Ocalenie (Conrad)/Część III/całość
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Ocalenie Część III |
Pochodzenie | Pisma zbiorowe Josepha Conrada (Józefa Konrada Korzeniowskiego) z przedmową Stefana Żeromskiego |
Wydawca | Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Drukarnia Narodowa w Krakowie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Aniela Zagórska |
Tytuł orygin. | The Rescue |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— Są ludzie — rzekł Lingard — którzy chodzą po świecie z zamkniętemi oczami. Pan ma rację. Morze jest otwarte dla wszystkich. Jedni pracują na niem, a drudzy zbijają bąki — i to nie moja rzecz. Tylko niech pan sobie zapamięta, że nie pozwolę aby czyjeś igraszki przeszkadzały mi w pracy. Pan mi daje do zrozumienia, że pan jest bardzo wybitnym człowiekiem — —
Pan Travers uśmiechnął się chłodno.
— O tak — ciągnął Lingard. — Rozumiem to dobrze. Ale niech pan nie zapomina, że pan jest bardzo daleko od swego kraju, a tymczasem ja jestem tutaj na swoim gruncie. Ja wrosłem w ten grunt. Jestem właśnie Tomem Lingardem, ni mniej, ni więcej, czy znajdę się tu czy tam i — może pan zapytać —
Szeroki ruch jego ręki wzdłuż zachodniego horyzontu powierzył z głęboką ufnością resztę zdania niememu świadectwu morza.
Lingard był na pokładzie jachtu już przeszło godzinę, ale nic z tego nie wynikło, poczuł tylko że rodzi się w nim instynktowna nienawiść. Wobec nieświadomych żądań, które wyczuwał w samym fakcie obecności tych ludzi, w ich nieznajomości warunków, w ich twarzach, w ich głosach, w ich oczach — nie był w stanie zdobyć się na nic innego prócz urazy, która kryła w sobie zaród gwałtu nie liczącego się z niczem. Nie mógł im nic powiedzieć, bo nie było na to sposobu. Pojawienie się jachtu w chwili, gdy przekroczył krąg zakreślony wokół każdego człowieka przez rasę, wspomnienia, wcześnie zawarte związki, przez wszystkie zasadnicze warunki środowiska — odebrało mu poniekąd mowę. Był zbity z tropu. Ta przygoda wyglądała jak spotkanie w pustyni z jakiemiś zachłannemi widmami.
Skrzyżowawszy ramiona, wpatrywał się w szerokie morze, żując wściekłość. Już sam wygląd wyodrębniał go zupełnie z pomiędzy wszystkich na tym statku. Popielata koszula, błękitna szarfa, podwinięty rękaw odsłaniający posągowe ramię, niedbała władczość głosu i postawy przejmowały niesmakiem pana Traversa, który już się był zdecydował czekać na jakąś oficjalną pomoc i odnosił się podejrzliwie do najścia tego niepojętego osobnika. Od chwili zjawienia się Lingarda na pokładzie wszyscy obecni nie spuszczali zeń oczu. Tylko Carter, stojący niedaleko z łokciem wspartym o burtę, wbił wzrok w pokład, jak opanowany przez senność lub zadumę.
Na rufie znajdowały się jeszcze trzy osoby, a między niemi pan Travers; trzymał ręce w kieszeniach kurtki i nie ukrywał wzrastającej odrazy.
Z drugiej strony pokładu spoczywała na leżaku kobieta, której bierne zachowanie wydało się wielce charakterystycznem stojącemu obok niej d’Alcacerowi; w ten sposób zwykła była przyjmować wszystko, czego się nie udało uniknąć. D’Alcacer mieszkał przed laty w Londynie jako attaché swego poselstwa i uważał zawsze panią Travers za interesującą panią domu. A teraz okazała się jeszcze bardziej zajmującą z chwilą przypadkowego ich spotkania, gdy Travers zapropononował d’Alcacerowi wspólną podróż do Batawji. D’Alcacer uzyskał przez to sposobność studjowania przeróżnych odcieni pogardy, która — jak się domyślał — była tajną przyczyną pogodzenia się pani Travers z płytkością wydarzeń i monotonją światowego życia.
Niektórych rzeczy z początku nie był w stanie zrozumieć, naprzykład — dlaczego wyszła za Traversa. Prawdopodobnie przez ambicję. D’Alcacer nie mógł się oprzeć wrażeniu, że ten wygodny błąd tłumaczył najzupełniej jej pogardę — a także tolerancję. Spotkanie w Manilli spadło na d’Alcacera zupełnie nieoczekiwanie; opowiadając o niem swemu wujowi, generalnemu gubernatorowi kolonji, zwrócił jego uwagę na to, że Anglicy, przegrywając w miłości lub polityce, puszczają się często w daleką podróż, jakby przez ogarnięcie wielkiego obszaru ziemskiej powierzchni spodziewali się nabrać świeżych sił do ponownej walki. Co się zaś tyczyło samego d’Alcacera, sądził — lecz tego już wujowi nie powiedział — że osobista jego walka z losem była skończona, choć i on wiele podróżował. Po stolicach Europy opowiadano sobie o nim pewną historję; cały jej skandal polegał na rozgłosie wybujałego uczucia, a cały tragizm — na przedwczesnej śmierci kobiety, której czarująca doskonałość równie mało była znana wielkiemu światu jak dyskretne i namiętne ubóstwienie, niewinnie przez nią wzbudzone.
Zaproszenie do podróży na jachcie było kulminacyjnym punktem wielu wymienionych uprzejmości i zostało wywołane głównie przez to, że pan Travers pragnął mieć towarzysza do rozmowy. D’Alcacer zgodził się z niedbałą obojętnością człowieka, dla którego równie dobrym jest każdy rodzaj ucieczki przed bezlitosnym wrogiem. Nie spodziewał się wielkiej ulgi w smutku wobec perspektywy wysłuchiwania długich monologów o handlu, administracji i polityce, gdyż niczego więcej nie mógł oczekiwać od pana Traversa, którego życie i myśli, obce ludzkim namiętnościom, starały się wyciągnąć możliwie największą osobistą korzyść z ludzkich urządzeń. D’Alcacer przekonał się jednak, że znajduje pewne zapomnienie — rzecz wówczas dla niego najcenniejszą — w towarzystwie Edyty Travers. Obudziła jego ciekawość, gdy sądził że nikt i nic już na świecie dokonać tego nie zdoła.
Tych dwoje prowadziło rozmowy o rzeczach obojętnych i zajmujących, nie związanych wcale z życiem społecznem, a bardzo luźno z ludzkiemi namiętnościami; mimo to jednak d’Alcacer nie mógł nie spostrzec w pani Travers ukrytej zdolności do współczucia, rozwijającej się w ludziach rozczarowanych przez życie lub śmierć. Jak dalece ona sama była rozczarowana — nie wiedział i nie usiłował odgadnąć. Tę wstrzemięźliwość narzucił mu rycerski szacunek, który d’Alcacer miał dla kobiecych tajemnic, oraz przekonanie, iż głębokie uczucie bywa często mętne i nieprzeniknione nawet dla tych, którymi owładnęło aby ich natchnąć lub zgubić. Był przeświadczony że i ona sama nigdy się o tem nie dowie; ale poważna jego ciekawość znalazła zaspokojenie w obserwacji jej duchowego stanu — i d’Alcacer nie gniewał się bynajmniej, iż przez ugrzęźnięcie jachtu przedłużała się sposobność do jego spostrzeżeń.
Czas mijał na tej błotnistej ławicy tak jak i gdziekolwiekindziej, a d’Alcacer nie szukał ulgi w różnorodności wydarzeń, tylko w samym upływie czasu. Wśród monotonji życia na płytkiem morzu dni płynęły nieustannie, lecz i niepostrzeżenie; a ponieważ każdy człowiek zżywa się z tem co czuje — radością czy bólem — podobało się d’Alcacerowi, iż po niespokojnych wędrówkach mógł sobie wyobrazić, że cały wszechświat — czas nawet — zatrzymał się nagle, jakby nie chcąc odwodzić go dalej od jego smutku, który bladł rzeczywiście, lecz wcale się nie zmniejszał — jak bledną przedmioty nie przez odległość, ale przez mgłę.
D’Alcacer był człowiekiem blisko czterdziestoletnim, szczupłym i bladym, o zapadniętych oczach i zwisającym, brunatnym wąsie. Spojrzenie miał przenikliwe i szczere, uśmiech częsty i przelotny. Obserwował Lingarda z wielkiem zajęciem. Pociągało go coś nieuchwytnego — jakaś linja czy zmarszczka — kształt oka lub sposób spuszczania powieki, a może zagłębiebienie w policzku — ten nieznaczny rys, który nie powtarza się nigdy na dwóch ludzkich twarzach, który na każdej jest źródłem odrębnego wyrazu — jak gdyby pozostałe rysy były wynikiem dziedziczności, przypadku, lub jakichś tajemniczych przyczyn, a tylko ten jeden jedyny został świadomie przez duszę ukształtowany.
D'Alcacer pochylał się niekiedy nad czerwonym wachlarzem, powiewającym zwolna w zagłębieniu leżaka i mówił kilka słów do pani Travers, która odpowiadała, nie podnosząc oczu, bezbarwnym głosem i z twarzą nieruchomą, jakby mówiła przez zasłonę niezmiernej obojętności, zapuszczoną między nią a pozostałymi ludźmi, między jej sercem a istotą wypadków, między jej oczami a płytkiem morzem, które — jak jej spojrzenie — wydawało się głębokiem, uciszonem nazawsze i rzekłbyś, gubiło się w niebie, za dalekim, bladym horyzontem, poza orbitą wzroku, gdzie ramię ni głos nie sięga.
Pan Travers odszedł na bok i zasypał Cartera wymówkami.
— Nie zrozumiał pan moich instrukcyj — szeptał szybko. — Po co pan sprowadził tutaj tego człowieka? Jestem zdziwiony —
— Napewno mniej niż ja zeszłej nocy — mruknął młody marynarz bez krzty uszanowania dla zwierzchnika, tonem bardzo wyzywającym.
— Widzę teraz, że pan był zupełnie nieodpowiedni do misji, którą panu powierzyłem — ciągnął właściciel jachtu.
— Byłem w mocy tego człowieka — rzekł Carter. — Pan słyszał go przecież także.
— To wszystko nie ma sensu — szepnął gniewnie pan Travers. — Czy pan się domyśla, jakie są właściwie jego zamiary?
— Jestem prawie pewien — odrzekł Carter — że miał stanowczy zamiar zastrzelić mię zeszłej nocy w swojej kajucie, gdybym był —
— Nie o to mi chodzi — przerwał pan Travers. — Czy pan zdaje sobie sprawę, w jakim celu tu przyjechał?
Carter podniósł zmęczone, krwią nabiegłe oczy, a szkarłatna i łuszcząca się jego twarz wyglądała jak polizana przez płomień.
— Nie więcej wiem od pana. Tamtej nocy, gdy trzymał mnie w swojej kabinie, powiedział, że zastrzeli mię raczej, niż pozwoli mi szukać jakiejś innej pomocy. Wygląda to, jakby postanowił bezwzględnie dostać grube pieniądze za akcję ratunkową od właścicieli jachtu osiadłego na mieliźnie.
Pan Travers odwrócił się i przez chwilę wyglądał jak zatopiony w głębokiej zadumie. To utknięcie naprzeciw pustego wybrzeża było przykre ze względu na stratę czasu. Pan Travers usiłował zbagatelizować sytuację, porządkując notatki zebrane w czasie całorocznej podróży po wschodzie. Wysłał ludzi na poszukiwanie pomocy; kapitan, bardzo upadły na duchu, ośmielił się powiedzieć, że jacht popłynie najprawdopodobniej z wiosennym przypływem. D’Alcacer, człowiek pochodzący napewno z dobrej rodziny, choć rządzący się niższemi zasadami, lepszym był kompanem od żadnego, przynajmniej pod tym względem, że umiał grać w pikietę.
Pan Travers postanowił więc czekać. I nagle ów nieokrzesany człowiek — jakby wyjęty żywcem z drzeworytu, z książki o korsarzach — zamącił jego rezygnację tajemniczemi aluzjami do niebezpieczeństw — które brzmiały bezsensownie lecz niepokojąco — i zawiłemi przestrogami, wyglądającemi na zamaskowane groźby.
Pan Travers miał ciężkie i dość długie szczęki, które stale golił. Jego oczy były niebieskie — naiwnie niebieskie i chłodne. Stał naprzeciw Lingarda, nietknięty trudami podróży, bez śladu zmęczenia czy pobytu na świeżem powietrzu; zdawało się, że od urodzenia nic mu się nigdy nie stało i stać nie może. Miał nalaną, bladą twarz i cerę zupełnie bezbarwną lecz dziwnie świeżą, jakby był wyhodowany w cieniu.
Pan Travers pomyślał:
— Muszę położyć kres tym niesłychanym zaczepkom. Nie dam się zastraszyć i nie myślę płacić za usługi, których nie potrzebuję.
Przejęty był odrazą do tego bezczelnego zamachu; i nagle poczuł dziwne, niepojęte uniesienie na myśl, że pokrzyżuje tajne zamysły tego człowieka — jak gdyby to była dla niego sprawa życiowej wagi, ni to walka z rywalem lub przyjacielem.
Lingard, nieświadom wszystkiego i wszystkich, zapatrzył się w morze. Wyrósł na niem, zżył się z niem; ono go znęciło aby opuścił dom; na niem rozwinęły się jego myśli a ręce znalazły pracę. To morze natchnęło go pragnieniem czynu, uczyniło go właścicielem i dowódcą najpiękniejszego z brygów; wszczepiło mu wiarę w siebie samego, w swą siłę, w swoje szczęście — i nagle, sprzysiągłszy się z fatalnym wypadkiem, postawiło go oko w oko z trudnością, która wyglądała jak początek klęski.
Powiedział właścicielowi jachtu wszystko, co tylko mógł powiedzieć — i przekonał się, że mu nie wierzą. To go od lat nie spotkało. To nie spotkało go nigdy. Poczuł się oszołomionym, jakby odkrył nagle, że przestał być sobą. Przyszedł do tych ludzi i powiedział: „Chcę wam dopomóc. Jestem Tom Lingard“ — — a oni mu nie uwierzyli! Był bezradny wobec tego sceptycyzmu, ponieważ nie wyobrażał sobie nigdy, aby to się stać mogło. Powiedział im: „Przeszkadzacie mi w wykonaniu mego dzieła. Przeszkadzacie mi w tem, czego za nic porzucić nie mogę; ale wyprowadzę was wszystkich z niebezpieczeństwa, jeśli mi tylko zaufacie — mnie, Tomowi Lingardowi“. A oni nie chcieli mu wierzyć! To było nie do zniesienia. Wyobraził sobie, że usuwa tych niedowiarków ze swej drogi. I dlaczegóżby nie? Nie znał ich, nie obchodzili go wcale, nie potrzebował nawet podnieść na nich ręki! Należało tylko zamknąć oczy na dzień lub dwa, a potem mógł zapomnieć, że ich kiedykolwiek oglądał. Toby mu przyszło z łatwością. Niech zniknie ich niewiara, niech przepadnie ich głupota, niech zginą ich ciała... Miał do wyboru to — albo zgubę!
Wzrok Lingarda, oderwawszy się od niemego morza, wędrował zwolna po niemych postaciach skupionych na baku, po twarzach marynarzy, uważnych i zdumionych, po twarzach nigdy dawniej nie widzianych, lecz przywodzących mu na myśl dawne czasy — młodość — inne morza — dalekie wybrzeża złączone z wczesnemi wspomnieniami. Pan Travers ocknął się także i ręka jego, skubiąca zarost z lewej strony, powędrowała do kieszeni kurtki, jakby wyciągnęła z bokobrodów coś, co warto było przechować. Posunął się szybko o krok w stronę Lingarda.
— Nie wyobrażam sobie, w jaki sposób mógłbym skorzystać z pańskich usług — rzekł z chłodną stanowczością.
Lingard trzymał się za brodę w zadumie i spoglądał na niego zgóry przez krótką chwilę.
— Może to i dobrze — rzekł bardzo wolno — ponieważ panu swych usług nie proponowałem. Proponowałem, że wezmę państwa na pokład na przeciąg kilku dni — ponieważ to jedyny sposób, aby zapewnić wam bezpieczeństwo. A pan pyta o moje pobudki. Moje pobudki! Jeśli pan ich nie widzi, to panu nic do tego.
I ci dwaj ludzie, którzy parę godzin przedtem nigdy się nie widzieli, stali przez chwilę wrogo tuż obok siebie, jak odwieczni nieprzyjaciele; jeden krępy, ruchliwy, ze wzrokiem podniesionym, drugi wysoki, barczysty, patrzący nań z pogardą i gniewem.
D’Alcacer, nie spuszczając z nich oczu, pochylił się nisko nad leżakiem.
— Czy widziała pani kiedy człowieka rzucającego się na kamienny mur? — spytał poufnie.
— Nie — odrzekła pani Travers, patrząc wprost przed siebie z nad kołyszącego się wolno wachlarza. — Nie, nie wiem, czy to się kiedy stało; ludzie podkopują się pod mur, albo przemykają się spokojnie naokoło, patrząc w przeciwną stronę.
— A, to jest określenie dyplomacji — mruknął d’Alcacer. — Nie zaszkodziłaby tutaj odrobina dyplomacji. Ale nasz malowniczy gość wcale jej nie posiada. Mam do niego wielką sympatję.
— Już! — szepnęła pani Travers z uśmiechem, który dotknął jej ust jasnem skrzydłem i uleciał prawie, zanim stał się widzialnym.
— Istnieje sympatja od pierwszego wejrzenia — dowodził d’Alcacer — tak samo jak i miłość; to się nazywa coup de foudre — wie pani.
Podniosła wzrok na chwilę, a on ciągnął dalej z powagą:
— Myślę, że to jest najistotniejsze, najgłębsze z uczuć. Nie kocha się kogoś z powodu tego, co jest w nim. Kocha się z powodu czegoś, co jest w nas — czegoś żywego — w nas samych. — Uderzył się zlekka w piersi końcem palca. — Jest taka zdolność w człowieku. Ale nie w każdym; i nie każdy na to zasługuje, aby ogień z niebios zstąpił na niego.
— I spalił go — rzekła.
Poruszył się zlekka.
— Któż to wie? Mniejsza o to. Ale to zawsze jest przywilejem, nawet jeśli się musi żyć jeszcze jakiś czas — po spaleniu.
Skroś ciszy, która zapadła między nimi, doszedł wyraźnie głos pana Traversa, mówiący z irytacją:
— Powiedziałem już panu, że pana nie potrzebuję. Wysłałem gońca do gubernatora Straits. Niechże pan się nie narzuca.
Na to Lingard, stojący do nich tyłem, warknął coś, co musiało pana Traversa rozjątrzyć, bo podniósł głos jeszcze bardziej.
— Pan prowadzi niebezpieczną grę, ostrzegam pana. Tak się składa, że Sir John jest moim osobistym przyjacielem. Wyśle tu krążownik —
Lingard przerwał głośno i niedbale:
— To mi jest obojętne, byle ten krążownik przez dziesięć dni tu się nie zjawił. W tej chwili mało jest krążowników w cieśninach; a jeśli zostawię was waszemu losowi, wisieć za to nie będę. Mogę zaryzykować i to, i jeszcze więcej. Słyszy pan? Jeszcze więcej!
Tupnął ciężko w pokład. Pan Travers odstąpił wtył.
— Nic pan przez to nie wskóra, jeśli pan będzie się starał mnie zastraszyć — rzekł. — Nie wiem nawet kim pan jest.
Wszystkie oczy na jachcie były szeroko otwarte. Stłoczeni majtkowie gapili się idjotycznie jak stado baranów. Pan Travers wyciągnął chustkę i przesunął nią po czole. Twarz kapitana, który stał oparty o główny maszt — tak blisko jak tylko śmiał podejść do państwa — połyskiwała i czerwieniła się wśród białych bokobrodów, jak rozżarzony węgiel między dwiema grudkami śniegu.
D’Alcacer szepnął:
— To już jest kłótnia; malowniczy człowiek gniewa się. Jest urażony.
Wachlarz pani Travers spoczął na jej kolanach; siedziała bez ruchu, jakby oczekując na to, co jeszcze usłyszy.
— Czy pani nie uważa, że powinienem się starać o zawarcie pokoju?— spytał d’Alcacer.
Nic nie odpowiedziała; poczekawszy trochę, powtórzył z naciskiem:
— Jak pani myśli? Czy mam podjąć się pośrednictwa — jako strona neutralna — życzliwie neutralna? Lubię tego człowieka z brodą.
Wymiana gniewnych zdań podniesionym tonem trwała wciąż wśród ogólnej konsternacji.
— Puściłbym was w trąbę, tylko że myślę o tych tu nieborakach — warknął Lingard z wściekłością. — A zapytał pan ich o zdanie?
— Nie pytam się nikogo — wykrztusił pan Travers. — Ja sam tu wszystkiem rozporządzam.
— W takim razie żal mi ich bardzo — wypowiedział Lingard z nagłą rozwagą i pochylił się naprzód, skrzyżowawszy ramiona na piersiach.
