Ocalenie (Conrad)/Część I/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Conrad
Tytuł Ocalenie
Część I
Pochodzenie Pisma zbiorowe Josepha Conrada (Józefa Konrada Korzeniowskiego) z przedmową Stefana Żeromskiego
Wydawca Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Aniela Zagórska
Tytuł orygin. The Rescue
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
CZĘŚĆ I

CZŁOWIEK I BRYG





Płytkie morze, które się pieni i szemrze u wybrzeży tysiąca wielkich i małych wysp Malajskiego archipelagu, było przez wieki widownią awanturniczych przedsięwzięć. Wady i zalety czterech narodów uwydatniły się przy zdobywaniu tej krainy, która aż po dziś dzień nie została odarta z tajemnicy i romantycznego uroku swej przeszłości — a rasa ludzi, walczących ongi przeciw Portugalczykom, Hiszpanom, Holendrom i Anglikom, nie uległa zmianie mimo nieuchronnej klęski. Ci ludzie zachowali po dziś dzień umiłowanie wolności, fanatyczne przywiązanie do wodzów, ślepą wierność w przyjaźni i nienawiści — wszystkie swe skłonności zgodne z prawem lub prawu przeciwne. Kraj ich z lądu i wody złożony — gdyż morze było ich krajem tak jak i ziemia tych wysp — stał się łupem zachodniej rasy jako nagroda za większą siłę — jeśli nie za wyższą moralność. Prąca naprzód cywilizacja zatrze jutro ślady długiej walki, dopełniając niezawodnego zwycięstwa.
Zdobywcy, którzy rozpoczęli tę walkę, nie mają już dziś następców. Pojęcia świata zmieniły się na to za szybko. Ale mieli naśladowców nawet jeszcze w drugiej połowie tego wieku. Widzieliśmy jak jeden z nich, prawie nam współczesny — rycerski awanturnik wierny swym porywom, człowiek o wielkiej duszy i szlachetnem sercu — oparł podwaliny kwitnącego państwa na gruncie współczucia i sprawiedliwości. Uznał po rycersku roszczenia zwyciężonych; był zdobywcą bezinteresownym, a nagrodą jego szlachetnych instynktów jest cześć, z jaką obca a wierna rasa miłuje jego pamięć.
Choć nie zrozumiano go i zniesławiono za życia, chwała jego dzieła świadczy o czystości jego pobudek. Dziś człowiek ten należy do historji. Ale byli jeszcze inni — nieznani awanturnicy nie mający za sobą jego urodzenia, pozycji i inteligencji; podzielali tylko jego uczucia dla leśnego i morskiego ludu, który on tak głęboko znał i kochał. Nie można powiedzieć o tych ludziach, że zostali zapomniani, skoro nie znano ich nigdy. Ginęli w pospolitym tłumie kupców-żeglarzy archipelagu, a jeśli stawali się głośni, to tylko gdy ich skazywano za wykroczenia przeciw prawu. Roztrwonili życie dla sprawy, której nie wolno było istnieć w obliczu nieubłaganego, zorganizowanego postępu — roztrwonili swe bezmyślne życie, kierowane prostem uczuciem.
Lecz dla niewielu ludzi, znających tamte dzieje, ci marnotrawcy zabarwili romantyzmem krainę płytkich wód i wysp lasami okrytych, leżącą daleko na wschodzie między głębokiemi wodami dwóch oceanów — i wciąż tajemniczą.

I

Z gładkiego błękitu morskiej płycizny dźwiga się Carimata, jałowa wyniosłość o szarem i żółtem zabarwieniu, o szczytach płowych i nieurodzajnych. Ku zachodowi widać Suroeton, oddzielony wąskim pasem wody, wysepkę o wygiętym zarysie przełęczy, podobnym do grzbietu pochylonego olbrzyma. A na wschód leży grupa drobnych wysepek, zatartych i niewyraźnych; mgliste ich kontury zdają się rozpływać w gromadzących się cieniach. Noc postępuje od wschodu wślad za cofającem się słońcem, posuwa się zwolna, chłonąc ląd i morze; ląd poszarpany, udręczony i stromy; morze równe, nęcące gładzią wygodnej, jednolitej powierzchni do wędrówek łatwych i nieskończonych.
Wiatru nie było i mały bryg, który stał przez całe popołudnie kilka mil na północo-zachód od Carimaty, posunął się w tym czasie zaledwie o pół mili. Spokój był zupełny — martwy, tępy spokój, cisza martwego morza i martwego powietrza. Jak okiem sięgnąć panował bezwład. Nic się nie poruszało ani na ziemi, ani na wodzie, ani ponad niemi w niezamąconej wspaniałości nieba. Na równej powierzchni cieśniny bryg tkwił spokojny i prosty, jakby spojony na moc, kilem w kil, z własnym wizerunkiem, odbitym w olbrzymiem, nieobramionem zwierciadle morza. Na południe i wschód podwójne wyspy strzegły w milczeniu podwójnego okrętu, który zdawał się tkwić między niemi nazawsze — zwątpiały więzień bezruchu, nieporadny jeniec płytkiego morza.
Już od południa lekkie i kapryśne powiewy tych mórz rzuciły mały bryg na pastwę nierychłego losu; dziób statku obrócił się wolno na zachód, a koniec smukłej i wygładzonej rei bukszprytowej, wystający śmiało za wdzięcznie wygięty przód okrętu, godził w wieczorne słońce jak włócznia ważąca się wysoko w dłoni wroga. Z prawej strony juty, tuż przy kole, sternik malajski stał, wparłszy mocno nogi w kratę i tęgim chwytem trzymał szprychy pod kątem prostym, jak gdyby okręt żeglował pod sztormowym wiatrem. Sternik stał bez drgnienia jak skamieniały, gotów puścić w ruch koło natychmiast, gdy los pozwoli brygowi ruszyć w drogę przez oleiste morze.
Drugą ludzką istotą obecną wówczas na pokładzie był oficer pełniący służbę, biały człowiek niskiego wzrostu, krępy, o wygolonych policzkach, siwiejącym wąsie i twarzy powleczonej szkarłatem przez palące słońce i ostre, słone wiatry mórz. Zrzucił poprzednio lekką kurtkę i miał na sobie tylko białe spodnie i cienką perkalową koszulę; skrzyżowawszy na piersi krzepkie ramiona, wyglądające jak dwa grube kawały surowego mięsa, krążył po jucie od burty do burty. Na bosych nogach miał słomiane sandały a głowę osłaniał mu olbrzymi korkowy kapelusz — niegdyś biały lecz teraz bardzo brudny — który nadawał całej postaci wygląd dziwacznego, poruszającego się grzyba. Niekiedy oficer przerywał swą niespokojną wędrówkę przez trap juty i stawał nieruchomo, utkwiwszy niepewny wzrok w spokojnej wodzie, gdzie się bryg odbijał. Mógł widzieć także tam w dole swą głowę i ramiona wychylające się z nad burty; stał długo, jakby pociągnięty własnemi rysami i mruczał niewyraźne przekleństwa na ciszę, która leżała na statku jak niewzruszony ciężar — niezmierny i palący.
W końcu westchnął głęboko, zmusił się do wielkiego wysiłku, i oderwawszy się od burty, zdołał się dowlec w swych sandałach aż do stojaka z busolą. Tu zatrzymał się znowu, wyczerpany i znudzony. Z pod uchylonych szyb bliskiej luki świetlnej nad kabiną dochodziło nikłe ćwierkanie kanarka, które zdawało się sprawiać marynarzowi pewną przyjemność. Przysłuchiwał się, uśmiechnął się zlekka, szepnął: „Dicky, biedny Dick“ — i pogrążył się znów w niezmiernej ciszy świata. Oczy jego zamknęły się, a głowa zwisła nad gorącym mosiądzem pokrywającym wierzch stojaka z busolą. Nagle targnął się w górę i rzekł ostro zachrypłym głosem:
— Ty tam — śpisz, czy co? Ster na drugą stronę. Statek się cofa.
Malaj, bez najlżejszej zmiany w rysach czy pozie, jak gdyby był bezdusznym przedmiotem, powołanym nagle do życia przez ukryty czar tych słów, obrócił szybko koło, przepuszczając szprychy między rękami; a gdy ruch ustał ze zgrzytliwym hałasem, ujął je znów i trzymał ponuro. Jednak po chwili zwrócił zwolna głowę ku ramieniu, spojrzał na morze i rzekł upartym tonem:
— Nie chwycić wiatr — niema droga.
— Nie chwycić, nie chwycić — to wszystko co wiesz — burknął marynarz o czerwonej twarzy. — Chwytaj ręka za ręką, mój Ali — ciągnął z nagłą pobłażliwością. — Za chwilę schwycisz wiatr, a wtedy ster będzie narychtowany jak trzeba. Rozumiesz?
Nieczuły wilk morski zdawał się nic nie słyszeć i nic nie rozumieć. Biały popatrzył z niesmakiem na niewzruszonego Malaja, obrzucił wzrokiem horyzont, spojrzał znów na sternika i rozkazał krótko:
— Z powrotem ster. Czy nie czujesz powiewu od rufy? Stoisz jak malowany.
Malaj obrócił znów szprychy ze wzgardliwem posłuszeństwem, a człowiek o czerwonej twarzy skierował się ku przodowi, mrucząc coś pod nosem, gdy przez otwartą lukę świetlną dobiegło go wołanie: „Hej, wy tam na pokładzie!“ Stanął jak wryty, a wyraz jego twarzy zmienił się raptownie na uważny i pełen uprzejmości.
— Jestem, panie kapitanie — rzekł, pochylając ucho ku otworowi.
— Cóż tam się dzieje na górze? — zapytał głęboki głos z dołu.
Mężczyzna o czerwonej twarzy rzekł zdziwionym tonem:
— Słucham, panie kapitanie?
— Słyszałem jak obracaliście ster z burty na burtę. Co pan tam robi, panie Shaw? Czy wiatr się pokazał?
— Ta-ak — przeciągnął Shaw, wtykając głowę pod szyby i mówiąc do mroku w kajucie. — Zdawało mi się, że jest lekki wietrzyk, i — ale teraz już ustał. Nigdzie ani powiewu pod niebem.
Cofnął głowę i chwilę czekał przy luce, ale słyszał tylko ćwierkanie niestrudzonego kanarka, słabiuchny świegot, który zdawał się sączyć przez zwisające czerwone kwiaty geranji rosnące w doniczkach pod szybami. Odszedł powoli parę kroków dalej, kiedy głos z dołu zawołał prędko:
— Panie Shaw! Czy pan jest?
— Jestem, panie kapitanie — odrzekł, wracając.
— Czy ruszyliśmy z miejsca tego popołudnia?
— Ani na cal, panie kapitanie, ani na cal. Zupełnie jakbyśmy stali na kotwicy.
— To tak zawsze — rzekł niewidzialny Lingard. Głos jego zmieniał natężenie stosownie do jego poruszeń w kajucie i wybuchnął niebawem jasnym dźwiękiem w chwili gdy głowa Lingarda ukazała się nad zasuwą tambuczy. — Zawsze tak jest! Prądy zaczynają się dopiero gdy już ciemno i człowiek nie może zobaczyć na jakie paskudztwo woda go niesie, no a wtedy przychodzi wiatr. I to prosto od rufy — jakbym go widział.
Shaw wzruszył zlekka ramionami. Malaj u steru dał nurka w lukę świetlną kajuty aby spojrzeć na zegar, poczem pociągnął dwa razy mały dzwonek na rufie. Natychmiast z przodu na głównym pokładzie rozległ się ostry, przeciągły gwizd, który zmiękł i zamarł w ciszy. Władca brygu wynurzył się z luki schodni na pokład, spojrzał w górę na skantowane reje i z progu ogarnął horyzont przeciągłem spojrzeniem.
Miał lat około trzydziestu pięciu, prosty był i gibki. Poruszał się swobodnie, raczej jak człowiek zwykły przemierzać równiny i wzgórza niż jak ten, który od najwcześniejszej młodości przywykł do przeciwdziałania nagłemi zgięciami ciała wznoszeniu się i chybotom ciasnego pokładu na drobnych statkach, miotanych kaprysami gniewnego lub rozigranego morza.
