ludzi białych. Moglibyśmy to zrobić, naturalnie, ale to nie jest w zwyczaju.
— Ach tak? — zapytał tamten, uśmiechając się sceptycznie. — A oni są silniejsi niż my i żądają od nas haraczu. I otrzymują go niekiedy — nawet z Wajo, gdzie każdy człowiek jest wolny i nosi kriss.
Zapadła głucha cisza; Lingard zamyślił się, Malaje patrzyli kamiennym wzrokiem w przestrzeń.
— A my spalamy nasz proch, walcząc ze sobą — ciągnął łagodnie Hassim — i stępiamy naszą broń jedni na drugich.
Westchnął, urwał na chwilę, poczem przeszedł do swobodnego tonu i zaczął nalegać aby Lingard odwiedził Wajo — „dla handlu i dla zobaczenia się z przyjaciółmi“ — rzekł, kładąc rękę na piersiach i pochylając się zlekka.
— Aha. Dla handlu z przyjaciółmi — zawołał Lingard ze śmiechem — bo też taki okręt — powiódł ręką dokoła — bo też taki okręt to gospodarstwo, gdzie za kotarą kryje się wielu domowników. Kosztowny jest jak żona i dzieci.
Goście powstali i zaczęli się żegnać.
— Strzelałeś dla mnie trzy razy, Panglimo Hassimie — rzekł poważnie Lingard — a ja kazałem złożyć na pokładzie twego prao trzy baryłki prochu; jedną za każdy strzał. Ale rachunek między nami jeszcze nie wyrównany.
Oczy Malaja zabłysły radością.
— To zaiste dar przyjaciela. Odwiedź mię w moim kraju!
— Obiecuję — rzekł Lingard — odwiedzić cię — kiedyś.
Spokojna powierzchnia zatoki odbijała wspaniałe nocne niebo, a bryg i prao za rufą okrętu wyglądały jak zawieszone między gwiazdami, wśród spokoju, który był prawie nieziemskim w swej nieskazitelnej doskonałości. Na pokładzie zamieniono ostatnie uściski rąk i Malaje udali się na swój statek. Następnego ranka, gdy wkrótce po wschodzie słońca powiał wiatr, bryg i prao opuściły razem zatokę. Na pełnem morzu Lingard rozpiął wszystkie żagle i zboczył z drogi, przepływając wzdłuż prao aby się pożegnać przed rozstaniem — gdyż oczywiście bryg posuwał się o trzy stopy w tym samym czasie co prao — o jedną. Hassim stał na wysokim tylnym pomoście.
— Szczęśliwej drogi! — okrzyknął się Lingard.
— Pamiętaj o przyrzeczeniu! — odpowiedział tamten. — I przyjedź prędko! — wołał, podnosząc głos w miarę tego jak bryg ich mijał. — Przyjedź prędko, aby nie stało się to, co może jest sądzone!
Bryg pędził naprzód.
— Co? — krzyknął Lingard zdumionym głosem — co jest sądzone?
Nadsłuchiwał odpowiedzi. A po wodzie przypłynęły nikłe słowa:
— Tego nikt nie wie!

III

— Słowo daję, nie mogłem tego chłopca nie polubić! — wykrzykiwał Lingard, opowiadając tę historję; i gdy spoglądał wokoło po oczach błyszczących skroś dymu z cygar — on, dawny chłopiec okrętowy na trolerze w Brixham, potem młodzieniec na żaglowcach przewożących węgiel, dojrzały mężczyzna ze statków głębokowodnych, kopacz złota, właściciel i komendant „najpiękniejszego ze wszystkich brygów“ — wiedział, że jego słuchacze — marynarze, kupcy, goniący jak i on za przygodami — przyjmują te słowa nie jako wyraz uczuć, lecz jako hołd najwyższego uznania dla malajskiego przyjaciela.
— Jak mi Bóg miły, pojadę do Wajo! — zawołał; półkole głów skłoniło się z aprobatą pełną powagi, a zlekka ironiczny głos rzekł zwolna: „No, Tomie, karjera twoja będzie gotowa, gdy zasiądziesz po prawicy tego twojego radży“.
— Jedź z Bogiem, a pilnuj się dobrze! — zawołał inny głos ze śmiechem.
Trochę zawodowej zazdrości musiało dać sobie upust, ponieważ Wajo ze względu na stan chronicznych zamieszek było zamknięte dla białych kupców; ale z żartów tych ludzi nie przebijała prawdziwa zawiść. Zaczęli wstawać z miejsc, ściskając dłoń Lingarda i rozproszyli się jeden po drugim. A on udał się wprost na pokład swego okrętu i aż do rana spacerował po rufie miarowym krokiem. Wokoło niego na statkach migotały światła kotwiczne, na wybrzeżu światełka migotały rzędami, nad jego głową gwiazdy migotały wśród czarnego nieba, i odbite w czarnej wodzie portu migotały głęboko pod nogami. A wszystkie te niezliczone jaśniejące punkciki gubiły się ze szczętem w olbrzymiej ciemności. Raz posłyszał w oddali dudnienie łańcucha; to jakiś okręt zarzucał kotwicę gdzieś daleko, poza urzędowemi granicami portu. „Obcy okręt“ — pomyślał Lingard — „każdy z nas byłby wjechał do środka. Może to okręt z kraju?“ I uczuł się dziwnie wzruszony myślą, że ten okręt, strudzony miesiącami wędrówki, nie śmie się zbliżyć do miejsca wypoczynku. O świcie, gdy wielki statek z zachodu — o bokach porysowanych pręgami rdzy i szarych od morskiej soli — wjeżdżał powoli do portu aby umieścić się blisko brzegu, Lingard opuścił port, kierując się ku wschodowi.
Groźna burza szalała w zatoce, gdy po długiej przeprawie — pod koniec parnego, cichego dnia, zmarnowanego na bezradnem tkwieniu naprzeciw celu podróży — Lingard wykorzystał dorywcze podmuchy wiatru i zbliżył się do brzegów Wajo. Z właściwą sobie śmiałością posuwał się naprzód, dobijając do nieznanego wybrzeża, i to wśród nocy, która byłaby przejęła zgrozą innego człowieka; a za każdą oślepiającą błyskawicą rodzinny kraj Hassima zdawał się przyskakiwać bliżej — poczem znikał natychmiast, jakby się czaił gdzieś nisko, gotując się do następnego skoku z nieprzeniknionych ciemności. Podczas długiego dnia ciszy Lingard utworzył sobie tak dokładny obraz wybrzeży, obserwując je z pokładu i zgóry; rozpatrzył tak starannie zarys lądu i wszystkie miejsca niebezpieczne, że choć w chwili, gdy dawał wreszcie rozkaz spuszczenia kotwicy, już od dłuższego czasu nie był w stanie dojrzeć nic absolutnie, jakby mu omotano głowę wełnianą kołdrą, jednak najbliższa migotliwa, sina błyskawica ukazała mu bryg zakotwiczony prawie ściśle tam gdzie zamierzał — naprzeciw wąskiego białego brzegu, blisko ujścia rzeki.
Ujrzał na wybrzeżu wysoką grupę bambusowych chat na palach, niewielki gaj wyniosłych palm, które gięły się wszystkie razem pod wichurą jak źdźbła trawy, tuż nad brzegiem coś nakształt palisady z zaostrzonych kołów, a w oddali ciemne tło podobne do olbrzymiej ściany — wzgórza lasem pokryte. W następnej chwili wszystko to znikło z przed jego oczu najkompletniej, jak unicestwione i zanim się zdążył odwrócić, ukazało się znów z nagłym hukiem, nietknięte i nieruchome pod krzywemi grotami płomieni, jakby jakaś bajeczna kraina nieśmiertelnych, przeciwstawiająca się gniewowi i ogniom niebios.
Lingard niepewny był dna, w którem tkwiła kotwica; obawiał się, że w straszliwych napadach lądowego wiatru grunt może puścić i został na pokładzie, czuwając nad bezpieczeństwem statku. Trzymał rękę na lince sondy, aby go ostrzegła natychmiast, w razie gdyby bryg pociągnął za sobą kotwicę; stał przy burcie prawie ciągle ogłuszony i oślepiony, ale oczarowany zarazem powtarzającą się błyskawiczną wizją nieznanego wybrzeża — widokiem tak porywającym zarówno z powodu przeczuwanych niebezpieczeństw jak i przez nadzieję powodzenia, którą nieznany brzeg budzi zawsze w sercu prawdziwego miłośnika przygód. A niezmienny wygląd tego wybrzeża, jego głęboki, niemy spokój pod strumieniami ognia i wśród gwałtownego huku, czynił je niewymownie tajemniczem i zdumiewającem.
Wśród napadów gwałtownej ulewy zdarzały się krótkie chwile spokoju, podczas których cichły niekiedy nawet i grzmoty, jakby dla zaczerpnięcia tchu. Podczas jednej z tych przerw Lingard, zmęczony i śpiący, zapadł w drzemkę, stojąc, i wydało mu się nagle, że gdzieś w dole morze przemówiło ludzkim głosem. Rzekło: „Niech będzie Bóg pochwalony“ — a głos dźwięczał słabo, wyraźnie i ufnie, jak głos dziecka w katedrze. Lingard drgnął i pomyślał: „Przyśniło mi się coś“ — gdy natychmiast morze odezwało się tuż pod nim: „Rzućcie mi linę“.
Grom warczał groźnie, a Lingard, krzyknąwszy do ludzi na pokładzie, patrzył z natężeniem wdół, aż wreszcie rozpoznał unoszącą się na wodzie zadartą twarz człowieka z szeroko otwartemi oczami, które błyszczały wpatrzone w niego, a potem zaczęły mrugać w świetle błyskawicy. Cała załoga rzuciła się gorączkowo na pomoc i wiele lin przerzucono przez burtę. Wówczas w porywie wichru przeleciał nad poręczą człowiek jakby niesiony burzą i zwalił się na pokład. Zanim ktokolwiek zdążył go podnieść, skoczył na nogi, tak że ludzie stłoczeni wkoło niego żachnęli się w tył. Ponury, siny blask ukazał osłupiałe twarze majtków skamieniałych ze zdumienia i doszczętnie przez grom ogłuszonych. Po chwili doszedł ich uszu — jak gdyby byli pogrążeni w otchłani wiecznej ciszy — nieznany, słaby, daleki głos, który mówił:
— Szukam białego człowieka.
— Jestem — zawołał Lingard. Potem, gdy nieznajomy stanął pod lampą w kajucie, ociekający wodą i nagi, z mokrą przepaską na biodrach, Lingard rzekł: — Nie znam ciebie.