Na to pan Travers dosłownie podskoczył i zapomniał się tak dalece, że krzyknął:
— Pan jest bezczelny! Nie mam panu nic więcej do powiedzenia.
D’Alcacer mruknął do siebie: „Oho, zanosi się na coś poważnego“, poruszył się — i nie chciał wierzyć własnym uszom: oto pani Travers odezwała się szybko i jak gdyby żarliwie:
— Niech pan ich zostawi, proszę pana! niech pan się nie wtrąca. Ach! to coś prawdziwego — to gniew! nareszcie coś, co jest istotne.
D’Alcacer natychmiast oparł się znów o poręcz. Pan Travers wyciągnął rękę i powtórzył bardzo głośno:
— Powiedziałem już wszystko. Proszę natychmiast mój jacht opuścić!
I wnet czarny pies, wyciągnięty u stóp pani Travers z pyskiem złożonym na łapach, zaczął warczeć, błyskając żółtemi ślepiami, niezadowolony z hałasu. Pani Travers roześmiała się nikłym, jasnym śmiechem, który zdawał się wymykać, wysuwać, wypadać z pomiędzy białych zębów. D’Alcacer, ukrywając zdumienie, patrzył na nią z góry z powagą; wreszcie zaczerpnęła powietrza i rzekła, parskając jeszcze zlekka śmiechem co parę słów:
— Doprawdy, to jest — taka — taka dla mnie nowość — słyszeć — widzieć — coś prawdziwego i ludzkiego. Ha, ha! Możnaby pomyśleć, że czekali całe życie na tę sposobność — ha, ha, ha! Całe życie — na to — ha, ha, ha!
Uderzyło d’Alcacera, że te dziwne słowa są najzupełniej słuszne i rzucają nieoczekiwane światło. Ale, uśmiechnąwszy się, rzekł poważnie:
— Ta rzeczywistość mogłaby zajść za daleko. Człowiek, który wygląda tak malowniczo, zdolny jest do wszystkiego. Niech mi pani pozwoli —
Opuścił ją i skierował się w stronę Lingarda. D’Alcacer był chudy, członki jego były jakby luźno spojone, lecz całe jego zachowanie, chód, ruchy pełne swobody cechowała dystynkcja i dworność.
Lingard odwrócił się z zaczepną miną, poczuwszy lekkie dotknięcie na ramieniu, lecz z chwilą gdy przestał patrzeć na pana Traversa, gniew jego opadł — rzekłbyś osunął się bez szelestu do jego stóp, jak porzucone odzienie.
— Przepraszam pana — rzekł spokojnie d’Alcacer, przyczem lekki ruch jego ręki był ledwie zaznaczeniem, początkiem pojednawczego gestu. — Przepraszam pana, ale to jest sprawa wymagająca pełnego zaufania obu stron. Don Martin, którego pan tu widzi, jest ważną osobistością...
— Wypowiedziałem się otwarcie. Powiedziałem wszystko, co tylko odważyłem się powiedzieć. Daję na to słowo! — oświadczył Lingard dobrodusznie.
— Aha! — rzekł d’Alcacer z namysłem — więc pan przemilcza niektóre rzeczy z powodu danego słowa — słowa honoru?
Lingard zdawał się również namyślać przez chwilę.
— Możnaby to i tak określić. Ale nie mam żadnych obowiązków względem człowieka, który nie mógł dostrzec mojej ręki, gdy ją do niego wyciągnąłem, stanąwszy tu na pokładzie.
— Pan jest w położeniu o tyle lepszem od naszego — odparł d’Alcacer — że może pan sobie pozwolić na wspaniałomyślność i zapomnieć o tem niedopatrzeniu; a przytem trochę więcej zaufania...
— Kochany panie d’Alcacer, pan mówi zupełnie od rzeczy — wtrącił pan Travers głosem spokojnym, choć wargi jego pobielały. — Nie zajechałem tak daleko, aby podawać rękę byle komu i wysłuchiwać zwierzeń pierwszego lepszego awanturnika!
D’Alcacer odstąpił wtył, skinąwszy głową prawie niedostrzegalnie w stronę Lingarda, który stał przez chwilę z drgającą twarzą.
— Jestem awanturnikiem — wybuchnął — a gdybym nim nie był, byłbym musiał zginąć z głodu, albo zapracowywać się w kraju dla takich jak pan. Gdybym nie był awanturnikiem, leżałby pan z pewnością tu na pokładzie z poderżniętem gardłem, rozwalonem od ucha do ucha.
Pan Travers machnął ręką, jakby oganiał się od tych słów. Ale słyszeli Lingarda także i inni. Carter przysłuchiwał się bacznie, a małemu, grubemu kapitanowi zaświtało widać poczucie niebezpieczeństwa, gdyż podbiegł na swych krótkich nogach i, ciągnąc Cartera za rękaw, jął rozpaczliwie bełkotać:
— Co on mówi? Kto to jest? Co się dzieje? Czy krajowcy są wrogo dla nas usposobieni? W mojej książce stoi wyraźnie: „Krajowcy usposobieni życzliwie wzdłuż całego wybrzeża“. W mojej książce — —
Carter, który spoglądał na burtę, wyrwał mu rękę.
— Niech pan zejdzie do kredensu, panie szyper, gdzie jest właściwe miejsce dla pana, i niech pan znów sobie odczyta ten ustęp o krajowcach — rzekł gwałtownie i pogardliwie do swego zwierzchnika. — Bodajem przepadł, jeśli jaki dzikus nie skrada się już na pokład, żeby pana pożreć — razem z pańską książką. Niechże pan zejdzie z drogi i pozwoli tym panom wziąć się za czuby.
Poczem, zwróciwszy się do Lingarda, wycedził w zwykły swój sposób:
— Ten pomylony pański pomocnik odesłał z powrotem waszą łódź, i to z parą gości w dodatku.
Lingard nie zdążył jeszcze zrozumieć dokładnie znaczenia tych słów, gdy ujrzał dwie głowy wznoszące się nad burtą — głowę Hassima i głowę Immady. Potem ciała ich ukazały się ponad poręczą, jak gdyby te dwie istoty wyłaniały się stopniowo z płytkiego morza. Przez chwilę stali na burcie, spoglądając wdół na pokład niby przed wstąpieniem w nieznane, wreszcie zeszli i skierowali się ku rufie, wkraczając w półcień pod zasłoną, rozpostartą nad wspaniałem otoczeniem i zawiłemi uczuciami istnień dla nich niezrozumiałych.
Lingard wykrzyknął natychmiast:
— Co słychać, o radżo?
Hassim obiegł oczami pokład szkunera. Zostawił był strzelbę w łodzi i zbliżał się z próżnemi rękoma, spokojny i pewny siebie, jakby nikły uśmiech na jego wargach oznaczał jakąś korzystną propozycję. Immada, nawpół przez niego zasłonięta, szła za nim lekkim krokiem z łokciami przyciśniętemi do boków. Gęste frendzle jej rzęs były spuszczone jak zasłona. Wyglądała bardzo młodo; zdawało się, że jest pogrążona w zadumie; robiła wrażenie nieśmiałej a zdecydowanej.
Zatrzymali się przed białymi na odległość ramienia i przez pewien czas nikt nie odezwał się ani słowem. Wreszcie Hassim spojrzał znacząco na Lingarda i rzekł szybko z lekkim ruchem głowy, który ogarnął niejako cały bryg:
— Nie widzę armat!
— N — nie! — odpowiedział Lingard i wydał się nagle bardzo zmieszanym. Przyszło mu na myśl, że pierwszy raz w ciągu dwóch lat lub więcej zapomniał, zapomniał ze szczętem o istnieniu tych ludzi.
Immada stała, smukła i sztywna, ze spuszczonemi oczami. Hassim obserwował swobodnie twarze obecnych, jakby szukał nieuchwytnych rysów podobieństwa, albo subtelnych odcieni odróżniających tych ludzi.
— Cóż to za nowe najście? — spytał gniewnie pan Travers.
— To są ci rybacy, proszę pana — wtrącił kapitan — których widzieliśmy przez ostatnie trzy dni snujących się po morzu; tacy są głupi, że nie odpowiadali wcale na nasze okrzyki — a przydałby się kawałek ryby na śniadanie — — Uśmiechnął się służalczo i naraz — bez żadnej do tego zachęty — zaczął ryczeć:
— Hej, Johnnie! Mieć ryba! Ryba! Jedna ładna ryba! Co? Rozumie? Ryba! Ryba — — Nagle urwał i rzekł tonem pełnym szacunku: — Nie można się dogadać z tymi dzikusami! — wreszcie wycofał się, jak po dokonaniu czegoś bardzo sprytnego.
Hassim spojrzał na Lingarda.
— Dlaczego mały biały człowiek narobił tyle hałasu? — zapytał niespokojnie.
— Oni chcą jeść ryby — rzekł Lingard wściekłym tonem, i wobec wyrazu niezmiernego zdumienia, który pojawił się natychmiast na twarzy Malaja, nie mógł powstrzymać krótkiego, beznadziejnego śmiechu.
— Jeść ryby! — powtórzył Hassim, otwierając szeroko oczy. — O biali ludzie! O biali ludzie! Jeść ryby! Dobrze! Ale poco ten hałas? I dlaczego przysłałeś ich tutaj bez armat? — Tu spojrzał znacząco wzdłuż pokładu, który był przechylony wskutek osadzenia jachtu na mieliźnie i dodał, kiwnąwszy głową w stronę Lingarda: — I bez umiejętności?
— Nie powinieneś był tu przybyć, Hassimie — rzekł gniewnie Lingard. — Tu nikt nic nie rozumie. Biorą radżę za rybaka —
— Ya-wa! To wielki błąd, gdyż zaiste, wódz dziesięciu zbiegów bez ojczyzny o wiele mniej znaczy, niż główny rybak we wsi — zauważył spokojnie Hassim. Immada westchnęła. — Ale przynajmniej ty, tuanie, znasz całą prawdę — ciągnął ze spokojną ironją; po chwili dodał: — Przybyliśmy tutaj, ponieważ zapomniałeś spojrzeć ku nam, którzyśmy czekali, śpiąc mało w nocy, a we dnie śledząc rozpalonemi oczami pustą wodę u stóp nieba.
Immada szepnęła, nie podnosząc głowy:
— Nie obejrzałeś się na nas wcale. Ani razu.
— Zawiele miałem trosk na głowie — tłumaczył Lingard z łagodną cierpliwością w głosie i twarzy. Za każdym razem gdy mówił do dziewczęcia, łagodność zdawała się emanować z całej jego postaci, tłumiąc jego gwałtowność i zmiękczając wygląd, niby senna mgła, co wśród wczesnej promienności ranka osnuwa zasłoną delikatnego wdzięku urwistą skałę na oceanie. — Muszę spoglądać teraz na prawo i na lewo jak wśród grożących niebezpieczeństw — dodał po chwili — a Immada szepnęła z przerażeniem: „Dlaczego?“ — tak cicho, że ból zawarty w tem słowie uleciał wśród bacznego milczenia mężczyzn — bez oddźwięku, niedosłyszany, pominięty, jak ból nieuchwytnej myśli.
D’Alcacer odstąpił wtył i spoglądał po wszystkich z głęboką i czujną uwagą. Zdawało się, że Lingard niezdolny jest oderwać się od jachtu; ociągał się — jakby go coś zatrzymało w chwili, gdy już odchodził — niby człowiek, co przystanął aby przemyśleć ostatnią rzecz, którą ma do powiedzenia; a ten bezwład ciała, zapomnianego przez pracującą duszę, przypomniał Carterowi ową chwilę w kajucie, kiedy patrzył sam jeden na tego człowieka mocującego się ze swemi myślami, nieruchomego — we władzy sumienia.
Pan Travers wymamrotał przez zęby:
— Jak długo jeszcze ma trwać ta komedja? Mówiłem już, żeby pan opuścił mój jacht.
— Niechże pan pomyśli o tych nieborakach — szepnął Lingard, rzuciwszy krótkie spojrzenie na załogę, zbitą w gromadkę blisko nich.
— Pan jest ostatnim człowiekiem, któremubym zaufał w każdej okoliczności — rzekł gryząco pan Travers bardzo zniżonym tonem, z niezrozumiałem lecz widocznem zadowoleniem. — Pan tutaj traci tylko swój czas.
Lingard zaczerwienił się gwałtownie aż po uszy.
— Pan — pan — — zająknął się i wpatrzył w Traversa. Żuł, pomrukując, jakąś zniewagę i wreszcie połknął ją z wysiłkiem. — Płacę swoim czasem za pańskie życie — rzekł w końcu.
Zauważył nagłe poruszenie i spostrzegł, że pani Travers wstała z fotela.
Tknięta nagłym impulsem, podeszła do grupy na rufie, kierując się wprost ku Immadzie. Hassim usunął się, a obojętny jego wzrok — jak przystało na szlachetnie urodzonego Malaja — przemknął po niej jak gdyby była niewidzialną.
Wysoka, giętka, poruszała się swobodnie. Cera jej była w cieniu tak olśniewająca, że zdawała się otaczać jej głowę aureolą. Na gładkie, szerokie czoło zsuwały się nisko obfite, blade blond włosy, cienkie jak jedwab, sfalowane jak morze, ciężkie jak hełm, bez połysku na zgięciach, jakby nietknięte nigdy przez promień światła; a szyja biała, gładka, tętniąca życiem, krągła szyja o delikatnym i silnym zarysie, podtrzymywała dumnie tę promienną twarz i blady gąszcz włosów nigdy przez słońce nie całowanych.
Pani Travers odezwała się żywo:
— Ależ to jest dziewczyna!
D’Alcacer składał pani Travers nową daninę ciekawości. Silny powiew zatrzepotał płóciennym dachem; uniósł jedną z zasłon, wpuszczając na rufę szemrzący połysk płytkiego morza i ukazując d’Alcacerowi świetlany obszar z linją dalekiego horyzontu — ciemną jak skraj otaczającej ich nocy — przeciągniętą na wysokości ramion Edyty... Gdzież on spotkał tę kobietę po raz ostatni — dawno już, z drugiej strony świata? Tam widział ją też wśród migotliwej wspaniałości, na tle jakby zalanego światłem przestworu. Okrążała ją także noc, która czeka na swą kolej, aby pochłonąć blaski, wspaniałość, mężczyzn, kobiety.
Nie mógł sobie tego na razie przypomnieć, ale odczuwał wyraźnie, że ze wszystkich kobiet, które znał, ona jedna jest stworzona do czynu. Każdy jej ruch miał pewność i swobodę, wagę żywego faktu, duchowe piękno nieulękłego wypowiedzenia się. Jej giętkiej postaci nie psuł żaden niepewny kontur pod zwyczajną suknią z granatowego materjału, obciskającą jej kształty ze śmiałą prostotą.
Tylko kilka kroków dzieliło ją od Immady, ale nim się przed nią zatrzymała, d’Alcacer przypomniał sobie, gdzie widział panią Travers po raz ostatni — daleko na zachodzie — nieprawdopodobnie różną, jak w innym świecie, jakby w fantasmagorji stworzonej przez rozgorączkowaną wyobraźnię. Ujrzał ją w jaśniejącej perspektywie wspaniałych salonów, wśród niespokojnego wiru i nurtu ludzkiego morza, u stóp ścian wysokich jak skały, pod wyniosłemi sklepieniami, które jak tropikalne niebo rzucały światło i żar na płytki połysk mundurów, gwiazd, brylantów — i oczu, błyszczących w zmęczonych lub obojętnych twarzach tłumu na urzędowem przyjęciu. Wyszedłszy stamtąd, natknął się na nieuniknioną ciemność — zdającą się czekać cierpliwie — i na chmurne niebo, tamujące brzask londyńskiego poranka. Trudno w to było uwierzyć.
Lingard, który przed chwilą wyglądał dziko i niebezpiecznie, uderzył się po udzie i zdradził zaniepokojenie.
— Boże mój, zapomniałem zupełnie o pani! — wyrzekł z przestrachem.
Pani Travers utkwiła wzrok w Immadzie. Jasnowłosa i biała, stanęła przed dziewczęciem o oliwkowej twarzy i kruczych kędziorach — dojrzała w swej doskonałości — z wyższością kwiatu nad liściem, zdania zawierającego myśl nad okrzykiem, który może wyrazić tylko wzruszenie. Olbrzymie obszary i niezliczone wieki rozciągały się między niemi; spoglądała na Immadę, jak się spogląda w swoje własne serce — pochłonięta ciekawością, pełna cichego podziwu, przejęta niezmiernem współczuciem. Lingard mruknął ostrzegawczo.
— Niech pani jej nie dotyka.
Pani Travers spojrzała na niego.
— Pan myśli, że mogłabym ją skrzywdzić? — spytała cicho i tak ją przestraszyło ponure: „Kto wie“ — mruknięte przez Lingarda, że zawahała się chwilę, nim się uśmiechnęła.
— To prawie dziecko! I taka ładna! Co za delikatna twarzyczka! — mówiła, a w tejże chwili głębokie westchnienie morskiej bryzy podniosło znów i opuściło zasłony, tak że dźwięk, wiatr i połysk wbiegły jak gdyby jednocześnie i uniosły jej słowa w przestrzeń. — Nie miałam wyobrażenia o czemś tak czarującem i łagodnem — mówiła dalej głosem, który bezwiednie rozgrzewał, pieścił i miał czarodziejską władzę przenikania duszy rozkoszą. — Taka młodziutka! i mieszka tutaj — prawda? Na morzu, czy gdzie? Mieszka — — I jakby w trakcie mówienia odsunięto ją nagle na wielką odległość, rzekła cicho: — Jak też ona żyje?
Lingard nie widział prawie Edyty Travers do tej chwili. Nie widział właściwie nikogo prócz Traversa. Patrzył i słuchał w oszołomieniu, jakby doznawał czegoś zupełnie nowego.
Wreszcie zebrał myśli, zdobywając się na wyraźny wysiłek, i rzekł z resztą wściekłości:
— Co pani do niej? Ona wie, co to wojna. Czy pani ma pojęcie o wojnie? I głód zna, i pragnienie, i niedolę; rzeczy, o których pani tylko słyszała. Śmierć przeszła koło niej tak blisko, jak ja teraz stoję od pani — i co was to wszystko może obchodzić?
— To dziecko! rzekła zwolna w zdumieniu.
Immada zwróciła na panią Travers oczy czarne jak węgiel, błyszczące i łagodne jak tropikalna noc; i spojrzenia tych dwu kobiet, spojrzenia różne a badawcze, spotkały się, zetknęły i jak gdyby się splotły, poufnie zespolone. Rozdzieliły się wreszcie.
— Poco oni tu przybyli? Dlaczego pokazałeś im drogę do tego miejsca? — spytała cicho Immada.
Lingard zaprzeczył poruszeniem głowy.
— Biedne dziewczątko — rzekła pani Travers. — Czy one wszystkie takie ładne?
— Jakto, wszystkie? — wymamrotał Lingard. — Nie znajdzie się drugiej takiej, choćby się przetrząsnęło wszystkie wyspy dokoła.
— Edyto! — wykrzyknął pan Travers napominającym, cierpkim głosem, tak że wszyscy spojrzeli na niego z niepewnością i zdumieniem.
A pani Travers zapytała:
— Kto ona jest?
Lingard, bardzo czerwony i poważny, oświadczył krótko:
— Księżniczka.
Rozejrzał się natychmiast podejrzliwie. Nikt się nie uśmiechnął. D’Alcacer, uprzejmy i obojętny, trzymał się tuż za Edytą.
— Jeżeli ona jest księżniczką, to ten człowiek jest rycerzem — mruknął z przekonaniem. — Jakem żyw, to rycerz! Potomek nieśmiertelnego hidalga, błądzący po morzu. Byłoby dla nas korzystnie zyskać w nim przyjaciela. Myślę zupełnie poważnie, że pani powinnaby —
Odeszli oboje na stronę, rozmawiając cicho z pośpiechem.
— Tak, powinna pani —
— Ale jak? — przerwała, chwytając znaczenie jego słów jak piłkę.
— Niech mu pani coś powie.
— Czy to jest doprawdy konieczne? — spytała z powątpiewaniem.
— Nie zaszkodziłoby — rzekł d’Alcacer z nagłą obojętnością w głosie — przyjaciel lepszy jest zawsze od wroga.
— Zawsze? — powtórzyła z naciskiem. — Ale cóż mu mogę powiedzieć?
— Kilka słów — odrzekł; — uważam, że jakiekolwiek słowa, wypowiedziane pani głosem — —
— Panie d’Alcacer!
— Albo mogłaby pani spojrzeć parę razy na niego — niekoniecznie jak na rozbójnika — ciągnął dalej.
— Czy pan się boi, panie d’Alcacer?
— Szalenie — odrzekł, schylając się po wachlarz leżący u jej stóp. — Dlatego właśnie zależy mi tak na zgodzie. I nie powinna pani zapominać, że jedna z waszych królowych stąpnęła niegdyś na płaszcz takiego może człowieka.
Oczy jej zabłysły; spuściła nagle powieki.
— Nie jestem królową — rzekła zimno.
— Niestety, nie — przyznał; — ale tamta kobieta nie miała żadnego innego czaru — prócz korony.
W tej chwili Lingard, do którego Hassim coś mówił poważnie, zaprzeczył głośno:
— Pierwszy raz widzę tych ludzi.