Miał na sobie popielatą flanelową koszulę, a białe jego spodnie przytrzymywała błękitna jedwabna szarfa, owinięta ciasno wkoło smukłych bioder. Wyszedł z kajuty tylko na chwilę, ale przekonawszy się, że główny marsel rzuca cień na rufę, pozostał z gołą głową na pokładzie. Jasne, kasztanowate włosy wiły się zlekka na jego kształtnej głowie, a przystrzyżona broda mieniła się jaskrawo gdy mijał wąski pas słońca, jakby każdy jej włosek był falistym i cieniuchnym złotym drucikiem. Usta Lingarda ginęły pod gęstemi wąsami; nos był prosty, krótki, o lekko stępionym końcu; szeroki pas mocniejszej czerwieni leżał pod oczami i przylegał do kości policzkowych. Oczy nadawały twarzy szczególny wyraz. Brwi, ciemniejsze od włosów, kreśliły prostą linję pod szerokiem, gładkiem czołem, znacznie bielszem od ogorzałej twarzy. Siwe oczy, gorejące jak gdyby blaskiem ukrytego ognia, mieniły się czerwonemi błyskami, co nadawało badawczość i zapał spokojnemu ich spojrzeniu.
Ten człowiek tak dobrze niegdyś znany, a dziś zapomniany tak zupełnie wśród czarownych i nieczułych brzegów płytkiego morza, miał wśród kolegów przezwisko „Czerwonookiego Toma“. Dumny był ze swego szczęścia, ale bynajmniej nie ze swego rozsądku. Pysznił się swym brygiem, szybkością swego okrętu, który uchodził za najzwinniejszy statek na tych wodach; pysznił się także tem, co statek przedstawiał.
A bryg przedstawiał owoc szczęśliwej wyprawy na Wiktorjańskie pola złotodajne; przedstawiał przezorną wstrzemięźliwość właściciela, długie dni snutych przezeń planów i miłującego trudu przy budowie; wielką radość lat jego młodych, niezrównaną wolność mórz; idealny — bo wędrowny — dom; niezależność, umiłowanie Lingarda — i jego troskę. Słyszał często jak ludzie mówili, że Tom Lingard nie dba o nic na świecie prócz swego brygu — i z uśmiechem poprawiał w myśli to zdanie, dodając że nie dba o nic żywego — prócz brygu.
Dla niego bryg był równie pełen życia jak i szeroki świat. Czuł jego żywotność w każdym ruchu, w każdem chybnięciu się, w każdem przechyleniu ostrokończastych masztów, tych masztów, których malowane gałki dla oczu żeglarza poruszają się wiecznie na tle chmur albo na tle gwiazd. Ten statek był mu zawsze drogim — jak dawna miłość; zawsze pożądanym — jak obca kobieta; zawsze pełnym tkliwości — jak matka; zawsze wiernym — jak ukochane dziecię męskiego serca.
Lingard stał nieraz godzinami z łokciem na burcie, z głową wspartą na dłoni i słuchał — słuchał w sennej ciszy pieszczotliwego i pełnego obietnic szeptu morza, które sunęło w szybko niknących bańkach wzdłuż gładkich, pomalowanych na czarno boków statku. Co przewijało się w takich chwilach samotnej zadumy przez duszę tego potomka wielu rybackich pokoleń z wybrzeży Devonu — człowieka, który jak większość ludzi z jego sfery był głuchy na subtelne głosy świata i ślepy wobec tajemniczych jego przejawów — który zawsze był gotów zmierzyć się z konkretną rzeczywistością, bez względu na warunki jaknajbardziej nieoczekiwane, przerażające lub groźne, ale jak dziecko był bezbronny wobec ukrytych porywów własnego serca; jakie były myśli tego człowieka, gdy popadł w marzący nastrój — trudno powiedzieć.
Zapewne i jego — jak większość z nas — unosił niekiedy poryw budzącego się liryzmu w krainy czarujące, puste i niebezpieczne. Ale — jak większość z nas — nieświadom był swych bezpłodnych podróży ponad absorbującemi troskami tej ziemi. Jednak owe chwile, niewątpliwie bezsensowne i stracone, rzucały na powszednie życie tego człowieka coś nakształt gorejącej, pogodnej poświaty, która łagodziła kanty jego szorstkiej natury. Takie chwile zacieśniały więzy pomiędzy nim a brygiem.
Lingard zdawał sobie sprawę, że jego mały stateczek jest w stanie dać mu to, czego on sam nie mógłby uzyskać od nikogo i od niczego na świecie: coś, co stanowiło najistotniejszą jego własność. Zależność tego krzepkiego mężczyzny o tęgich kościach i muskułach od posłusznej rzeczy z drzewa i żelaza, nabierała przez to jego poczucie tajemniczego dostojeństwa miłości. Statek miał wszystkie zalety żywej istoty: szybkość, posłuszeństwo, ufność, wytrzymałość, piękno, zdolność do działania i cierpienia — wszystko, prócz życia. Człowiek był natchnieniem tej rzeczy, którą uważał za najdoskonalszą w swoim rodzaju. Jego wola była wolą statku, myśl — impulsem; to on tchnął weń życie. Lingard czuł to wszystko niejasno, nie wyrażając nigdy tego uczucia w bezgłośnej formule myśli. Jedynem jego ukochaniem był ten statek, bryg o objętości trzystu czternastu tonn — całe królestwo!
A teraz władca chodził miarowo po pokładzie swego królestwa — barczysty, z gołą głową. Stąpał rozkołysanym krokiem, machając swobodnie ramionami, jak człowiek wyruszający w pole na piętnastokilometrową przechadzkę; ale co dwanaście kroków musiał nagle zawracać i iść z powrotem aż do poręczy.
Shaw założył ręce za pas i wparł się obu łokciami w burtę; zdawało się że spogląda na pokład między nogami. W rzeczywistości zaś wpatrywał się w domek z malutkim frontowym ogródeczkiem, zagubiony w labiryncie nadrzecznych ulic na wschodnim krańcu Londynu. Shawa męczyła trochę okoliczność, że nie mógł dotychczas zawrzeć znajomości ze swym synem liczącym osiemnaście miesięcy — i to właśnie wywołało odlot jego fantazji w mroczną rodzinną atmosferę. Lecz był to spokojny lot, po którym nastąpił szybki powrót. Nim upłynęły dwie minuty, Shaw znalazł się znów na brygu — „w pogotowiu“ — jak zwykle mawiał. Pysznił się tem, że jest zawsze „w pogotowiu“.
W stosunku do majtków był porywczy i szorstko się do nich odzywał. Każdemu ze swych zwierzchników okazywał na zewnątrz tyle uszanowania ile tylko potrafił, wewnętrznie zaś był z zasady wrogo względem nich usposobiony; tak rzadko który z kapitanów należał według niego do gatunku ludzi „w pogotowiu“.
Co się tyczy Lingarda, z którym pracował dopiero od niedawna — a dostał się na bryg w Madras Roads, rzuciwszy wskutek kłótni i bójki z kapitanem statek wracający do kraju — otóż dla Lingarda miał dosyć dużo uznania, choć stwierdzał z żalem, że i ten szyper — jak większość ludzi — miał pewne idjotyczne manje; Shaw określał je jako „kiełbie we łbie“.
Był to człowiek — wielu się takich spotyka — mający istotną wartość tylko dla siebie samego, i pozbawiony znaczenia poza tem, że pełnił obowiązki głównego pomocnika na brygu i był jedynym białym z załogi obok kapitana. Czuł się nieskończenie wyższym od żeglarzy malajskich, z którymi miał do czynienia, i traktował ich z wyniosłą pobłażliwością, choć był przekonany, że w razie czego okaże się dobitnie, iż wszystkie te draby nie są „w pogotowiu“.
Z chwilą gdy duch jego wrócił ze swego domowego urlopu, Shaw oderwał się od burty i posunąwszy się naprzód, stanął przy trapie juty, spoglądając wzdłuż sztymborku głównego pokładu. Lingard ze swej strony zatrzymał się także i patrzył przed siebie z roztargnieniem. Na śródokręciu, między wąskiemi belkami przymocowanemi z każdej strony luki ładunkowej, mógł widzieć gromadkę ludzi przycupniętych wkoło drewnianej tacy naładowanej kopiasto ryżem i stojącej na świeżo zamiecionej podłodze. Milczący mężczyźni o ciemnych twarzach i łagodnych oczach siedzieli w kucki i pojadali godnie z przejęciem, które nie wyłączało powściągliwości.
Z całej gromadki tylko dwóch czy trzech miało sarongi, gdyż pozostali ulegli — przynajmniej na morzu — poniżającemu zwyczajowi: nosili europejskie spodnie. Dwóch siedziało na belkach. Jeden z nich — mężczyzna o dziecinnej, jasno-żółtej twarzy i zarozumiałym, głupkowatym uśmiechu pod kosmykami twardych, prostych wąsów, zabarwionych na kolor mahoniu — był tindalem załogi — czemś w rodzaju pomocnika bosmena czyli seranga. Drugi, siedzący na bomie obok niego, był prawie zupełnie czarny, niewiele większy od dużej małpy, a pomarszczona jego twarz miała wyraz komicznej dzikości, która charakteryzuje często ludzi z południowo-wschodniego wybrzeża Sumatry.
Był to kassab czyli szafarz, piastujący godność wygodną i pełną dostojeństwa. Kassab był jedynym z pośród wieczerzającej załogi, który zauważył obecność dowódcy na pokładzie. Szepnął coś do tindala; ten zsunął natychmiast na bok głowy swój stary kapelusz, który to bezsensowny gest nadał mu minę skończenie głupkowatą. Pozostali usłyszeli również szept kassaba, lecz w dalszym ciągu pożywiali się sennie, podnosząc pajęczemi ruchami chude ramiona.
Słońce znajdowało się mniej więcej o stopień nad horyzontem i z nagrzanej powierzchni wód lekka mgła zaczęła się podnosić; nikła mgiełka niewidzialna dla ludzkiego oka, dość jednak silna aby zmienić słońce w czerwoną, rozżarzoną tarczę, pionową i gorącą, która staczała się powoli na kraniec poziomej i zimnej na pozór tarczy połyskliwego morza. Oba krańce zetknęły się i krągła przestrzeń wód nabrała nagle tonu mrocznego jak zmarszczenie brwi, głębokiego jak ponura zaduma o złem.
Zdawało się, że senne wody zatrzymały na chwilę spadające słońce, z którego strzelił ku nieruchomemu brygowi po ciemnej powierzchni morza szlak światła prosty i jaśniejący, równy i wspaniały, ścieżka ze złota, purpury i fjoletu — olśniewająca i straszliwa — która prowadziła jak gdyby z ziemi prosto w niebo przez wrota chlubnej śmierci. Jaśniejący szlak zwolna płowiał. Światło zostało pokonane przez morze. Wreszcie pozostał w oddali tylko szczątek słońca, jak czerwona iskra unosząca się na wodzie. Ociągała się jeszcze czas jakiś i nagle — bez ostrzeżenia — zagasła, jakby zduszona zdradziecką ręką.
— Zaszło! — krzyknął Lingard, któremu wymknęła się ta ostatnia chwila zachodu, choć cały czas patrzył bacznie na słońce. — Zaszło! Panie Shaw, popatrzno pan, która jest na zegarze w kabinie!
— Zdaje mi się, że czas prawie zupełnie się zgadza, panie kapitanie. Trzy minuty po szóstej.
Sternik uderzył ostro w dzwon cztery razy. Inny bosy majtek przesunął się po dalszej stronie rufy, aby zluzować człowieka przy kole, a serang brygu wszedł po trapie, gdyż miał objąć po Shawie pieczę nad pokładem. Podszedł do kompasu i czekał, stojąc w milczeniu.
Serangu, weźmiesz kurs południowo-wschodni jak będzie wiatr — rzekł Shaw wyraźnie.
— Południowo-wschodni — powtórzył podstarzały Malaj z głęboką powagą.
— Dasz mi znać, gdy statek ruszy — dodał Lingard.
Ya, tuan — odrzekł Malaj, spoglądając szybko na niebo. Wiatr się zbliża — mruknął.
— Ja też tak myślę — szepnął Lingard jakby do siebie.
Cienie gromadziły się szybko wkoło brygu. Mulat wytknął głowę z kajuty i zawołał:
— Gotowe, panie kapitanie.
— Panie Shaw, chodźmy coś przegryźć — rzekł Lingard. — Ale, ale, rozejrzyjno się pan przed zejściem nadół. Ciemno już będzie, gdy wrócimy.
— Z pewnością, panie kapitanie — rzekł Shaw, biorąc lunetę i przykładając ją do oczu. — Cóż to za przeklęta sztuka — mówił urywanym głosem, majstrując przy szkłach, wsuwając je i wysuwając — jakoś nie mogę — ani rusz. — No! utrafiłem nareszcie!
Obrócił się zwolna na pięcie, trzymając koniec rury na widnokręgu. Potem zamknął instrument z trzaskiem i rzekł stanowczo:
— Nie widać nic, panie kapitanie.
Zszedł nadół za Lingardem, zacierając wesoło ręce.
Przez długą chwilę milczenie panowało na rufie. Potem majtek u koła odezwał się sennie:
— Czy malim powiedział, że niema nic na morzu?