— Nazywam się Dżaffir i przybywam od Paty Hassima, który jest moim wodzem i twoim przyjacielem. Czy to znasz?
Pokazał ciężki, złoty pierścień z dość pięknym szmaragdem.
— Widziałem to dawniej na palcu radży — rzekł Lingard, poważniejąc.
— To jest świadectwo prawdy moich słów — posłanie od Hassima brzmi: — Odejdź i zapomnij!
— Ja nie zapominam! — rzekł zwolna Lingard. — Nie taki człowiek ze mnie. Cóż to znów za wybryk?
Nie potrzebujemy powtarzać w całej rozciągłości opowiadania Dżaffira. Okazało się iż Hassim, wróciwszy do kraju po spotkaniu z Lingardem, zastał swego krewniaka umierającego i dowiedział się, że powstało silne stronnictwo aby przeciwstawić się prawowitemu następcy. Stary radża Tulla umarł późno w noc i — wedle słów Dżaffira — jeszcze przed wschodem słońca rozpoczęła się bójka na podwórcu dalama władcy. Była to przedwstępna walka, po której nastąpiła wojna domowa poparta przez obce intrygi; wojna prowadzona i wśród dżungli, i na rzece, a polegająca na obleganiu ostrokołów i na leśnych zasadzkach. W tej walce obie strony — jak twierdził Dżaffir — wykazały wielką odwagę, a jedna z nich — nieugięte poświęcenie dla sprawy, którą od początku można było uważać za przegraną. Przed upływem miesiąca Hassim był zbiegiem, choć stał wciąż jeszcze na czele zbrojnego oddziału. Nie porzucał jednak walki, mając niejasne przeczucie, że przyjazd Lingarda kartę odwróci.
— Żyjemy już od tygodni dzikim ryżem; walczyliśmy całemi dniami, nie mając w brzuchach nic prócz wody — przemawiał Dżaffir tonem prawdziwego zjadacza ognia.
I opowiadał dalej jak Hassim, party nieustannie ku morzu wraz z niewielkim oddziałem swych stronników, bronił się już od wielu dni, zamknięty w ostrokole nad wodą.
— Ale co noc znikało po kilku ludzi — zwierzał się Dżaffir. — Byli znużeni i głodni, i uciekali aby się najeść u swych nieprzyjaciół. Jest nas teraz już tylko dziesięciu — dziesięciu mężczyzn i jedna kobieta o sercu męża, którzy już dzisiaj umieramy z głodu — a jutro zginiemy prędką śmiercią. Widzieliśmy twój okręt w oddali przez cały dzień; ale przybyłeś za późno. Więc radża, lękając się podejścia i bojąc się, aby coś złego nie spotkało ciebie — jego przyjaciela — dał mi ten pierścień, a ja popełzłem na brzuchu przez piasek, i popłynąłem w noc — i oto ja, Dżaffir, najlepszy pływak z Wajo i niewolnik Hassima powiadam ci jego zlecenie: — Odejdź i zapomnij — a to jest jego dar — bierz!
Pochwycił nagle rękę Lingarda, wetknął w nią szorstko pierścień, a potem rozejrzał się pierwszy raz po kajucie zdumionemi lecz nieulękłemi oczami. Wzrok jego przylgnął do półkola bagnetów i zatrzymał się z upodobaniem na stojaku z muszkietami. Dżaffir wydał pomruk pełen zachwytu.
Ya, wa, oto jest siła! — szepnął jakby do siebie. — Ale przyszła do nas zapóźno.
— Może jeszcze nie jest zapóźno — zawołał Lingard.
— Zapóźno — powtórzył Dżaffir. — Jest nas tylko dziesięciu, a o świcie wypadniemy by umrzeć. — Podszedł do drzwi kajuty i stanął zakłopotany, gdyż nie był przyzwyczajony do zamków i klamek.
— Co teraz zrobisz? — zapytał Lingard.
— Popłynę z powrotem — odparł Dżaffir. — Zlecenie jest wypełnione, a noc nie może trwać wiecznie.
— Mógłbyś zostać ze mną — rzekł Lingard, patrząc badawczo na Malaja.
— Hassim czeka — brzmiała krótka odpowiedź.
— Czy rozkazał ci wrócić? — spytał Lingard.
— Nie! I poco? — rzekł tamten zdziwionym tonem.
Lingard chwycił go porywczo za rękę.
— Gdybym miał dziesięciu ludzi takich jak ty! — wykrzyknął.
— Nas jest dziesięciu, ale tamtych wypada dwudziestu na każdego z naszych — rzekł Dżaffir z prostotą.
— Czy nie pragniesz czegoś, co jest w ludzkiej mocy? — spytał Lingard.
Malaj zawahał się chwilę, a Lingard zauważył zapadłe oczy, wystające żebra i znużony wygląd tego człowieka.
— Mów — naglił go z uśmiechem; — posłaniec niosący dar musi otrzymać nagrodę.
— Daj mi łyk wody i garść ryżu, abym miał siłę dotrzeć do brzegu — rzekł śmiało Dżaffir. — Albowiem tam — wskazał głową — nie mieliśmy dziś nic do jedzenia.
— Dostaniesz jeść — dostaniesz z moich własnych rąk — zamruczał Lingard.
Usłużył sam Dżaffirowi, obniżając się przez to na jakiś czas w jego oczach. Podczas gdy posłaniec, przykucnąwszy na piętach, jadł bez pośpiechu lecz z wielkiem przejęciem, Lingard obmyślał plan działania. Ponieważ nie był świadom prawdziwego stanu rzeczy w tym kraju, rozsądek nie pozwalał mu nic przedsięwziąć poza ratowaniem Hassima z grożącego mu niebezpieczeństwa. W tym celu postanowił spuścić szalupę i posłać ją do brzegu po Hassima i jego ludzi. Znał dość dobrze Malajów i był przekonany, że w taką noc oblegający — którzy byli pewni zwycięstwa i, jak mówił Dżaffir, owładnęli wszystkiemi czółnami — nie będą się zbytnio mieli na ostrożności, szczególniej od strony morza. Dowodził tego zresztą sam fakt, że Dżaffir mógł niepostrzeżenie popłynąć. Gdy błyskawice staną się mniej gęste, łódź będzie mogła zbliżyć się cichaczem do brzegu, a pokonany oddział — czy to wymykając się po jednemu, czy robiąc wspólny wypad — wsiądzie do łodzi i dostanie się na pokład brygu.
Wyłuszczył swój plan Dżaffirowi, który słuchał go bez najlżejszej oznaki zainteresowania, snać zbyt zaprzątnięty jedzeniem. Gdy znikło ostatnie ziarno ryżu, powstał z miejsca, pociągnął długi łyk wody z butelki, mruknął: „Rozumiem. Dobrze. Powiem Hassimowi“ — i zaciskając szmatę wkoło bioder, zabierał się do odejścia. „Daj mi czas dopłynąć do brzegu, tuanie“, rzekł, „a gdy łódź wyruszy, zapal drugie światło obok tego, które świeci teraz jak gwiazda nad twym okrętem. Zobaczymy je i zrozumiemy. A nie wysyłaj łodzi, póki błyskawice nie zrzedną; łódź większa jest niż człowiek na wodzie. Nakaż wioślarzom, aby kierowali się ku gajowi z palm i aby się zatrzymali, gdy wiosło zanurzone w wodę silnem ramieniem dotknie dna. Usłyszą wkrótce nasz okrzyk; ale jeśli się nikt nie pokaże, muszą odjechać przed świtem. Wódz może przełożyć śmierć nad życie, a ci, co z nami zostali, dzielnego są serca. Czy rozumiesz, o wielki mężu?“
— Ten chwat ma dobrze w głowie — mruknął do siebie Lingard i rzekł, gdy stali już obok siebie na pokładzie: — Ale na brzegu mogą być wrogowie, o Dżaffirze, i mogliby również krzyknąć aby oszukać mych ludzi. Więc niech wasz okrzyk brzmi: Błyskawica! Będziesz pamiętał?
Przez chwilę Dżaffir zdawał się krztusić.
— Bły-wica! Czy dobrze? Pytam się czy dobrze mówię, o silny mężu! — Po chwili cień jego stał już na burcie.
— Tak. Dobrze. Idź już — rzekł Lingard, a Dżaffir skoczył, stając się niewidzialnym długo nim o wodę uderzył. Rozległ się plusk; po chwili słaby głos zawołał szybko i niewyraźnie: „Bły-wica. Ah, ha!“ — i nagle szkwał z grzmotami runął z nową siłą na wybrzeże. W gromowych błyskach Lingard oglądał raz po raz wizję białego brzegu, gaj pochylonych palm, ostrokół tuż nad morzem, daleki las: rozległy krajobraz cichy i tajemniczy — ojczyznę Hassima, pogrążoną w niewzruszonym śnie pod gniewem i płomieniami niebios.

IV

Aż po dziś dzień podróżnik zwiedzający Wajo, jeśli zasługuje na zaufanie prostego ludu, może usłyszeć tradycyjną opowieść o ostatniej wojnie domowej, wraz z legendą o wodzu i jego siostrze, których matka była potężną księżną podejrzaną o czary i na łożu śmierci powierzyła swym dzieciom tajemnicę sztuki czarnoksięskiej. Szczególniej siostra wodza, „o wyglądzie dziecka i nieulękłem męstwie wielkiego wojownika“, nabyła wprawy w rzucaniu uroków. Oboje zostali zwyciężeni przez swego ciotecznego brata, ponieważ — brzmi proste wyjaśnienie opowiadającego — „odwaga nasza, ludzi z plemienia Wajo, jest tak wielka, że czary nic przeciw niej nie mogą. Walczyłem w tej wojnie. Przyparliśmy ich grzbietami do morza“. I opowiadający ciągnie dalej zalęknionym głosem, że pewnej nocy, „gdy szalała burza o jakiej nie słyszano nigdy przedtem ani potem“ — okręt podobny do okrętów białych ludzi zjawił się blisko brzegu, „jak gdyby przyżeglował z chmur. Posuwał się z żaglami wzdętemi przez wiatr; rozmiarami dorównywał wyspie; błyskawica igrała wśród masztów, wyniosłych jak szczyty gór; nisko nad nim paliła się gwiazda, przeświecająca przez chmury. Poznaliśmy odrazu że to gwiazda, bo żaden płomień zapalony przez człowieka nie byłby wytrzymał wichru i ulewy tej nocy. Była to taka noc że my, cośmy stali na straży, ledwie śmieliśmy spoglądać na morze. Ulewny deszcz zaciskał nam powieki. Zaś gdy uczynił się dzień, nie było już nigdzie okrętu, a za ostrokołem, gdzie poprzedniego dnia znajdowało się stu ludzi albo więcej, zdanych na naszą łaskę i niełaskę, nie został ani jeden. Wódz Hassim uciekł, a z nim jego siostra, która była księżniczką w tym kraju — i nikt nie wie, co stało się z nimi od tamtej chwili aż do dnia dzisiejszego. Czasem kupcy z naszych okolic powiadają, że słyszeli o nich tu, i słyszeli o nich ówdzie, ale są to tylko kłamstwa ludzi wędrujących w dal za zarobkiem. My, którzy mieszkamy w tym kraju, wierzymy że okręt pożeglował z powrotem w chmury, skąd został sprowadzony przez zaklęcia księżniczki. Czyż nie widzieliśmy tego okrętu na własne oczy? A co się tyczy radży Hassima i jego siostry, Mas Immady, jedni mówią tak, drudzy inaczej, ale Bóg jeden zna prawdę“.