Immada chwyciła brata za ramię. Pan Travers rzekł szorstko:
— Zechce pan łaskawie zabrać tych krajowców.
— Pierwszy raz ich widzi — szepnęła Immada jakby w zachwycie.
D’Alcacer spojrzał na Edytę i posunął się o krok naprzód.
— Czyby nie dało się jakoś zażegnać tych trudności, panie kapitanie? — zapytał z wytworną uprzejmością. — Proszę wziąć pod uwagę, że nietylko mężczyźni są tu na statku —
— Niech zginą! — zawołała tryumfująco Immada.
Chociaż jeden jedyny Lingard zrozumiał znaczenie tych słów, wszyscy na pokładzie odczuli ciężar niespokojnego milczenia, które zapadło po jej słowach.
— Ach! on już odchodzi. No więc, proszę pani — szepnął d’Alcacer.
— Mam nadzieję — rzekła pani Travers w nagłym porywie i zatrzymała się, jakby zatrwożona dźwiękiem tych słów. Lingard przystanął.
— Mam nadzieję — zaczęła znowu — że to biedne dziewczątko doczeka się lepszych czasów — — Zawahała się.
Lingard czekał uważnie z powagą.
— Pod pańską opieką — dokończyła. — I wierzę, że pan miał względem nas życzliwe zamiary.
— Dziękuję pani — rzekł Lingard z godnością.
— I ty, i pan d’Alcacer — zauważył surowo pan Travers — zatrzymujecie niepotrzebnie tego — hm — człowieka i — hm — jego — hm — przyjaciół!
— Zapomniałem o pani — a teraz — co? Trzeba — trudno jest — trudno — — ciągnął Lingard bez związku. Spoglądał w fijołkowe oczy pani Travers i czuł się głęboko wzruszony i obezwładniony, jakby się wpatrywał w jakąś daleką przestrzeń. — Ja — pani nie wie — ja — pani — ja nie mogę... Ha! To wszystko jest winą tego człowieka! — wybuchnął.
Przez chwilę, jakby nie posiadając się z gniewu, mierzył wzrokiem pana Traversa, poczem wzniósł ramię nagłym gestem i ruszył wielkiemi krokami ku zejściu, gdzie Hassim i Immada, zaciekawieni, cierpliwie na niego czekali. Wymówił jedno jedyne słowo: „Chodźcie“ — i pierwszy zaczął schodzić do łodzi. Na pokładzie nie było słychać najlżejszego szmeru, gdy tych troje znikało jedno za drugiem — jakby spuszczali się w morze.
Popołudnie wlokło się w milczeniu. Pani Travers siedziała zamyślona i bezczynna z wachlarzem na kolanach. D’Alcacer, który uważał, że należało traktować całe zajście w duchu pojednawczym, usiłował wyłożyć swój pogląd gospodarzowi, ale pan Travers, nie uznając rozmyślnie jego pobudek, zasypał go takim nawałem przeprosin i wyrazów żalu z powodu tej przykrej i zapewne niedogodnej dla niego zwłoki, „którą pan musi znosić, przyjąwszy w swej dobroci nasze zaproszenie“ — iż d’Alcacer musiał zaniechać tego tematu.
— Nawet wzgląd na kochanego pana nie mógłby mnie skłonić do ustąpienia przed tak bezczelnem naciąganiem — twierdził pan Travers tonem pełnym niezłomnej cnoty. — Ten człowiek chciał mi narzucić swoje usługi, aby potem zgłosić pretensje do wielkiej nagrody za ratunek. Na tem polega cała tajemnica — może mi pan wierzyć. Naturalnie że połapałem się w tem odrazu — monokl pana Traversa błysnął przenikliwie. — Nie docenił mojej inteligencji. A przytem cóż to za gwałtowna bestja! To skandal doprawdy, żeby w naszych czasach istnieli tacy ludzie.
D’Alcacer poszedł do swego pokoju i — pełen niejasnych złych przeczuć — godzinami usiłował bez skutku znaleźć przyjemność w czytaniu. Pan Travers chodził niespokojnie tam i z powrotem, starając się wmówić w siebie, że jego oburzenie wypływa ze źródeł ściśle moralnych. Rozjarzony dzień — jak wyciągnięta z ognia bryła rozpalonego do białości żelaza — tracił stopniowo żar i blask, nasiąkając głębszym, bogatszym tonem. O zwykłym czasie dwóch majtków weszło bez szelestu na rufę w jachtowem obuwiu i podniosło w milczeniu zasłony; a wybrzeże, płytkie morze, ciemne wysepki i śnieżne ławice piasku, odsłaniane w ten sposób dzień po dniu, ukazały się znów, pełne niemej czujności. Bryg, zwrócony rufą ku jachtowi, z nastawionemi poziomo rejami, przecinającemi wyniosłe, symetryczne omasztowanie, podobny był do pełnej życia istoty, obdarzonej zdolnością porwania się do czynu, przyczajoną pod spokojem pełnym lekkości i wdzięku.
Paru stewardów w białych kurtkach z mosiężnemi guzikami ukazało się na pokładzie i zaczęło się krzątać bezgłośnie, nakrywając do stołu na płaskim wierzchu luki świetlnej kajuty. Słońce płynęło ku innym krajom, ku innym morzom, ku innym ludziom; całe czerwone na bezchmurnem niebie ostrzeliwało jacht pożegnalną salwą szkarłatnych promieni, które rozsypywały się w ogniste iskry na krysztale i srebrze zastawy i nieciły krótkotrwałe płomienie w ostrzach nożów, powlekając różaną barwą białość talerzy. Smuga purpury leżała na morzu, jak plama krwi na błękitnej tarczy.
Siadając do stołu, pan Travers napomknął podrażnionym tonem o konieczności żywienia się konserwami, ponieważ wyczerpano już wszystkie zapasy zabrane na przejazd do Batawji. Było to wybitnie
nieprzyjemne.
— Ale nie podróżuję dla swej przyjemności — dodał — a przeświadczenie, że ofiara z mego czasu i moich wygód przyniesie korzyść całemu światu, byłoby pełnem zadośćuczynieniem za wszelkie braki.
Zdawało się, że pani Travers i d’Alcacer nie są w stanie przezwyciężyć wybitnego wstrętu do rozmowy, która — jak zamierający powiew — konała raz po raz po każdym leniwym podmuchu. Bezbrzeżna cisza horyzontu, głęboki spokój wszystkiego co widzialne, spowijały ciała i dusze kojącym wpływem, uciszając zarówno myśl jak i głos. Przez długą chwilę nikt nie przemówił. Wśród milczenia państwa służba uwijała się bez szmeru.
Nagle pan Travers, jakby kończąc swą myśl, mruknął głośno:
— Wyznaję z żalem, iż w pewnym stopniu straciłem panowanie nad sobą; ale przyznacie mi chyba, że istnienie takiego człowieka przynosi hańbę cywilizacji.
Nikt tej uwagi nie podjął i pan Travers pogrążył się z powrotem w rozpamiętywaniu swego oburzenia, na którego dnie — jak potwór wśród mgły — pełzało dziwaczne uczucie urazy. Odsunął podany sobie półmisek.
— To wybrzeże — zaczął znów — zostało oddane pod wyłączny protektorat Holandji przez traktat z 1820. Traktat z 1820 stwarza specjalne prawa i zobowiązania...
Dwoje słuchaczy odczuwało żywo pragnienie, aby raz przestał już mówić. D’Alcacer, któremu było niewygodnie na polowem krześle, siedział sztywno i wpatrywał się w szklany korek od karafki. Pani Travers odwróciła się nieco bokiem i oparłszy się na łokciu, ujęła głowę w dłoń, jakby rozmyślając o rzeczach wielkiej wagi. Pan Travers mówił; mówił nieubłaganie głosem szorstkim i bezbarwnym, jak gdyby czytał jakąś proklamację. Tamci dwoje, niby pogrążeni w transie — choć niezupełnym — czuli jak urywki urzędowej gadaniny obijają im się o uszy.
— Międzynarodowe porozumienie — obowiązek szerzenia cywilizacji — nie umiał przeprowadzić — ugoda — Canning — — D’Alcacer stał się uważnym na chwilę — — ale ten zamach, prawie zabawny przez swą bezczelność, nie wpływa wcale na moje zapatrywania. Nie chcę uznać, aby można było popełnić gwałt na ludziach naszej pozycji. Pragnę tylko napiętnować społeczne znaczenie podobnego wypadku.
Tu d’Alcacer pogrążył się znowu w rozpamiętywaniu chwili, gdy Edyta i Immada patrzyły na siebie — początek i koniec, liść i kwiat, okrzyk i zdanie. Głos pana Traversa rozlegał się jeszcze długo, apodyktyczny i uporczywy. Zakończenie zostało wypowiedziane z pewną gwałtownością.
— A jeśli niższa rasa zaginie, będzie to czystym zyskiem, krokiem do udoskonalenia społeczności — które to udoskonalenie jest celem postępu.
Przestał mówić. Iskry zachodu gasły na srebrze i krysztale, a naokoło jachtu przestrzeń płytkiego morza i wybrzeże zdawały się czekać nieporuszenie na nadejście zupełnego mroku. Obiad był już dawno skończony i cierpliwi stewardzi czekali ze stomyzmeci pod ulewą słów, jak wartownicy na deszczu.
Pani Travers podniosła się nerwowo i poszła na rufę, skąd zaczęła się wpatrywać w wybrzeże. Za nią słońce — które już było zaszło — zdawało się przedzierać przez masę wód żarem niewygasłego ognia, a pod jej stopami, z obu stron jachtu, połyskliwe morze barwiło się ciemno-fijołkowym odcieniem, jakby odbijając kolor jej oczu.
D’Alcacer podszedł spokojnym krokiem ku pani Travers i przez pewien czas stali obok siebie w milczeniu, oparci o poręcz. Wreszcie d’Alcacer rzekł: „Jak cicho!“ — a jej się wydało, że spokój tego wieczoru jest głębszy i bardziej znaczący niż kiedykolwiek przedtem. Prawie nie wiedząc o tem, wyszeptała: „Zupełnie jak we śnie“. Nastało długie milczenie: spokój wszechświata taką miał pełnię i wzniosłość, że dźwięki zatrzymywały się na ustach, jakby w lęku przed profanacją. Niebo było przejrzyste jak djament, a pod ostatniemi blaskami słońca noc rozpościerała nad ziemią swoją zasłonę. Czuło się jakieś bezcenne ukojenie we wspaniałym, pogodnym końcu gasnącego dnia, tego dnia pełnego życia, żaru i blasków, który teraz umierał w nieskończonym spokoju, bez ruchu, bez drgnienia, bez jęku — wiedząc, że zmartwychwstanie.
Potem zmierzch się nagle pogłębił i gwiazdy ukazały się tłumnie, siejąc deszcz bladych iskier na czarność wody — brzeg zaś wyciągnął się w dole jak ciemny pas matowy. Bocianie gniazdo brygu majaczyło nad niem niewyraźnie i wysoko.
Pani Travers odezwała się pierwsza.
— Jaka nienaturalna cisza! To wszystko wygląda jak pustynia z lądu i wody — bez jednej jedynej żywej duszy.
— Ale ta pustynia jest zamieszkana conajmniej przez jednego człowieka — rzekł lekko d’Alcacer — a jeśli mamy mu wierzyć, są tam i inni ludzie, żywiący złe zamiary.
— Czy pan myśli, że to jest prawda? — zapytała pani Travers.
D’Alcacer usiłował dojrzeć wyraz jej twarzy, zanim odpowiedział, ale ciemność była już zbyt głęboka.
— Jakże można dostrzec ciemną prawdę w taką ciemną noc? — rzekł wymijająco. — Ale uwierzyć w zło jest łatwo — czy tu czy gdzieindziej.
Zdawało mu się przez chwilę, że pogrążyła się w myślach.
— A co pan myśli o tym człowieku? — zapytała.
Minęła chwila, nim d’Alcacer zaczął mówić powoli.
— Nieokrzesany jest i niezwykły — stanowczo niezwykły — w swoim rodzaju. Wcale nie taki, za jakiego go bierze don Martin. Zresztą — jest dla mnie tajemniczy. Przecież to właściwie rodak pani.
Wydała się zaskoczona tym nowym punktem widzenia.
— Tak — rzekła zwolna. Ale widzi pan, ja nie mogę — jakby to powiedzieć? nie mogę go sobie wcale wyobrazić. On nie ma nic wspólnego z ludźmi, których znam. Niema się o co zaczepić. Jak taki człowiek żyje? Jakie są jego myśli? Jego czyny? Jego uczucia? Jego —
— Jego przyzwyczajenia — poddał d’Alcacer. — W tem mieści się wszystko.
Nagle ukazał się za nimi pan Travers z żarzącem się cygarem w ustach. Ujął je w dwa palce i oświadczył z nieustępliwą cierpkością, że żadne „łajdackie pogróżki“ nie wstrzymają go od zwykłego spaceru. Około trzystu jardów na południe od jachtu leżała piaszczysta rewa długości mniej więcej mili, połyskująca w mroku srebrzystą bielą; w środku tej rewy tkwił pióropusz z gęstych, suchych zarośli, które szeleściły bardzo głośno przy najlżejszym ruchu ciężkiego, nocnego powietrza. Nazajutrz po ugrzęźnięciu statku Traversowie i d’Alcacer wysiedli byli na tej rewie, aby „rozprostować trochę nogi“, jak to określił kapitan, i odtąd każdego wieczoru — niby korzystając z przywileju lub spełniając obowiązek, wszyscy troje spacerowali po ławicy godzinę tam i napowrót — zagubieni w mrocznym ogromie — snując się brzegiem wody wzdłuż pasa wilgotnego piasku, który był gładki, równy, elastyczny w dotknięciu jak żywe ciało, i pocił się zlekka pod ciężarem nóg.
Tym razem tylko d’Alcacer towarzyszył Traversowi. Edyta słyszała, jak wsiadali do najmniejszej łódki, a nocny wartownik przewiózł ich, wiosłując dwoma wiosłami, do najbliższego cypla. Potem wrócił i wszedł po trapie na pokład. Pani Travers słyszała jak mówił do kogoś:
— Mam wrócić za godzinę.
Kroki jego zamarły na baku i senny spokój bez najlżejszego powiewu zawładnął jachtem osiadłym na mieliźnie.
Po niejakim czasie bezwzględna cisza, którą czuło się zewsząd prawie że dotykalnie, przyprawiła panią Travers o halucynację. Ujrzała się stojącą samotnie na krawędzi czasu, u kresu dni. Wszystko trwało w bezruchu, jakby świt nie miał nigdy już nadejść, gwiazdy nigdy nie zblednąć, słońce nie wzejść już nigdy; wszystko było nieme, ciche, martwe; zdawało się, że cień zewnętrznego mroku ogarnął panią Travers — cień nieprzerwanej, wieczystej nocy, która wypełnia wszechświat, cień nocy tak głębokiej i rozległej, że pałające słońca gubią się w niej jak iskry, jak drobniuchne ogniste punkciki; zdawało się, że ów cień niespokojny — co niby przeczucie złej prawdy omracza wszystko na ziemi, kiedy przez nią przechodzi — ogarnął panią Travers i stanął, by z nią pozostać nazawsze.
A w tem złudzeniu była taka skończoność, taka harmonja z kierunkiem jej myśli, że gdy szepnęła cicho w ciemność: „Niechaj tak będzie“ — wypowiedziała jakby jedno z tych zdań, które są streszczeniem i zamknięciem życia.
Jako młoda dziewczyna, strofowana często za romantyczne poglądy, marzyła o szczerej, wielkiej miłości, która wydawała jej się idealnem wypełnieniem i jedyną prawdą życia. Wchodząc w świat, odkryła że ideału tego osiągnąć nie może, ponieważ świat zbyt jest ostrożny, aby być szczerym. Potem znów miała nadzieję, że znajdzie prawdę życia w ambicji, którą rozumiała jako poświęcenie się całkowite jakiemuś altruistycznemu celowi. Nazwisko Traversa było na ludzkich ustach; uważała go za zdolnego do zapału i poświęcenia; podziałał na jej wyobraźnię, gdyż wydał się jej nieprzeniknionym. Wyszła za niego, odkryła że oddany jest z zapałem pielęgnowaniu swej własnej karjery — i nie miała już żadnej nadziei.
Że mąż jej był zdumiony dziwnem nieporozumieniem, jakie zaszło między nimi, że bolał wciąż nad jej nielojalnością w stosunku do szacownych swych ideałów — to było zupełnie naturalne. Dogadzała mu jednak niezmiernie piękność żony, jej świetność i pożyteczne stosunki. Podziwiano ją, zazdroszczono jej; była otoczona przepychem i hołdami; dni mijały szybko — świetne i jednostajne — bez źdźbła szczerości czy prawdziwego uczucia, bez żadnego istotnego wzruszenia — nawet bez wielkich trosk. Szybko i chyłkiem prowadził ją czas coraz dalej — aż do tego wieczoru, do tego wybrzeża, do tego morza, do tej chwili i do tego miejsca na ziemskiej powierzchni, gdzie — jak to czuła niezbicie — sunący cień głuchej nocy stanął, by z nią pozostać nazawsze.
— Niechaj tak będzie! — szepnęła, zrezygnowana i nieufna, do niemej, jednolitej ciemności, która wisiała przed jej oczami niby czarna zasłona bez fałd; i jakby w odpowiedzi na ten szept, wciągnięto latarnię na koniec przedniej rei na brygu. Pani Travers widziała wznoszące się światło, które kołysało się przez krótką chwilę, a potem zawisło nieruchomo w powietrzu, przebijając gęstą noc między dwoma statkami płomiennem spojrzeniem, co zdawało się padać zdaleka tylko na nią, mocne i spokojne.
Jej myśli — jak ćma — frunęły ku temu światłu — temu człowiekowi — temu dziewczęciu, które znało wojnę, niebezpieczeństwa, widziało zbliska śmierć, i zyskało najwidoczniej oddanie tego człowieka. Wypadki popołudnia były dziwne już same przez się, lecz do zmysłu artystycznego pani Travers przemówiła szczególnie siła ich wyrazu. Uwypukliły się w jej pamięci z jasnością i prostotą, jak nieśmiertelna legenda. Wyglądały tajemniczo, ale czuła niezbicie, że są na wskroś prawdziwe. Były przejawem uczuć prostych i potężnych, jakie zapewne targały ludzkością w młodzieńczych, naiwnych jej dniach. Pani Travers pozazdrościła na chwilę losu tej siostrze skromnej i nieznanej. Nic nie stało między tą dziewczyną a prawdą jej uczuć. Mogła być z całą szczerością odważną, i tkliwą, i namiętną — i nawet okrutną. Dlaczegożby nie okrutną? Mogła przeniknąć całą prawdę zgrozy — i miłości — do dna, bez sztucznych pęt, nie narzucając sobie dotkliwego przymusu.
Rozmyślając nad tem, czem mogłoby być takie życie, pani Travers poczuła, że ogarnia ją niepojęte uniesienie, które budzi się tak często w ludziach intelektu, gdy sobie uświadomią swe fizyczne zdolności. Rozgorzała nagłem poczuciem, że i ona mogłaby sprostać wymaganiom podobnej egzystencji; serce jej rozszerzyło się na chwilę tęsknotą za nagą prawdą rzeczy; nagą prawdą życia i namiętności, przywaloną ciężarem stuleci.
Nagły wstrząs przywrócił jej przytomność; wydało jej się, że spada z gwiazd. Szmer wody dał się słyszeć i bezkształtna masa wysunęła się z ciemnej próżni naprzeciw pani Travers. Głos u jej stóp powiedział:
— Rozpoznałem pani postać — na tle nieba.
Okrzyk zdumienia zamarł na jej ustach; wytężyła tylko oczy, spoglądając wdół. Lingard siedział w joli sam jeden; uderzeniem wiosła skierował lekkie czółenko prawie aż pod sam wychył rufy, złożył wiosła i powstał z ławki. Głowa jego i ramiona zamajaczyły obok jachtu; wyglądał jakby stał na morzu. Pani Travers cofnęła się mimowoli.
— Niech pani nie odchodzi — rzekł z niepokojem — i niech pani głośno nie mówi. Nikt nie powinien wiedzieć. Ciekaw jestem, co sobie państwo właściwie wyobrażacie? Myślicie pewnie że jesteście w porcie — w kraju? A pani — —
— Mego męża niema na statku — przerwała mu spiesznie.
— Wiem o tem.
Pochyliła się trochę niżej nad burtą.
— Więc pan kazał nas śledzić. Dlaczego?
— Ktoś musi przecież czuwać. Wasi ludzie stoją tak pilnie na straży — nieprawdaż? Tak. Od chwili zmierzchu jedna z moich łodzi snuła się tu wciąż od tyłu — po głębokiej wodzie. Poprzysiągłem sobie, że nigdy już nikogo z was nie zobaczę, że do nikogo z was nie przemówię, że będę niemy, ślepy, głuchy. I — oto jestem!
Przestrach i nieufność pani Travers ustąpiły niezmiernej ciekawości, palącej lecz spokojnej, jak wobec nieuniknionego zrządzenia losu. Spojrzała wdół na Lingarda. Stał z gołą głową, oparłszy rękę o bok statku, i wydawał się głęboko zamyślonym.