— Tak — mruknął serang, nie patrząc na stojącego za nim człowieka.
— Między wyspami była łódź — wyrzekł majtek bardzo cicho.
Serang stał wyprostowany i sztywny obok kompasu, z rękami splecionemi na plecach i zlekka rozstawionemi nogami. Jego twarz, którą trudno już było rozróżnić, nie wyrażała nic zgoła — jak drzwi kasy.
— Słuchajże co mówię — nalegał sternik łagodnym tonem.
Zwierzchnik nie poruszył się wcale. Wilk morski pochylił się nieco z wysokości kraty przy kole.
— Widziałem łódź — szepnął z odcieniem tkliwego uporu, jak kochanek błagający o łaskę. — Widziałem łódź. Hadżi Wasub! Ya! Hadżi Wasub!
Serang był ongi po dwakroć pielgrzymem i nie okazał się obojętnym na dźwięk należnego mu tytułu. Posępny uśmiech zjawił się na jego twarzy.
— Widziałeś płynące drzewo, o Sali — rzekł ironicznie.
— Ja jestem Sali, i moje oczy są lepsze od zaczarowanej mosiężnej rzeczy, która rozciąga się na wielką długość — rzekł uparty sternik. — Łódź była tam, tuż za wyspą leżącą najdalej na wschód. Tam była łódź, a ci co w niej siedzieli mogli widzieć statek pod zachodnie światło — chyba, że są ślepcami zagubionymi na morzu. Widziałem łódź. Czy widziałeś ją także, o Hadżi Wasub?
— Czy ja jestem tłustym białym mężczyzną? — warknął serang. — Byłem człowiekiem morza przed twojem urodzeniem, o Sali! Mamy rozkaz milczeć i pilnować steru, aby okrętowi nie stało się nic złego.
Po tych słowach wrócił do swej nieugiętej wyniosłości. Stał z nogami nieco rozstawionemi obok kompasu, bardzo sztywny i wyprostowany. Oczy jego wędrowały nieustannie od oświetlonej róży kompasu do mrocznych żagli brygu i z powrotem, a ciało było nieruchome, jakby wycięte z drzewa i wbudowane w okręt. Tak to hadżi Wasub, serang brygu Błyskawica, pełnił kapitańską wachtę z wytężoną i baczną gotowością — niestrudzony i czujny — niewolnik obowiązku.
W pół godziny po zachodzie ciemność objęła ziemię i niebo w niepodzielne panowanie. Wyspy rozpłynęły się w nocy. A mały bryg, tkwiący tak spokojnie na gładkiej wodzie cieśniny, zdawał się spać głęboko, otulony wonnym płaszczem gwiezdnego blasku i ciszy.

II

Było wpół do dziewiątej, gdy Lingard zjawił się znów na pokładzie. Shaw — teraz już w kurtce — dreptał tam i z powrotem po rufie, ciągnąc za sobą zapach tytoniowego dymu. Iskra żarząca się niejednolicie zdawała się biec w ciemności przed okrągłym zarysem jego głowy. Nad masztami brygu kopuła czystych niebios pełna była świateł, które migotały jak gdyby pod wpływem potężnych oddechów, miotających tam wysoko płomieniami gwiazd. Zupełna cisza objęła pokłady, a gęste cienie zalegające statek miały wygląd tajnych zakątków, w których się kulą postacie, czekające w głuchem milczeniu na jakiś fakt decydujący. Lingard potarł zapałkę, aby zapalić cygaro; potężna jego twarz ze zmrużonemi oczami wystąpiła na chwilę z ciemności i znikła raptownie. Potem już dwie ciemne postacie i dwie czerwone iskry krążyły po rufie tam i z powrotem. Większe lecz bledsze i podłużne plamy światła od lamp kompasu leżały na mosiężnych okuciach steru i na piersi Malaja stojącego przy kole. Głos Lingarda, jakby niezdolny do opanowania olbrzymiej ciszy morza, zabrzmiał głucho i bardzo spokojnie, bez zwykłego głębokiego tonu.
— Niewiele się zmieniło, panie Shaw.
— Niewiele, panie kapitanie. Widzę już tylko wyspę — tę wielką — ciągle w tem samem miejscu. Przychodzi mi na myśl, że pod względem ciszy to jest psia oko-lica.
Rozciął na dwie części słowo oko-lica, przedzielając je dobitną pauzą. Takie ładne słowo. Zadowolony był z siebie, że przyszło mu na myśl. Ciągnął dalej:
— Więc — już od południa ta wielka wyspa —
— Carimata, panie Shaw — przerwał Lingard.
— Tak, panie kapitanie, właśnie — Carimata. Muszę zaznaczyć, że będąc obcym w tych stronach, nie wprawiłem się w te wszystkie —
Chciał powiedzieć „nazwy“, ale zatrzymał się i zamiast tego rzekł: „miana“, wymawiając z lubością obie sylaby.
— W ciągu ostatnich piętnastu lat — ciągnął dalej — żeglowałem regularnie na dużych statkach linji wschodnio-indyjskiej. Czuję się bardziej u siebie tam w zatoce.
Wyciągnął rękę w ciemność ku północo-zachodowi i patrzył z natężeniem w tym kierunku, jakby mógł dojrzeć z pokładu tę zatokę Bengalską, gdzie — jak twierdził — czułby się o tyle bardziej u siebie.
— Przyzwyczai się pan szybko — mruknął Lingard, mijając swego pomocnika prędkim, rozkołysanym krokiem. Potem zawrócił i spytał ostro, idąc z powrotem:
— Mówił pan, że po zachodzie nie było nic widać na morzu?
— O ile mogłem dojrzeć, panie kapitanie. Kiedy o ósmej objąłem pokład, spytałem tego seranga czy co się nie pokazało; o ile zrozumiałem, odpowiedział, że akurat to samo jest na morzu co i przedtem, kiedy schodziłem o szóstej z pokładu. To morze bywa czasem bardzo puste, prawda, panie kapitanie? a tymczasem zdawałoby się, że o tej porze statki wracające z Chin do kraju powinny się trafiać często gęsto.
— Tak — rzekł Lingard — spotkaliśmy mało statków od czasu, gdy Pedra Branca została za rufą. Tak jest, morze było puste. Ale mimo wszystko, panie Shaw, to morze — nawet puste, — nie jest nigdy ślepe. Każda wyspa jest okiem. A teraz, odkąd nasza eskadra wyruszyła na chińskie wody —
Nie skończył zdania. Shaw włożył ręce do kieszeni i oparł się wygodnie plecami o pokrywę luki świetlnej.
— Mówią że będzie wojna z Chinami — rzekł plotkarskim tonem — i że Francuzi będą po naszej stronie, tak jak pięć lat temu na Krymie. Zdaje mi się, że coraz bardziej kumamy się z Francuzami. Nie mam o tem wyraźnego zdania. A co pan myśli, panie kapitanie?
— Spotykałem ich statki wojenne na oceanie Spokojnym — rzekł zwolna Lingard. — Statki były piękne a ludzie na nich obchodzili się ze mną dość grzecznie — i bardzo się interesowali tem co robię — dodał ze śmiechem. — Ale nie jeździłem tam aby z nimi wojować. Miałem wtedy stary zbutwiały kuter handlowy — ciągnął z ożywieniem.
— Doprawdy, panie kapitanie? — rzekł Shaw bez cienia zapału. — Żeby tak mieć duży statek — uważa pan, taki duży statek, z którym możnaby —
— A później już, przed kilku laty — przerwał mu Lingard — zaprzyjaźniłem się z francuskim szyprem w Ampanamie; było nas tylko dwóch białych w całem mieście. To był dobry chłop, i nie żałował swego czerwonego wina. Trudno było zrozumieć gdy mówił po angielsku, ale umiał śpiewać pieśni w swoim języku o ah-mur. Ah-mur, panie Shaw, to znaczy po francusku miłość.
— Aha — właśnie, panie kapitanie. Kiedy byłem drugim oficerem na barce sunderlandzkiej, w czterdziestym pierwszym, na morzu Śródziemnem, równie mi było łatwo władać ich mową jak, naprzykład, panu — pięciocalową cumą przerzuconą przez bok okrętu.
— Tak, to był człowiek jak się patrzy — ciągnął Lingard w zamyśleniu jakgdyby do siebie. — Nie znałem lepszego kompana do lądowych wycieczek. Miał raz historję z dziewczyną z Bali, która rzuciła mu z progu czerwony kwiat; szliśmy właśnie złożyć uszanowanie bratankowi radży. Francuz był doprawdy bardzo przystojny — ale dziewczyna należała do bratanka radży — i zrobiła się z tego poważna sprawa. Stary radża rozgniewał się i powiedział, że dziewczyna musi umrzeć. Zdaje mi się, że bratankowi nie zależało specjalnie na tem aby ją zasztyletowali, ale stary zrobił wielką awanturę i posłał jednego ze swych głównych zauszników żeby tego dopilnować — a dziewczyna miała nieprzyjaciół; właśni jej krewni byli przeciwko niej! Nie mogliśmy nic zrobić. Pomyśl pan, między nimi dwojgiem nie było nic prócz tego nieszczęśliwego kwiatu, który Francuz przypiął sobie do kurtki — a potem, po śmierci dziewczyny, nosił pod koszulą zawieszony na szyi w małem pudełeczku. Zdaje mi się że nie miał nic innego, w czemby to mógł nosić.
— Czyżby te dzikusy zabijały za taką rzecz kobietę? — spytał Shaw niedowierzająco.
— Oho! Oni tam są bardzo moralni. Wtedy to pierwszy raz w życiu o mało co nie rozpocząłem wojny na własną rękę. Nie umieliśmy trafić do przekonania tym ludziom. Nie można ich było przekupić, choć Francuz oddawał wszystko co miał najlepszego, a ja byłem gotów poprzeć go do ostatniego dolara, do ostatniego skrawka bawełny! Nic nie pomogło — tacy byli przeklęcie cnotliwi. No więc Francuz mówi do mnie: — Mój drogi, jeśli nie chcą przyjąć w darze naszego prochu, spalimy go i obdarujemy ich ołowiem. — Byłem uzbrojony tak jak pan teraz widzi: sześć ośmiofuntowych armatek na głównym pokładzie i długa osiemnastofuntowa na przednim pomoście — a dalibóg chciało mi się ją wypróbować. Może mi pan wierzyć! Ale Francuz miał tylko kilka starych muszkietów; te szelmy wykręcały się pięknemi słówkami — aż wreszcie pewnego dnia rano załoga łodzi ze statku Francuza znalazła dziewczynę martwą na wybrzeżu. To pokrzyżowało nam plany. Dla niej wszystkie zmartwienia były już skończone, a żaden rozsądny człowiek nie będzie się bił za nieżywą kobietę. Ja tam nigdy nie byłem mściwy i — Bogiem a prawdą — przecież nie mnie rzuciła ten kwiat. Ale Francuza złamało to zupełnie. Zaczął się gryźć, nie robił żadnych interesów, i wkrótce potem odpłynął. Pamiętam, że z tej wycieczki miałem ładny kawał grosza.
Zdawało się że z temi słowami wyczerpały się wspomnienia Lingarda o owej wyprawie. Shaw stłumił ziewnięcie.
— Kobiety bywają przyczyną wielu kłopotów — rzekł beznamiętnie. — Przypominam sobie, że na Morayshire mieliśmy pasażera — starego pana — który opowiedział nam raz historję o starożytnych Grekach, co walczyli dziesięć lat o jakąś kobietę. Porwali ją Turcy czy też coś w tym rodzaju. W każdym razie walczyli w Turcji, w co mi łatwo uwierzyć. Ci Grecy i Turcy to ciągle się bili. Mój ojciec był pierwszym oficerem na trzypokładowcu w bitwie pod Navarino — wtedy właśnie gdyśmy szli na pomoc tym Grekom. Ale tamta historja o kobietę zdarzyła się długo przedtem.
— Naturalnie — mruknął Lingard, przechylając się przez balustradę i śledząc przelotne błyski, które migały głęboko w wodzie wzdłuż dna statku.
— Tak. Świat się zmienił. W tamtych dawnych czasach ludzie byli jeszcze nieoświeceni. Mój dziadek był kaznodzieją, i choć ojciec służył w marynarce wojennej, nie trzymam za wojną. Bić się to grzech; tak mówił staruszek i ja myślę taksamo. Chyba że z Chińczykami, czy murzynami, czy też wogóle z ludźmi, których trzeba ostro trzymać, albo którym nie można przemówić do rozumu, bo zamało mają sensu w głowie żeby pojąć co dla nich jest dobre, choć tłumaczą im to ludzie o wiele od nich lepsi — misjonarze i tym podobne powagi. Ale bić się dziesięć lat... I to o kobietę!