Oto tradycyjna opowieść o wycieczce Lingarda na wybrzeże Boni. I prawdą jest, że przybył i odjechał tej samej nocy, bo gdy świt błysnął na chmurnem niebie, bryg pod skróconem ożagleniem, sieczony bryzgami, pędził na południe, opuszczając zatokę. Lingard czuwał nad rączym biegiem statku i patrząc naprzód niespokojnemi oczyma, raz po raz pytał się siebie ze zdziwieniem, dlaczego właściwie gna tak swój okręt, rozwinąwszy wszystkie żagle? Włosy Lingarda rozwiewał wiatr, duszę miał pełną troski, kłębiło się w nim wiele nowych myśli o niejasnych zarysach, a pod jego nogami posłuszny statek pędził naoślep od fali do fali.
Właściciel i komendant brygu nie wiedział, dokąd dąży. Ten miłośnik przygód miał tylko niewyraźne poczucie, że stoi u progu nowej wielkiej przygody. Należało czegoś dokonać i czuł, że ten mus spada na niego. Spodziewano się tego po nim. Spodziewało się morze, spodziewał się ląd. A także i ludzie! Historja tej wojny i cierpień przez nią zadanych; niezłomna wierność Dżaffira; widok Hassima i jego siostry, noc, burza, wybrzeże pod strumieniami ognia — wszystko to składało się na porywający objaw życia, który wzywał wyraźnie jego pośrednictwa. Ale najgłębiej przemawiała do niego milcząca, zupełna, bezwzględna i pozornie obojętna ufność tych ludzi. Z objęć śmierci niejako padli wprost w jego ramiona i pozostali w nich biernie, jakby nie istniały wogóle takie uczucia jak nadzieja lub pragnienie. Ta zdumiewająca obojętność zdawała się go przygniatać ciężarem wielkiej odpowiedzialności.
Mówił sobie, że gdyby ci zwyciężeni ludzie nie spodziewali się po nim wszystkiego, nie odnosiliby się tak obojętnie do jego zamierzeń. Niemy ich spokój wzruszał go bardziej niż najżarliwsze błagania. Ani słowa, ani szeptu, ani nawet pytającego spojrzenia! Nie pytali o nic! Pochlebiało mu to. I cieszyło go do pewnego stopnia, bo choć w nieświadomej swej głębi był absolutnie pewien, że czegoś dokona, nie miał jednak pojęcia, co począć z gromadką tych skołatanych i pognębionych istot, które swawolny los wydał mu w ręce.
Powitał zbiegów, pomógł niektórym z nich przedostać się przez burtę; w ciemnościach pociętych błyskawicami odgadł, że ani jeden nie uszedł cało i stojąc wśród słaniających się postaci, zastanawiał się, jakim sposobem zdołali się dostać do łodzi, która ich przywiozła. Chwycił bez ceremonji w ramiona najmniejszą z postaci i zaniósł ją do kajuty, a potem, nie rzuciwszy nawet okiem na swój lekki ciężar, pobiegł znów na pokład by zarządzić odjazd. Gdy wykrzykiwał rozkazy, zdał sobie niejasno sprawę, że ktoś snuje się u jego boku. Był to Hassim.
— Nie mogę prowadzić teraz wojny — wyjaśnił szybko z za ramienia Lingard — a jutro może nie będzie wiatru.
Potem na pewien czas Lingard zapomniał o wszystkich i o wszystkiem, prowadząc bryg przez niebezpieczne miejsca za zatoką. Ale po upływie pół godziny, płynąc w pół wiatru, odsadził się od brzegu i odetchnął. I wówczas dopiero podszedł do dwojga ludzi stojących na rufie, gdzie w trudnych chwilach obcował zwykle sam na sam z okrętem. Immada i Hassim — który wywołał siostrę z kajuty — stali tam oboje; od czasu do czasu Lingard widział ich z niesłychaną wyrazistością jedno obok drugiego, jak spleceni ramionami patrzyli ku tajemniczej krainie, która za każdą błyskawicą zdawała się odskakiwać dalej od brygu — nietknięta i coraz mniej wyraźna.
W myślach Lingarda górowało pytanie: „Cóż ja u Pana Boga z nimi pocznę“? A nikt nie zdawał się dbać o to, co on zamierza. Dżaffir z ośmiu innymi Malajami, umieszczonymi na głównej luce, opatrywali sobie nawzajem rany i gawędzili pocichu bez końca, weseli i spokojni jak dobrze wychowane dzieci. Każdy z nich ocalił swój kriss, ale Lingard musiał obdzielić ich perkalem z towarów przeznaczonych na sprzedaż. Ilekroć koło nich przechodził, patrzyli za nim wszyscy z powagą. Hassim i Immada mieszkali w kajucie. Siostra wodza wychodziła na pokład tylko wieczorem i słychać było wówczas dwoje rodzeństwa, jak szeptali niewidzialni w cieniach tylnego pokładu. Wszyscy Malaje, pełni szacunku, trzymali się od nich zdaleka.
Lingard, chodząc po tylnym pomoście, przysłuchiwał się cichym głosom, wznoszącym się i opadającym melancholijnym rytmem; niekiedy wyrywał się kobiecie okrzyk — jak gdyby gniewu lub bólu. Wówczas Lingard przystawał. Głębokie westchnienie płynęło ku niemu w górę wśród nocnego spokoju. Czujne gwiazdy otaczały wędrowny okręt i ze wszech stron światło ich padało skroś rozległej ciszy na bezszmerne morze. Lingard zaczynał znów chodzić po pokładzie, mrucząc pod nosem:
— Belarab jest do tego jedyny. Tylko do niego mogę się zwrócić o pomoc, ale nie wiem czy potrafię go odnaleźć. Gdybym tak miał tu starego Jörgensona — choćby tylko na dziesięć minut.
Ten Jörgenson wiedział o rzeczach, które działy się na długo przedtem i przebywał wśród ludzi obrotnych w codziennem życiu, ale nie dbających o jutro i nie mających czasu na pamięć o dniu wczorajszym — a ściśle mówiąc, nawet wśród nich nie przebywał. Pojawiał się tylko między nimi od czasu do czasu. Mieszkał z malajską kobietą w dzielnicy krajowców, w domku malajskim, stojącym na gruncie ogrodzonym i zarosłym babką; jedynem umeblowaniem tego domku były maty, naczynia kuchenne, dziwaczna sieć rybacka rozwieszona na dwóch tykach i niewielka skrzynka mahoniowa z zamkiem i srebrną płytką, na której widniały słowa: „Kapitan H. C. Jörgenson. Barka Dzika Róża“.
Wyglądało to jak napis na grobie. Dzika Róża już nie istniała, podobnie jak i kapitan H. C. Jörgenson, a skrzynka z sekstansem była wszystkiem, co po nich zostało. Stary Jörgenson, wychudzony i niemy, zjawiał się nieraz podczas jedzenia na którymś z okrętów, prowadzących handel w cieśninach, i każdy steward — czy to Chińczyk czy mulat — dodawał niechętnie jeszcze jedno nakrycie, nie czekając na rozkazy. Gdy kupcy żeglarze gromadzili się hałaśliwie wokół połyskujących butelek i szklanek na oświetlonej werandzie, stary Jörgenson wyłaniał się nad schodami jakby z głębi ciemnego morza i, podchodząc z niepewną siebie fantazją, brał pierwszą z brzegu szklankę.
— Piję za zdrowie was wszystkich. Nie — nie trzeba mi krzesła.
Stał niemy nad rozprawiającą gromadką. Milczenie jego było równie wymowne, jak wypowiadane raz po raz przestrogi niewolnika przy uczcie. Ciało Jörgensona zmarniało, co jest zwykłym udziałem ciała, umysł pogrążył się w zamęcie przeżytych lat, lecz kościsty zrąb jego olbrzymiej budowy przetrwał, jakby był z żelaza. Ręce mu się trzęsły, ale oczy były spokojne. Przypuszczano że wiedział dokładnie, jaki był koniec wielu tajemniczych ludzi i tajemniczych przedsięwzięć. Był sam jaskrawym przykładem przegranej, lecz wierzono że zna sekrety, które mogłyby niejednemu przynieść majątek; jednocześnie zaś panowało przekonanie, iż wiedza jego nie należy do tych, któreby mogły się przydać przeciętnie ostrożnemu człowiekowi.
Potężny ten szkielet, odziany w spłowiałą niebieską dymkę i pozbawiony zupełnie bielizny, wegetował jakimś sposobem. Czasami, gdy mu zaproponowano, przeprowadzał jakiś wracający do kraju okręt przez cieśniny Rhio, jednak przedtem zapewniał kapitana:
— Pan nie potrzebuje pilota; tamtędy można przejechać z zamkniętemi oczami. Ale jeśli pan chce, stawię się. Dziesięć dolarów.
Potem, gdy powierzony mu okręt znalazł się za ostatnią wyspą, jechał z powrotem trzydzieści mil czółnem z dwoma starymi Malajami, którzy wyglądali w pewnej mierze na jego adherentów. Trzydziestomilowa podróż morska pod równikowem słońcem w wywrotnem czółenku, w którem nie można się poruszyć, gdy się raz zasiądzie, jest czynem wymagającym wytrzymałości fakira i cech właściwych salamandrze. Dziesięć dolarów to było tanio, i naogół udawano się często do Jörgensona. Gdy przyszły ciężkie czasy, pożyczał pięć dolarów od któregokolwiek z awanturniczych żeglarzy, przyczem oświadczał:
— Nie będę mógł panu prędko oddać, ale moja dziewczyna musi jeść; a jeśli się pan chce czegokolwiek dowiedzieć, to służę panu.