— Dlatego, że pan ma jeszcze coś nam powiedzieć — poddała łagodnie.
— Tak — rzekł pocichu, nie poruszając się wcale.
— Może pan wejdzie na pokład i zaczeka? — zapytała.
— Jakto! Ja? — Podniósł głowę tak szybko, że się przelękła. — Nie mam mu nic do powiedzenia, i noga moja nie postanie nigdy na pokładzie tego statku. Powiedziano mi, abym poszedł precz. To dosyć.
— Mój mąż jest przyzwyczajony do tego, że wszyscy go traktują z szacunkiem — rzekła po krótkiej chwili — a pan —
— Kim on jest? — spytał Lingard poprostu.
Wydało jej się, że te trzy słowa rozwiały jej przeszłość w powietrzu — jak dym. Obdarły całą ludzką masę z wszelakiego znaczenia. Uczuła, ze zdumieniem że tego wieczoru, na tem miejscu nie mogła znaleźć właściwej odpowiedzi na to badawcze i naiwne pytanie.
— Nie żądałem od was wiele — zaczął znów Lingard. — Prawda? Tylko żebyście wszyscy przenieśli się na mój bryg — na pięć dni. To wszystko... Czy wyglądam jak kłamca? Są rzeczy, których nie mogłem powiedzieć! Nie mogłem wyjaśnić — nie mogłem — ani jemu — ani nikomu innemu — żadnemu człowiekowi na świecie —
Głos jego opadł.
— Nawet samemu sobie — zakończył jak we śnie.
— Tak długo nikt nas tu nie niepokoił — zaczęła pani Travers trochę niepewnie — że teraz bardzo trudno uwierzyć w niebezpieczeństwo. Przez cały czas nie widzieliśmy nikogo oprócz tych dwojga ludzi, którzy po pana przyszli. Jeśli pan nie może wytłumaczyć —
— Naturalnie, przecież niepodobna widzieć przez ścianę — przerwał Lingard. — To wybrzeże jest jak ściana, ale ja wiem, co się dzieje po drugiej stronie... Jacht tutaj — na tem miejscu! Kiedy go zobaczyłem, mogłem pomyśleć, że przed jaką godziną odbił od brzegów Anglji. Już sam wygląd jego masztów przywodzi mi na myśl dawne czasy. A przytem twarze tych chłopców na pokładzie. Doznałem wrażenia, że znam ich wszystkich. Jak gdyby rodzinny kraj do mnie przyszedł, w chwili gdy wcale o nim nie myślałem. I znienawidziłem sam wasz widok.
— Jeśli jesteśmy narażeni na niebezpieczeństwo — rzekła po chwili milczenia, podczas której starała się przeniknąć tajemnicę namiętności ukrytej za słowami tego człowieka — to pan się nie potrzebuje tem przejmować. Nasza druga łódź wyruszyła do Straits i skuteczna pomoc nadejdzie wnet z pewnością.
— Nie przejmować się!... Czy ten wasz szacowny wartownik kieruje się tu — w stronę rufy? Nie chcę, aby ktokolwiek wiedział, że byłem tu znów i że prosiłem — choćby nawet i panią. Czy on tu idzie?... Niech pani słucha! Zatrzymałem waszą drugą łódź!
Głowa jego i ramiona znikły, jak gdyby był nurknął w bardziej zwarty pokład mroku unoszącego się nad wodą. Wartownik, który miał zamiar wyciągnąć się na jednym z leżaków, dostrzegłszy żonę właściciela, podszedł wprost do lampy wiszącej pod środkowym prętem płóciennego dachu, pogmerał przy niej czas jakiś i skierował się opieszałym krokiem ku przodowi.
— Pan się ośmielił! — szepnęła dobitnie wdół pani Travers; i natychmiast głowa Lingarda z podniesioną twarzą znów wynurzyła się pod nią.
— Musiałem na to się ważyć — albo się wyrzec wszystkiego. Pomoc ze Straits byłaby nadeszła w każdym razie zapóźno, gdybym nie miał siły zapewnić wam bezpieczeństwa; a jeśli mam tę siłę, mogłem dopomóc wam — sam. Spodziewałem się, że znajdę tu rozsądnego człowieka, z którym będę się mógł dogadać. Powinienem był przewidzieć, co się stanie. Przybywacie z tak dalekich stron, że nie rozumiecie tych rzeczy. Tak — ośmieliłem się to zrobić; posłałem za waszą łodzią człowieka, który — gdy czuje mnie za sobą — gotów zatrzymać samego gubernatora ze Straits. On to zrobi. Może już zrobił. Niczego nie możecie się spodziewać. Ale ja tu jestem. Pani powiedziała, że pani wierzy w moje dobre zamiary —
— Tak — szepnęła.
— Dlatego właśnie pomyślałem, że powiem pani wszystko. Musiałem zacząć od tej historji z łodzią. A co też pani teraz o mnie myśli? Odciąłem was od reszty ziemi. Przepadlibyście jak kamień w wodę. Wyruszyliście z jednego obcego portu do drugiego. Ktoby się zatroszczył o to, co się z wami stało? Ktoby się o tem dowiedział? Ktoby mógł odgadnąć? Upłynęłyby miesiące, zanimby powstał alarm.
— Rozumiem — rzekła spokojnie — jesteśmy bezradni.
— I sami — dodał.
Po chwili rzekła rozważnym, powściągliwym tonem:
— Co nam grozi? Rabunek, niewola?
— Groziłaby śmierć, gdybym ja nie był tutaj.
— Więc pan ma dosyć siły aby —
— A co pani myśli, dlaczego wy jeszcze żyjecie? — wykrzyknął. — Jörgenson porał się z nimi tam na wybrzeżu — ciągnął spokojniej, zakreślając ręką łuk w stronę, gdzie noc wydawała się najmroczniejszą. — Czy pani myśli, że byłby ich powstrzymał, gdyby się mnie codzień nie spodziewali? Jego słowa byłyby niczem bez mojej pięści.
Usłyszała tępe uderzenie w bok jachtu, ukryte w tym samym mroku, który spowijał obojętność ziemi i morza, wściekłość i ból serc — i uśmiechnęła się nad głową Lingarda, oczarowana prostotą jego obrazów i wyrażeń.
Lingard zachwiał się nagle, gdyż ruchliwe czółenko chybnęło się pod jego nogami, a ona zaczęła mówić wolno i z roztargnieniem, jakby jej myśl się gubiła w nieokreślonych uczuciach.
— A ten — ten — Jörgenson, pan mówi? kto to jest?
— Człowiek — odpowiedział — człowiek taki jak ja.
— Jak pan?
— Zupełnie taki sam — rzekł z dziwną niechęcią jak gdyby potwierdzał przykrą prawdę. — Może ma więcej rozsądku, ale za to mniej szczęścia. Choć odkąd wasz jacht tu się zjawił, zaczynam myśleć, że nie mam co się przechwalać swojem szczęściem.
— Czy nasza obecność tutaj taka jest zgubna?
— Dla niektórych może oznaczać śmierć. Dla mnie może być gorszą od śmierci. A to zależy poniekąd od pani. Niech pani nad tem pomyśli! Nigdy mi się nie zdarzy taka sposobność. Ale to jeszcze nic. Człowiek — który kiedyś ocalił mi życie i któremu dałem słowo — pomyślałby, że go opuściłem. Ale i to jeszcze nic! Niechże pani posłucha! Jak tu stoję w tej łódce i mówię do pani, wiem — że dziewczyna umarłaby ze zgryzoty.
— Pan ją kocha — rzekła miękko.
— Jak własną córkę — zawołał szeptem.
— Ach! — wyrwało się cichutko pani Travers. Przez chwilę panowało milczenie, potem Lingard znów zaczął mówić:
— Niech pani posłucha. Kiedy byłem chłopcem na trolerze i przypatrywałem się wam, ludziom z jachtów, w portach kanału Angielskiego, byliście mi tak obcy, jak ci Malaje tutaj obcymi są dla was. Opuściłem kraj przed szesnastu laty i wywalczyłem sobie drogę naokoło całej ziemi. Miałem czas zapomnieć, skąd wyszedłem. Czem jesteście dla mnie wobec tych dwojga? Gdybym umarł tu na miejscu, czy toby was obeszło? Nikt w kraju nie dbałby o to. Nikt na całym świecie — oprócz tych dwojga.
— A co ja mogę zrobić? — rzekła pani Travers i czekała, wychyliwszy się za poręcz.
Zdawał się namyślać, wreszcie podniósł głowę i powiedział łagodnie:
— Czy pani rozumie niebezpieczeństwo, w którem się znajdujecie? Czy pani się boi?
— Rozumiem naturalnie słowa, których pan użył. A czy rozumiem niebezpieczeństwo? — ciągnęła. — Nie — stanowczo nie. I — mówiąc uczciwie — nie boję się wcale.
— Więc tak? — rzekł z rozczarowaniem. — Może mi pani nie ufa? A jednak ja uwierzyłem, kiedy pani mówiła, że jest przekonana o moich dobrych intencjach. Uwierzyłem na tyle, że przybyłem tu prosić panią o pomoc — powiedzieć pani to, o czem nikt nie wie.
— Pan mnie nie rozumie — rzekła porywczo z powagą. — To wszystko jest takie wyjątkowe, niezwykłe — niespodziane — przekracza tak dalece moje doświadczenie —
— Oczywiście! — mruknął — cóż pani może wiedzieć o niebezpieczeństwie i troskach? Pani! Ale może gdy pani się nad tem zastanowi —
— Pan chce, abym doprowadziła się do strachu! — Pani Travers roześmiała się zlekka — i wśród mrocznych myśli Lingarda ta błyskawica radosnego dźwięku zabrzmiała niestosownie i prawie strasznie. W chwilę potem noc wydała mu się jasną jak dzień, ciepłą jak blask słońca; ale kiedy śmiech ustał, powracająca ciemność zadała mu ból, jakby ugodziła go ciężko w piersi. — Zdaje mi się, że nie potrafię — zakończyła poważnie pani Travers.
— Nie potrafi pani? — Wahał się niezdecydowany. — Rzeczy stoją tak źle, że nie potrzebowałaby pani tego się wstydzić. Mówię pani — rzekł nagle — a wcale bojaźliwy nie jestem — że nie będę w stanie wiele dla was zrobić, jeśli mi w tem nie pomożecie.
— Pan chce, abym udawała że się boję? — spytała szybko.
— Aha, żeby pani udawała — otóż to właśnie. To trudne zadanie dla pani, która pewnie nigdy w życiu niczego nie musiała udawać — prawda?
— Prawda — odrzekła po chwili.
Nieoczekiwana gorycz jej głosu wzbudziła przestrach w Lingardzie.
— Niechże się pani nie obraża — prosił. — Muszę znaleźć wyjście z tej awantury. To nie są żarty. Czy pani potrafiłaby udawać?
— Może, gdybym się bardzo starała. Ale w jakim celu?
— Musicie wszyscy przenieść się na bryg — zaczął szybko — i wówczas przebrniemy może przez to wszystko bez bójki. Otóż — gdyby pani powiedziała, że pani sobie tego życzy, że pani nie czuje się bezpieczna na jachcie — rozumie pani?
— Rozumiem — wyrzekła w zamyśleniu.
— Bryg jest mały, ale ma kajutę odpowiednią dla kobiety — ciągnął Lingard z ożywieniem.
— Czyż nie służyła już za schronienie księżniczce? — dodała chłodno.
— A ja się narzucać nie będę.
— To jest zachęcające.
— Nikt nie będzie śmiał się narzucać. Nie będzie pani nawet potrzebowała mnie widywać.
— To jest prawie dla mnie decydujące, tylko że —
— Zdaję sobie sprawę z odległości, która nas dzieli.
— Tylko że mogłabym nie mieć dostatecznego wpływu — dokończyła.
— Temu uwierzyć nie mogę — rzekł szorstko. — Krótko mówiąc, nie ufa mi pani, ponieważ pani myśli, że tylko ludzie waszego stanu mówią zawsze prawdę.
— Oczywiście — mruknęła.
— Mówi sobie pani: oto ten tkwi po uszy w zmowie z piratami, złodziejami, murzynami —
— Z pewnością —
— Człowiek jakiego nigdy w życiu nie spotkałam — ciągnął Lingard porywczo — taki — brutal.
Zatrzymał się zmięszany. Po niejakim czasie usłyszał jak mówiła spokojnie:
— Pan w tem jest podobny do innych mężczyzn, że się pan gniewa, kiedy pan nie może odrazu postawić na swojem.
— Ja się gniewam! — wykrzyknął ściszonym głosem. — Pani tego nie rozumie. Przecież myślę także i o pani — a pani jest dla mnie niedobra.
— Ja wątpię nie o panu, ale o własnej sile. Pan wywarł niekorzystne wrażenie na moim mężu.
— Niekorzystne wrażenie! Obszedł się ze mną, jakbym był łazikiem z wybrzeża. Mniejsza o to. To jest pani mąż. Każdemu mężczyźnie ciężko znieść trwogę w kimś, kto go obchodzi. A więc —
— Cóż to za machiawelizm!
— Co? co pani mówi?
— Ja się tylko dziwię, gdzie pan to spostrzegł. Na morzu?
— Co spostrzegłem? — rzekł z roztargnieniem i ciągnął dalej swą myśl: — Jedno pani słowo powinno wystarczyć.
— Tak pan myśli?
— Jestem tego pewien. Przecież nawet ja sam —
— Naturalnie — przerwała. — Ale czy pan nie uważa, że po rozstaniu się panów tak — tak — nieprzyjaznem, mogłaby zajść trudność przy ponownem nawiązaniu stosunków?
— Człowiek taki jak ja zrobi wszystko dla pieniędzy — czyż pani tego nie rozumie?
Po chwili zapytała:
— A czy by pan chciał, abym użyła tego argumentu?
— Jeżeli pani wie, że tak nie jest —
Głos jego zadrżał — cofnęła się zmięszana, jak gdyby dotknął jej niespodzianie.
— O co wam chodzi właściwie?
— O królestwo — rzekł Lingard.
Pani Travers wychyliła się daleko za burtę, patrząc w Lingarda, i twarze ich — jedna nad drugą — znalazły się tuż koło siebie.
— Ale nie dla pana? — szepnęła.
Poczuł na czole dotknięcie jej oddechu i przez chwilę stał nieruchomo, jakby nigdy już nie miał zamiaru poruszyć się lub odezwać.
— Takie rzeczy — zaczął nagle — wchodzą w drogę, kiedy się o nich nie myśli i biorą za łeb, zanim się człowiek zorjentuje, co chce właściwie zrobić. Kiedy wjeżdżałem do zatoki na Nowej Gwinei, nie miałem pojęcia, dokąd mię ta podróż zaprowadzi. Mógłbym pani opowiedzieć jedną historję. Pani zrozumiałaby! Pani! Pani!
Zająknął się, zawahał — i nagle zaczął mówić, rzucając w noc obrazy z ostatnich dwóch lat, a pani Travers śledziła je, jak gdyby się rysowały ognistemi słowami.
Opowiadanie jego było również zdumiewające, jak odkrycie nowego świata. Prowadził ją po krawędzi porywającego życia, które oglądała poprzez naiwny zapał opowiadającego. Wszystko co było nieproporcjonalne i bezsensowne w tej wdzięczności, w tej przyjaźni, w tem niepojętem poświęceniu, ginęło w olbrzymiem napięciu uczuć. Ślepa gwałtowność, z jaką dążył do celu, nadawała niejasnemu planowi podboju proporcje wielkiego przedsięwzięcia. Żadna wizja podbitego świata nie mogła być bardziej porywająca dla najznakomitszego ze zdobywców znanych w historji.
Od czasu do czasu przerywał opowiadanie, aby zapytać poufnie, jakby mówił do starego przyjaciela: „Co byłaby pani zrobiła?“ — i ciągnął spiesznie dalej, nie czekając na aprobatę.
Uderzyło ją w tem wszystkiem wielkie uczucie, piękno wrodzonej zdolności kochania, która znalazła samą siebie, sposób wypowiedzenia się i zaspokoiła swą bezpośrednią potrzebę jakiegoś przedmiotu; uderzyła ją także tkliwość przejawiająca się gwałtownie, tkliwość, mogąca znaleźć ujście jedynie przez wspomaganie ludzkich istot walczących przeciw swemu losowi. Może nienawiść pani Travers do wszelkiego konwencjonalizmu, który pętał szczerość jej własnych porywów, uczyniła ją bardziej wrażliwą na wszystko, co jest istotnie wielkie i głębokie w przejawach ludzkich namiętności, przejawach tak prostych i tak nieskończenie różnorodnych, stosownie do danej strefy i chwili.
Cóż z tego, że opowiadający był tylko błędnym marynarzem, królestwo — dżunglą, a ludzie — mieszkańcami lasów, o których nikt nie słyszał! Wielkość idei opanowała prostą duszę tego człowieka; nie było nic niskiego w jego płomiennych porywach. Z chwilą, gdy pani Travers to pojęła, opowiadanie przemówiło do śmiałego jej ducha i to, co usłyszała, tak ją oczarowało, że wprost straciła świadomość, gdzie się znajduje. Zapomniała, że jest osobiście związana z tą opowieścią, którą zobaczyła w oderwaniu, daleko — jako prawdę czy fantazję przedstawioną malowniczym językiem, a rzeczywistą jedynie przez odzew jej wzruszenia.
Lingard zamilkł na chwilę. Namiętny szept jego ustał i pani Travers zaczęła się zastanawiać. Z początku było to tylko niejasne poczucie, że opowieść tego człowieka ma jakiś sens realny. Sens, który ją osobiście obchodzi. Po raz pierwszy cień niebezpieczeństwa i śmierci przesunął jej się przez duszę. Więc to ma takie znaczenie? Nagle olśniła ją błyskawica ostrej przenikliwości i pani Travers pojęła, że jest bezradnie wplątana w tę opowieść, jak się jest wplątanym w katastrofę.
Lingard znów zaczął mówić. Nie milczał dłużej nad minutę. A jednak wydało się pani Travers, że upłynęły lata, tak odmiennym był teraz skutek jego słów. Odczuwała takie podniecenie, jakby jego zwierzenia i ufność były faktem wstrząsającym do głębi. Był to fakt z własnego jej życia, a zarazem część tej historji. I to ją niepoiło. Słyszała jak wymawiał różne imiona: Belarab, Daman, Tengga, Ningrat. Należały teraz do jej życia, i stwierdziła z przestrachem, że nie umie połączyć tych imion z jakąkolwiek ludzką postacią. Wystąpiły na jaw samotnie, jak wypisane na tle nocy; nabrały symbolicznego znaczenia; narzuciły się jej zmysłom. Szepnęła jak gdyby w zamyśleniu: „Belarab, Daman, Ningrat“ — a barbarzyńskie te dźwięki zdawały się posiadać wyjątkową siłę, złowrogi wygląd, posmak szaleństwa.
— Każdy z nich ma ciężkie porachunki z białymi. Cóż mnie to może obchodzić! Musiałem wynaleźć gdzieś ludzi, którzyby chcieli się bić. Narażałem życie, aby ich zebrać do kupy. Poczyniłem im obietnice, których dotrzymam, albo — — ! Czy pani teraz rozumie, dlaczego ośmieliłem się zatrzymać waszą łódź? Tak głęboko w to jestem wplątany, że żaden sir John mnie nie obchodzi. Gdy patrzę na robotę, która mnie czeka — nie dbam o nic. Dałem wam sposobność do ocalenia się — dobrą sposobność. Musiałem to zrobić. No, trudno! Przypuszczam, że za mało wyglądam na dżentelmena. Tak, tak! Otóż to właśnie. A jednak wiem, czem są dżentelmeni. Żyłem całe lata w ich towarzystwie. Przyjaźniłem się z nimi — a jakże — na polach złotodajnych, a także gdzieindziej, wśród okoliczności, kiedy człowiek musi pokazać swoją podszewkę. Niektórzy z nich po dziś dzień pisują do mnie z kraju, ponieważ — ale mniejsza o to! I wiem, jakby się dżentelmen zachował, oho! Czy nie potraktowałby obcego jak uczciwego człowieka? Czy nie pamiętałby, że żaden człowiek nie jest kłamcą, póki mu się tego nie dowiedzie? Czy nie dotrzymałby raz danego słowa? No więc ja to właśnie uczynię. Póki ja żyję, włos pani z głowy nie spadnie.
Odzyskała już poniekąd panowanie nad sobą, ale przy tych słowach objęło ją nagle to chwiejne poczucie zupełnej niepewności, jakiego się doznaje podczas trzęsienia ziemi przy pierwszych wstrząsach. Potem wszystkie jej uczucia zastygły w oczekiwaniu. Milczała. Lingard myślał, że mu nie dowierza.