— Czytałem tę historję w jakiejś książce — rzekł Lingard; mówił w dół przechylony przez burtę, jakby spuszczał delikatnie słowa na morza. — Czytałem o tem. Ta kobieta była bardzo piękna.
— To jeszcze gorzej, panie kapitanie. Ręczę panu, że to była taka sobie nic potem. Te pogańskie czasy nigdy już nie wrócą, Bogu dzięki. Dziesięć lat mordów i nieprawości! I to wszystko o kobietę. Czyżby kto zrobił dziś coś podobnego? Czy by pan to zrobił? Czy pan —
Dźwięk dzwonu szarpniętego ostro przerwał przemowę Shawa. Wysoko w górze jakiś suchy blok pisnął krótko i rozpaczliwie niby z bólu. Ten dźwięk przeniknął spokój nocy aż do samego rdzenia i jak gdyby usunął powściągliwość, która hamowała głosy obu mężczyzn; zacząli teraz mówić głośno.
— Spuść pan pokrywę na kompas — rzekł Lingard tonem zwierzchnika. — Świeci to jak księżyc w pełni. Należy pokazywać tylko te światła które są konieczne, gdy stoimy nocą tak blisko lądu. Nie trzeba aby nas widziano, gdy sami widzieć nie możemy — czy nie? Niech pan o tem pamięta, panie Shaw. Jakieś włóczęgi mogą się tu wałęsać —
— Myślałem że skończono z tem raz na zawsze — rzekł Shaw, majstrując koło pokrywy — odkąd Sir Thomas Cochrane ze swą eskadrą zrobił porządek przed kilku laty wzdłuż wybrzeży Borneo. Ten to się nawojował, co? Słyszałem o tem od chłopców z szalupy Diana, którą naprawiano w Kalkucie, kiedy tam byłem na Warwick Castle. Wzięli tu w tej okolicy jakieś królewskie miasto leżące wyżej nad rzeką. O niczem innem nie gadali.
— Sir Thomas sprawił się porządnie — odrzekł Lingard — ale upłynie jeszcze dużo czasu, zanim to morze będzie równie bezpieczne jak kanał angielski w czasie pokoju. Mówiłem o tem świetle głównie po to, aby pouczyć pana o wszystkiem na co trzeba zwracać uwagę na tych morzach. Czy pan zauważył, jak mało statków malajskich widzieliśmy przez te wszystkie dni, co się — że tak powiem — włóczymy po tem morzu?
— Nie mogę powiedzieć, panie kapitanie, abym przywiązywał do tego faktu jakieś specjalne znaczenie.
— To znak, że coś się dzieje. Kiedy się puści jakąś wieść na te wody, wędruje od wyspy do wyspy; nie trzeba na to żadnego wiatru, któryby ją pędził.
— Jestem sam marynarzem z głębokich wód i przez całe życie żeglowałem spokojnie z portów angielskich — rzekł Shaw z wielką rozwagą — nie mogę więc twierdzić, że znam wszystkie szczególne właściwości tych okolic leżących poza uczęszczanemi drogami. Ale umiem pełnić wachtę w zwykły sposób i zauważyłem, że statki trafiały się rzadko w ostatnich dniach; zważywszy że prawie codzień mieliśmy ląd w pobliżu — to z tej, to z tamtej strony.
— Zapozna się pan prędko z temi szczególnemi właściwościami, jak pan je nazywa, jeśli pan pozostanie ze mną jakiś czas — zauważył niedbale Lingard.
— Mam nadzieję, że pan kapitan będzie ze mnie zadowolony, bez względu na to czy pozostaniemy razem długo czy krótko! — rzekł Shaw, podkreślając te słowa dobitnem ich wymawianiem. — Człowiek, który spędził na słonej wodzie trzydzieści dwa lata swego życia, nie może nic więcej powiedzieć. Byłem oficerem na statkach angielskich przez ostatnich lat piętnaście i nie znam się na pogańskich obyczajach tych tu dzikusów, ale jeśli chodzi o obowiązki marynarza, znajdzie mnie pan kapitan zawsze w pogotowiu.
— Z wyjątkiem — sądząc z tego, co pan mówił przed chwilą — z wyjątkiem jeśli trzeba będzie się bić — zaśmiał się Lingard.
— Bić się! Nie wiem o nikim, ktoby chciał się bić ze mną. Jestem spokojnym człowiekiem, panie kapitanie, ale gdyby co do czego przyszło, potrafiłbym walczyć równie dobrze jak każdy z tych płaskonosych drabów, którymi musimy się zadawalniać w braku porządnej załogi, złożonej z przyzwoitych chrześcijan. Bić się! — ciągnął z niespodzianą wojowniczością w głosie — bić się! Jeśli zjawi się ktoś, kto będzie chciał bić się ze mną, znajdzie mnie w pogotowiu — przysięgam!
— To doskonale. Doskonale — rzekł Lingard, wyciągając ramiona nad głową i poruszając łopatkami. Słowo daję, chciałbym już aby przyszła bryza i pomogła nam stąd się wydostać. Dosyć mi śpieszno, panie Shaw.
— Doprawdy, panie kapitanie; choć właściwie nie spotkałem jeszcze nigdy prawdziwego marynarza, któremuby nie było spieszno gdy o-brzydłe zaklęcie ciszy trzyma go za pięty. Jak przyjdzie bryza... niech pan posłucha, panie kapitanie!
— Słyszę — rzekł Lingard. — To krótka fala przypływowa, panie Shaw.
— I ja tak przypuszczam, panie kapitanie. Ale co za hałas. Rzadko kiedy słyszałem takie —
Na morzu pojawiło się w najdalszem polu widzenia pasmo kipiącej piany, podobne do wąskiej, białej wstęgi ciągnionej szybko po gładkiej powierzchni wody za dwa końce, zagubione w ciemności. Dotarło do brygu, przeszło pod nim, rozciągając się z obu stron — i z obu stron woda stała się hałaśliwą i rozbiła się na mnóstwo drobnych falek — mimikry niezmiernego wzburzenia. Lecz okręt wśród tego nagłego i głośnego zamięszania pozostał tak niewzruszony i spokojny, jak gdyby stał bezpiecznie uwiązany między kamiennemi ścianami zacisznego doku. Po krótkiej chwili smuga piany i szum, sunąc szybko na północ, znikły nagle dla wzroku i słuchu, nie zostawiając śladu na niezmożonej ciszy.
— Otóż to jest bardzo ciekawe — zaczął Shaw.
Lingard gestem nakazał mu milczenie. Zdawał się wciąż nasłuchiwać, jakby szum fal mógł odbić się echem, które spodziewał się usłyszeć. A męski głos, co przemówił na przodzie, miał w sobie istotnie coś z nieosobowego dźwięku głosów odbitych od twardych, wyniosłych skał i padających na puste przestrzenie morza. Głos odezwał się cicho w malajskim języku.
— Co tam? — zawołał Shaw. — Co takiego?
Lingard powstrzymał go, dotknąwszy jego ramienia, i ruszył żwawo naprzód. Shaw poszedł za nim zdziwiony. Szybka wymiana niezrozumiałych słów, rzucanych wtył i naprzód poprzez cienie głównego pokładu od kapitana do wartującego majtka i z powrotem, sprawiła że oficer uczuł się z przykrością wyłączonym z rozmowy. Lingard zawołał ostro na majtka:
— Co tam widzisz?
Odpowiedź natychmiastowa i szybka brzmiała:
— Ja słyszę, tuanie. Słyszę wiosła.
— Z której strony?
— Noc nas otacza. Słyszę je blisko.
— Ze strony bakortu czy sztymborku?
Tym razem nastąpiła zwłoka w odpowiedzi. Na rufie pod tylnym pomostem zaszurały bose nogi. Ktoś kaszlnął. Wreszcie głos na przedzie rzekł niepewnie:
Kanan.
— Zawołaj pan seranga, panie Shaw — rzekł Lingard spokojnie — trzeba zebrać załogę. Porozkładali się wszyscy na pokładach. Uważaj pan teraz. Coś jest blisko nas. To nieprzyjemnie czuć się tak zaskoczonym — dodał z rozdrażnieniem.
Przeszedł na prawą stronę statku i stanął, nasłuchując z uchem zwróconem ku morzu, ująwszy jedną ręką więź tylną najwyższego masztu, ale nie mógł chwycić z tej strony żadnego dźwięku. Szaniec pełen był stłumionych szmerów. Nagle wzniósł się długi, ostry gwizd, rozebrzmiał głośno między płaszczyznami nieruchomych żagli i słabł stopniowo, jak gdyby wymknął się i uszedł, biegnąc po wodzie. Hadżi Wasub był już na pokładzie, gotów wykonać rozkazy białego. Cisza zapadła na brygu; wreszcie Shaw odezwał się spokojnie:
— Pójdę teraz na przód, panie kapitanie, razem z tindalem. Jesteśmy wszyscy na stanowiskach manewrowych.
— Dobrze, panie Shaw. Bardzo dobrze. Uważaj pan, żeby nie dostali się na statek — ale ja nic nie słyszę. Żadnego szmeru. To musi być coś małego.
— Temu człowiekowi przyśniło się z pewnością. Mam także dobre uszy, a —
Poszedł ku przodowi i koniec zdania zagubił się w niewyraźnym pomruku. Lingard stał, skupiwszy uwagę. Trzech majtków z dolnej wachty zjawiło się na tylnym pomoście i zakrzątnęło koło wielkiej skrzyni stojącej obok osłony kajutowego zejścia. Rozległ się grzechot i brzęk stalowej broni wydobywanej na pokład, ale ludzie nie zaszeptali nawet do siebie. Lingard patrzył spokojnie w noc, wreszcie potrząsnął głową.
Serangu! — zawołał półgłosem.
Chudy, stary Malaj wbiegł po trapie tak zręcznie, że kościste jego stopy zdawały się nie dotykać schodów. Stanął obok swego dowódcy z rękami założonemi za plecy — postać niewyraźna lecz prosta jak strzała.
— Kto stał na wachcie? — spytał Lingard.
— Badrun, Bugis — rzekł Wasub w swój ostry, szarpany sposób.
— Nie słyszę nic! Badrun słyszał hałas w swojej głowie.
— Noc kryje łódkę.
— Widziałeś ją?
— Tak, tuanie. Mała łódka. Przed zachodem. Blisko lądu. Teraz kieruje się tutaj — jest już blisko. To ją właśnie słyszał Badrun.
— Więc dlaczego nie zameldowałeś? — spytał ostro Lingard.
Malim meldował. Powiedział: „Niema nic“ — ale ja ją widziałem. Skąd mogłem wiedzieć jakie są jego myśli albo twoje, tuanie?
— Słyszysz co teraz?
— Nie. Zatrzymali się. Może zgubili z oczu okręt — kto wie? A może boją się —
— No, no — mruknął Lingard, poruszając niespokojnie nogami. — Zdaje mi się, że kłamiesz. Jaka to łódź?
— Łódź białych. Czteroosobowa, zdaje mi się. Mała. Tuanie, słyszę ją znowu! Tam!
Wyciągnął ramię w kierunku poprzecznym do statku, potem opuścił je zwolna.
— Zbliżają się z tej strony — dodał stanowczo.
Od przodu Shaw zawołał przestraszonym głosem:
— Coś jest na wodzie, panie kapitanie! Widać wyraźnie — przybija do przodu!
— Dobrze! — zawołał w odpowiedzi Lingard.
Bryła czarniejszego mroku pojawiła się przed jego oczami. Płynęły od niej po wodzie angielskie słowa wypowiadane z rozwagą, jedno po drugiem, jakby każde z nich musiało torować sobie własną, uciążliwą drogę poprzez głęboką ciszę nocy:
— Co — to — jest — za — okręt?
— Angielski bryg — odpowiedział Lingard po krótkiej chwili namysłu.
— Bryg! Myślałem że wasz statek jest większy — ciągnął głos z morza z odcieniem rozczarowania w tonie pełnym rozwagi. — Wejdę na pokład, jeśli pan pozwoli.
— Nie! nie wchodź pan! — odkrzyknął ostro Lingard. Powolne cedzenie słów przez niewidzianego człowieka wydawało mu się obrażającem i budziło nieprzyjazne uczucie. — Nie! nie wchodź pan, jeśli pan dbasz o całość swej łódki. Skąd się wzięliście? Kto jesteście? Ilu was tam jest?
Po tych dobitnych pytaniach nastąpiła chwila ciszy. Tymczasem zarys łodzi stał się nieco wyraźniejszy. Widać posunęła się jeszcze naprzód, gdyż zamajaczyła teraz większą sylwetą prawie nawprost miejsca gdzie stał Lingard. Spokojny głos dał się znów słyszeć:
— Pokażę panu.