Ciekawa rzecz, że nikt się nigdy nie uśmiechał, słysząc to: „czegokolwiek“. Odpowiadano mu zwykle:
— Dziękuję, stary; jak będę potrzebował jakich informacyj, zwrócę się do pana napewno.
Jörgenson kiwał wówczas głową i mówił: „Ale pamiętaj pan — jeżeli wy, młodziaki, nie jesteście tacy jak my, którzyśmy przebiegali te morza przed laty — to moje wskazówki mogą się stać dla was czemś gorszem od trucizny“.
Jörgenson miał ulubieńców, z którymi mniej był milczący; od niego to właśnie usłyszał Lingard o Darat-es-Salam — „Wybrzeżu Zbiegów“. Jörgenson znał ongi — jak się wyraził — „wnętrze tego kraju, bezpośrednio po owych pradawnych czasach, gdy biało odziani Padrysowie wygłaszali kazania i walczyli po całej Sumatrze, tak że Holendrzy mieli porządnego pietra“. Jörgenson wyraził się coprawda trochę inaczej, ale powyższa parafraza oddaje dość dobrze treść jego pogardliwych słów. Lingard usiłował teraz przypomnieć sobie i zestawić pożyteczne dla siebie ustępy ze zdumiewających opowiadań starego Jörgensona; ale pozostało mu tylko w pamięci niejasne wyobrażenie o tej miejscowości i silne lecz niewyraźne poczucie niebezpieczeństw grożących przy dojeździe do wybrzeża. Namyślał się wciąż, a bryg — stosując się w ruchach do stanu duszy swego pana — ociągał się i zdawał się również namyślać, kołysząc się tam i sam w dni ciszy.
Właśnie z powodu tego wahania wielki okręt z New Yorku, naładowany skrzyniami z oliwą dla Japonji, przejeżdżając przez przesmyk Biliton, ujrzał pewnego ranka bardzo szykowny bryg, leżący w dryfie na właściwej drodze, trochę na wschód od Carimaty. Chudy szyper w surducie i tęgi pomocnik o gęstych wąsach uważali, że bryg jest prawie za piękny jak na statek angielski i zastanawiali się, dlaczego jego komendant spuszcza marsel bez żadnego widocznego powodu. Żagle wielkiego okrętu wiodły go naprzód, trzepocząc w lekkim powiewie, a gdy ujrzano bryg po raz ostatni daleko za rufą, główna reja była wciąż skantowana, jakby bryg kogoś oczekiwał. Lecz kiedy nazajutrz londyński kliper z ładunkiem herbaty przejeżdżał tą samą drogą, nie zobaczył już pięknego żaglowca, który dzień przedtem wahał się u rozstajnych dróg, biały i nieruchomy. Przez całą tę noc ostatnią Lingard rozmawiał z Hassimem, a nad ich głowami płynęły gwiazdy ze wschodu za zachód jak olbrzymia rzeka iskier. Immada przysłuchiwała się, to wydając ciche okrzyki, to wstrzymując oddech. Raz klasnęła w dłonie. Nikły brzask się pojawił.
— Będziesz traktowany jak ojciec mój w moim kraju — mówił Hassim. Gęsta rosa kapała z olinowania a pociemniałe żagle odcinały się czarno na bladym lazurze nieba. — Będziesz mi ojcem, który ku dobremu prowadzi.
— Będę wiernym przyjacielem i chcę być traktowany jak przyjaciel i nic więcej — rzekł Lingard. — Weź swój pierścień z powrotem.
— Czemu gardzisz mym darem — zapytał Hassim ze smutnym i ironicznym uśmiechem.
— Weź go — rzekł Lingard. — On pozostanie moim. Jakże mogę zapomnieć, że patrząc w oczy śmierci, troszczyłeś się o moje ocalenie? Przed nami jest jeszcze wiele niebezpieczeństw. Będziemy często rozdzieleni — aby pracować lepiej, dążąc do tego samego celu. Jeśli kiedy ty lub Immada zapragniecie natychmiastowej pomocy, gdy będę w pobliżu, poślij mi gońca z tym pierścieniem, a nie zawiodę was, jeśli żyw będę. — Spojrzał wokoło po bladym świcie. — Pomówię wprost z Belarabem, jak jest w zwyczaju u nas białych. Nigdy go nie widziałem, lecz jestem człowiekiem silnym. Belarab musi nam pomóc w odzyskaniu twego kraju, a gdy nasz cel będzie osiągnięty, nie pozwolę aby cię wyzyskał.
Hassim wziął pierścień i skłonił głowę.
— Czas nam wyruszyć — rzekł Lingard. Uczuł lekkie pociągnięcie za rękaw. Spojrzał za siebie i zobaczył, że Immada przyciska czoło do szarej flaneli. — Nie rób tego, dziecko! — rzekł łagodnie.
Słońce wzeszło nad nikłą, błękitną linją Wybrzeża Zbiegów.
Czas wahania przeminął. Człowiek i okręt, pracując w ścisłem zespoleniu, znaleźli drogę ku nikłej linji błękitnej. Nim słońce uszło pół drogi do miejsca swego spoczynku, statek został zakotwiczony na odległość strzału od błotnistych mangrowij, w miejscu gdzie przez sto lat lub więcej żaden okręt białego człowieka nie był chwytowi dna powierzony. Poszukiwacze przygód z przed dwóch wieków znali to miejsce z pewnością, gdyż byli nieuczeni i niezrównanie śmiali. Jeśli prawdą jest, co mówią niektórzy, że duchy zmarłych nawiedzają miejsca, gdzie trudzili się za życia i grzeszyli, to duchy te mogły teraz ujrzeć białą, wielką łódź o ośmiu wiosłach; u steru siedział spalony przez słońce brodaty mężczyzna w kapeluszu z włókien palmowych, z pistoletami za pasem. Łódź płynęła wzdłuż czarnego błota pełnego skręconych korzeni, szukając dogodnego wjazdu.
Mijali zatokę za zatoką; łódź pełzła zwolna naprzód jak potworny pająk wodny o wielkim odwłoku i ośmiu smukłych nogach... Czy śledziliście bezcielesnemi oczyma poszukiwania tych nieznanych, wczorajszych zdobywców, o wy, duchy zdobywców zapomnianych, którzyście w skórzanych kurtach — zlani potem pod stalowemi hełmami — atakowali palisady dziwnych pogan, dzierżąc długie rapiery, albo strzegli z muszkietem na ramieniu i lontem na panewce blokhauzów z drzewa nad brzegami rzek, które panują nad korzystnym handlem? Wy, co znużeni znojem walki, spaliście, zawinięci w opończe fryzyjskie, na piasku spokojnych wybrzeży, marząc o bajecznych djamentach i o dalekiej ojczyźnie.
— Tu jest otwór — rzekł Lingard do Hassima, który siedział u jego boku; słońce staczało się właśnie po lewej stronie za widnokrąg. — Oto otwór dość duży, statek może się tędy przedostać. Myślę, że to jest właśnie wejście, którego szukamy. Będziemy wiosłować całą noc wgórę zatoki, o ile zajdzie potrzeba, i niech mię djabli porwą, jeśli nie dotrzemy do legowiska Belaraba jeszcze przed świtem.
Położył ster na burtę a łódź skręciła pod ostrym kątem, znikając z wybrzeża.
I kto wie — może w owej chwili cienie dawnych zdobywców pokiwały mądrze cieniami głów i zamieniły między sobą cień tęsknego uśmiechu.

V

— Co się stało w ostatnich czasach królowi Tomowi? — zapytywał któryś z kupców żeglarzy, gdy rozparci na krzesłach odpoczywali po zawziętej partji, rzuciwszy karty na stół.
— Tom nauczył się trzymać język za zębami, pewno knuje jakiś wściekle dobry interes — zawyrokował ktoś inny, zaś mężczyzna o zakrzywionym nosie i niemieckiem pochodzeniu, rzekomo agent holenderskiej firmy handlującej porcelaną — sławnej marki „Sfinks“ — wtrącił mściwie:
— Tajcie mu bokój, banofie — on jest żalony, żalony jak marcowy Häse. Brzed drzema miesiądzami otwieciłem go na bogładzie jeko ogrędu żeby bomófić o inderesach. A on otsywa się do mnie tak: — Fynoś się ban. — Tlaczeko? — mófię. — Fynoś się ban, bo inaczej fyszucę cię za purtę. — Talibóg! Czy dak się mófi o inderesach? Ja mu chcę sprzetać na handel małą zgrzynkę borcelany bierwszorzędnej margi, a on —
— Ha, ha, ha! Ja się tam Tomowi nie dziwię — przerwał właściciel poławiającego perły szkunera, który zawinął do Roads po zapasy. — Jakże, Mojżeszku, przecież na całej Nowej Gwinei niema ani jednego parszywego ludożercy, któregobyś pan nie zaopatrzył w filiżankę i spodek. Przesyciłeś pan rynek, zrozumiano?
Jörgenson zatrzymał się obok rozmawiających — wyglądał przy stole do gry jak szkielet.
— To dlatego, że z pana jest szpieg holenderski — rzekł raptem groźnym tonem.
Agent marki „Sfinks“ zerwał się w nagłej pasji.
— Co? Co? Banofie, fy wszyscy mnie znacie! — Ani jeden muskuł nie drgnął na twarzach obecnych. — Znacie mnie — bełkotał mokremi wargami. — Jakto, fünf lat — toskonale mię znacie — borcelana — Verfluchte tarmozjady. Ich! Szpieg! Tlaczeko ja mam być szpiegiem? Brzeklęte angielskie kupczyki!
Trzasnęły drzwi. — Więc to taka sprawa? — spytał głos o amerykańskim akcencie. — Dlaczego nie zrobicie z nim końca?
— Ach, przecież tutaj tego zrobić nie możemy — mruknął jeden z graczy. — Twoja kolej, Trench, jedźmy dalej.