— No — jak pani sądzi — co mnie tu przywiodło — abym — abym — tak mówił do pani? Otóż — Hassim, a właściwie radża Tulla — pytał mnie dziś popołudniu: „Co ty teraz zrobisz z tymi twoimi przyjaciółmi?“ On prawdopodobnie dotychczas myśli, że to ja sprowadziłem was tutaj z jakiegoś powodu. Nie można nigdy przewidzieć, co za fałszywe pojęcia wylęgną się w ich tępych głowach. Człowiek gotów jest kląć ze złości. — I zaklął istotnie. — Z przyjaciółmi! Czy jesteście nimi naprawdę? I jak dalece? Niech pani powie — jak dalece? Nie więcej niż ja jestem waszym przyjacielem. Czy ktokolwiek z was — jaśnie państwa — naraziłby się w kraju na ostateczną ruinę, aby ocalić od utonięcia załogę rybackiego żaglowca?
Choć odczuwała niejasno, że coś jej grozi, żaden obraz śmierci jej się nie ukazywał. Czuła się nawskroś żywą. Czuła swą żywotność w przypływie sił, w świeżości doznawanych wrażeń, jakby życie jej było darem tej właśnie ostatniej chwili. Niebezpieczeństwo ukryte w ciemnościach żadnym znakiem nie wzbudziło jej trwogi, natomiast działalność ludzkiej duszy, prostej i gwałtownej, odsłoniła się przed nią; był w tem niepokojący czar nie doznanego jeszcze przeżycia. Przysłuchiwała się człowiekowi, który nic nie ukrywał. Rzekła:
— A jednak pan przyjechał?
— Tak — odpowiedział — tylko dla pani i przez panią.
Przypływ przebiegł szybko po ławicach i zapluskał spokojnie przy sterze jachtu.
— Nie chcę, aby pan ocalił tylko mnie jedną.
— Więc musi pani sama ich przyprowadzić — rzekł posępnie. — Tam jest bryg. Ma pani mnie — moich ludzi — moje armaty. Pani wie, co pani ma zrobić.
— Spróbuję — rzekła.
— Doskonale. Przykro mi będzie ze względu na tych tam nieboraków z kasztelu, jeśli się pani nie uda. Ale uda się naturalnie. Niech pani obserwuje światło tam na brygu. Umyślnie kazałem je zawiesić. Bieda jest może bliżej niż nam się zdaje. Dwie moje łódki wyruszyły na zwiady, a jeśli przywiozą złe nowiny, każę światło opuścić. Niech pani się nad tem wszystkiem zastanowi. Powiedziałem pani to, o czem nikt nie wie. Niech pani pomyśli też o tem, co dzieje się we mnie. Powiedziałem pani, ponieważ — ponieważ musiałem powiedzieć.
Odepchnął się od boku jachtu i znikł jej z oczu. Szmer wody ustał.
Odeszła od poręczy. Lampa i luki świetlne jaśniały słabo wzdłuż czarnej przestrzeni pomostów. Ten wieczór podobny był do poprzedniego — do wszystkich poprzednich.
— Czy to wszystko, co słyszałam, jest prawdopodobne? — zapytała siebie. — Nie, ale jest prawdziwe.
Usiadła na leżaku, aby zebrać myśli i przekonała się, że jest zdolna tylko do rozpamiętywań. Nagle zerwała się. Była pewna, że ktoś okrzyknął jacht z cicha. Czy to ten człowiek? Wytężyła słuch przez chwilę; nie usłyszała nic i zła była na siebie, że ją ten głos prześladuje.
— Powiedział, że może mi ufać. Ale jakie niebezpieczeństwo nam grozi? I co to jest — niebezpieczeństwo? — rozmyślała.
Od przodu zbliżały się kroki. Postać wartownika mignęła niejasno na schodni. Znikł, pogwizdując zcicha. W łodzi rozległ się głuchy stukot, potem plusk wioseł dał się słyszeć. Noc pochłonęła te lekkie hałasy. Pani Travers usiadła znów i poczuła, że jest znacznie spokojniejsza.
Umiała myśleć samodzielnie i miała po temu odwagę. Aż do powrotu męża nie mogła rozpocząć żadnej akcji. Najsilniejszem jej wrażeniem nie były przestrogi Lingarda. Ale ten człowiek otworzył przed nią najskrytsze swe wnętrze, nie osłonięte żadnemi wybiegami. Widziała jak na dłoni jego pragnienia, jego wahania, uczucia, wątpliwości, jego gwałtowność, jego szaleństwo; wszystko to składało się na indywidualność rządzącą się własnemi prawami, ale nie mającą w sobie nic niskiego. Pani Travers za wiele miała wzniosłości ducha, by spojrzeć na Lingarda z punktu widzenia innego niż ściśle ludzki. Jeśli jej ufał (jakie to dziwne; dlaczego jej ufał? Czy miał w tem rację?) — przyjmowała tę ufność ze skrupulatną lojalnością. A gdy zaświtało jej w myślach, że ze wszystkich mężczyzn na świecie tego zna bezsprzecznie najlepiej, ogarnęło ją zdumienie a potem uczucie głębokiego smutku. Wydało jej się to bardzo przykrą sprawą, dotyczącą tylko jej samej.
Przestała myśleć na chwilę, nasłuchując, czy łódź nie wraca. Przerażało ją zadanie, które miała przed sobą. Żaden dźwięk ciszy nie mącił, i czuła się jak gdyby zagubiona w pustej przestrzeni. Wtem ktoś na śródokręciu ziewnął przeciągle, mówiąc: „Ach mój Boże, mój Boże!“ Jakiś głos zapytał: „Czy jeszcze nie wrócili?“ Odpowiedziało mu przeczące mruknięcie.
Dla pani Travers Lingard był wzruszający, gdyż mogła go zrozumieć. Jakże prostem jest życie — myślała. Była szczerą względem samej siebie. Rozpatrywała Lingarda poza nawiasem społecznej organizacji. Odkryła, że niema tam dla niego miejsca. Jakież to zachwycające! Oto ma przed sobą ludzką istotę, a naga prawda bytu nie jest tak od niej daleka pomimo nalotu wieków. I wówczas przyszło jej na myśl, że czyn Lingarda ogołocił ją naraz z jej pozycji, z jej bogactw, z jej stanowiska, z jej przeszłości. „Jestem bezradna. Cóż mi pozostaje?“ zapytała siebie. „Nic!“ Ktoś byłby mógł jej poddać: „Twoja uroda“. Lecz zamało miała jeszcze prostoty aby wziąć pod uwagę swą piękność; a jednak potęga indywidualności jest częścią nagiej prawdy rzeczy.
Spojrzała przez ramię i zobaczyła światło u najniższej przedniej rei, palące się płomieniem silnym i równym wśród gwiezdnego pyłu, wiszącego nad wybrzeżem. Rozległo się mocne stuknięcie, jakby łódka uderzyła naoślep o trap. Wrócili! Wstała z leżaka w nagłem, wielkiem wzburzeniu. Co ma powiedzieć? Co przemilczeć? Jak zacząć? I poco wogóle mówić? To byłby zupełny absurd, tak jakby mówiła poważnie o tem, co jej się śniło. Nie zdobędzie się na to! W jednej chwili ogarnęło ją prawie szaleństwo. Usłyszała, że ktoś wbiega po trapie. Chcąc zyskać na czasie, podeszła szybko do tylnej burty. Światło na brygu paliło się na wprost niej bez drgnięcia, olbrzymie na tle słońc rozsianych w ogromie nocy.
Utkwiła w niem oczy. Pomyślała: „Nie powiem nic. To niemożliwe. Nie! Powiem mu wszystko!“ Spodziewała się każdej chwili, że posłyszy głos męża i to oczekiwanie było nie do zniesienia, ponieważ czuła, że musi się zdecydować. Na pomoście ktoś paplał podnieconym głosem. Pragnęła całem sercem, aby d’Alcacer odezwał się pierwszy i odwlókł temsamem chwilę decydującą. Jakiś głos zapytał szorstko: „Co takiego?“ I wśród swej rozterki pani Travers poznała głos Cartera, gdyż ten młody człowiek — innego pokroju niż reszta załogi — zwrócił był na siebie jej uwagę. Wkońcu przyszło jej na myśl, że możnaby powiedzieć wszystko w sposób żartobliwy, albo — czemu nie udać strachu? W tej samej chwili światło u rei na brygu, na które patrzyła, drgnęło wyraźnie; oniemiała na ten widok, jak gdyby firmament się zatrząsł. Z ustami otwartemi do krzyku patrzyła jak opadło o kilka stóp, zamigotało i zgasło. Wszelkie niezdecydowanie opuściło panią Travers. Pierwsza oznaka niebezpieczeństwa przejęła ją dreszczem zupełnie nowego wzruszenia. Należało coś zrobić natychmiast. Z jakiejś niejasnej przyczyny było jej wstyd poprzedniego wahania.
Ruszyła szybko ku przodowi i pod lampą spotkała się twarzą w twarz z Carterem, który szedł ku rufie. Zatrzymali się i wpatrzyli w siebie; światło padało na ich twarze i każde z nich było uderzone wyglądem drugiego. Błyszczało czworo oczu rozwartych szeroko.
— Widział pan? — zapytała i zaczęła drżeć.
— Skąd pani wie? — zapytał jednocześnie, widocznie zdumiony.
Nagle zobaczyła, że wszyscy byli na pokładzie.
— Światło opadło — wyjąkała.
— Panowie zginęli — rzekł Carter. Spostrzegł, że zdawała się go nie rozumieć. — Porwano ich z ławicy — ciągnął, nie odwracając od niej oczu, aby się przekonać jak na to zareaguje. Wydawała się spokojną. — Porwano ich jak parę jagniąt! Ani jednego krzyku — wybuchnął z oburzeniem. — Ale ławica jest długa i mogli się znajdować na drugim końcu. Czy pani była na pokładzie? — zapytał.
— Tak — szepnęła. — Tu na leżaku.
— My wszyscy byliśmy na dole. Musiałem trochę wypocząć. Kiedy wróciłem na pokład, wartownik spał. Przysięga, że nie spał, ale ja już wiem. Nikt nie słyszał żadnych hałasów, chyba pani. Ale może pani spała? — zapytał z szacunkiem.
— Tak — nie — prawdopodobnie — odrzekła słabym głosem.
Lingard był niezmiernie podniecony rozmową z panią Travers, a także udręką niepewności i nieopisanem znużeniem. Powróciwszy na pokład, zapytał o Hassima; odpowiedziano mu, że radża i jego siostra odjechali w swem czółnie, obiecując wrócić przed północą. Łódki posłane na zwiady wśród wysepek, na północ i południe od miejsca zakotwiczenia, jeszcze nie powróciły. Wszedł do swej kajuty, rzucił się na posłanie i zamknął oczy, mówiąc sobie: „Muszę zasnąć, bo inaczej oszaleję“.
Chwilami przejmowała go niewzruszona wiara w panią Travers, potem przypominał sobie jej twarz, która wnet znikała. Wysilał się, aby tę twarz zatrzymać, co mu się nie udawało — i nagle odczuwał bez cienia wątpliwości, że jest zgubiony bez ratunku, jeśli się nie zgodzi, aby tych ludzi starto z oblicza ziemi.
— Oni słyszeli wszyscy, że ten człowiek kazał mi pójść precz ze swego statku — myślał, a potem przez jakichś parę sekund rozpatrywał nieugięcie ponury obraz rzezi. — A jednak musiałem jej powiedzieć, że włos jej z głowy nie spadnie. Musiałem.
I wbrew wszelkiej logice, na wspomnienie tych słów wydało mu się, że wszelka udręka znikła z powierzchni ziemi. Niekiedy jednak przychodziły czarne chwile, gdy ze zmęczenia poprostu nie myślał o niczem; i podczas jednej z takich chwil zasnął, tracąc świadomość rzeczy zewnętrznych tak nagle, jak gdyby go ktoś powalił uderzeniem w głowę.
Gdy siadł na posłaniu, zanim jeszcze zdołał wytrzeźwieć, pomyślał z niepokojem, że przespał całą noc. W sąsiedniej kabinie paliło się światło i przez otwarte drzwi Lingard ujrzał wyraźnie panią Travers, przechodzącą przez oświetloną przestrzeń.
— Więc przenieśli się jednak na bryg — pomyślał — jakże się to stało, że mnie nie wezwano!
Wpadł do kabiny. Nikogo! Spojrzawszy w górę na zegar w luce świetlnej, zauważył z rozdrażnieniem że wskazówki stoją, gdy wtem ucho jego pochwyciło słabe tykanie mechanizmu. A więc zegar szedł! Lingard nie spał dłużej niż dziesięć minut. Zeszedł z pokładu najwyżej przed dwudziestu minutami!
Więc to było tylko złudzenie; nie widział nikogo. A jednak pamiętał zwrot jej głowy, linję karku, barwę włosów, ruch przechodzącej postaci. Poszedł zgnębiony do kajut-kompanji, mrucząc: „Już nie będę mógł spać tej nocy“ — i wrócił natychmiast, trzymając kilka arkuszy papieru pokrytego dużem, kanciastem pismem. Był to list Jörgensona, napisany przed trzema dniami i powierzony Hassimowi. Lingard przeczytał był go już dwa razy, ale teraz podkręcił lampę i zasiadł, aby go raz jeszcze odczytać. Na czerwonej tarczy ponad głową Lingarda złocony snop błyskawic, godzących wdół między jego inicjałami, zdawał się celować prosto w jego kark, gdy siedział, oparłszy o stół gołe łokcie, ślęcząc nad pomiętemi kartkami.
List tak się zaczynał:
Hassim i Immada wyruszają dziś wieczór aby ciebie szukać. Jesteś spóźniony, a każdy dzień pogarsza sytuację. Przed dziesięciu dniami trzej ludzie Belaraba, którzy zbierali żółwie jaja na wysepkach, wrócili z pośpiechem, opowiadając o jakimś okręcie osiadłym na zewnętrznych mieliznach. Belarab rozkazał natychmiast, aby łodzie nie opuszczały laguny. Dotąd wszystko było w porządku. We wsi zapanowało wielkie podniecenie. Przypuszczam, że to musi być szkuner należący do jakiegoś głupiego kupca. No ale będziesz już wiedział o co chodzi, kiedy to przeczytasz. Może myślisz, że mogłem sam wyruszyć na morze i sprawdzić wszystko naocznie. Ale pominąwszy nawet rozkazy Belaraba, których nie chciałem przekroczyć, aby nie dać złego przykładu, wszystko co posiadasz na tym świecie, mój Tomie, jest tutaj na Emmie, pod mojemi nogami, i nie opuściłbym swego stanowiska nawet na pół dnia. Hassim brał udział w naradach odbywających się co wieczór w szopie, za ostrokołem Belaraba. Ningrat, ten mąż świątobliwy, był za złupieniem okrętu. Hassim sprzeciwił się temu, twierdząc, że okręt został prawdopodobnie wysłany przez ciebie, ponieważ żaden biały nie przedostał się nigdy przez pas mielizn. Belarab popierał Hassima. Ningrat rozgniewał się bardzo i wyrzucał Belarabowi, że nie daje mu — Ningratowi — opium do palenia. Na początku przemowy nazywał go „synem“, a przy końcu krzyczał: „O ty, któryś jest gorszy od niewiernego!“ Zaczął się rwetes. Zwolennicy Tenggi gotowi byli pośredniczyć, a wiesz przecież jak rzeczy stoją między Tenggą a Belarabem. Tengga chciał od dawna Belaraba wypędzić i okoliczności zaczęły coraz bardziej mu sprzyjać, kiedy ty się zjawiłeś i uzbroiłeś w muszkiety przyboczną straż Belaraba. Jednakże Hassim uciszył kłótnię i tym razem nikt nie został raniony. Na drugi dzień — był to piątek — Ningrat, odczytawszy modlitwy w meczecie, miał przemowę na dworze do ludu. Beczał i podskakiwał jak stary cap, przepowiadając nieszczęścia, klęski i zagładę, jeśli dadzą tym białym odjechać. To warjat, ale oni uważają go za świętego, i bił się z Holendrami zamłodu przez długie lata. Sześciu ludzi ze straży Belaraba przemaszerowało drogą przez wieś z odwiedzionemi kurkami — i tłum się rozproszył. Ningrata uprowadzili ludzie Tenggi do ostrokołu swego pana. Gdyby nie to, że lada chwila spodziewano się twego powrotu, byłoby doszło wieczorem do walki między partjami. Wielka szkoda, że zamiast Belaraba Tengga nie stoi na czele osady. Na odważnym i przezornym człowieku można zawsze do pewnego stopnia polegać, choćby nawet był w gruncie rzeczy zdradziecki. A z Belarabem nie wiadomo nigdy, czego się trzymać. Pokój! Pokój! Znasz jego manję. I z powodu tej manji postępuje głupio. To domaganie się pokoju doprowadzi go do awantury. Może w końcu przypłacić to życiem. Ale Tengga nie czuje się jeszcze dość silnym, aby oprzeć się tylko na swoich poplecznikach, Belarab zaś posłuchał mojej rady i rozbroił wszystkich mieszkańców wsi. Jego ludzie wtargnęli do chat i odebrali wszystką broń palną i wszystkie włócznie, jakie tylko znaleźli. Kobiety wymyślały im, naturalnie, ale oporu nie było. Widziano, że kilku ludzi uszło z bronią do lasu. Zapamiętaj to sobie, bo to znaczy że obok Belaraba jest we wsi druga siła. Wzrastająca siła Tenggi.
Jednego dnia rano — przed czterema dniami — pojechałem w odwiedziny do Tenggi. Znalazłem go na wybrzeżu, gdzie obrabiał deskę małą siekierką, a niewolnik trzymał mu parasol nad głową. Zabawia się teraz budowaniem łodzi. Porzucił siekierkę, aby wyjść naprzeciw mnie i trzymając mię za rekę, zaprowadził w cieniste miejsce. Powiedział mi otwarcie, że wysłał dwóch dobrych pływaków, aby śledzili ów statek osiadły na mieliźnie. Ci ludzie prześlizgnęli się w czółnie wdół rzeczki i znalazłszy się na brzegu morza, płynęli od mielizny do mielizny, aż zbliżyli się — prawdopodobnie niedostrzeżeni — na pięćdziesiąt jardów do tego szkunera. Co to może być za statek? Nie mogę tego wyrozumieć. Ludzie donieśli, że jest trzech wodzów na pokładzie. Jeden ma błyszące oko, drugi jest chudy i biało ubrany, a trzeci nie ma wcale włosów na twarzy i jest ubrany zupełnie inaczej. Czyżby to była kobieta? Nie wiem, co o tem myśleć. Chciałbym, abyś był tutaj. Po długich rozhoworach Tengga rzekł: „Przed sześciu laty byłem władcą swego kraju i Holendrzy mię wypędzili. Kraik był mały, ale nic nie jest za małem dla ich chciwości. Oddali go niby to memu siostrzeńcowi — oby zczezł marnie. Uciekłem, bo byliby mię zabili. Jestem tu niczem — ale pamiętam wszystko. Tamci biali ludzie nie mogą uciec i jest ich bardzo mało. Dałoby się może coś zrabować. Oddałbym to moim ludziom, którzy poszli za mną w nieszczęściu, ponieważ jestem ich wodzem, a mój ojciec był wodzem ich ojców. „Wykazałem mu całą nieostrożność takiego postępku. Odpowiedział: „Umarli drogi nie pokażą“. Na to zauważyłem, że ci którzy nie wiedzą, nie mogą dać informacji. Tengga milczał przez jakiś czas, wreszcie rzekł: „Nie wolno nam ich dotknąć, ponieważ skóra ich jest taka jak wasza i dlatego byłoby złem ich zabić; ale na rozkaz was, na rozkaz białych, wolno nam iść i walczyć z ludźmi o takiej samej skórze jak nasza, z ludźmi naszej własnej wiary — i to jest dobre. Obiecałem tuanowi Lingardowi dwudziestu ludzi i statek na wojnę w Wajo. Ludzie są dzielni, i spójrz na prao — szybkie jest i silne“. Muszę przyznać, Tomie, że prao to jest najlepszym statkiem w tym rodzaju, jaki kiedykolwiek widziałem. Odrzekłem, że zapłaciłeś mu dobrze za tę pomoc. „Jabym także zapłacił“, odpowiedział, „gdybyś mi dał parę strzelb i trochę prochu dla moich ludzi. Ty i ja podzielimy się zdobyczą znalezioną na tym okręcie, a tuan Lingard nic się o tem nie dowie. To będzie tylko taka sobie zabawa. Ty masz wiele strzelb i prochu pod swoją opieką“. Miał na myśli proch i strzelby na „Emmie“. Odpowiedziałem mu prosto z mostu co myślę o tej propozycji i rozmowa mocno się zaogniła, aż wreszcie dał mi do zrozumienia, że ma około czterdziestu popleczników, a ja tylko dziewięciu ludzi Hassima, aby bronić Emmy; że zatem mógłby bardzo łatwo napaść i zabrać wszystko. „A wówczas“ — mówił — „będę bardzo mocny i wszyscy znajdą się po mojej stronie“. Wymiarkowałem z toku późniejszej rozmowy, że rozeszły się pogłoski, jakoby cię spotkało coś złego, i że się tu już więcej nie pokażesz. Wywnioskowałem z tego iż położenie jest groźne i postanowiłem wracać natychmiast na Emmę; ale uśmiechnąłem się, udając zupełną obojętność i podziękowałem Tendze, że mię uprzedził o swych intencjach względem mnie i Emmy. Na to o mało się nie udusił swoją prymką z betelu, i wlepił we mnie małe oczki, mrucząc: „Nawet i jaszczurka zostawia musze chwilę czasu na odmówienie modlitwy“. Odwróciłem się i byłem bardzo zadowolony, gdy się znalazłem tak daleko, że włócznia nie mogła, mnie już dosięgnąć. Odtąd nie opuściłem już Emmy ani razu.