Potem, znów po krótkiej przerwie, głos rzekł mniej głośno lecz bardzo wyraźnie:
— Uderz o burtę. Uderz mocno, Janie! — i nagle rozbłysło niebieskie światło, rozjaśniając sinym płomieniem okrągły płat ciemności. W dymie i szumie tej upiornej aureoli ukazał się biały czterowiosłowy gig z pięciu ludźmi siedzącymi rzędem. Głowy ich były zwrócone w stronę brygu i wielkie zainteresowanie malowało się na twarzach, które nabrały martwego wyglądu w tym blasku jaskrawym i ponurym, przypominając twarze zaciekawionych trupów. Majtek stojący na oku w przodzie łodzi upuścił w wodę światło, które trzymał nad głową i ciemność rzuciła się z powrotem na łódkę, chłonąc ją z głośnym i gniewnym sykiem.
— Jest nas pięciu — rzekł spokojny głos z głębi nocy, która wydała się teraz ciemniejsza niż przedtem. Czterech majtków i ja. Jesteśmy z jachtu — brytyjskiego jachtu.
— Niechże pan wejdzie na pokład! — krzyknął Lingard. — Dlaczego pan tego nie powiedział? Przypuszczałem że jesteście przebranymi Holendrami z wałęsającej się kanonierki.
— Czy ja mówię jak parszywy Holender? Jeszcze jedno uderzenie, chłopcy. Wiosła złóż! Uważaj na dziób, Janie!
Łódka zbliżyła się, uderzając lekko o bryg i ludzki kształt zaczął odrazu wspinać się po kadłubie z pewnego rodzaju masywną zręcznością. Przez chwilę utrzymywał się w równowadze na poręczy, mówiąc w dół do łódki: „Odbijcie cokolwiek, chłopcy“, poczem skoczył na pokład z głuchym łoskotem i rzekł do Shawa, który podszedł od strony rufy: „Dobry wieczór... Czy to pan kapitan?“
— Nie. Kapitan jest na jucie — burknął Shaw.
— Niech pan pozwoli tu na górę, proszę proszę — zawołał niecierpliwie Lingard.
Malaje zeszli ze swych stanowisk i stali koło głównego masztu, zbici w milczącą grupę. Ani jedno słowo nie rozległo się na pokładach brygu, gdy nieznajomy zdążał do czekającego kapitana. Lingard zobaczył krępego, zwinnego mężczyznę, który zbliżył się, dotknął czapki i powtórzył chłodno słowa powitania, cedząc sylaby:
— Dobry wieczór... Pan jest kapitanem?
— Tak, jestem kapitanem. O co panu chodzi? Zniosło was od statku? Co się stało?
— Nie! Nie zniosło nas. Opuściliśmy statek przed czterema dniami i od tego czasu wiosłowaliśmy prawie cały czas w zupełnej ciszy. Moi ludzie dłużej nie wytrzymają. Wody już nie mamy. To szczęście, że was wypatrzyłem.
— Wypatrzył pan nas! — wykrzyknął Lingard. — Kiedy? O której godzinie?
— Nie w ciemności, zapewniam pana. Tłukliśmy się między temi wyspami, kierując się na południe — wiosłowaliśmy aż nam płuca pękały — to w jednym przesmyku, to w drugim — chcieliśmy się wydostać na pełne morze. Objechaliśmy wkoło jakąś wysepkę — kawał jałowej skały w kształcie głowy cukru — i wtedy dostrzegłem bardzo daleko statek. Wziąłem w pośpiechu jego kierunek i zabraliśmy się do roboty; ale widać jakiś przeciwny prąd musiał nas trzymać, bo długi czas nie mogliśmy oddalić się od tej wysepki. Sterowałem przy świetle gwiazd i — do djaska — zacząłem myśleć, że was gdzieś wyminąłem — bo to chyba napewno was dojrzałem.
— Tak, pewnie że nas. Nie widzieliśmy nic przez cały dzień — przyznał Lingard. — Gdzie wasz statek? — zapytał skwapliwie.
— Siedzi mocno i pewnie na ławicy miękkiego błota — ze sześćdziesiąt mil stąd — tak mi się zdaje. Jesteśmy drugą z kolei łódką wysłaną po pomoc. Rozstaliśmy się z tamtą pierwszą we czwartek. Musiała przejechać dziś na północ od was. Pierwszy oficer prowadzi ją i ma rozkaz dotarcia do Singapuru. Ja jestem drugim oficerem i zostałem wysłany w kierunku tej cieśniny na chybił trafił, aby złapać jakiś okręt. Mam list od właściciela. Nasi państwo są znudzeni tem siedzeniem w błocie i chcą pomocy.
— Jakąż pomoc spodziewał się pan tu znaleźć?
— Dowie się pan o tem z listu. Czy mogę pana prosić, panie kapitanie, o trochę wody dla chłopców w łódce? A i ja będę wdzięczny jeśli pan mi da się czego napić. Od południa nie przełknęliśmy ani łyku. Okazało się, że nasza beczka przecieka.
— Panie Shaw, proszę się tem zająć — rzekł Lingard. — Niechże pan zejdzie do kajuty, panie —
— Nazywam się Carter.
— Ach tak — panie Carter. Proszę, proszę — ciągnął Lingard, idąc naprzód po kajutowych schodach.
Steward zapalił wiszącą lampę i postawił na stole karafkę i butelki. Kajuta wyglądała wesoło; pomalowana była na biało, a naokoło ścian biegły złote gzymsy. Naprzeciw zamkniętej kotarą niszy z oknami wychodzącemi na rufę stał kredens z marmurowym blatem, a nad nim wisiało lustro w złoconej ramie. Na półokrągłej kanapie naokoło steru leżały poduszki z karmazynowego pluszu. Stół był nakryty czarnym indyjskim obrusem haftowanym jaskrawemi kolorami. Między pokładnicami juty umieszczono stojaki na muszkiety, których lufy błyszczały w świetle. Było ich dwadzieścia cztery między czterema belkami. Tyleż bagnetów starego typu otaczało politurowane, tikowe obudowanie steru podwójnym pasem mosiądzu i stali. Wszystkie drzwi do kajut-kompanij były wyjęte z zawiasów i w odrzwiach wisiały tylko zasłony jak gdyby z żółtego chińskiego jedwabiu. Zatrzepotały naraz wszystkie cztery, gdy dwaj mężczyźni weszli do kajuty.
Carter objął wszystko jednem spojrzeniem, ale oczy jego przylgnęły do okrągłej tarczy zawieszonej ukośnie nad mosiężnemi rękojeściami bagnetów. Na czerwonem jej polu odcinał się wypukle jaskrawo złocony snop stylizowanych błyskawic, godzących przez środek tarczy ku dołowi między dwiema dużemi literami T. L. Lingard patrzył ciekawie na swego gościa. Miał przed sobą człowieka młodego lecz wyglądającego jeszcze młodziej, o chłopięcej, gładkiej twarzy mocno opalonej, o błyszczących niebieskich oczach, jasnych włosach i małym wąsiku. Lingard zauważył przykuty wzrok gościa.
— Aha, patrzy pan na tę historyjkę. Dał mi to budowniczy tego brygu, najlepszy z ludzi jacy kiedykolwiek spuszczali okręty na morze. To ma przedstawiać nazwę okrętu między mojemi inicjałami — błysk piorunu — widzi pan? Bryg nazywa się Błyskawica a ja Lingard.
— Bardzo ładna rzecz: tak ozdabia kajutę — mruknął grzecznie Carter.
Wychylili szklanki, przepijając do siebie, i usiedli.
— A teraz proszę pana o list — rzekł Lingard. Carter podał list nad stołem i rozglądał się dalej, podczas gdy Lingard wyjmował arkusik z otwartej koperty, zaadresowanej do komendanta pierwszego z brzegu brytyjskiego statku na morzu Jawajskiem. Papier był gruby, miał wypukły nagłówek: „Szkuner-jacht Hermit“ i nosił datę z przed czterech dni. List donosił, że pewnej mglistej nocy jacht wjechał na jakąś mieliznę w pobliżu brzegów Borneo. Ląd tam jest niski. Oficer nawigacyjny twierdzi, że statek osiadł na mieliźnie w czasie największego wiosennego przypływu. Wybrzeże wygląda w tem miejscu na zupełnie opustoszałe. Przez cztery dni — odkąd jacht tam ugrzązł — można było dojrzeć w oddali tylko dwa małe statki krajowców, które się nie przybliżyły. Właściciel brygu kończył list prośbą zwróconą do kapitana jakiegokolwiek statku wracającego do Anglji, aby doniósł o sytuacji brygu czy to władzom w porcie Anjer — gdy będzie przejeżdżał przez Sunda Straits — czy też pierwszemu lepszemu spotkanemu na drodze krążownikowi angielskiemu albo holenderskiemu. List kończył się wyrażonem z góry podziękowaniem, propozycją zwrócenia kosztów związanych z wysłaniem posłańców z Anjeru oraz zwykłemi grzecznościami.
Składając zwolna papier w dawne załamki, Lingard rzekł: „Nie jadę ani do Anjeru, ani też w jego pobliże“.
— Zdaje mi się, że każde inne miejsce będzie równie dobre — rzekł Carter.
— Ale nie miejsce, dokąd jadę — odrzekł Lingard, otwierając list ponownie i zaglądając do niego z niepokojem. — Wybrzeże nie jest dokładnie opisane a podana szerokość geograficzna bardzo niepewna — ciągnął dalej. — Nie zdaję sobie sprawy, gdzieście właściwie utknęli. A jednak znam każdy cal tego lądu — w tamtej okolicy.
Carter odchrząknął i zaczął mówić po swojemu, cedząc sylaby. Zdawało się że wydziela skąpo fakty, że odsłania w oszczędnych słowach charakter wybrzeża, lecz każdy wyraz wykazywał drobiazgowość jego obserwacji i przytomny wzrok marynarza umiejącego zdać sobie szybko sprawę z nieznanego lądu i nieznanego morza. Przedstawił z treściwą jasnością obraz plątaniny skał i mielizn, przez które jacht przedostał się pociemku jakimś cudem, zanim się oparł o dno.
— Zdaje się, że na morzu dosyć jest pogodnie — zauważył w końcu i zatrzymał się, aby pociągnąć długi łyk. Lingard, pochylony nad stołem, słuchał uważnie i skwapliwie. Carter mówił dalej po swojemu, zwięźle i rozważnie.
— Zauważyłem kilka wysokich drzew na wybrzeżu, które jest według mnie lądem — ku południowi; ktoś co ma coś do czynienia z tą zatoką był na tyle dowcipny, że pobielił parę z tych drzew: jedno na przylądku a drugie głębiej. Przypuszczam że to są znaki nawigacyjne... Co panu, panie kapitanie?
Lingard zerwał się na równe nogi, ale po wykrzyku Cartera siadł z powrotem.
— Nic, nic... Niech mi pan powie, ilu macie ludzi na tym jachcie?
— Dwudziestu trzech, poza chlebodawcami: właścicielem, jego żoną i jednym Hiszpanem — znajomym, którego zabrali w Manilli.
— Więc jechaliście z Manilli?
— Aha. Do Batawji. Właściciel nasz chce studjować holenderski system kolonjalny. Zamierza wykazać jego błędy. Pan wie jak to jest — nie można nie słyszeć wielu rzeczy, kiedy się trzyma wartę na rufie. Potem jedziemy na Ceylon na spotkanie parowca. Nasz właściciel wróci do domu tą samą drogą, którą przyjechał — lądem przez Egipt. A jacht, oczywiście, pojedzie naokoło przylądka.
— Więc tam jest kobieta? — rzekł Lingard. — Pan mówi, że macie na jachcie kobietę. Czy jesteście uzbrojeni?
— Nieszczególnie — odparł niedbale Carter. — Jest tam parę muszkietów i dwie myśliwskie strzelby na rufie. To mniej więcej wszystko; — zdaje mi się, że to albo zadużo albo zamało — dodał z lekkim uśmiechem.
Lingard spojrzał na niego zbliska.
— Czy pan przyjechał z kraju na tym jachcie? — zapytał.
— Ależ nie! Nie jestem właściwie oficerem jachtowym. Dostałem się na ten jacht prosto ze szpitala w Hongkongu. Przedtem byłem dwa lata na chińskiem wybrzeżu.
Zatrzymał się, poczem dodał szeptem wyjaśnienie:
— Uważa pan, służyłem na kliprach handlujących opium. Nie mam nic wspólnego z bronzowemi guzikami. Mój statek zostawił mię i potrzebowałem pracy. Wziąłem tę robotę, ale nie zależało mi specjalnie na tem aby wracać do domu. Taki jacht to nudziarstwo dla człowieka, który żeglował ze starym Robinsonem na Ly-ee-moon’ie. To był mój okręt. Słyszał pan o nim, panie kapitanie?