— Nie możecie? — wycedził głos o amerykańskim akcencie. Taka to z was banda synów Beliala — lojalna, przykładna, trzymająca się prawa? — nie możecie? No a teraz popatrzcie na te pistolety Colta, które sprzedaję. — Wziął na bok poławiacza pereł i słychać było, jak w kącie rozpowiadał mu coś z powagą. — Widzisz pan — tak się nabija — i — widzisz pan? — Rozległy się szybkie trzaski. — Czy to nie proste? A w razie jakiej awantury — powiedzmy z pańskimi nurkami — trzask, trzask, trzask — na wylot — jak sito — gwarantuję panu, że to wyleczy najgorszego rodzaju przekorę w każdym murzynie. Tak, dobrodzieju! Skrzynka na dwadzieścia cztery sztuki czy też pojedynczo — jak pan woli. Nie? A może armatki, strzelby? Nie chce pan? Oho, widzę że nie będę miał z pana pożytku, ale z tym Tomem dałoby się coś porządnego wykombinować — jak to on się nazywa? Gdzie go można przydybać? Co, wszędzie? Eee, to znaczy nigdzie. Ale już ja go którego dnia przyłapię — tak, dobrodzieju.
Jörgenson, doszczętnie zapomniany, patrzył sennie na padające karty. „Szpieg — ja wam to mówię“ — mruknął do siebie. „Jeśli się chcecie czego dowiedzieć, mnie się pytajcie“.
Gdy Lingard powrócił z Wajo po niezwykle długiej nieobecności, wszyscy zauważyli w nim wielką zmianę. Był mniej rozmowny i hałaśliwy, zawsze gościnny, ale gościnność jego stała się mniej wylaną — i człowiek ten, który się czuł najszczęśliwszym gdy mógł rozprawiać o fantastycznych, szalonych planach w towarzystwie pół tuzina ludzi sobie podobnych, teraz unikał często spotkania z najlepszymi przyjaciółmi. Jednem słowem, po powrocie okazał się znacznie mniej dobrym kolegą niż przedtem. Odwiedzał kolonje równie często jak dawniej, lecz na krótko; a gdy się zjawiał, śpieszno mu było zawsze odjechać.
W ciągu dwóch lat bryg miał no swój sposób równie ciężkie życie jak i jego właściciel. Zwinny i piękny, przewijał się szybko między wyspami mało znanych grup. Z samotnych przylądków można go było dostrzec w oddali jako białą plamkę, wędrującą szybko po błękitnem morzu; apatyczni dozorcy nielicznych morskich latarni przy głównej drodze na wschód, nauczyli się rozpoznawać krój jego żagli. Widywali go płynącego to na wschód, to na zachód. Raz śmigał niewyraźnie wśród deszczowej mgły szkwału, pędząc z pochyłemi masztami; to znów wyprostowany sunął spokojnie o drgających żaglach, dążąc pracowicie naprzód w ciągu długiego dnia niepewnej bryzy. Widziano jak walczył z ciężkim mussonem w zatoce Bengalskiej, jak tkwił nieruchomo wśród ciszy na Jawajskiem morzu, albo wysuwał się nagle z za przylądka, wdzięczny i cichy w jasnem świetle miesięcznem. Ruchliwość jego była przedmiotem gorączkowych lecz cichych rozmów, które urywały się, gdy Lingard się zjawiał.
— O, idzie. Przyjechał wczoraj w nocy — szeptała plotkująca gromadka.
Lingard nie widział ukrytych spojrzeń, pełnych szacunku zaprawionego ironją; kiwał głową i przechodził.
— Hej, Tomie! Nie zajdziesz napić się czego? — wołał ktoś za nim.
Potrząsał głową, nie oglądając się, i był już daleko.
Widywano go w ciągu dnia lub dwóch, jak — potężny i ogorzały — wysiadał z zakurzonych gharries; szedł w słońcu wielkiemi krokami od Zachodniego Banku do biura portowego i mijał Esplanadę, znikając w perspektywie uliczki z chińskiemi sklepami, a tuż za nim kroczył stary Jörgenson, prawie równie jak on wysoki, chudy i wyblakły, uparty i lekceważony, jak upiorny duch przeszłości, pragnący wejść z powrotem w ludzkie życie.
Lingard nie zwracał uwagi na tę ruinę dawnego awanturnika, który lgnął do niego wierny jak cień, a tamten nie starał się ściągnąć na siebie uwagi. Czekał cierpliwie u drzwi urzędów, znikał podczas drugiego śniadania, zjawiał się znowu niezmiennie wieczorem, i tkwił w miejscu, póki Lingard nie poszedł spać na statek. Policjanci pełniący służbę patrzyli pogardliwie na widmo kapitana H. C.  Jörgensona, z barki Dzika Róża — gdy wędrowało po cichym bulwarze albo stało spokojnie całemi godzinami na skraju ciemnej przystani, usianej światłami kotwicznemi okrętów — jak awanturniczy duch, pragnący przebyć z powrotem wody zapomnienia.
Przewoźnicy sampanów, którzy wracali do domu, wiosłując leniwie wzdłuż czarnego kadłuba brygu stojącego na kotwicy, mogli słyszeć długo w noc głos o amerykańskim akcencie, wymykający się przez podniesione szyby luki świetlnej. Strzępy zdań mówionych przez nos unosiły się w ciszy naokół cichego brygu.
— Tak, dobrodzieju! Meksykańskie strzelby wojenne — tak jak nowe — po sześć sztuk w skrzynce — moi klienci w Baltimore — otóż to właśnie. Sto dwadzieścia dolarów na stół za każdą sztukę. Przypuśćmy że to są muzyczne instrumenty, o tak, tą stroną stawia się do góry, starannie — jak to się panu podoba? Nie! gotówka na stół — moi klienci z Balt - Strzelać do rybitew, mówi pan? Hm, hm! To ryzykowny interes — posłuchaj pan — dziesięć procent opuszczę — z mojej własnej kieszeni — —
Ponieważ czas upływał, a nic nowego nie zaszło — przynajmniej nic, o czemby ludzie wiedzieli — podniecenie minęło. Nowa postawa Lingarda została przyjęta poprostu jako jego „sposób bycia“. Nic w tem niema, mówili jedni. Inni zaprzeczali. Utrzymało się jednak duże zainteresowanie tą sprawą, i pogłoski o jakichś wielkich przygotowaniach krążyły koło Lingarda w każdym porcie, gdzie się zatrzymywał — od Rangoonu do Hongkongu.
Nigdzie nie czuł się tak bardzo u siebie jak na wprost Wybrzeża Zbiegów, gdy bryg stał na kotwicy po wewnętrznej stronie wielkiego łańcucha mielizn. Centralny punkt jego życia przesunął się mniej więcej o czterysta mil — od cieśnin Malakki do Wybrzeża Zbiegów — a gdy się Lingard tam znalazł, był w kręgu innego istnienia — we władzy swych porywów, bliżej upragnionego celu. Hassim i Immada przychodzili na brzeg i oczekiwali go na wysepce. Opuszczał ich zawsze z żalem.
Przy końcu pierwszego etapu każdej wędrówki Jörgenson czekał na Lingarda u szczytu portowych schodów i szedł tuż za nim bez słowa. Rzadko kiedy zamieniali parę słów przez cały dzień; ale pewnego wieczoru, na jakie sześć miesięcy przed ostatnią wyprawą Lingarda, gdy przechodzili przez krótki most nad kanałem, gdzie tkwiły grupkami przycumowane statki krajowców, Jörgenso przyśpieszył kroku i znalazł się na jednej linji z Lingardem. Była to noc księżycowa; na ziemi nic się nie poruszało prócz cieni wysokich chmur. Lingard zdjął kapelusz i odetchnął głęboko, wciągając ciepły powiew. Jörgenson przemówił nagle ściszonym głosem:
— Nowy radża, Tulla, pali opium i często niebezpiecznie jest odezwać się do niego. Wśród możnych w Wajo panuje wielkie niezadowolenie.
— To dobrze! Dobrze! — szepnął z podnieceniem Lingard, tracąc nareszcie panowanie nad sobą. Potem zapytał: — Skądże pan wie o tem u licha?
Jörgenson wskazał palcem na mnóstwo prao, łodzi nadbrzeżnych i sampanów, które tkwiły na wodzie stłoczone w kanale, pokryte matami i zalane zimnym blaskiem księżyca; gdzieniegdzie widać było mętne światło latarni, palącej się wśród gmatwaniny wysokich ruf, rei, masztów i spuszczonych żagli.
— Stamtąd — rzekł Jörgenson. Szli dalej, a cienie ich w ubraniach i kapeluszach padały ciężko na statki dziwnego kształtu, które wożą po płytkiem morzu losy brunatnych ludzi. — Stamtąd! Umiem z nimi przesiadywać, umiem z nimi mówić, mogę przyjść i odejść, kiedy mi się podoba. Znają mnie już od trzydziestu pięciu lat — to kawał czasu. Niektórzy z nich dają białemu człowiekowi talerz ryżu i kawałek ryby. To wszystko co mi zostało — po trzydziestu pięciu latach życia, które im poświęciłem.
Milczał przez jakiś czas.
— Byłem jak pan — niegdyś — dodał, a potem położył rękę na rękawie Lingarda i szepnął:
— Czy pan daleko w to zabrnął?
— Do najostatniejszego centa — rzekł spokojnie Lingard, patrząc wprost przed siebie.
Połysk wody zagasł i maszty zakotwiczonych statków znikły w cieniu nadciągającej chmury.
— Niech pan to rzuci — szepnął Jörgenson.
— Pozaciągałem długi — rzekł zwolna Lingard i przystanął.
— Niech pan to rzuci!
— Nigdy w życiu nie rzuciłem niczego.
— Niech pan to rzuci!
— Na Boga, nie rzucę! — krzyknął Lingard i tupnął.
Nastąpiła chwila milczenia.
— Byłem jak pan — niegdyś — powtórzył Jörgenson. — Trzydzieści i pięć lat — nie rzuciłem niczego. A to, czego pan może dokonać, jest tylko dziecinną zabawką w porównaniu do interesów, które miałem w ręku — słyszy pan — choć jesteś pan wielkim człowiekiem. Kapitan Lingard z Błyskawicy... Gdyby pan był widział Dziką Różę! — Głos jego załamał się nagle.
Lingard oparł się o poręcz kamiennego występu. Jörgenson przysunął się bliżej.
— Podpaliłem ją własnemi rękami! — rzekł bardzo cicho drgającym głosem, jakby czyniąc jakieś potworne zwierzenie.
— Biedaczysko — mruknął Lingard, poruszony do głębi tragiczną okropnością tego czynu. — Widocznie nie było innego wyjścia?
— Nie chciałem dopuścić, aby zgniła i rozpadła się w kawałki w jakimś holenderskim porcie — rzekł Jörgenson ponuro. — Czy pan słyszał kiedy o Dawsonie?