Dalej Jörgenson rozwodził się nad intrygami Tenggi, chwiejnem postępowaniem Belaraba i ogólnym stanem umysłów w osadzie. Zapisywał każdy zwrot w opinji i każde wydarzenie z tak głęboką wiarą w ich doniosłość, jakby chodziło o kronikę przesilenia w historji jakiego mocarstwa. Cień Jörgensona wszedł zaiste z powrotem w ludzkie życie. Stary marynarz oceniał z głębokiem zrozumieniem wartość drobnych szczegółów, używając swych oczu dla tego drugiego człowieka, który miał się podjąć rozwikłania węzła. Lingard przeżył, czytając, wszystkie te dni w osadzie i był wdzięczny Jörgensonowi, tylko ponieważ nie żył z dnia na dzień ale od zdania do zdania, odczuwał zawrotną szybkość w następstwie wypadków, tak że chwilami aż pomrukiwał ze zdumienia lub sarkał gniewnie: „Co takiego?“ i odczytywał po wiele razy kilka wierszy albo też całą stronę. Ku końcowi listu wystąpiła mu na czoło głęboka zmarszczka pełna troski; kręcił się niespokojnie na krześle, czytając:
— i zacząłem myśleć, że potrafię utrzymać wszystko w spokoju, póki ci nieszczęśni biali nie wydobędą swego szkunera, gdy Szeryf Daman przybył z północy, tego samego dnia kiedy się go spodziewano, prowadząc dwa prao z załogą złożoną z Illanunów. Wygląda na Araba. Nie mam najmniejszej wątpliwości, że Daman może sobie obwinąć naokoło palca obu illanuńskich pangeranów. Prao są duże i zaopatrzone w broń. Jechali rzeką z rozwiniętemi flagami i proporcami, bijąc w gongi i bębny, i wpłynęli na lagunę; na pokładach pełno było zbrojnych ludzi potrząsających dwuręcznemi mieczami i wydających wojenne okrzyki. To piękne posiłki dla ciebie, tylko że Belarab, który jest przewrotnym szelmą, nie chciał zaraz przyjąć Szeryfa Damana. Tedy Daman udał się do Tenggi, który zatrzymał go bardzo długo. Opuściwszy Tenggę, przybył na pokład Emmy i wówczas poczułem od razu, że coś się święci.
Na samym wstępie zażądał ode mnie amunicji i broni, które ma dostać od ciebie, twierdząc, że chce zaraz popłynąć do Wajo, ponieważ było postawione, iż cię o kilka dni wyprzedzi. Odparłem, że to jest zupełna prawda, ale że niema nawet mowy o wydaniu mu prochu i muszkietów przed twoim przyjazdem. Wówczas sprowadził rozmowę na ciebie i dawał do zrozumienia, iż może już nigdy nie wrócisz. „Zresztą wszystko jedno“ — dodał — „jest tu radża Hassim i księżniczka Immada, za których gotowiśmy się bić, nawet gdyby się ani jeden biały na świecie nie ostał. Ale nie możemy się bić gołemi rękami“. Tu udał, że zupełnie o mnie zapomina i rozmawiał z Hassimem, a ja siedziałem i słuchałem. Przechwalał się, jak doskonale przepłynął wzdłuż wybrzeża Bruni. Żadne prao Illanunów nie przeprawiło się tamtędy od długich lat.
Immada chciała żebym wydał broń, o którą mu chodziło. Dziewczyna nie posiada się ze strachu, aby nie stało się coś, coby uniemożliwiło wyprawę na Wajo. Postanowiła niezłomnie swój kraj odzyskać. Hassim jest zamknięty w sobie, ale i on się mocno niepokoi. Daman nic na mnie nie wydębił i tegoż wieczoru prao dostały od Belaraba rozkaz opuszczenia laguny. On niedowierza Illanunom — i trudno mu się dziwić. Szeryf Daman wyniósł się potulnie jak baranek. Nie ma prochu dla swoich armat. Gdy prao mijały Emmę, krzyknął do mnie, że będzie czekał na ciebie przy ujściu rzeczki. Tengga dał człowieka, który pokaże mu odpowiednie miejsce. Wszystko to wygląda mi bardzo podejrzanie.
Więc pilnuj się tam na morzu. Prao włóczą się pomiędzy wysepkami. Daman odwiedza często Tenggę. Tengga złożył mi wizytę jako dobremu przyjacielowi i usiłował mię przekonać, abym wydał Damanowi broń i proch, o które mu tak chodzi. Potrafili jakimś sposobem pozyskać dla siebie Belaraba, który odwiedził mnie wczoraj wieczorem i dał mi do zrozumienia, że lepiej się zgodzić. On pragnie, aby ci Illanunowie wynieśli się czemprędzej z sąsiedztwa. Myśli, że po złupieniu szkunera odjadą natychmiast. Narazie chce tylko tego. Immada odwiedziła żony Belaraba i pozostała dwa dni w obrębie ostrokołu. Najmłodsza z żon Belaraba — zaślubił ją przed sześciu tygodniami — jest za zrabowaniem okrętu; przypuszcza, że Belarab dostałby swoją część łupu, a wbiła sobie w głupią łepetynę, że na szkunerze są klejnoty i jedwabie. Otóż Belarab, wzięty we dwa ognie między Tenggę, który go dręczy poza domem, i kobiety, dręczące go w domu, postanowił odprawić modły u grobu ojca. Już od dwóch dni go niema; koczuje w tej niezdrowej miejscowości. Gdy wróci, jak dwa a dwa cztery dostanie febry i będzie wówczas do niczego. Tengga zapala często dymiące ogniska. To są z pewnością sygnały dla Damana. Wyprawiam się na wybrzeże z ludźmi Hassima i gaszę je. Za każdym razem grozi to walką, bo ludzie Hassima bardzo krzywo się na nas patrzą. Nie mam pojęcia, co teraz nastąpi. Na Hassimie można polegać bezwzględnie. Immada jest bardzo nieszczęśliwa. Opowiedzą ci wiele szczegółów, o których nie mam czasu pisać.
Ostatni arkusz wysunął się z palców Lingarda i opadł na stół. Przez chwilę Lingard siedział bardzo spokojnie, patrząc wprost przed siebie, wreszcie udał się na pokład.
— Czy nasze łodzie wróciły? — spytał Shawa, który łaził po tylnym pomoście.
— Nie, panie kapitanie, a chciałbym, żeby tu już były. Czekam tylko na nie aby pójść spać — odpowiedział pomocnik kwaśnym tonem.
— Spuśćcie latarnię tam na przodzie — zawołał nagle Lingard po malajsku.
— Praca na tym okręcie nie nadaje się dla przyzwoitego człowieka — mruknął Shaw pod nosem. Odszedł i oparł się o poręcz, patrząc markotnie w stronę morza. Po chwili rzekł: — Zdaje mi się, że coś zaszło tam na pokładzie jachtu. Widzę jak światła migają po pomostach. Nie myśli pan, panie kapitanie, że stało się coś złego?
— Nie, ja wiem co to znaczy — rzekł Lingard z uniesieniem. — Zrobiła to! — pomyślał.
Wrócił do kajuty, odłożył list Jörgensona i wyciągnął szufladę stołu. Była pełna naboi. Wziął ze stojaka muszkiet, nabił go, potem brał wszystkie inne po kolei. Ubijał pakuły z dziką radością. Stemple dźwięczały, odskakując. Zdawało mu się, że odrabia swoją część pracy w dziele, w którem ta kobieta odgrywa lojalnie swą rolę.
— Zrobiła to — powtarzał w myśli. — Będzie przebywała w kabinie. Będzie spała na mojem posłaniu. No, mojego brygu to się nie powstydzę. Dalibóg — nie! Będę się trzymał zdaleka; nigdy się do nich nie zbliżę, tak jak obiecałem. Teraz nie mam już nic do powiedzenia. Powiedziałem jej wszystko odrazu. Nie zostało nic.
Czuł ciężar palący w piersi, we wszystkich członkach, jakby krew w jego żyłach zmieniła się w płynny ołów.
— Ściągnę jacht z mielizny. Potrzebuję na to trzech, czterech dni — nie, tygodnia.
Uznał, że musi mieć na to tydzień. Przyszło mu na myśl, że będzie ją codziennie widywał, póki jacht nie odpłynie. Nie, narzucać się nie myśli, ale ostatecznie jest przecież panem i właścicielem brygu. Nie myśli przemykać się po własnym pokładzie jak zbity pies.
— Z dziesięć dni upłynie, nim szkuner będzie gotów. Muszę wyjąć z niego balast do ostatniej krzty. Muszę go ogołocić — dalibóg! muszę zdjąć jego niższe maszty. Sprawdzę, czy wszystko w porządku. Potem drugi tydzień zajmie wyrychtowanie — i — żegnajcie. Byłbym wolał nie spotkać ich nigdy. Żegnajcie — nazawsze. Tacy to powinni siedzieć w domu. Nie tak jak ja. W innych okolicznościach wcaleby nie chciała mnie słuchać. Ależ to jest kobieta — w każdym calu. Uścisnę jej rękę — na chwilę przed odjazdem. Czemużby nie, u licha? Jestem tu przecież panem — na tym brygu — tak jak i każdy inny — na Boga! więcej niż inny — więcej niż wszyscy na świecie!
Usłyszał, że nad jego głową Shaw poszedł szparko ku przodowi i zawołał:
— Co to takiego — łódź?
Jakiś głos odpowiedział niewyraźnie.
— Jedna z moich łódek wróciła — pomyślał Lingard. — Może są wieści o Damanie. Wszystko mi jedno, czy się stawia czy nie. Chciałbym, żeby się stawiał. Pokazałbym jej zaraz, że umiem walczyć równie dobrze jak kierować brygiem. Dwa prao. Tylko dwa. Nie dbałbym, gdyby ich było dwadzieścia. Zmiótłbym je z morza — zdmuchnąłbym je z wody — przejechałbym się po nich brygiem. I powiedziałbym jej: — Pani się nie boi; niechże pani teraz popatrzy, jak to się robi!
Czuł się dziwnie lekkim. Miał wrażenie, że wir jakiś unosi go wśród zgiełku hen w górę — bezsilnego niby piórko porwane przez huragan. Gwałtowny dreszcz go przebiegł.
Opuścił bezwładnie ramiona i stał przy stole z oczami wlepionemi przed siebie, jak człowiek przygnieciony przez jakąś złowrogą nowinę.
Shaw, idąc na śródokręcie, aby przyjąć łódź, która nadjechała i którą wziął za jedną z łódek brygu — natknął się na Cartera, zmierzającego śpiesznie ku rufie.
— Hallo! To znowu pan? — rzekł szybko, zagradzając mu drogę.
— Przybywam z jachtu — zaczął Carter z jawnem zniecierpliwieniem.
— A skądżeby pan mógł przybywać? — rzekł Shaw. — I czego pan chce teraz?
— Chcę widzieć się z waszym szyprem.
— To się nie da zrobić — oświadczył Shaw ze złością. — Poszedł spać.
— On czeka na mnie — rzekł Carter i tupnął w pokład. — Muszę mu powiedzieć, co się stało.
— Nie irytuj się, młody człowieku — rzekł Shaw zgóry — on o tem wie doskonale.
Zamilkli obaj nagle w ciemnościach. Carter wyglądał, jak gdyby to zbiło go z tropu. Shaw był zaskoczony jego postawą, ale rozkoszował się wrażeniem, które wywarły jego słowa.
— Niech mnie djabli, jeśli tego nie myślałem — mruknął Carter do siebie, poczem zapytał chłodno, cedząc słowa: — A może i pan wie także?
— A cóż pan myślisz? Żem tu popychadłem? Nie po próżnicy jestem pomocnikiem na tym brygu.
— A tak, nie po próżnicy — rzekł Carter z pewną goryczą. — Ludzie imają się różnych dziwnych sposobów, aby tylko wyżyć — i ja sam nie jestem znów taki wybredny, ale grubobym się zastanowił, zanimbym wziął pańskie miejsce.
— Co takiego? Co pan in-sy-nu-u-je? Moje miejsce? Nie masz pan na to żadnych kwalifikacyj — ty wycirusie jachtowy, ty oszuście z mosiężnemi guzikami!
— Co się tam dzieje, czy to która z łódek wróciła? — zapytał Lingard z rufy. — Niech majtek dyżurny przyjdzie tu do mnie natychmiast.
— To tylko wysłaniec z jachtu — zaczął Shaw powoli.
— Z jachtu! Dawajcie tu na śródokręcie latarnie! Przypilnować mi, żeby spuszczono trap. Rusz że się, serangu! Panie Shaw! Zapalić pochodnie na rufie. Dwie! Trzeba oświetlić drogę łódkom jachtu, które tu płyną. Stewardzie! Gdzie ten steward? Dawajcież mi go tutaj.
Bose nogi zaczęły plaskać wokoło Cartera. Cienie przesuwały się szybko.
— No cóż tam z temi pochodniami? Gdzież majtek dyżurny? — krzyczał Lingard po angielsku i malajsku. — Tędy, chodź tutaj! Osadź pochodnię na kiju od rakiet — no dalej! Trzymaj nad burtą — o tak! Tam na przodzie czekajcie z linami na łódki! Panie Shaw — potrzebujemy tu więcej światła!
— Dobrze, dobrze, panie kapitanie — zawołał Shaw, ale nie ruszył się wcale, jakby oszołomiony gwałtownością swego zwierzchnika.
— Tego nam właśnie potrzeba — mruknął Carter pod nosem. — Oszust! A jakże pan nazwie siebie? — rzekł półgłosem do Shawa.
Czerwony blask pochodni oświetlił od stóp do głów Lingarda stojącego u luki na rufie. Był z gołą głową, a jego twarz, zalana światłem, miała wyraz srogi i zmienny w chybotliwym blasku płomieni.
— Do czegóż on zmierza — myślał Carter, na którym zrobiła wrażenie ta postać o wyglądzie dzikim i potężnym. — Coś się w nim zmieniło od czasu, kiedy go widziałem po raz ostatni — rozważał.
Przyszło mu na myśl, że zmiana była zasadnicza; niekoniecznie na gorsze — a jednak... Lingard uśmiechnął się do niego z rufy.
Carter wszedł po schodach i zawiadomił go bez zwłocznie o tem, co się stało.
— Pani Travers kazała mi zaraz udać się do pana. Bardzo jest wstrząśnięta, co pan łatwo zrozumie — cedził, patrząc bacznie w twarz Lingarda. Lingard zmarszył brwi. — Ludzie są też przerażeni — ciągnął Carter. — Wyobrażają sobie, że ci co porwali właściciela — dzicy czy też kto inny — wedrą się na jacht lada chwila. Ja sam tak nie myślę, ale —
— Zupełnie słusznie, to wcale nie jest prawdopodobne — mruknął Lingard.
— Ehe, widzę, że pan wie o wszystkiem — ciągnął chłodno Carter; — ludzie są bez kwestji przestraszeni, ale nie mogę brać im tego za złe. Na statku niema nawet dość noży, żeby je rozdać majtkom. Jest tylko jedna stara strzelba od sygnałów. Kiepska sytuacja nawet i dla lepszej załogi.
— Przypuszczam, że to nie jest jakieś nieporozumienie? — spytał Lingard.
— No, chyba że tym panom zebrało się na figle i bawią się z nami w chowanego. Majtek mówi, że czekał dziesięć minut u końca rewy, potem przejechał zwolna wzdłuż brzegu, rozglądając się za nimi; spodziewał się, że spotka ich jak będą wracali. Spostrzegł pień drzewa, osiadłego widać na piasku i mówi, że gdy przejeżdżał tamtędy, jakiś człowiek wyskoczył z za kłody, rzucił w niego kijem i uciekł. Majtek cofnął się zaraz i zaczął wołać: „Czy pan tam jest, proszę pana?“ Nikt nie odpowiedział. Majtek słyszał szelest zarośli i dziwne jakieś szmery podobne do szeptów. Było bardzo ciemno. Nawoływał kilka razy i czekał, trzymając wiosła w pogotowiu, wreszcie zląkł się i wrócił na statek. To wcale jasne. Jednego tylko pewien nie jestem: czy ci panowie są jeszcze przy życiu. Nie powiedziałem tego pani Travers. Tę uwagę zechce pan oczywiście zatrzymać dla siebie.
— Nie zdaje mi się, aby ich zabito — rzekł Lingard zwolna, jakby myśląc o czem innem.
— Hm, jeżeli pan tak mówi, to wszystko w porządku — rzekł Carter rozważnie.
— Co ten majtek powiedział? — spytał Lingard z roztargnieniem — że rzucili w niego kijem? Włócznią w niego rzucili!
— Otóż to właśnie! — potwierdził Carter — ale nic mu na to nie powiedziałem. Byłem tylko ciekaw, czy nie rzucili takim samym kijem w naszego zwierzchnika — to i wszystko. Ale przypuszczam, panie kapitanie, że pan wie najlepiej co zrobić!
Lingard wziął się za brodę; namyślając się głęboko, stał wyprostowany w blasku płomieni z pochyloną głową.
— Myślę, że podług pana to wszystko jest moja robota — rzekł ostro, nie podnosząc oczu.
Carter obserwował go otwarcie z zaciekawieniem.
— Otóż, panie kapitanie, pani Travers napomknęła mi coś nie coś o naszym gigu. Pan go zatrzymał, prawda? Bóg raczy wiedzieć, jakim sposobem dowiedziała się o tem. Przykro jej było, że się wygadała, ale nie była to dla mnie taka nowina, jak jej się zdawało. Czasem to niezłą mam kapówkę. Naprzykład te rakiety wczoraj w nocy — co? Czemu nie odgryzłem sobie języka, zanim powiedziałem panu o wysłaniu naszej kapitańskiej łodzi. Ale byłem zaskoczony. Może nie? Niech pan sam powie! I tak też jej powiedziałem, kiedy mię pytała, co zaszło między panem a mną na tym brygu, przed mniej niż dwudziestu czterema godzinami. A teraz raptem wszystko wygląda inaczej. To wystarcza aby nastraszyć kobietę — ale ona jest najdzielniejszą z nich wszystkich. Tamci do cna stracili głowę, ponieważ jest trochę ciemno i stało się coś, do czego nie są przyzwyczajeni. Ale ona jest czemś pochłonięta. Nie mogę jej przeniknąć! Urwał, wzruszył zlekka ramionami. — Tak jak i pana — dodał.
— W tem sęk, prawda? — rzekł zwolna Lingard.
— Właśnie, panie kapitanie. Czy dla pana to wszystko jest jasne? Zatrzymuje się naszą łódź, porywa się tych panów. W swoim rodzaju to wcale niezłe kawały, ale — wobec pana jestem smarkaczem — ale czy to dla pana jasne? Stary Robinson nie był wybredny, proszę pana i —
— Jasne jak słońce! — zawołał porywczo Lingard. — Nie mogę poświęcić —
Zatrzymał się. Carter czekał. Ludzie trzymający pochodnie stali sztywno, odwracając twarze od płomieni, a wśród gry świateł najbliższy maszt wznosił się w głuchą ciemność jak wyniosła kolumna. Liny wybiegały ukośnie wzwyż w ciemną próżnię i gubiły się dla wzroku, ale wysoko wgórze połyskiwał blok od brasu i widać było koniec rei, zawieszony w powietrzu i palący się jak gdyby własnem światłem. Niebo zachmurzyło się nad brygiem bez najlżejszego powiewu.
— Nie może pan poświęcić — powtórzył Carter, poruszywszy się niespokojnie na nogach.
— Nikogo — dokończył Lingard. — Nie mogę. To jasne jak dzień. Nie mogę! Nie! I niczego!
Wpatrzył się w dal przed sobą, a Carter spojrzał na niego i tknięty młodzieńczą intuicją szepnął: „To źle“ — głosem, w którym — prawie wbrew jemu samemu — świtało jakieś mgliste współczucie.
Czuł w sobie zamęt, a naokoło siebie — tajemnicę. Nigdy jeszcze czegoś podobnego nie doświadczył, służąc pod starym Robinsonem na Ly-ee-moon’ie. A jednak widział tam ciekawe machinacje i brał w nich udział, nie zdając w sobie wówczas z nich sprawy. Były tajne, ale można się było domyślać w nich czegoś zrozumiałego. A tutaj nie. Tkwiło w tem wszystkiem coś nieuchwytnego, co na niego działało. Czuł niepokój, jak gdyby jakieś magiczne tchnienie powiało na wypadki i ludzi, nadając tym komplikacjom — które zaszły podczas podróży jachtem — znaczenie niemożliwe do odgadnięcia choć wyczuwalne w słowach, w gestach, w wypadkach — i przejmujące wszystko dziwnym, niejasnym lękiem.