— Tak, tak — rzekł śpiesznie Lingard. — Niech pan posłucha, panie Carter — którędy pojechał wasz pierwszy oficer do Singapuru? Przez cieśninę Rhio?
— Tak mi się zdaje — odparł Carter nieco zdziwionym tonem — a dlaczego pan pyta?
— Poprostu żeby wiedzieć... A co tam, panie Shaw?
— Czarna chmura podnosi się od północy, panie kapitanie i zaraz będziemy mieli wiatr — rzekł Shaw, stojąc na progu.
Ociągał się z oczami zwróconemi na karafki.
— Napije się pan szklankę? — rzekł Lingard, podnosząc się z krzesła. — Idę na górę się rozejrzeć.
Poszedł na pokład. Shaw zbliżył się do stołu i zaczął przygotowywać sobie napój, manewrując butelkami w głębokiem milczeniu i z przesadną ostrożnością, jakby z kruchych naczyń odmierzał jakąś śmiertelną truciznę. Carter siedział z rękami w kieszeniach, oparty o tylną poręcz krzesła, i oglądał go chłodnym wzrokiem od stóp do głów. Pomocnik Lingarda podniósł szklankę do ust; wpatrzony z nad jej brzegu w nieznajomego, wysączył powoli zawartość.
— Pan to ma nosa do znajdowania pociemku okrętów, mój panie — rzekł dobitnie, stawiając szklankę na stole z niezmierną delikatnością.
— Co? Cóż to znowu? Zobaczyłem was zaraz po zachodzie.
— I wiedział pan dobrze, w którą stronę patrzeć — ciągnął Shaw, spoglądając ostro na Cartera.
— Patrzyłem na zachód, gdzie było jeszcze jasno, co każdy rozsądny człowiek zrobiłby na mojem miejscu — odparł tamten z pewną niecierpliwością. — O co panu właściwie chodzi?
— I ma pan obrotny język do rozpowiadania cudów o sobie — może nie?
— Nigdym jeszcze nie widział podobnego człowieka — oświadczył Carter, wracając do niedbałego tonu. — Zdaje mi się, że panu coś nie w smak poszło.
— Nie lubię jak łódź zjawia się niewiadomo skąd chyłkiem milczkiem koło okrętu, kiedy jestem odpowiedzialny za pokład. Umiem trzymać straż równie dobrze jak i każdy inny marynarz z portów angielskich, ale nie znoszę aby mię podchodzono zapomocą obwiniętych wioseł i tym podobnych brzydkich kawałów. Oficer jachtu — ho, ho! Na tem morzu roi się pewno od takich oficerów. Uważam, że pan zrobił mi brzydki kawał. Powiedziałem staremu o zachodzie że niema nic na morzu — i rzeczywiście nic nie było. Jestem przekonany, że pan natknął się na nas przypadkiem — pomimo wszystkich pańskich przechwałek o zachodach i kierunkach. Bzdury! Wiem, że pan wpadł na nas na oślep, i to jeszcze z obwiniętemi wiosłami. Pan nazywa takie postępowanie przyzwoitem?
— Jeżeli obwinąłem wiosła, to miałem ku temu wystarczające powody. Chciałem prześlizgnąć się koło zatoki, gdzie były przycumowane jakieś statki krajowców. To najzwyklejsza ostrożność, gdy się jedzie taką małą łódką — i to bez broni, jak ja. Widziałem was bardzo dobrze, ale nie miałem zamiaru nikogo straszyć. Mogę panu dać na to słowo.
— Czemuż nie trafiliście gdzieindziej — warknął Shaw. — Oświadczam panu, że nie zniosę aby zbieg okoliczności i czyjeś kłamstwa stawiały mię w złem świetle. Ale słyszę, że mój stary woła —
Opuścił spiesznie kabinę; wkrótce potem Lingard zeszedł na dół i siadł znów naprzeciw Cartera po drugiej stronie stołu. Twarz jego była poważna i stanowcza.
— Zaraz będziemy mieli wiatr — rzekł.
— Zatem, panie kapitanie — rzekł Carter, wstając — zechce pan oddać mi ten list, a ja będę w dalszym ciągu krążył po tej okolicy aby porozumieć się z jakim innym okrętem. Ufam, że pan doniesie o nas tam, dokąd pan pojedzie.
— Jadę do jachtu i zatrzymuję list przy sobie — odparł stanowczo Lingard. Wiem dokładnie gdzie się jacht znajduje i muszę jechać na ratunek tych ludzi. To bardzo szczęśliwie, że pan natknął się na mnie, panie Carter. Szczęśliwie i dla nich i dla mnie — dodał ciszej.
— Ta—ak — przeciągnął Carter z namysłem. — Niezła sumka mogłaby się panu okroić, gdyby pan nasz statek wyciągnął, ale nie zdaje mi się, aby pan mógł wiele pomóc. Lepiej pozostanę tutaj i będę się starał porozumieć z jaką kanonierką —
— Pan musi wrócić ze mną do swego statku — rzekł rozkazująco Lingard. — Niech pan się nie troszczy o żadne kanonierki.
— To nie byłoby wypełnieniem rozkazów, które otrzymałem — przekładał Carter. — Mam porozumieć się z okrętem wracającym do kraju albo ze statkiem wojennym — to jest zupełnie jasne. Nie mam wcale ochoty tłuc się całemi dniami po morzu w odkrytej łodzi ale — niech mi pan kapitan pozwoli napełnić beczkę świeżą wodą — czas mi w drogę.
— Głupstwo — rzekł ostro Lingard. Jedzie pan ze mną, żeby pokazać to miejsce i — pomóc. Poholuję pańską łódkę.
Carter nie wyglądał na przekonanego. Lingard położył ciężką dłoń na jego ramieniu.
— Posłuchaj, mój młodzieńcze. Jestem Tom Lingard; niema ani jednego białego na tych wyspach — a krajowców bardzo niewielu — którzy by o mnie nie słyszeli. Moje szczęście naprowadziło pana na mój okręt — a teraz, gdy pana trzymam, musi pan zostać. Musi pan!
To ostatnie „musi“ zabrzmiało głośno i ostro jak wystrzał z pistoletu. Carter odstąpił wtył.
— Czy mam przez to rozumieć, że panby zatrzymał mię siłą? — zapytał przestraszony.
— Siłą? — powtórzył Lingard. — To zależy od pana. Nie mogę dopuścić, aby pan się porozumiał z jakimkolwiek innym statkiem. Pański jacht osiadł na mieliźnie w miejscu jaknajbardziej — dla mnie — nieodpowiedniem; a pańskie łodzie, rozesłane tu i tam, mogłyby mi sprowadzić pierwszą lepszą parszywą kanonierkę na miejsce, które było tak spokojne i zapadłe, jak tylko można sobie było życzyć. Że utknęliście właśnie w tym punkcie wybrzeża, to był mój pech. Ale na to nie mogłem nic poradzić. Zaś to, że pan trafił na mnie, jest mojem szczęściem. I trzymam je! Spuścił zamkniętą pięść, wielką i muskularną, na czarną serwetę oświetloną lampą — aż szklanki zabrzękły — pięść o silnych palcach zaciśniętych mocno na twardych muskułach dłoni. Trzymał ją tak przez chwilę, jakby pokazując Carterowi to szczęście, które postanowił zatrzymać. I ciągnął dalej:
— Czy pan wie, w jakie gniazdo szerszeni dostali się pańscy głupi towarzysze? Jak pan myśli, ile też życie ich jest warte w tej chwili? Ani złamanego szeląga, jeśli bryza zawiedzie mnie jeszcze przez drugie dwadzieścia cztery godziny. Niech pan wytrzeszcza oczy ile się panu podoba, ale tak jest! I może być zapóźno już nawet w chwili, gdy tu rozprawiamy.
Uderzył kostkami zgiętych palców w stół i obudził znów szklanki, które zadźwiękły jak cienki, żałosny finał jego słów. Carter stał oparty o bufet. Zdumiał go nieoczekiwany zwrot rozmowy; szczęka opadła mu zlekka a oczy nie schodziły ani na chwilę z twarzy Lingarda. Milczenie w kajucie trwało tylko parę sekund, ale Carterowi, który czekał z zapartym oddechem, wydało się bardzo długiem. I nagle usłyszał w tej ciszy po raz pierwszy wyraźne tykanie zegara — pulsujące uderzenia, jakby małe metalowe serce za cyferblatem spłoszyło się czegoś i dostało palpitacji.
— Kanonierka! — zawołał nagle Lingard, jak gdyby ujrzał dopiero w tej chwili, w świetle jaskrawej błyskawicy myśli, wszystkie trudności położenia. — Jeśli pan nie wróci razem ze mną, to wkrótce nie pozostanie już nic do czegoby pan mógł wracać. Pańska kanonierka nie znajdzie ani jednego wręga z kadłuba, ani jednego trupa zostawionego na znak nawigacyjny. Nic nie znajdzie. Nie kapitana kanonierki wam trzeba. Mnie wam trzeba. Pan waszego szczęścia nie widzi, ale ja widzę swoje szczęście — i niech pan posłucha —
Dotknął palcem wskazującym piersi Cartera i rzekł z nagłą łagodnością w głosie:
— Jestem człowiekiem białym i z wyglądu i z duszy; nie pozwolę aby niewinnym ludziom — i to kobiecie w dodatku — stało się coś złego, jeżeli mogę temu zapobiec. A jeśli ja nie zapobiegnę, nikt tego nie potrafi. Rozumie pan — nikt! Niema czasu na namysły. Jestem jak każdy człowiek godny tej nazwy, nie wypuszczę z rąk żadnego przedsięwzięcia póki je mogę utrzymać — a tak jest właśnie —
Ton jego był perswadujący, prawie pieszczotliwy; trzymał teraz guzik od kurtki Cartera i pociągał go zlekka, mówiąc dalej poufnie:
— Tak jak rzeczy stoją obecnie, panie Carter, prędzej bym — że się tak wyrażę — zastrzelił pana tu na tem miejscu, niżbym pana wypuścił po to, aby pan podniósł alarm na całe morze o ten wasz głupi jacht. Muszę mieć wzgląd na życie innych jeszcze ludzi — i na przyjaciół — i na pewne obietnice i — i także na siebie. Zatrzymuję pana — zakończył ostro.
Carter odetchnął głęboko. Obaj mężczyźni mogli słyszeć nad sobą na pokładzie ciche kroki, krótkie szepty, niewyraźne słowa mówione blisko luki świetlnej. Głos Shawa zabrzmiał głośno i burkliwie:
— Zwinąć górne marsle, tindalu!
— To ci dopiero dziwaczna historja — mruknął Carter, patrząc w podłogę. — Dziwny z pana człowiek. Zdaje mi się że trzeba wierzyć temu co pan mówi — chyba, że pan i ten pański pomocnik jesteście dwaj warjaci, którzy w jakiś sposób zawładnęli tym brygiem. Przecież ten człowiek tam na górze chciał wszcząć ze mną sprzeczkę o to, że znalazłem się tutaj, a teraz pan mi grozi, że raczej mnie pan zastrzeli niż stąd wypuści! Nie wiele sobie z tego robię, bo prędzej czy później wisiałby pan za to, a nie wygląda mi pan na człowieka, który ma skończyć w ten sposób. Gdyby to, co pan mówi, było prawdziwe choćby tylko w połowie, powinienbym wracać do statku tak prędko jak tylko się da. Wydaje mi się jednak, że pański przyjazd będzie dla jachtu małą pociechą — i że moja obecność może się tam na coś przydać. — To ci dopiero... Czy mogę jechać w swojej łódce?
— Jak pan woli — rzekł Lingard. — Zbliża się szkwał.
— Jestem na służbie i zmoknę razem z mymi chłopcami. Niech pan nam da porządną, długą linę, panie kapitanie.
— To już zrobione — rzekł Lingard. — Wygląda pan na rozsądnego marynarza i chyba pan rozumie, że nicby z tego nie wyszło, gdyby pan chciał drapnąć przede mną.
— Jak na człowieka, który o byle co gotów jest strzelać, wydaje się pan bardzo ufnym — wycedził Carter. — Jeśli przetnę linę podczas szkwału, mam niejakie dane, że więcej pana nie zobaczę.
— Spróbuj pan tylko — rzekł sucho Lingard. — Są oczy na tym brygu, które zobaczą pańską łódź, kiedy pan nie będzie mógł dojrzeć okrętu. Pan jest z gatunku, który lubię, ale jeśli pan będzie chciał mię nabrać, to pana znajdę — a gdy pana znajdę, pójdzie pan na dno jak mnie pan tu widzi.