— Coś nie coś — nie pamiętam już teraz — mruknął Lingard, czując że zimny dreszcz zbiega mu po grzbiecie na myśl o jego własnym statku, butwiejącym powoli w jakimś holenderskim porcie. — On już nie żyje — prawda? — zapytał z roztargnieniem, rozmyślając czy zdobyłby się na odwagę podpalenia brygu — gdyby zaszła taka konieczność.
— Poderżnął sobie gardło na wybrzeżu pod fortem Rotterdamem — rzekł Jörgenson. Wychudła jego postać zachwiała się w niepewnem świetle księżyca, jak gdyby była z mgły. — Tak. Wykroczył przeciw jakimś przepisom handlowym — czy coś w tym rodzaju — i blagował przed porucznikiem z Komety, żądając sądu i procesu.
— „Ależ oczywiście“ — odparł ten pies. „To należy do sądu w Makassarze, zabiorę tam pański szkuner“. A potem, gdy się zbliżali do portu, nadział w pędzie statek Dawsona na skalistą rafę po stronie północnej — trach! Kiedy woda zalała już szkuner do połowy, zdjął kapelusz i ukłonił się nisko Dawsonowi: „Oto tam wybrzeże — mówi — idź pan teraz i prowadź sądowy proces — ty — — Angliku!“ — Jörgenson podniósł długie ramię i pogroził pięścią księżycowi, który schował się nagle za chmurę. — Wszystko było stracone. Biedny Dawson włóczył się miesiącami po ulicach, boso i w łachmanach. Wreszcie pewnego dnia wyżebrał nóż od jakiejś miłosiernej duszy, zeszedł na wybrzeże żeby spojrzeć ostatni raz na ruinę okrętu i —
— Ja wcale Holendrom w drogę nie wchodzę — przerwał niecierpliwie Lingard. — Chcę żeby Hassim odzyskał to, co mu się należy —
— A jeśli Holendrzy tego sobie nie życzą? — odparł Jörgenson. — Tak czy owak, bies siedzi w takiej robocie — niech pan to rzuci!
— Posłuchaj pan — rzekł Lingard. — Zabrałem tych ludzi w chwili, gdy nie było już dla nich ratunku. To przecież coś znaczy. Gdybym się nie był wtrącał, wszystko byłoby się skończyło w parę godzin. Musiałem mieć coś na myśli, kiedy wówczas się nimi zająłem — czy wiedziałem co się święci, czy nie. Otóż miałem coś wtedy na myśli — i nie wiedziałem o co chodzi. Bardzo pięknie. A teraz mam na myśli to samo — i wiem już wszystko. Kiedy się uratuje ludzi od śmierci, bierze się udział w ich życiu. Oto jak ja się na to zapatruję.
Jörgenson potrząsnął głową.
— Warjactwo! — zawołał, a potem spytał pocichu głosem drżącym z ciekawości: — Gdzie pan ich zostawił?
— U Belaraba — szepnął Lingard. — Znał go pan w dawnych czasach?
— Znałem i jego, i jego ojca — wybuchnął tamten podnieconym szeptem. — Kogo ja nie znałem? Znałem Sentota, gdy był królem południowego brzegu Jawy i gdy Holendrzy naznaczyli cenę na jego głowę — była to wielka suma, cały majątek. Nocował dwa razy na Dzikiej Róży, kiedy zaczęły się jego niepowodzenia. Znałem go, znałem wszystkich jego wodzów, kapłanów, wojowników, starego regenta, który stchórzył i przeszedł do Holendrów, znałem — — Zająknął się, jakby słowa nie mogły wydostać mu się z gardła, wreszcie zamilkł i westchnął. — Ojciec Belaraba uciekł ze mną — zaczął znów spokojnie — i połączył się z Padrysami na Sumatrze. Wyrósł na wielkiego przywódcę. Belarab był wtedy młodzikiem. Takie to były czasy. Włóczyłem się wzdłuż wybrzeży — i śmiałem się w nos krążownikom; widziałem każdą bitwę w kraju Battaków — i widziałem jak Holendrzy uciekali; byłem jak brali Singal — i uszedłem cało. To ja jestem tym białym, którego rad słuchali wodzowie plemienia Manangkabo. Pisano o mnie wtedy mnóstwo w gazetach holenderskich. Opowiadali, że jestem Francuzem, który przyjął mahometanizm — — Zaklął potężnie i zatoczył się na poręcz, dysząc ciężko i mrucząc przekleństwa na dzienniki.
— Otóż właśnie Belarab trzyma całą rzecz w ręku — rzekł spokojnie Lingard. — On jest głównym przywódcą na Wybrzeżu Zbiegów. Naturalnie są i inni. Porozsyłał gońców na północ i na południe. Musimy zapewnić sobie ludzi.
— Wszystkie djabły już rozpętane — rzekł Jörgenson. — Pan to zrobiłeś, a teraz strzeż się — strzeż się...
— Nic nie może zawieść, o ile mi się zdaje — dowodził Lingard. — Wszyscy wiedzą, co mają robić. Trzymam ich w ręku. Pan nie myśli, że Belarab jest niepewny? Co?
— Piętnaście lat go nie widziałem — ale cała rzecz jest niepewna — warknął Jörgenson.
— Mówię panu, tak wszystko urządziłem, że nic zawieść nie może. Byłoby dobrze, gdybym miał białego do ogólnego nadzoru nad tem wszystkiem. Jest tam dużo zapasów i broni — i nie ulega kwestji, że przydałoby się Belaraba dopilnować. Czy panu czego nie potrzeba? — dodał, kładąc rękę do kieszeni.
— Nie, dość jest w domu jedzenia — odrzekł krótko Jörgenson. — Rzuć pan to! — wybuchnął. — Byłoby lepiej dla pana skoczyć odrazu za burtę. Niech pan spojrzy na mnie. Przyjechałem tu jako osiemnastoletni wyrostek. Umiem po angielsku, umiem po holendersku, umiem mówić każdem przeklętem narzeczem tych wysp — pamiętam rzeczy, od których włosy stanęłyby panu na głowie — ale zapomniałem języka własnego kraju. Handlowałem, walczyłem, nie złamałem nigdy słowa ani białemu, ani krajowcowi. A spójrz pan na mnie! Gdyby nie moja dziewczyna, byłbym skończył w rowie dziesięć lat temu. Wszystko mnie opuściło — młodość, pieniądze, siła, nadzieja — nawet sen. Ale ona wytrwała przy tej ruinie.
— To wiele mówi o niej, a trochę i o panu — rzekł wesoło Lingard.
Jörgenson potrząsnął głową.
— To najgorsze ze wszystkiego — rzekł powoli z naciskiem. — To już koniec. Przyjechałem do nich z tamtej strony ziemi, i zabrali mnie — i patrz pan, co ze mnie zrobili.
— Skąd pan pochodzi? — spytał Lingard.
— Z Trömso — wyjęknął Jörgenson; — nigdy już śniegu nie zobaczę — załkał z twarzą w dłoniach.
Lingard patrzył na niego w milczeniu.
— Czy nie pojechałby pan ze mną? — rzekł. — Jak już panu mówiłem, potrzebuję — —
— Bodajeś pan zczezł przedtem! — wybuchnął dziko tamten. — Jestem starym białym łazikiem, ale nie dam się wciągnąć w ich szatańskie sprawy. Oni mają swego djabła — —
— Ta rzecz nie może wprost zawieść. Obmyśliłem każde posunięcie. Obwarowałem się ze wszystkich stron. Nie jestem głupi.
— Owszem — jesteś pan. Dobranoc.
— No, dowidzenia — rzekł spokojnie Lingard.
Wsiadł do łodzi, a Jörgenson poszedł w górę bulwarem. Lingard, porządkując linki sterowe, usłyszał go wołającego z oddali:
— Rzuć pan to!
— Odpływam przed świtem — krzyknął w odpowiedzi i wrócił na statek.
Gdy po niespokojnej nocy wyszedł z kajuty, było jeszcze ciemno. Wychudła postać łaziła po pokładzie.
— Jestem — rzekł Jörgenson ochrypłym głosem. — Czy umrę tu, czy tam — wszystko jedno. Ale jeśli tam umrę — niech pan pamięta, że moja dziewczyna musi jeść.
Lingard był jednym z niewielu, którzy widzieli dziewczynę Jörgensona. Miała pomarszczoną, brunatną twarz, gąszcz potarganych, siwych włosów, parę czarnych pieńków zamiast zębów — i niedawno została mu zaślubiona przez młodego, przedsiębiorczego misjonarza z Bukit Timah. Jakim mógł być jej wygląd ongi, gdy Jörgenson dał za nią trzysta dolarów i kilka mosiężnych strzelb — niepodobna było osądzić. Z młodości pozostały jej tylko oczy, nieprzyćmione i żałosne, które — gdy była sama — zdawały się patrzeć kamiennym wzrokiem w przeszłość dwojga ludzi. Kiedy Jörgenson był przy niej, oczy te śledziły jego ruchy z niespokojną uporczywością. A teraz, pod sarongiem zarzuconym na siwą głowę, płynęły z nich niewidzialne łzy; dziewczyna Jörgensona kiwała się naprzód i wtył, przykucnąwszy samotnie w kącie ciemnej chaty.
— Niech się pan o to nie troszczy — rzekł Lingard, chwytając dłoń Jörgensona. — Niczego jej nie zbraknie. A pana proszę tylko o to, aby pan czuwał trochę nad sprawowaniem Belaraba podczas mojej nieobecności. Muszę odbyć jeszcze jedną wycieczkę, a potem będziemy mogli zabrać się do roboty. Przewidziałem wszystko, każdy szczegół. Niech mi pan zaufa!
I tak się stało, że niespokojny cień kapitana H. C. Jörgensona przebył z powrotem wody zapomnienia i wszedł znów w ludzkie życie.

VI

Lingard rzucił się duszą i ciałem w wielkie przedsięwzięcie i żył przez dwa lata w długotrwałem upojeniu, przygotowując powoli korzystny wynik sprawy. Nigdy mu nie przyszła do głowy myśl o przegranej, i żadna cena nie wydawała mu się zbyt wysoką za tak wspaniałe dzieło. Zamierzał ni mniej ni więcej tylko wprowadzić tryumfalnie Hassima z powrotem do tego kraju, który ukazał mu się raz nocą pod niskiemi chmurami, w nieustannym łoskocie gromów. Przy końcu długiej rozmowy z Hassimem, który po raz dwudziesty może opowiedział historję swej krzywdy i swych walk, Lingard podniósł potężne ramię i potrząsając pięścią nad głową, krzyknął: „Wykurzymy ich stamtąd. Zbudzimy cały kraj!“ W tych słowach uczynił wyznanie — nie zdając sobie wcale z tego sprawy — całego swego idealizmu ukrytego pod siłą pełną prostoty. Zbudzić cały kraj! To podświadome uczucie stanowiło podstawę, z której wyrastała potrzeba czynu Lingarda, prymitywne pojęcie o tem, co jest istotą sprawiedliwości, wdzięczności, przyjaźni; czuła litość dla ciężkiej doli Immady — tego biednego dziecka — i dumne przeświadczenie, że ze wszystkich ludzi na świecie on jeden ma możność i odwagę porwać się na tak wielkie dzieło.