Nie należał do tych, którzy umieją analizować swoje uczucia, a pozatem nie miał na to czasu. Musiał odpowiadać Lingardowi, który wypytywał o ludzi z jachtu. Nie, nie może powiedzieć, aby pani Travers była, powiedzmy, przestraszona. Ale zdaje się, że jest czemś zaprzątnięta. O tak! chłopcy są w strachu. Czyby się bili w razie czego? Każdy będzie się bił, jeśli go zmuszą do tego, czy się boi czy nie. Carter wie o tem z doświadczenia. Oczywiście każdyby wolał mieć coś lepszego w garści niż drąg żelazny. I to jeszcze —
Zamilkł i zdawał się rozważać spokojnie szanse ludzi uzbrojonych w drągi.
— A o co pan chce, żebyśmy się bili? — zapytał nagle. Lingard drgnął.
— Wcale nie chcę — rzekł — i nie prosiłbym pana o to.
— Niepodobna zgóry powiedzieć, co pan zrobi, panie kapitanie — odparł Carter; — niema jeszcze dwudziestu czterech godzin, jak pan chciał mnie zastrzelić.
— Powiedziałem tylko, że raczej pana zabiję, niż pozwolę, aby mi pan narobił kłopotu — wyjaśnił Lingard.
— Jedna noc nie jest podobna do drugiej — mruknął Carter — ale jakże ja się mam w tem połapać? Zdaje mi się, że to pan sam wpędza siebie w tarapaty — i to w jaknajszybszem tempie.
— No więc przypuśćmy, że tak — rzekł Lingard, nagle posępniejąc. — Czy wasi ludzie biliby się, gdybym ich porządnie uzbroił?
— Za kogo — za pana czy za siebie samych? — spytał Carter.
— Za tę kobietę! — wybuchnął Lingard. — Pan zapomina, że na statku jest kobieta. Gwiżdżę na to, co stanie się z resztą.
Carter rozważał to sumiennie.
— Nie dzisiaj — rzekł nakoniec. — Jest między nimi jeden czy dwóch jak się patrzy, ale reszta zupełnie zbaraniała. Nie dzisiaj. Niech im pan da czas trochę się uspokoić, jeżeli pan chce, żeby się bili.
Zdawał sprawę ze stanu rzeczy i wyrażał swoje zdanie, wahając się między lojalnością i niedowierzaniem. Stan własnej duszy dziwił go niepomiernie. Nie mógł nic zrozumieć, nie wiedział co o tem wszystkiem myśleć, a jednak czuł instynktowne pragnienie, natchniony poryw, aby pomóc temu człowiekowi. Niekiedy wydawało mu się to koniecznością, to znów dyplomatycznem posunięciem, chwilami zaś wielkiem szaleństwem — któreby może i nie miało znaczenia, ponieważ podejrzewał, że jest tak czy owak bezsilny. Czasami porywał go gniew. Dotykał wówczas w kieszeni rękojeści nabitego pistoletu. Zaopatrzył się weń, gdy pani Travers poleciła mu wyruszyć na bryg.
— Gdyby chciał mi się stawiać, wygarnę w niego i wezmę nogi za pas — wyjaśniał pośpiesznie.
Pamiętał, jak przerażoną wydała mu się pani Travers. Naturalnie — taka kobieta nie jest przyzwyczajona do podobnych rzeczy. To też słuchał tego, co mówiła, tylko ze względu na dobre wychowanie. Kto się na gorącem sparzył, ten na zimne dmucha. Nie miał ochoty być porwanym — jeszcze czego — ani też dać się sponiewierać.
— Nie mogę pozwolić, aby mnie capnął. — rzekł — Pani będzie mnie teraz potrzebowała; i obiecuję pani, że nie wypalę z tego starego grata, póki tamten sam mnie do tego nie zmusi.
Idąc za głosem młodzieńczego rozumu, Carter postanowił nie ustępować prośbom pani Travers, choć jej niezmierne wzburzenie zachwiało na chwilę jego decyzją. Pamiętał, że gdy łódź była już w drodze, pani Travers krzyknęła za nim:
— Pan tego nie zrobi! Pan nie może zrozumieć.
Jej głos, brzmiący nikło w ciemnościach, wzruszył go, tak był podobny do krzyku rozpaczy.
— Naprzód, chłopcy, naprzód — przynaglał swych ludzi.
Był roztropny, zdecydowany, a że był i bardzo młody, więc prawie sobie życzył, „aby doszło co do czego“. I wydał przezornie rozkaz załodze łodzi, żeby trzymała gig tuż za rufą, pod głównem olinowaniem brygu.
— Jeśli zobaczycie, że nagle skaczę do czółna, odbijajcie i wiosłujcie co tchu.
Podczas rozmowy z Lingardem nie miał jakoś ochoty strzelać, ale trzymał się bezwzględnie swej pięknej decyzji, aby mu się nie wymknęła i nie przepadła w morzu wątpliwości.
— Czy nie powinienem wracać na jacht? — spytał łagodnie.
Nie otrzymując odpowiedzi, ciągnął dalej z rozwagą:
— Pani Travers kazała mi powiedzieć, że bez względu na to, jak się to stało, gotowa jest panu zaufać. Przypuszczam, że czeka na jakąś odpowiedź.
— Gotowa mi zaufać! — powtórzył Lingard. Oczy jego dziko błysnęły.
Każdy ruch płomieni miotał zlekka tam i sam masywnemi cieniami głównego pomostu, na którym można było dojrzeć gdzieniegdzie postać człowieka, stojącego bardzo spokojnie z mroczną twarzą i błyszczącemi źrenicami.
Carter wsunął ostrożnie rękę do kieszeni na piersiach.
— No więc, panie kapitanie — wyrzekł, powtarzając sobie w duszy, że się nie da zastraszyć, a żona zwierzchnika niech sobie ufa, komu jej się żywnie podoba.
— Czy pan ma tam coś dla mnie na piśmie? — spytał Lingard i posunął się o krok w radosnem uniesieniu.
Carter odstąpił żwawo w tył, aby utrzymać odległość. Shaw gapił się z boku; czerwonawe jego policzki drżały, okrągłe oczy omal nie wyskoczyły z twarzy, a usta były otwarte, jakby już, już miał się zatchnąć z niezmiernej ciekawości, zdumienia i oburzenia.
— Nie! Nie na piśmie — rzekł Carter spokojnie i cicho.
Lingard wyglądał, jak obudzony nagle ze snu przez jakiś krzyk. Głęboka i ponura zmarszczka wypadła — rzekłbyś — z mroku by osiąść na jego czole i szybko znowu w mrok wsiąkła — a gdy znikła był już taki spokojny, wzrok jego tak był trzeźwy a twarz opanowana, że trudno było uwierzyć, iż serce tego człowieka przeszło w tej ostatniej sekundzie próbę upokorzenia i niebezpieczeństwa. Uśmiechnął się smutno:
— No, mój młodzieńcze — rzekł z jakąś dobroduszną rezygnacją — co też pan tam ma? Nóż czy pistolet?
— Pistolet — odpowiedział Carter. — Czy pan się dziwi, panie kapitanie? — Mówił z zapalczywością, ponieważ uczucie żalu wkradało mu się zwolna do duszy niepostrzeżenie i nieodparcie, jak wzbierający przypływ. — Kto zaczął te wszystkie kawały? — Wysunął z kieszeni pustą rękę i mówił dalej podniesionym głosem. — Pan zamierza coś, czego nie mogę wyrozumieć. Pan — pan nie jest otwarty.
Pochodnie trzymane wysoko paliły się bez drgnienia, i w owej chwili głębokiego spokoju cienie na pokładzie brygu znieruchomiały jak ludzie.
— Tak pan myśli? — rzekł Lingard w zadumie.
Carter skinął głową. Był podrażniony tym obrotem rzeczy i wzrastającym popędem by ulec temu człowiekowi.
— A jednak pani Travers mi ufa — ciągnął Lingard łagodnie z tryumfem, jakby wysuwał nieodparty argument.
— Tak mi mówiła — mówił Carter. — Ostrzegłem ją. Ona jest jak dziecko. Wszyscy tam są naiwni jak dzieci. A pan wie o tem. I ja też wiem o tem. Słyszałem coś nie coś o ludziach w rodzaju pana. Pan wyrzuciłby nas wszystkich za burtę, gdyby to panu dogadzało. Ot co myślę.
— I to już wszystko?
Carter skinął zlekka głową i odwrócił oczy. Zapadło milczenie. Wzrok Lingarda wędrował po brygu. Oświetlona część statku występowała jasno i chybotliwie aż do najdrobniejszych szczegółów, zamknięta w ścianach nocy i nakryta jej baldachimem. Lingard uczuł lekki wiew na twarzy. Powietrze się poruszyło, lecz płytkie morze, milczące i zagubione w mroku, nie dawało znaku życia.
Ta cisza ciążyła Lingardowi. Świat jego wysiłków i nadziei wydawał się martwym, wydawał się przepadłym. Pragnienie Lingarda było bezdomne w ciemności, która pochłonęła ten jego szmat morza, to wybrzeże i — pewność powodzenia. I właśnie tutaj, gdzie awanturnicza jego dusza czuła się w swoim żywiole, znalazł się jakiś zatracony młodzik, gotów zastrzelić go wskutek podejrzenia o dziwaczną zdradę. Zjawił się — i jużby chciał strzelać! To także jest wcale niezłe! Lingard zanadto był zmęczony aby się roześmiać — a może też i za smutny. Irytowało go również niebezpieczeństwo strzału, które uważał za realne, gdyż młodość jest porywcza. I ta noc, i to miejsce roiły się od przeciwieństw. Niepodobna było rozstrzygnąć, kto w tej mrocznej walce ma być wrogiem, a kto sprzymierzeńcem. Zetknięcia z ludźmi, wynikłe z tych komplikacyj w czasie podróży jachtem, były tak bliskie, że Lingard miał wrażenie, jakby wszystko działo się w jego piersi.
— Zastrzelić mię! Gotów zrobić ten kawał — niech go djabli. A jednak zaufałbym mu prędzej, niż każdemu innemu człowiekowi na tym jachcie.
Takie były jego myśli, gdy patrzył na Cartera, który gryzł wargi, podrażniony długiem milczeniem. Kiedy zaczęli znów mówić, wyrażali się obaj powściągliwie, odczuwając głęboką ulgę, jakby wyszli na chłodne powietrze ze zbyt ogrzanego pokoju, a gdy Carter, odprawiony przez Lingarda, ruszył do swej łodzi, zgodził się był właściwie na linję postępowania, którą Lingard nakreślił dla załogi jachtu. Zgodził się, jak gdyby to się samo przez się rozumiało. Był to jeden z absurdów tej sytuacji, którym należało się poddać, choć były absolutnie niezrozumiałe.
— Czy mówię teraz otwarcie? — spytał Lingard.
— Dość otwarcie, jak mi się zdaje — przyznał Carter z pewną rezerwą — w każdym razie będę z panem współdziałał.
— Pani Travers mi ufa — zauważył Lingard powtórnie.
— Tam do licha — zawołał Carter, dając nagle wyraz jakiemuś ukrytemu przekonaniu — ostrzegałem ją przed panem. No, panie kapitanie, z pana to majster dopiero! Jakże pan zdołał to zrobić?
— Zaufałem jej — rzekł Lingard.
— Co pan mówi! — wykrzyknął zdumiony Carter. — Kiedy? Jak? Gdzie —
— Pan już i tak wie zadużo — odparł spokojnie Lingard. — Niech pan nie traci czasu. Będę pana pilnował.
Carter cicho zagwizdał.
— Jest parę takich osób, których nie mogę przeniknąć — krzyknął w tył do Lingarda, przełażąc spiesznie przez burtę.
Shaw skorzystał teraz ze sposobności aby się zbliżyć. Zaczął wahająco: „Panie kapitanie, chciałbym parę słów panu powiedzieć“ — i ciągnął dalej, oświadczając, że jest porządnym człowiekiem. Wypowiadał się podniesionym, niepewnym głosem. Jest żonaty, ma dzieci, i nie znosi wszelkiej nielegalności. Światło igrało na jego otyłej postaci; rzucił na pokład swój kapelusz w kształcie grzyba i nie bał się mówić prawdy. Szare wąsy sterczały mu zaczepnie, a wzrok był niespokojny; przyciskał konwulsyjnie ręce do brzucha, otwierał szeroko grube, krótkie ramiona i wyrażał życzenie, aby dobrze to zrozumiano, że bywał głównym oficerem na angielskich statkach, oficerem o charakterze nieskazitelnym i, jak sądził, „na wysokości zadania“. Trudno znaleźć spokojniejszego niż on człowieka; byłby jednak skłonnym do pewnych ustępstw, gdyby „przyszło do niesnasek z jakimi murzynami, których powinno się uczyć dobrych manier i rozsądku“ — i w razie czego byłby gotów do — — ale tu przecież chodzi o białych — panów, panie — nie mówiąc już o załodze.
Nigdy dotychczas tak się nie zwracał do żadnego ze swych zwierzchników, a mówiła przez niego przezorność, jego przekonania, zapatrywania, zasady, świadomość swej wyższości i nagromadzone latami pretensje do wszystkich po kolei szyprów, z których bywał niezadowolony w swem życiu.
Jeszcze nigdy nie zdarzyła mu się taka okazja pokazania, że wyzyskać się nie da. Przyłapał wreszcie jednego szypra i mógł na nim używać dowoli. Zresztą była w tem wszystkiem i odwaga, ponieważ wierzył, że wpadł niebacznie w szpony skończonego desperata, którego ramię sprawiedliwości nie może dosięgnąć.
Do tego śmiałego kroku przyczyniło się także wyrachowanie — choć w bardzo nieznacznym stopniu. Zaświtało mu w głowie, że właściciele jachtu dowiedzą się może, iż trzymał ich stronę. Toby mogło być oczywiście korzystne dla człowieka, który pragnie się wybić. „Właściciel jachtu — porządnie nastraszony — wielki pan — cóż mu tam znaczą pieniądze“. Tu Shaw oświadczył z ogniem, że nie myśli maczać w tem wszystkiem palców. Tacy, którzy nigdy nie wracają do kraju — którzy może nie mają i po co wracać — wtrącił prędko, mogą robić co im się podoba. Ale nie on. Ma żonę, rodzinę, mały domek — spłacony z trudem. Prowadził zawsze na morzu życie porządne, wyjeżdżał z kraju i wracał regularnym trybem; nie wałęsał się tu i ówdzie, kumając się z pierwszym lepszym murzynem i zastawiając sidła na lepszych od siebie.
Jeden z dwóch majtków trzymających pochodnie westchnął u boku Shawa i przestąpił z nogi na nogę.
Ci dwaj majtkowie stali w tak zupełnej nieruchomości, że poruszenie to było równie zdumiewające, jak gdyby posąg zmienił pozę. Popatrzywszy na winowajcę z zimną niechęcią, Shaw zaczął mówić o sądach, procesach i wolności obywatelskiej, poczem wskazał na pewność wykrycia nadużyć i płynące stąd kłopoty, przybierając na tę chwilę ton mądry i obojętny.
— Wynikiem tej historji będzie piętnaście lat więzienia dla wszystkich — rzekł — a ja mam chłopca, który nie zna jeszcze swego ojca. Ładnych rzeczy się dowie, jak dorośnie. Ci, co tu nic nie zawinili, będą się mieli z pyszna na równi z panem — jak dwa a dwa cztery. Mojej starej pęknie serce, o ile przedtem nie umrze z głodu. Dom zostanie wystawiony na sprzedaż.
Wyobrażał sobie, że jakaś tajemnicza niegodziwość mu zagraża i zaczął tracić głowę. W gruncie rzeczy chodziło mu o nieskazitelność swego życia, aby mógł dalej z sobą się cackać i być z siebie dumnym. To dążenie było moralne, ale — zdjęty trwogą — zdradził się przytem z wrodzoną sobie gburowatością, która wyskoczyła z trzaskiem jak djablik z pudełka. Wyda spisek, wsypie Lingarda, rozgłosi całą historję, weźmie stronę uczciwych ludzi, przysięgnie na ewangelję, powie co o tem myśli, niech się cały świat dowie... a gdy zatrzymał się by odetchnąć, wszystko naokoło niego było nieme i spokojne. W impecie cnotliwego uniesienia sypał słowami, które się rozwiewały jak plewy porwane wichurą i pędziły naoślep w mrok nad płytkiem morzem. Wśród wielkich ciemności noc wysłuchała niewzruszenie słów Shawa: „Umywam ręce od wszystkiego“.
— A bryg? — zapytał nagle Lingard.
To osadziło pomocnika. Przez sekundę przyznawał instynktownie — jako marynarz — że statek ma swoje prawa.
— Bryg... bryg. Przeciw brygowi nic nie mam — mruknął. Nie może nic na statek powiedzieć — broń Boże. Wprawdzie bryg nie dorównywa tym wielkim okrętom, do których Shaw się przyzwyczaił, ale w swoim rodzaju to najlepszy ze statków, jaki kiedykolwiek... I opamiętawszy się nagle, oświadczył, że go zwabiono na bryg pod fałszywemi pozorami. To taka sama niegodziwość, jak gdyby go porwano pijanego na okręt. Tak! przysięga na wszystko co ma najświętszego. Został zwabiony na statek — prawie że korsarski! To jest właściwa nazwa dla tego statku — jak on nazywa się Shaw. Mówił to, wytrzeszczając oczy niby sowa. Lingard stał nieruchomy i niemy pod temi ciosami, nie dając znaku życia.
Głupi harmider tego człowieka boleśnie mu doskwierał. Nie było końca tym idjotom, ciągnącym do niego z zatraconych krańców ziemi. Takiemu człowiekowi nie można nic powiedzieć. Żadnemu z nich nie można nic powiedzieć. Przybyli ślepi i ślepymi też odjadą. Stwierdził niechętnie, ale bez żadnej wątpliwości, że — jakby pchnięty przez jakąś zewnętrzną siłę — będzie musiał ocalić dwóch z pomiędzy nich. Przewidywał, że w tym celu trzeba prawdopodobnie bryg na jakiś czas opuścić. Trzeba zostawić go z tym człowiekiem. Z pierwszym oficerem. Sam go zgodził — aby ubezpieczenie statku było prawomocne — aby móc czasem porozmawiać — aby mieć kogoś przy sobie. Kto byłby przypuścił, że taki skończony bałwan może się na morzu uchować? Ktoby to pomyślał? I jemu ma bryg powierzyć. Swój bryg!
Od samego zachodu bryza, odpierana przez upał dzienny, usiłowała w ciemności zawładnąć znów mieliznami. Słychać było w nocy jej podchody, jej cierpliwe szepty, jej zawiedzione westchnienia; lecz teraz zdumiewająco silny powiew wpadł swobodnie, jakby gdzieś daleko na północy ostatnia zapora ciszy została zwycięsko zniesiona. Płomienie pochodni, zepchnięte wdół, mieniły się niebieskawo, poziome i hałaśliwe u końca wyniosłych żerdzi, jak wiejące proporce; i patrzcie, oto cienie na pokładzie oszalały i jęły się wzajem potrącać, jakby pragnęły uciec z okrętu skazanego na zagładę; ciemność podtrzymywana nakształt sklepienia przez jaskrawy blask, rzuciła się ślepo na bryg nieodpartą lawiną; ludzie stali, chwiejąc się, jakby mieli paść pod brzemieniem czarnej i niemej klęski. Zatarte kontury brygu, maszty, takelunek, wszystko zdawało się wstrząsać ze zgrozy przed nieuchronną zatratą — gdy nagle ciemność skoczyła znów w górę, cienie wróciły na miejsca, ludzie ukazali się wyraźnie, smagli, o twarzach spokojnych, o błyszczących źrenicach. Zagłada minęła wraz z tchnieniem wiatru, przepadła.
Dysonans trzech głosów, które wydały jednocześnie przeciągły, zawodzący okrzyk, rozebrzmiał w znieruchomiałem powietrzu.
— Ohej, bryg! Rzućcie nam linę!
Łódź, obciążona pierwszym ładunkiem z jachtu, ukazała się i wpłynęła spokojnie na staw purpurowego blasku, rozedrganego wokoło brygu na czarnej wodzie. Dwaj majtkowie w przodzie łodzi wiosłowali, ściśnięci niewygodnie; w środku, na stosie podróżnych torb marynarskich z żaglowego płótna, siedział niepewnie jeszcze jeden, wsparty na obu rękach, z wyciągniętemi sztywno nogami, kanciasty i nieporadny. W świetle bijącem z rufy występowało to wszystko ponuro i dokładnie, a łódź, płynąca zwolna ku brygowi, miała wygląd podejrzany i żałosny. Lichy ładunek, który ją zapełniał, wyglądał jak ukradziony przez tych ludzi podobnych do rozbitków. Carter, stojąc w rufie, sterował nogą. Uśmiechał się z młodzieńczym sarkazmem.
— Otóż i oni! — krzyknął do Lingarda. — Postawił pan na swojem, panie kapitanie. Uważałem, że powinienem odwieźć osobiście ten pierwszy cenny ładunek —
— Objedźcie naokoło rufy. Bryg jest w obrocie — przerwał mu Lingard.