Carter klasnął ręką w udo, a oczy mu się zaświeciły.
— Ej do djabła! — zawołał. — Gdyby nie ludzie, których mam z sobą, spróbowałbym to zrobić dla kawału. Taki pan jest pewien siebie, panie kapitanie. Panby i świętego sprowokował do otwartego buntu.
Był znowu w dobrym humorze; parsknął śmiechem, ale wnet spoważniał.
— Niech się pan nic nie boi — rzekł — nie wymknę się panu. Jeśli ma być jakaś bitka — o czem pan zdaje się napomyka — obiecuję panu że nie założę rąk — i...
Wyciągnął ramiona, spojrzał na nie, potrząsnął niemi zlekka.
— I ta para ramion przyda się także — dodał, cedząc słowa niedbale po swojemu.
Ale władca brygu, siedząc z łokciami opartemi o stół i twarzą w dłoniach, popadł nagle w zadumę tak głęboką i skupioną, że zdawał się nie słyszeć, nie widzieć, nie oddychać. Widok tego człowieka, pochłoniętego myślami tak zupełnie, zdumiał Cartera może bardziej jeszcze niż wszystkie inne wydarzenia tej nocy. Gdyby dziwny jego gospodarz rozwiał mu się nagle w oczach, nie czułby się bardziej nieswojo i samotnie w tej kajucie, gdzie wytrwały zegar wystukiwał bezużyteczne minuty ciszy, tak jak później miał mierzyć tym samym spokojnym rytmem bezcelową gwałtowność sztormu.

III

Poczekawszy chwilę, Carter udał się na pokład. Niebo, morze, bryg nawet, wszystko znikło w ciemności, która stała się nieprzenikniona, dotykalna i dusząca. Olbrzymia chmura zbliżyła się, biegnąc po niebie, jakby szukała małego statku, a teraz wisiała nad nim nieruchomo. Na południe widać było sinawą, drżącą jasność, nikłą i posępną, niby zanikające wspomnienie zatartego blasku gwiazd. Ku północy, jakby na dowód, że wszystko jest możliwe, niewiarogodnie czarna plama wystąpiła na potężnej czarności nieba, ciemniejsza jeszcze od tła — jądro zbliżającego się szkwału. Błyski na wodzie zagasły — i niewidzialne morze leżało naokół nieme i ciche, jakby skonało nagle z przerażenia.
Carter nie mógł nic dojrzeć. Czuł że naokoło ruszają się ludzie; słyszał ich w ciemnościach szepczących pocichu, jak gdyby powierzali sobie sekrety ważne lub haniebne. Noc zatarła nawet słowa, a tajemnica jej pochłonęła wszystko, każdy dźwięk nawet — nie ogarniając tylko niewiadomego, które zdawało się krążyć wkoło człowieka, by wyciągnąć znienacka rękę w dotknięciu nagłem, poufałem i przerażającem. Nawet beztroski młody ex-oficer ze statku handlującego opium nie mógł pozostać nieczułym na złowieszczość tej chwili. Co to za okręt? Co to za ludzie? Co się stanie jutro? Z nim, Carterem? Z jachtem? Uczuł nagle, bez żadnej innej przyczyny prócz tej ciemności, że zabrnął w przykrą historję — i on i jego ludzie. To niewyrozumowane przekonanie sprawiło, że zachwiał się przez sekundę na nogach i chwycił mocno za zasuwę tambuczy.
Głos Shawa, który zabrzmiał na prawo tuż koło jego ucha, sprawił mu ulgę i rozjaśnił jego zmącone myśli.
— Ach! to pan. Przyszedł pan tu nareszcie — rzekł zwolna pierwszy oficer. — Okazuje się teraz, że mamy pana holować. To jest najlepsze z tych wszystkich dziwacznych historyj. Jakaś tam łódka zjawia się cichaczem Bóg wie skąd, no i okazuje się — że to dawno oczekiwany przyjaciel! Bo przecież pan jest jednym z tych przyjaciół, których szyper miał spotkać gdzieś w tych okolicach. Prawda? No, no! Ja wiem więcej niż się panu wydaje. Czy pojedziemy teraz do — — no niechże pan powie — do... no, jakże tam... przecież pan wie?
— Tak. Wiem. A pan nie wie? wycedził niewinnie Carter.
Shaw stał przez chwilę bardzo cicho.
— Gdzie mój szyper? — zapytał wreszcie.
— Zostawiłem go na dole — był w jakimś transie. Gdzie moja łódka?
— Pańska łódka jest za rufą. A mojem zdaniem jest pan równie niegrzeczny jak i niegodzien zaufania — jota w jotę — co panu już wykazałem.
Carter ruszył chwiejnie ku tylnej burcie i za pierwszym krokiem natknął się na kogoś, kto się usunął. Wydało mu się, że taka noc obniża wogóle poziom człowieka. Pomyślał że mógłby dostać po głowie od każdego, ktoby potrafił dźwignąć lewar. Czuł się dziwnie podrażniony. Nagle rzekł głośno, zwracając się do Shawa, gdyż przypuszczał że pomocnik gdzieś jest w pobliżu:
— A mojem zdaniem — i na pana, i na pańskiego szypra przyjdzie prędki i marny koniec, zanim —
— Myślałem, że pan już jest w swojej łódce. Czy pan zmienił zamiar? — spytał Lingard głębokim swym głosem tuż obok Cartera.
Carter ruszył poomacku, trzymając się burty, póki jego ręka nie natrafiła na linę, która w tej zupełnej ciszy zdawała się własnym impetem biec prosto w ciemność. Zakrzyknął na łódkę i usłyszał natychmiast szum wody ocierającej się o jej boki, gdy holowano ją prędko pod wychył rufy. Potem Carter zamajaczył na poręczy bezkształtną plamą i w następnej chwili znikł, jakby zapadł się w przepaść. Lingard usłyszał go mówiącego:
— Złap mię za nogę, Janie. — Głuchy łoskot rozległ się w łodzi i jakiś głos burknął: „Już dobrze“.
— Trzymajcie się zdaleka od wychyłu rufy — rzekł Lingard w noc spokojnym, ostrzegawczym głosem. — Bryg może się cofnąć dobry kawał, jeśli szkwał go nie pchnie porządnie.
— Dobrze, dobrze. Będę uważał — doszła z wody burkliwa odpowiedź.
Lingard przeszedł na lewą stronę i przypatrywał się spokojnie zbliżającej się mglistej masie koloru sadzy. Po chwili rzekł krótko: „Panie Shaw, niech pan przebrasuje na lewy ciąg“ — i zamilkł z twarzą zwróconą ku morzu. Dźwięk smutny i przerażający — jak westchnienie jakiejś olbrzymiej istoty, wędrujące przez bezgwiezdny przestwór — przewiał nad pionowemi, wyniosłemi masztami nieruchomego brygu. Rozległ się głośniej, potem umilkł nagle na chwilę, a wyprężone żagle statku zawibrowały śpiewną nutą w odpowiedzi na ten groźny pomruk wichru. Długie i powolne zakolebanie wzniosło poziom wód, jakby morze odetchnęło głęboko wśród niespokojnego oczekiwania. W następnej chwili olbrzymia zawierucha wyskoczyła z ciemności na morze, rozniecając na niem siną jasność piany, i pierwsze uderzenie szkwału wpadło na bryg wśród kolącego deszczu i śmigających bryzgów fal. Jakby unieruchomiony nagłością dzikiego napadu, statek stał przez sekundę wyprostowany, wstrząsając się potężnie od szczytu masztów aż do kilu, zaś wysoko wśród nocy słychać było gwałtowny grzechot i łopotanie niewidzialnych płótnisk.
Nagle rozległ się szybki, podwójny huk, jak strzały z armat, oba marsle wzdęły się odrazu i bryg przewrócił się szybko na bok. Shaw został rzucony naoślep na lukę świetlną, a Lingard, który objął ramieniem poręcz nawietrzną, czuł że statek pod jego nogami porywa się i biegnie gładko naprzód, a pokład staje się mniej pochyły: szybkość brygu zmniejszyła się nieco i sfolżał przemożny napór wiatru na powierzchnie napiętych żagli. Tylko piękno linij małego okrętu i doskonały kształt jego kadłuba ocaliły żagle, a może i maszty, umożliwiając zwinnemu statkowi dźwignięcie się z tak błyskawiczną szybkością. Lingard odetchnął głęboko i krzyknął tryumfująco do Shawa, który walczył z wiatrem i deszczem u boku dowódcy:
— Wytrzyma. Zachować wszystkie żagle.
Shaw usiłował coś powiedzieć. Połykał mnóstwo letniej wody, którą wiatr wpędzał mu do gardła. Bryg zdawał się żeglować skroś rozkołysanych fal, co przepływały, sycząc, między masztami i pędziły po pomostach ze wściekłym pędem i hałasem wodospadu. Z każdej rei i każdej liny lały się poszarpane płachty wody, śmigając ku stronie podwietrznej. Przemożny potop zdawał się trwać już wieki; w pewnej chwili stał się nie do zniesienia — i nagle ustał. W parę minut ulewa przebiegła przez bryg całą swą długością i można ją było teraz widzieć jako prostą, szarą ścianę, odchodzącą w noc pod dzikiemi szeptami rozpraszających się chmur. Wiatr pofolgował. Na północy, nisko w ciemnościach, trzy gwiazdy ukazały się rzędem, zjawiając się i niknąc między grzbietami bałwanów, jak dalekie głowy pływaków wśród nadbrzeżnych fal; a cofająca się krawędź chmury, zupełnie prosta od zachodu aż po wschód, sunęła po kopule nieba niby olbrzymia, półkolista, żelazna kurtyna opadająca gładko, jakby wprawiona w ruch przez jakiś potężny mechanizm. Ożywcza i przenikliwa świeżość płynęła wraz ze skrzeniem świateł przez wzmożoną wspaniałość niebios, wzniosłą, czystą i dziwnie zdumiewającą — jak gdyby jakiś nowy świat został stworzony podczas krótkiego przelotu burzliwej chmury. Był to powrót do życia, powrót do przestrzeni; zdawało się, że ziemia wychodzi z pod całunu, aby zająć swe miejsce w spotęgowanem, olbrzymiem roziskrzeniu wszechświata.
Bryg o lekko skróconych żaglach biegł swobodnie pod marslami, — kliwrem i sztakslem — roztrącając z pogardą burzliwą ciżbę hałaśliwych i podnieconych fal. W miarę jak statek posuwał się szybko naprzód, rozwijał za sobą na tle niespokojnej ciemności morza szeroką wstęgę kipiącej piany, usianej nakształ błędnych ogników błyskami ciemnych kręgów wymykających się z pod steru. Daleko za rufą, u końca liny — nie grubszej od czarnej nitki — która nurzała niekiedy długą, wygiętą linję w rozpryskującej się pianie, można było dostrzec przedmiot podobny do zabawki, wydłużony i ciemny, pędzący za brygiem przez śnieżną białość jego szlaku.
Lingard poszedł na rutę i trzymając oburącz tylną poręcz, wypatrywał skwapliwie łódki Cartera. Uspokoił się na pierwszy rzut oka, widząc że gig jachtu sunie lekko u końca długiej liny, i odwrócił się aby spojrzeć spokojnym wzrokiem ku przodowi i stronie podwietrznej. Było wtedy punktualnie wpół do pierwszej i Shaw, zluzowany przez Wasuba, zszedł na dół. Przed odejściem rzekł do Lingarda: „Pójdę sobie, panie kapitanie, jeżeli pan nie zamierza podnieść więcej żagli“. „Jeszcze nie w tej chwili“, odrzekł Lingard, bardzo czemś zaprzątnięty, wobec czego Shaw oddalił się, zmartwiony tem że się marnuje okazja, pozwalająca wyzyskać pomyślną bryzę.
Na głównym pokładzie ciemnoskórzy ludzie, których odzienie przylegało do drżących członków, jakby skąpali się w morzu, skończyli zwijać brasy i porządkować takelunek. Kassab, przymocowawszy do kołka fały marsrei, wkroczył na śródokręcie, kierując się ku rzędowi ludzi, którzy stali bezczynnie oparci plecami o bok szalupy w połowie dłużni okrętowej. Przeszedł obok nich, patrząc zbliska w tępe twarze. Posunęli się; zajął miejsce u końca szeregu.
— Deszcz był wielki a wiatr potężny, o ludzie — rzekł tonem wyroczni — ale żaden wiatr nie uszkodzi tego okrętu. Wiedziałem o tem, stojąc i pilnując żagla, który jest powierzony mej pieczy.