Trzeba było pieniędzy i trzeba było ludzi, a Lingard zdobył i jedno i drugie w przeciągu dwóch lat, począwszy od owego dnia, gdy z pistoletami za pasem, w kapeluszu z włókien palmowych na głowie, stanął nagle o świcie, w głuchem milczeniu, przed tajemniczym Belarabem, który w pierwszej chwili zanadto był zdumiony na widok białej twarzy, aby się do niego odezwać.
Słońce nie wysunęło się jeszcze z za lasów w głębi lądu; niebo, już przesycone światłem, sklepiało się nad ciemną, podłużną laguną i nad rozległemi polami pełnemi cienia, który zwolna zdawał się przeistaczać w białość porannej mgły. Wśród pól stały chaty, płoty, ostrokoły; duże domy na wyniosłych palach górowały nad kępami drzew owocowych, jak zawieszone w powietrzu.
Tak wyglądała osada Belaraba w chwili, gdy wzrok Lingarda pierwszy raz na niej spoczął. Na tem tle zobaczył bardzo liczne twarze za szczupłą i otuloną w tkaniny postacią stojącą naprzeciw niego; świt rozjaśniał się szybko i wśród głuchej ciszy słowo: marhaba (witaj), wyszeptane wreszcie przez wodza, doszło najwyraźniej do uszu każdego z dworzan. Żołnierze ze straży przybocznej w czarnych myckach, wsparci na długich lancach, stali nieporuszenie wokół władcy. Widać było ludzi biegnących przez otwartą przestrzeń ku brzegowi. Gromadka kobiet wpatrywała się w przybyszów; stały na niskim kopcu, a z nad nieruchomych łodyg kukurydzy widać było tylko ich głowy. Nagle wśród grupy pustych chat w pobliżu rozległ się głos niewidzialnej jędzy, która z krzykliwą pasją wymyślała jakiejś niewidzialnej dziewczynie:
— Cudzoziemcy! Chcesz widzieć cudzoziemców? Jesteś pozbawiona wstydu! Więc ja, kulawa i stara, mam sama ryż łuskać? Niechaj zły urok padnie na ciebie i na cudzoziemców. Niech nigdy nie zaznają łaski! Niech ich ścigają z mieczami! Stara jestem. Stara. Niema nic dobrego w cudzoziemcach. O dziewczyno! Oby zczeźli od ognia!
— Witaj — powtórzył z powagą Belarab, patrząc prosto w oczy Lingarda.
Lingard spędził wówczas sześć dni w osadzie Belaraba. Z tych trzy przeszły na obserwowaniu się wzajemnem, przyczem nie padło żadne zapytanie i najlżejszą aluzją nie dotknięto sprawy, o którą chodziło. Lingard wylegiwał się na pięknych matach, któremi wódz usłał mały domek bambusowy, stojący nazewnątrz warownego częstokołu, gdzie biała flaga z zielonemi brzegami powiewała na wysokiej i cienkiej żerdzi, niższej jednak od ścian długich budynków o wyniosłych dachach; budynki te wznosiły się na słupach z twardego drzewa wysokości czterdziestu stóp lub więcej.
Dalekie lasy w głębi lądu, zabarwione połyskliwym błękitem, wyglądały jak we śnie widziane. Od strony morza pas wysokich pni i splątanego podszycia sięgał zachodniego brzegu owalnej laguny; a w przejrzystej świeżości powietrza grupy brunatnych domów — odbitych w wodzie lub wznoszących się nad falującą zielenią pól — kępy palm, ogrodzone plantacje, gaje drzew owocowych składały się na obraz wspaniałego dobrobytu.
Nad budynkami, nad ludźmi, nad nieruchomą powierzchnią wody i wielką równiną łanów błyszczących od rosy rozciągał się wyniosły, cudowny spokój bezchmurnego nieba. Zdawało się, że niema wcale drogi do tego kraju wspaniałości i ciszy. Niepodobna było uwierzyć, że tak blisko leży niespokojne morze ze wszystkiemi swemi darami i nieustanną swą groźbą. Nawet w okresie deszczów, gdy potężny huk wznosił się ze zbielałej przestrzeni płytkiego morza, do osady dochodził tylko rozległy szmer, to słabszy to silniejszy, który zawisał wysoko w powietrzu i unoszony wiatrem, zdawał się bujać tam i sam ponad ziemią; nikt nie byłby mógł odgadnąć skąd ów szmer pochodzi. Przypominał uroczystą pieśń wodospadu, to wznoszącą się, to znów zamierającą nad gajami i polami, nad dachami i głowami ludzi, nad spokojem tej ukrytej a kwitnącej osady, zamieszkanej przez zwyciężonych fanatyków, zbiegów i wygnańców.
Codzień popołudniu Belarab w otoczeniu eskorty, która zatrzymywała się przede drzwiami, wchodził do domu swego gościa. Pozdrawiał Lingarda, pytał o jego zdrowie, rozprawiał z nieprzeniknioną twarzą o rzeczach małej wagi. Ale spokojny wzrok myślących jego oczu zdawał się doszukiwać wciąż prawdy na białem obliczu. Rozmawiali w chłodzie wieczornym pod zachód słońca, chodząc tam i napowrót wśród gładkich kolumn gaju, rosnącego niedaleko wrót w ostrokole. Świta, stojąca opodal w ukośnych promieniach zachodu, śledziła wzrokiem przechadzające się zwolna postacie, które ukazywały się i nikły za drzewami. Wypowiadali wiele słów, nic jednak nie mówiąc, coby mogło odsłonić ich myśli. Podawali sobie ostentacyjnie ręce przed rozstaniem, poczem rozlegało się ciężkie trzaśnięcie bramy i trzykrotny, głuchy stuk drewnianych zasów spuszczanych w żelazne klamry.
Trzeciej nocy zbudziły Lingarda z lekkiego snu szepty nazewnątrz chaty. Czarny cień przesłonił gwiazdy w otworze drzwi; człowiek jakiś wszedł nagle i stanął nad jego posłaniem, drugi zaś przykucnął na progu, gdzie wyglądał jak ciemna bryła.
— Nie bój się. To ja, Belarab — rzekł ostrożny głos.
— Nie bałem się wcale — odszepnął Lingard. — Niebezpieczeństwo grozi tylko temu, kto przychodzi w ciemności i znienacka.
— A czyż ty uprzedziłeś mię o swem przybyciu? Powiedziałem ci: witaj — ale równie dobrze mogłem powiedzieć: zabić go.
— Dzieliła nas odległość ramienia. Bylibyśmy zginęli razem — odparł spokojnie Lingard.
Tamten cmoknął dwa razy; wydało się, że niewyraźna jego postać nawpół się zapada w podłogę.
— Nie było to zapisane przed naszem przyjściem na świat — rzekł stłumionym głosem Belarab, siedząc obok mat ze skrzyżowanemi nogami. — Dlatego jesteś moim gościem. Niech mowa nasza będzie prosta jak drzewce włóczni i krótsza niż pozostała noc. Czego sobie życzysz?
— Przedewszystkiem twego najdłuższego życia — odrzekł Lingard, pochylając się naprzód ku błyszczącej parze oczu — a następnie — twojej pomocy.

VII

Nikły szept słów wypowiedzianych owej nocy trwał długo w uszach Lingarda, uporczywszy niż wspomnienie wrzawy. Belarab wysłuchał wszystkiego, co Lingard miał do powiedzenia i jakby urzeczony siłą i odwagą białego, otworzył mu serce bez zastrzeżeń; a Lingard słuchał, wpatrując się bez ruchu w gwiazdy palące się spokojnie w prostokątnym otworze drzwi. Belarab mówił o swej młodości spędzonej wśród rozszalałego fanatyzmu i wojny, o walkach toczonych na wzgórzach, o pochodach przez lasy, o nieugiętej wierności mężów, o ich niesytej nienawiści. Ani jedna wędrująca chmurka nie zaćmiła łagodnego blasku, którym jaśniał prostokąt gwiezdnego światła, obramiony w nieprzeniknioną czarność chaty. Belarab szeptał wciąż o szeregu niepowodzeń, o pierścieniu klęsk, zaciskającym się wkoło niknących ludzkich nadziei i nieugiętego męstwa. Szeptał o klęskach i ucieczkach, o dniach rozpaczy, o bezsennych nocach, o nie kończącym się pościgu, o ślepem przerażeniu i głuchej wściekłości, o kobietach i dzieciach, które oblężeni wojownicy pozabijali w ostrokole, zanim wypadli na pewną śmierć.
— Widziałem to wszystko, nim jeszcze dosięgnąłem męskich lat — wybuchnął szeptem.
Głos jego zadrżał. Nastała chwila ciszy; usłyszeli lekkie westchnienie dworzanina, który spał z czołem wspartem o kolana, objąwszy nogi wyżej kostek.
— A był wtedy między nami — zaczął znów Belarab — jeden biały, który przetrwał do końca, który dochował nam wierności swą siłą, swem męstwem, swą mądrością. Człowiek potężny. Miał wielkie bogactwa, ale jeszcze większe serce.
Wspomnienie o Jörgensonie, wychudłym i siwym, usiłującym pożyczyć pięć dolarów aby kupić coś do jedzenia dla swej dziewczyny, przesunęło się nagle przed Lingardem na tle migocących spokojnie gwiazd.
— Podobny był do ciebie — ciągnął porywczo Belarab. Uciekliśmy z nim i przybyliśmy tutaj na jego okręcie. Była tu pustka. Las sięgał prawie do samego brzegu, wybujała trawa chwiała się nad głowami wysokich mężów. Telal, mój ojciec, umarł z wycieńczenia; było nas tylko kilku i wszyscy omal nie umarliśmy ze zgryzoty i smutku — tutaj! Na tem miejscu! I nikt z nieprzyjaciół nie wiedział, gdzie jesteśmy. Na tem Wybrzeżu Zbiegów groziła nam śmierć — z głodu.