— Dobrze, dobrze! Postaramy się nie rozbić brygu. Bylibyśmy doprawdy zgubieni, gdyby — Odbij Janie! Odbijże, stary chwacie, jeśli dbasz choć trochę oswoją słoną skórę. Lubię tego starego draba — rzekł, stojąc już obok Lingarda i spoglądając wdół na łódkę, którą wyładowywali szybko biali i Malaje, pracując w milczeniu ramię w ramię. — Lubię go. On nie należy do tej jachtowej bandy. Zabrali go gdzieś po drodze. Niech no pan spojrzy na tego starego wilka — wygląda jak wyciosany z okrętowego budulca — rozmowny jak ryba — ponury jak wypatroszony wrak. To coś w moim guście. Wszyscy inni albo są żonaci, albo mają się żenić, albo powinni byli się ożenić, albo martwią się, że nie są żonaci. Każdziutki z nich holuje za sobą kieckę — do licha! Od czasu jak jeżdżę po świecie, nigdym jeszcze nie słyszał takiego szwargotu o żonach i pędrakach. No, dalej na górę, wy tam z waszemi tłomokami! Ale, ale, nie było mi wcale trudno wydostać ich z jachtu. Nie widzieli jeszcze nigdy, aby kto skradł dwóch facetów — rozumie pan. Zmieniło to zupełnie ich skromne wyobrażenie o tem, co znaczy wjechanie statku na mieliznę — w tych tu okolicach. Nie mogę powiedzieć, aby i moje pojęcia pod tym względem trochę się nie pomięszały — choć już widziałem niejedno.
Jego podniecenie zdradzało się w tej chłopięcej skłonności do zwierzeń.
— Niech pan patrzy — rzekł, wskazując rosnący stos worków i pościeli na tylnym pokładzie brygu. — Niech pan patrzy. Czy nie mają zamiaru spać miękko — i pewnie śnić o domu. O domu. Niech pan pomyśli. Te bęcwały nie mogą się od niego odczepić. Nie tak jak pan i ja —
Lingard poruszył się.
— Ja, to uciekłem z domu kiedy byłem ot, tyli. Mój stary jest pilotem w Trinity. To praca, dla której warto w kraju posiedzieć. Matka pisuje do mnie czasami, ale nie mogą tak bardzo znów za mną tęsknić. Jest nas wszystkich czternaścioro — osiem sztuk jeszcze w domu. Niema strachu, żeby się kraj kiedy wyludnił — a na kogo padnie, ten niech umiera. Tylko żeby to była porządna rozgrywka, panie kapitanie. Niech pan nam coś pięknego pokaże.
Lingard zapewnił go krótko, że będzie zadowolony. Dlatego właśnie chciał mieć załogę jachtu na brygu. Potem spytał Cartera poważnie i spokojnie, czy ma wciąż jeszcze w kieszeni ten pistolet.
— Mniejsza z tem — rzekł śpiesznie młody człowiek. — Niech pan pamięta, kto zaczął. To nie dlatego, żebym się tak bał dostać kulą, tylko widzi pan, bałem się, że pan mnie zwymyśla. Ale wczorajsza noc już dawno minęła i — niech mnie powieszą, jeśli wiem czego chciałem właściwie, kiedym zdjął ten stary grat ze ściany. Nic więcej nie mogę powiedzieć, póki się wszystko nie rozstrzygnie tak lub owak. Czy to panu wystarcza?
Czerwieniejąc jak burak, odłożył sąd nad Lingardem, i powściągnął się od wyroku z młodzieńczą wspaniałomyślnością.
∗
∗ ∗ |
Dogadzało to snać Lingardowi, że wyrok na niego został zawieszony w ten sposób. Pochylił zwolna głowę. Tak, to mu wystarcza. Wydało mu się, że — uzależniając życie od nieświadomości tego młodzika — przywraca równowagę swej duszy i krzepi ją przeciw wielu tajnym zamysłom. Było to niesmaczne i gorzkie, a taką właśnie powinna być pokuta. On także trzymał w ręku życie; jedno życie i śmierć wielu ludzi — ale ich śmierć ważyła tyle co piórko na szalach jego sumienia. Lingard nie mógł odczuwać tego inaczej, gdyż jego siła nie dałaby się za żadną cenę zmarnować. Nie będzie zmarnowaną — i na tem koniec. Pozostawało mu tylko dodać jeszcze jeden hazard do całego morza hazardów. I tak to Lingard stał się zdolnym do zrozumienia, że kropla wody w oceanie stanowi wielką różnicę. Jego pragnienia — nieposkromione lecz wygnane — opuściły go i nie słyszał już ustawicznie ich głosu. Zdawał sobie z tego sprawę — widział siebie, swą przeszłość, przyszłość — i widział jak wszystko przesuwa się przed nim niewyraźnie na wzór owych kształtów, które wytężone oko wędrowca dostrzega w ciemniejszych smugach na obliczu nocy.
Gdy Lingard schodził po drabinie do swej łódki — wślad za Carterem, który udał się z powrotem na jacht — poprzedzał go Wasub z masztem i żaglem na ramieniu. Stary Malaj wskoczył zręcznie do joli i zakrzątnął się, aby ją przygotować dla swego dowódcy.
W tej to łódeczce Lingard zwykł był przebywać samotnie płytkie morze. Miała krótki maszt, lugrowy żagiel, mieściło się w niej z łatwością dwóch ludzi, a mogła pływać na kilku calach wody. Lingard nie był w niej zależny od załogi, a w razie gdyby wiatr zawiódł, mógł się posuwać zapomocą wioseł, skracając sobie drogę przepływaniem nad rewami. Było tam tak wiele wysepek i piaszczystych ławic, że w razie nagłej niepogody udawało się zawsze znaleźć miejsce osłonięte od wiatru; gdy zaś Lingard chciał wylądować, wciągał łódkę na brzeg, idąc naprzód z liną w ręku, jak olbrzymie dziecko wlokące za sobą łódeczkę — zabawkę. Gdy statek był zakotwiczony na płytkiem morzu, Lingard odwiedzał lagunę w tem właśnie czółenku. Raz, gdy zaskoczyła go nagle silniejsza bryza, dostał się wbród na pochyłe wybrzeże, niosąc łódeczkę na głowie i przez dwa dni spoczywali razem na piasku; wokoło nich szalała płytka, sina woda, a poprzez trzymilowy płat piany widać było niekiedy jak bryg rozpływa się we mgle i znów się ukazuje wyraźnie, kiwając wyniosłemi masztami, które, zda się, dotykały rozpłakanego nieba o rozpaczliwej szarości.
Za każdym razem gdy Lingard wpływał na lagunę, wiosłując nagiemi ramiona, Jörgenson — śledzący ujście zatoczki od chwili, kiedy stłumiony wystrzał od strony morza zawiadomił go o przybyciu brygu na Wybrzeże Zbiegów — mruczał pod nosem: „To płynie Tom w swojej łupince“. I rzeczywiście łódka była podobna z kształtu do łupiny od orzecha, a także i z barwy swych ciemnych, pokostowanych desek. Barki i ramiona mężczyzny wystawały wysoko nad burtę; łódeczka, obciążona barczystą postacią, wspinała się odważnie na strome krawędzie fal, zsuwała się przycupnięta w zagłębienia morza i niekiedy przeskakiwała statecznie przez krótką falę. Jej zachowanie miało w sobie coś mężnego i godnego zaufania; zdawało się, że to górski kucyk o niezawodnych nogach, niesie po trudnym terenie jeźdźca znacznie od siebie większego.
Wasub wytarł ławki, umieścił z boku maszt i żagiel, założył dulki. Lingard spoglądał wdół na chude barki starego sługi, oświetlone zgóry chwiejnem lecz jasnem światłem. Wasub trudził się dla wygody swego dowódcy i prostoduszne jego przejęcie się tem zadaniem zesłało nagle na Lingarda pociechę płynącą z przyjaznego czynu. Stary Malaj podniósł wreszcie głowę i wymruczał coś z szacunkiem; na jego pomarszczonej twarzy o ciemnych wargach — u których tkwiło z obu stron po pół tuzina włosów sztywnych jak drut — malowało się coś nakształt satysfakcji pomięszanej ze znużeniem, a nieco ukośne, zmęczone oczy słały ukradkiem wgórę spojrzenie pełne dyskrecji, wyrażające aluzję do czegoś nieokreślonego. Lingard uznał to niejasne żądanie za słuszne i mruknął, wchodząc do łodzi:
— Czasy są niebezpieczne.
Siadł i ujął wiosła. Wasub trzymał się burty, nie tracąc jeszcze nadziei, że nastąpią dalsze zwierzenia. Służył na brygu przez pięć lat. Lingard pamiętał to bardzo dobrze. Postać starego Malaja była ściśle związana z życiem brygu i jego dowódcy; zjawiała się w milczeniu, gotowa na wszelkie nagłe przypadki i okoliczności, oczekując rozkazów w bezwzględnym posłuchu; był to symbol ślepej wiary w moc Lingarda, symbol bezgranicznego poddania się jego woli. Czy poddanie to było rzeczywiście bez granic?
— Potrzeba nam będzie męstwa i wierności — dodał Lingard badawczym tonem.
— Są tacy, którzy mnie znają — odciął stary z gotowością, jakby te słowa czekały już oddawna. — Patrz, tuanie. Napełniłem świeżą wodą beczułkę w przodzie łodzi.
— Ja cię znam również — rzekł Lingard.
— I wiatr — i morze — wykrzyknął serang urywanym głosem. — One są także wierne silnym mężom. Na Allaha! Ja, który jestem pielgrzymem i słuchałem słów mądrości w wielu miejscach, powiadam ci, tuanie: silnym jest ten, który wie, co się kryje w rzeczach pozbawionych życia, zarówno jak i w ludziach. Czy tuan jedzie na długo?
— Powrócę niebawem — razem z resztą białych z tamtego jachtu. To jest początek wielu podstępów. Wasubie! Daman, syn psa, uprowadził dwóch ludzi z mego plemienia. Twarz moja poczerniała.
— Tse, tse! Jaka dzikość! Nie należy obrażać przyjaciela, ani brata przyjaciela, aby zemsta nie nadeszła jak przypływ. Ale czyż wódz Illanunów może nie być tyranem? Moje stare oczy wiele widziały, ale nie widziały nigdy, aby tygrys zmienił swe pasy. Ya-wa! Tygrys tego zrobić nie może. To jest nasza mądrość — nieuczonych Malajów. Mądrość białych tuanów jest wielka. Oni myślą: siła wielu słów może sprawić, że tygrys — — Urwał, poczem dodał rzeczowo urywanym głosem: — Ster spoczywa bezpiecznie pod ostatnią ławką, na wypadek gdyby tuan chciał płynąć pod żaglem. Ta bryza nie ucichnie przed wschodem słońca. — I znów głos jego się zmienił, jakby dwie różne dusze przelatywały przez jego ciało. — Nie, nie, tuanie; zabij tygrysa, a wtedy będzie można policzyć pasy bez trwogi — jeden za drugim — o tak.
Wyciągnął szczupły, brunatny palec i nagle wykrztusił suchy dźwięk pozbawiony wesołości, jakby coś zagrzechotało mu w gardle.
— Nędzników tych jest wielu — rzekł Lingard.
— Nie, tuanie. Oni tylko idą za swymi wielkimi mężami, tak jak my na brygu idziemy za tobą. Tak być powinno.
Lingard zastanawiał się przez chwilę.
— Więc moi ludzie pójdą za mną — rzekł.
— To biedni kalaszowie bez rozumu — objaśnił Wasub z politowaniem pełnem wyższości. — Niektórzy z nich nie mają więcej rozeznania niż ludzie z dżungli, dopiero co zaciągnięci. Jest tam Sali, niemądry syn mojej siostry, któremu — z wielkiej swojej łaski, tuanie — powierzyłeś pieczę nad sterem tego okrętu. Głupota jego jest niezmierna, ale jego oczy są dobre — prawie równie dobre jak moje, które naskutek modlitwy i wielkiej wprawy umieją patrzeć w noc — daleko.
Lingard roześmiał się cicho i spojrzał z powagą na seranga. Ponad ich głowami któryś z majtków potrząsnął pochodnią nazewnątrz burty; rzadki deszcz iskier spłynął i zagasł, nie dosięgnąwszy wody.
— A więc umiesz patrzeć w noc, o serangu! Więc dobrze, spojrzyj — i mów. Mów! Walka czy pokój? Broń — czy słowa? które z tych szaleństw owładnie ludźmi? No dalej — co dostrzegasz?
— Ciemność, ciemność — wyszeptał wreszcie Wasub zalęknionym głosem. — Bywają noce — — Potrząsnął głową i mruknął: — Patrzaj. Przypływ się odwrócił. Tak, tuanie. Przypływ się odwrócił.
Lingard spojrzał wdół, gdzie było widać, jak woda sunie wzdłuż boków okrętu; pokryta smugami piany płynęła gładko przez oświetlony krąg, który rzucały wokół statku pochodnie palące się na rufie. Świetliste bańki, ciemne smugi, połyskujące zmarszczki ukazywały się nieustannie na wodzie, sunęły i mijały rufę bez plusku, bez bulgotu, bez skargi. Prąd niepowstrzymany a łagodny przykuwał wzrok subtelnym czarem, narzucając podstępnie duszy jątrzące poczucie żalu za czemś, co mija bezpowrotnie. Odpływ morza przez samotny blask płomieni przypominał wieczysty odpływ czasu; a gdy Lingard spojrzał wreszcie wgórę, świadomość tego bezszelestnego ruchu wód oszołomiła go na chwilę. Plama światła zagubiona w mrocznym przestworze, bryg, czółno, ukryte wybrzeże, mielizny, nawet ściany i dach z ciemności — wszystko widzialne i niewidzialne zdawało się sunąć gładko naprzód poprzez olbrzymi mrok przestrzeni. Z wielkim wewnętrznym wysiłkiem Lingard osadził wszystko na miejscu; tylko piana i bańki na wodzie płynęły bezustanku, niepowstrzymane siłą jego woli.
— Przypływ się odwrócił, serangu? Tak myślisz? Może, może — zakończył, mrucząc coś do siebie.
— Odwrócił się naprawdę. Czy tuan nie widzi, jak woda płynie przed jego oczami? — rzekł Wasub z powagą i niepokojem. — Patrz, tuanie. Przyszło mi na myśl, że prao, płynące od strony wysp z południa i wprowadzone chytrze w środek prądu, zbliżyłoby się do boku tego naszego brygu, dryfując równie cicho jak bezcielesny cień.
— I Illanunowie znaleźliby się w mig na naszym pokładzie — nieprawdaż? — rzekł Lingard.
— Daman jest przebiegły, a Illanunowie są bardzo krwiożerczy. Noc wcale im nie przeszkadza. Mężni są z pewnością. Czy nie urodzili się wśród walk, i czy nie słuchają podszeptów swoich złych serc, nim jeszcze nauczą się mówić? A wodzowie ich może już teraz prowadzą ich na nas, podczas kiedy ty, tuanie, od nas odchodzisz —
— Nie chcesz, abym odjechał? — zapytał Lingard. Przez chwilę Wasub wsłuchiwał się uważnie w głębokie milczenie.
— Czyż możemy walczyć bez wodza? — zaczął znowu. — Wiara w zwycięstwo jest tem, co daje odwagę. I coby zrobili biedni kalaszowie, synowie chłopów i rybaków, niedawno zaciągnięci — bez rozeznania? Wierzą w twoją siłę — i w twoją potęgę — bo gdyby nie to — — A czy cię pomszczą ci biali, którzy zjawili się tak nagle? Siedzą tu jak ryby w matni. Ya-wa! Kto przyniesie o tobie wieści i kto przybędzie aby wykryć prawdę — a może i zabrać twe ciało? Wyruszasz sam, tuanie!
— Nie można dopuszczać do walki. Toby było nieszczęście — nalegał Lingard. — Jest krew, której przelać nie wolno.
— Posłuchaj mnie, tuanie! — zawołał Wasub z ogniem. — Woda biegnie teraz ku morzu. — Podkreślał słowa lekkiemi targnięciami ciała w stronę czółenka. — Woda odpływa i będzie wracała w oznaczonym czasie. A gdyby między przypływem jej i odpływem wylano do morza krew wszystkich ludzi na świecie, woda nie podniosłaby się o szerokość paznokcia na moim palcu.
— Ale świat nie byłby już tym samym. Tego nie rozumiesz, serangu. Pchnij mocno łódkę.
— Natychmiast — rzekł stary Malaj i twarz jego zobojętniała. — Tuan wie najlepiej kiedy odjechać, a śmierć cofa się czasem przed stanowczym krokiem — jak spłoszony wąż. Tuan powinien wziąć z sobą towarzysza; nie głupiego młodzika, ale człowieka, który dużo przeżył — który ma serce spokojne, któryby szedł za nim czujnie — i cicho. Tak. Szedłby cicho, miałby oczy bystre — jak moje — i miałby może broń — ja ciosy zadawać umiem.
Lingard patrzył na pomarszczoną twarz, przysuniętą bardzo blisko do jego twarzy i na wpatrzone w niego stare oczy. Jaśniały dziwnie. Żarliwe pragnienie wyrażało się w skurczonej postaci, podanej ku niemu. Z drugiej strony, na odległość ramienia, noc stała jak mur — zniechęcająca — mętna — nieprzenikniona. Żadna pomoc nicby tu nie znaczyła. Ciemność, z którą musiał walczyć, zbyt była nieuchwytna, by dało się roztrącić ją ciosem — zbyt gęsta, by wzrok mógł ją przeniknąć; ale — jakby czar jakiś się mieścił w słowach niosących daremną ofiarę wierności, ciemność ta stała się mniej obezwładniającą dla oczu Lingarda, mniej druzgoczącą dla jego myśli. Ogarnęła go przez chwilę duma, która ukoiła mu serce na przeciąg dwóch uderzeń. Jego nierozsądne i zapoznane serce, wzdrygające się przed groźbą przegranej, rozprężyło się swobodnie w uczuciu szlachetnej wdzięczności. Wśród groźnego półmroku przeżytych przez niego wzruszeń, propozycja tego człowieka stała się jasnym punktem — przebłyskiem pochodni trzymanej wysoko wśród nocy. To było bezcenne, oczywiście, ale daremne; za drobne, za dalekie, za samotne. Nie rozpraszało tajemniczego cienia, który zstąpił na los Lingarda, tak, że jego oczy nie mogły dostrzec dzieła jego rąk. Posępność klęski przeniknęła świat.
— A cóżbyś mógł uczynić, o Wasubie? — rzekł Lingard.
— Mógłbym zawsze zawołać: strzeż się, tuanie!
— A przecież znam jeszcze zaklęcia. Co? Odżegnują niebezpieczeństwo, prawda? Ale mógłbyś mimo to zginąć. Zdrada, to także silny czar — jak sam powiedziałeś.
— Tak, zaiste! Twój sługa mógłby odebrać rozkaz. Lecz ja — Wasub — syn wolnego człowieka, zausznik radżów, zbieg, niewolnik, pielgrzym — nurek łowiący perły, serang na statkach białych ludzi — miałem za wielu panów. Za wielu. Ty jesteś ostatnim. — Po chwili milczenia rzekł prawie obojętnym głosem: — Jeśli masz wyruszyć, tuanie, pozwól, abyśmy wyruszyli razem.
Przez jakiś czas Lingard nie odzywał się wcale.
— Nie — rzekł w końcu. Nie trzeba, serangu. Jedno życie wystarczy na okup za ludzkie szaleństwo — a ty masz dom.
— Dwa domy, tuanie; ale upłynęło już wiele czasu, odkąd siedziałem na drabinie wiodącej do mego domu i rozmawiałem swobodnie z sąsiadami. Tak. Dwa domy; jeden na — — Lingard uśmiechnął się zlekka. — Tuanie, dozwól mi z sobą wyruszyć.
— Nie. Powiedziałeś to, serangu: jestem sam. To jest prawda; i sam wyruszę dziś w nocy. Ale przedtem muszę sprowadzić tu wszystkich białych ludzi. Pchnij czółno!
— Jesteś gotów, tuanie? Uważaj!
Ciało Wasuba zgięło się nad morzem z wyciągniętemi ramionami. Lingard ujął wiosła, a gdy czółenko odskoczyło od brygu, widok oświetlonej rufy odsłonił się w całej pełni: nadąsany i zgnębiony Shaw, oparty ciężko o tylną poręcz, ludzie trzymający pochodnie, wyprostowani i sztywni, głowy wzdłuż poręczy, oczy wpatrzone z nad burty w Lingarda. Przód brygu spowijała mroczna mgła, miejscami prześwietlona, posępna mieszanina ciemności i światła; strzeliste maszty, które można było wyśledzić po strzępiastych błyskach, znikały w górze, jakby ich słupy dość były wysokie, by przebić ciężką masę oparów wiszących nieruchomo nad głowami. Statek był piękny i bezcenny. Rozkochane oczy Lingarda patrzyły nań, gdy tak tkwił nieruchomo w chwiejnej aureoli między niewidocznem niebem i niewidocznem morzem, niby cudowny okręt zawieszony w powietrzu. Lingard odwrócił głowę, jakby nie mógł znieść tego widoku w chwili rozstania i gdy czółenko minęło granicę światła rzuconego na wodę, ujrzał bardzo nisko w czarnej pustce zachodu latarnię na rufie jachtu, błyszczącą nikle jak gwiazda mająca zajść niebawem, niedosiężna, nieskończenie odległa — należąca do innego świata.