Mówił monotonnie w ciemności, a głos jego wznosił się i opadał. Opowiedział, jak zrozpaczeni jego towarzysze pragnęli wypaść na morze i umrzeć, rzucając się na okręty z zachodu, okręty o wysokich bokach i białem ożagleniu; jak — nieugięty i samotny — on ich zatrzymał, aby walczyli z ciernistym gąszczem, z bujną trawą, z wyniosłemi, olbrzymiemi drzewami. Lingard, wsparty na łokciu i zapatrzony wciąż w otwór drzwi, przywołał na pamięć obraz rozległych pól za chatą, które teraz spały wśród niezmiernego spokoju i blasku gwiazd. Ten cichy człowiek, w mroku prawie niewidzialny, dokonał tego wszystkiego; to on był twórcą, budowniczym i kierownikiem osiedla. Myśl ta wzbudziła w Lingardzie wielki podziw, a ciemna, szepcząca postać nabrała w jego oczach olbrzymiego znaczenia, jakby wcielała jakąś żywiołową siłę — władczą i nieśmiertelną.
— A nawet i teraz życie moje jest niepewne — jak gdybym był ich wrogiem — rzekł Belarab ponuro. — Spojrzenie nie zabija, ani też gniewne słowa, a przekleństwa nie mają siły, bo inaczej Holendrzy nie porastaliby tłuszczem, wysysając nasz kraj, a ja nie byłbym żyw tej nocy. Czy mnie rozumiesz? Widywałeś ludzi, którzy przeżyli lata walki? Oni nie zapominają o wojennych czasach. Dałem im ogniska domowe, i spokojne serca, i pełne brzuchy. Ja sam. A oni przeklinają moje imię ukradkiem, szepcząc jeden drugiemu na ucho — bo nie mogą zapomnieć.
Ten człowiek, którego opowieść rozbrzmiewała wojną i gwałtem, zdradził się niespodzianie z namiętnem pragnieniem bezpieczeństwa i spokoju. I opowiadał dalej, że nikt go nie chce zrozumieć. Niektórzy z tych, co nie chcieli zrozumieć — umarli. Białe zęby Belaraba błysnęły okrutnie w ciemności. Ale pozostali inni, których zabić już nie mógł. Głupcy! On pragnie, by zapomniano do cna o jego kraiku i ludziach, jak gdyby połknęło ich morze. Ale tamci nie mają ani mądrości ani cierpliwości. Czyżby nie mogli zaczekać? Śpiewają pięć razy na dzień modlitwy, lecz wiary nie posiadają.
— Śmierć przyjdzie na każdego — a dla prawowiernych jest końcem utrapień. Lecz wy, biali ludzie, którzyście dla nas za silni, wy umieracie także. Umieracie. I istnieje raj, tak wielki jak cała ziemia i wszystkie niebiosa razem wzięte — ale nie dla was — nie dla was!
Zdumiony Lingard słuchał bez słowa. Śpiący Malaj zlekka pochrapywał. Belarab ciągnął dalej bardzo spokojnie po tym prawie mimowolnym wybuchu wiary niosącej ukojenie. Wyjaśnił, że pragnie znaleść w kimś oparcie, w kimś silnym i godnym zaufania — w jakiejś zewnętrznej sile, któraby zastraszyła niesfornych, któraby przejęła lękiem ich głupotę i zabezpieczyła jego rządy. Chwycił poomacku ramię Lingarda wyżej łokcia i ścisnął je silnie — potem puścił. A Lingard zrozumiał, dlaczego śmiały jego krok został uwieńczony takiem powodzeniem.
Wtedy to za otwarte poparcie Lingarda, za kilka strzelb i trochę pieniędzy, Belarab obiecał pomoc przy zdobywaniu Wajo. Nie było żadnej wątpliwości, że mógł znaleźć ludzi chętnych do walki. Mógł posłać gońców w dalsze strony do swych przyjaciół, a w jego własnym kraiku nie brakło niespokojnych duchów gotowych na wszystko. Mówił o tych ludziach z dziką pogardą i gniewną czułością, mięszając akcenty zazdrości i lekceważenia. Zmęczony był ich szaleństwem, ich zuchwalstwem, ich niecierpliwością — i zdawał się czuć za to urazę, jakby to były dary, których on sam został pozbawiony przez zgubną swą mądrość. Oni będą się bili. Gdy czas nadejdzie, Lingard zawiadomi Belaraba i na jego skinienie pójdą na marną śmierć — ci ludzie, którzy nie umieją czekać na odpowiednią chwilę na ziemi, lub na wieczystą zemstę niebios.
Skończył; postać jego zamajaczyła wysoko w mroku.
— Zbudź się! — zawołał cicho, pochylając się nad śpiącym człowiekiem.
Czarne ich postacie przesunęły się jedna za drugą, zasłaniając dwukrotnie migotanie gwiazd i Lingard, który nie poruszył się wcale, pozostał sam. Wyciągnął się na wznak i rękę przerzucił przez oczy. Gdy w trzy dni później opuszczał osadę Belaraba, był cichy poranek, bezchmurny i spokojny. Wszystkie łodzie brygu wpłynęły na lagunę, obsadzone zbrojnymi ludźmi, aby wbić głębiej w pamięć sojuszników uroczysty fakt zawarcia przymierza. Zapatrzony tłum śledził imponujący odjazd w głębokiem milczeniu, z rosnącym wciąż podziwem nad tajemniczem pojawieniem się białego. Łodzie posuwały się gładko i wolno, przepływając rozległą lagunę. Lingard obejrzał się. Wielka cisza położyła dłoń na ziemię, niebo i ludzi, na nieruchomy tłum i krajobraz. U boku wodza widać było wyraźnie Hassima i Immadę, którzy podnieśli ramię na znak ostatniego pożegnania; a ten daleki gest wydał się smutnym, daremnym, zagubionym w przestrzeni, jak sygnał rozpaczy rozbitków, czekających w złudnej nadziei na niemożliwy ratunek.
Lingard odjechał, powrócił, znów odjechał, i za każdym razem te dwie postacie, stojące samotnie na którejś z mielizn płytkiego morza, witały go lub żegnały tym samym jakby daremnym znakiem. Każdy ruch ich ramion zdawał się mocniej zaciskać więzy opiekuńczego przywiązania wokół serca Lingarda. Pracował bardzo prozaicznie, zarabiając na opłacenie kosztów romantycznych potrzeb, które wtargnęły do jego życia. A pieniądze jak woda płynęły mu przez ręce. Człowiek mówiący amerykańskim akcentem przekazał znaczną ich część swym wspólnikom w Baltimore. Ale spora suma okroiła się także importowym towarzystwom w portach dalekiego wschodu. Była to cena zwinnego prao, które pod komendą Dżaffira żeglowało do nieuczęszczanych zatok i w górę nieznanych rzek, wioząc tajne zlecenia, ważne wieści, bogate dary. Znaczna część pieniędzy Lingarda poszła na zakupienie Emmy.
Emma, był to pogruchotany i zgrzybiały stary szkuner, który na schyłku swego istnienia wycierpiał wiele od brzuchatego białego kupca o przebiegłym i żarłocznym wyglądzie. Ten człowiek chełpił się później bezczelnie wysoką ceną, którą dostał „za to moje stare, zgniłe pudło — pamięta pan“. Emma opuściła port tajemniczo w towarzystwie brygu i odtąd znikła z morza raz na zawsze. Lingard wholował ją do zatoczki i wpędził na brzeg laguny w punkcie położonym najdalej od osady Belaraba. Woda w lagunie była wówczas wezbrana; a opadłszy wkrótce, osadziła stary okręt głęboko w mule, z przodem wpartym wysoko między pnie dwóch wielkich drzew i zlekka pochylonym — jak gdyby po ciężkiem życiu Emma osiadła znużona na wieczny spoczynek. Tam właśnie znalazł się Jörgenson w kilka miesięcy później, gdy — powołany z powrotem do ludzkiego życia — ukazał się wraz z Lingardem na Wybrzeżu Zbiegów.
Emma lepsza jest niż fort na lądzie — rzekł Lingard, gdy stali obok siebie oparci o tylną poręcz, patrząc ponad laguną na domy i gaje palmowe osady. — Wszystek proch, który dotychczas zebrałem, wszystkie strzelby są tutaj. To była dobra myśl, prawda? — Może i przez kilka lat nie będzie równie wysokiej wody, a tak jak jest teraz, niepodobna podpłynąć z boku tylko wprost pod wychył rufy, i to tylko jedną łodzią. Myślę że pan tu jest najzupełniej bezpieczny; może pan stawić czoło całej flotylli, a las od strony dziobu lepszy jest od muru. Prawda?
Jörgenson potakiwał, pomrukując. Patrzył na spustoszone pomosty, na obdarte reje, na martwy kadłub ogołoconego stateczku, który nie miał już nigdy zaznać życia na morzu. Mrok lasu spływał na niego, ponury jak całun. Krzewy rosnące na wybrzeżu uderzały lekko gałązkami o przód szkunera, a zwisająca kiść drobnych, brunatnych kwiateczków kołysała się tam i sam nad szczątkami windy kotwicznej.
Towarzysze Hassima stanęli załogą w starym kadłubie; Jörgenson, któremu powierzono dowództwo, kręcił się po pokładzie od baku do rufy, milczący, troskliwy i wierny powierzonemu sobie statkowi. W osadzie przyjęto go ze zdumieniem, szacunkiem — i strachem. Belarab często go odwiedzał. Niejeden z Malajów — których znał przed laty, gdy byli w pełni męskich sił, w czasie walk o wiarę i życie — przychodził do białego na pogawędkę. Głosy ich były jak echa wstrząsających wypadków przeżytych ongi — wśród zwodniczego blasku minionej młodości. Kiwali staremi głowami. „Czy pamiętasz?“ mówili. Za dobrze wszystko pamiętał! Był jak człowiek, który powstał z martwych — i którego czarowną wiarę w potęgę życia skaziło czarne zwątpienie grobów.
Czasem niezwyciężona wiara w rzeczywistość istnienia wracała do Jörgensona, podstępna i porywająca. Wówczas wyprężał pierś, trzymał się prosto i chodził pewniejszym krokiem. Czuł w sobie żar i przyśpieszone bicie serca. Obliczał w milczącem podnieceniu szanse Lingarda i żył przez pewien czas życiem tego drugiego człowieka, który nie wiedział nic o czarnem zwątpieniu grobów. A szanse były dobre, bardzo dobre.
— Chciałbym to przeprowadzić aż do końca — szeptał żartobliwie Jörgenson, a jego matowe oczy jaśniały blaskiem przez chwilę.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Joseph Conrad i tłumacza: Aniela Zagórska.