Głuchy, bezbarwny pomruk rozległ się wśród Malajów. Z nad nawietrznej poręczy olbrzymi bałwan rzucił im w oczy garść ciężkich kropel kłujących jak grad. Podniosły się ciche jęki pełne oburzenia. Jeden z ludzi westchnął. Inny zaśmiał się spazmatycznie przez szczękające zęby. Żaden nie odszedł. Mały kassab obtarł sobie twarz i ciągnął dalej bezdźwięcznym głosem przy akompaniamencie syczącego szumu fal, które pędziły miarowo ku rufie wzdłuż boków okrętu.
— Czyście słyszeli jak biały wołał na wiatr — głośniej od wiatru? Ja słyszałem, bo byłem blisko przodu. A i przedtem, w ciągu wielu lat, które przesłużyłem u niego, słyszałem często jak krzyczał czarodziejskie słowa oddalające niebezpieczeństwo. Ya-wa! To jest prawda. Spytajcie Wasuba, który jest hadżim tak jak i ja.
— Widywałem statki białych z połamanemi masztami — rozbite jak i nasze prao — zauważył smutnie wysmukły, chuderlawy Malaj, który trząsł się obok kassaba, zwieszając głowę i usiłując objąć swoje łopatki.
— To prawda — przyznał kassab. — Oni wszyscy są dziećmi szatana, ale na niektórych spływa więcej łask. Dobrze jest słuchać takich ludzi na morzu lub w bitwie. Widziałem tego, który tu jest panem, jak walczył z dzikimi ludźmi co jedzą swych nieprzyjaciół — daleko na wschodzie i u jego boku zadawałem ciosy bez trwogi; gdyż czary, które z pewnością posiada, osłaniają także służących mu ludzi. Jestem prawowiernym i Ukamienowany nie może dotknąć mego czoła. Jednak nagroda za zwycięstwo przychodzi i z rąk przeklętych. Przez sześć lat żeglowałem z tym białym; z początku jako majtek pilnujący steru, gdyż jestem człowiekiem morza, urodziłem się na okręcie i biegły jestem w tej robocie. A teraz, ponieważ znam tak dobrze życzenia białego, czuwam nad wszystkiem na tym statku.
Kilka głosów wyszeptało: „Prawda. Prawda“. Stali apatycznie i cierpliwie w pędzie wiatru, smagani co chwila bryzgami fal. Pod lekkie chybotanie statku kołysali się sztywno wszyscy razem, oparci o wielką łódź. Poświst wiatru między pochyłemi masztami owijał ich ciemne i milczące postacie nieustannem swem echem.
Dziób brygu został tak nastawiony, aby skierować się nieco ku stronie nawietrznej obok małych wysepek tworzących grupę Carimaty. Dotychczas były ukryte w ciemnościach, ale teraz obaj majtkowie trzymający wartę donieśli w jednym długim okrzyku, że z przodu jest ląd. Lingard, stojący po stronie podwietrznej na jednej linji z kołem steru, śledził pierwszą z dostrzeżonych wysepek. Gdy znalazła się w kierunku poprzecznym do długości okrętu, wydał rozkazy i Wasub pobiegł na główny pokład. Ster został położony na burtę, reje wielkiego masztu powoli obróciły się na trawers, a mokre płótna wielkiego marsla przylgnęły nagle do masztu po jednem jedynem, ciężkiem plaśnięciu. Znikła olśniewająca wstęga znacząca ślad okrętu. Bryg stracił pęd i zaczął się nurzać bokami w szybko następujących po sobie rozpędzonych falach. A przy każdem powolnem zanurzeniu się statku śpiew wiatru wzmagał się między rozkołysanemi rejami, przybierając ton dziki i żałosny.
Właśnie w chwili gdy na brygu przygotowano łódkę do spuszczenia na morze, gig jachtu ciągniony przez swą linę ukazał się, miotając się i pluszcząc, po stronie nawietrznej ku tyłowi statku. Carter stał w rufie, przeginając się zręcznie w miarę bezładnych ruchów swej łupiny. Dwa razy okrzyknął bryg, aby się dowiedzieć co się dzieje, gdyż nie był w stanie dojrzeć z dołu i w ciemności co robi na rufie ta bezładna grupka ludzi. Nie dostał odpowiedzi, choć rozróżnił męską sylwetę stojącą samotnie na rufie i obserwującą go najwidoczniej. Chciał zawołać po raz trzeci, gdy usłyszał zgrzyt bloków, poczem rozległ się głośny plusk, wrzawa głosów, głuche hałasy jakby gramolących się ludzi — i ciemna masa, odłączając się od boku żaglowca, przemknęła obok niego na grzebieniu pędzącej fali. Przez mniej niż sekundę widział na roziskrzonem nocnem niebie zarys łodzi, głowy ludzkie, pióra wioseł sterczące ku górze w chwili, gdy wyjmowano je śpiesznie z dna łódki. Potem wszystko to zapadło mu się przed oczami, ukazało się raz jeszcze w oddali zaledwie widzialne, wreszcie znikło na dobre.
— Jakto, przecież oni spuścili łódź! — wykrzyknął Carter, opadając na ławkę. Przypomniał sobie, że widział zaledwie przed paru godzinami trzy prao krajowców, kryjące się właśnie wśród tych wysp. Mignęła mu myśl aby odrzucić linę, puścić się w pogoń za tą łódką i przekonać się... O czem się przekonać? Zaniechał tej myśli odrazu. Cóż mógł uczynić?
Przeświadczenie, że jacht i wszyscy ludzie na nim są w jakiemś nieokreślonem lecz bardzo realnem niebezpieczeństwie, owładnęło nim silnie na nowo, a pewność, że dowódca brygu idzie jachtowi na pomoc, nie łagodziła bynajmniej trwogi Cartera. Ten fakt skomplikował tylko jego niepokój, dodając doń poczucie jakiejś tajemnicy.
Ów biały, przemawiający jakby całe to morze do niego należało, albo jakby spokój jego domowego zacisza był naruszony przez ludzi, którzy pozwolili sobie ugrzęznąć na wybrzeżu, gdzie on i jego przyjaciele mieli jakieś dziwne interesa, — ów biały nie wydawał się Carterowi pożądanym sprzymierzeńcem. Że łódź została spuszczona dla porozumienia się ze statkami krajowców, które Carter widział i z któremi uniknął spotkania, nie miał co do tego wątpliwości. Myśl ta błysnęła mu odrazu. To wyglądało mu podejrzanie. Właściwie jedyną rzeczą, jaka mu pozostawała do zrobienia, było: dać się holować, wrócić do jachtu i ostrzec ich... Ostrzec ich przed kim? Ten człowiek rozmawiał z Carterem najzupełniej otwarcie. Ostrzec ich przed czem? Przyszło mu na myśl, że nie miał najlżejszego pojęcia o tem co miało nastąpić, a nawet co nastąpić mogło. Sam dziwny wybawca oznajmił o niebezpieczeństwie. Oczywiście o niebezpieczeństwie grożącem ze strony krajowców. A jednak porozumiewał się z tymi krajowcami. To było widoczne. Ta łódka odjeżdżająca w noc... Carter zaklął siarczyście w duchu. Jego niepokój przemienił się w dotkliwy ból fizyczny, gdy tak siedział niewygodnie i bez ruchu, przemoknięty do nitki, trzymając jedną ręką rękojeść steru, podrzucany na wszystkie strony przez łódź rozhuśtaną gwałtownie. A wznoszący się wysoko przed jego oczami czarny kadłub brygu także się wznosił i opadał, zagłębiając ster w morzu raz po raz z potężnym, rozpienionym pluskiem. Żaden odgłos ze statku nie dochodził ucha Cartera. Bryg byłby mógł się wydawać opuszczonym okrętem, gdyby nie zarys męskiej głowy i postaci, widzialny wciąż nad tylną poręczą w postawie pełnej czujności.
Carter kazał jednemu z majtków przyholować się bliżej i zawołał:
— Hej tam, na brygu! Czy coś jest w nieporządku?
Czekał, nasłuchując. Cień człowieka stał ciągle na straży. Po pewnym czasie krótkie: „Nie“ — nadeszło w odpowiedzi.
— Czy długo będziecie leżeli w dryfie? — krzyknął Carter.
— Nie wiem. Niedługo. Oddalcie się od okrętu. Oddalcie się. Uszkodzę gig, jeśli się nie oddalicie.
— Zwolnij linę, Janie! — rzekł Carter zrezygnowanym tonem do starszego majtka w przedzie łodzi. — Zwolnij, oddalmy się na całą długość liny. Zdaje mi się, że ci z pokładu niebardzo są rozmowni.
Podczas gdy to mówił, lina się wyciągnęła i miarowe kołysanie przebiegających fal odsunęło łódkę od brygu. Carter odwrócił się zlekka na ławce aby spojrzeć na ląd. Wznosił się ściśle po stronie podwietrznej niby wyniosły i nieregularny stożek, oddalony tylko o milę albo półtorej. Szum fal rozbijających się o jego podnóże słychać było na tle wiatru w miarowo powtarzającym się huku. Zmęczenie po wielu dniach spędzonych w łódce zapanowało nad niepokojem Cartera, który stracił stopniowo poczucie mijającego czasu, nie zatracając jednak całkowicie świadomości.
W przerwach tego odrętwienia raczej niż snu zdawał sobie sprawę, że przerywany hałas bałwanów uderzających o brzeg wzmógł się do nieustannego, potężnego huku, przechodzącego od czasu do czasu w głośny ryk; że wysoka wysepka wydawała się teraz większą i że było widać białą frendzlę piany u jej stóp. Mimo to jednak nie zauważył żadnego ruchu na pokładzie brygu. Spostrzegł, że wiatr łagodnieje a morze się uspokaja, poczem zdrzemnął się znów na minutę. Gdy porwał się nagle ze snu, zobaczył ze zdziwieniem, że nowa gwiazda wzniosła się cicho z za lądu, zajęła swe miejsce we wspaniałej konstelacji — i nagle zagasła. Po niej ukazały się jeszcze dwie, uleciały razem w górę i osiągnąwszy prawie tę samą wysokość, skonały jedna obok drugiej.
— Rakiety, czy co — proszę pana — rzekł jeden z ludzi stłumionym głosem.
— Aha, rakiety — burknął Carter. — Ciekawym co też teraz się stanie? — mruknął do siebie złowieszczo.
Otrzymał odpowiedź w dzikim, syczącym furkocie smukłego, ognistego promienia, który strzelił gwałtownie w górę z ciemnego kadłuba brygu i rozsypał się odrazu w ciemno czerwony deszcz spadających iskier. Tylko jedna z nich, biała i błyszcząca, zawisła samotnie wysoko w górze, świecąc jaskrawo przez sekundę, poczem wybuchnęła z lekkim hukiem. Prawie w tej samej chwili Carter dojrzał, że dziób statku wychodzi z wiatru, rozróżnił reje obracające się, aby napełnić główny marsel i usłyszał wyraźnie głuche uderzenie pierwszej fali, odrzuconej przez sunący przód okrętu. W następnej chwili lina holownicza wyprężyła się i łódka, szarpnięta nagle, ruszyła spiesznie za brygiem.
Pochylony naprzód, czujny i uważny, Carter sterował. Ludzie jego siedzieli na ławkach jeden obok długiego; drzemali ze skulonemi ramionami i zgiętym grzbietem, trwając cierpliwie w niewygodnych pozycjach. Uwaga — której wymagało sterowanie łodzią wśród szlaku kipiącej i wzburzonej wody, ciągnącej się za brygiem przy szybkim jego kursie — przeszkadzała Carterowi w rozmyślaniach o niepewnej przyszłości i o niezwykłem położeniu.
Teraz pragnął tylko niezmiernie znów jacht zobaczyć i z uczuciem bardzo głębokiego zadowolenia ujrzał, że wszystkie proste żagle podnoszą się na brygu. Przez pozostałe godziny nocy siedział, dzierżąc rękojeść steru, z oczami utkwionemi w niewyraźną i wysoką piramidę płótnisk, która sunęła spokojnie przed łodzią, kołysząc się leciutko z boku na bok.

IV

Było już południe, zanim Lingard przeprowadził swój bryg przez głębokie przesmyki między zewnętrznemi koralowemi rafami i okrążył na odległość pistoletowego strzału niską ławicę z piasku, znaczącą koniec długiego szeregu kamienistych raf, które — zalane przez morze — ukazywały tylko gdzieniegdzie czarne grzbiety z pośród syczącej, brunatnej piany żółtego morza. Gdy bryg odpłynął od piaszczystej ławicy, ściśle po stronie nawietrznej ukazał się za labiryntem spienionej wody, piaszczystych rew i grupek skał czarny kadłub jachtu, pochylony, wysoki i nieruchomy nad wielką przestrzenią błyszczących płycizn. Jego długie, nagie maszty chyliły się zlekka, jak gdyby żeglował z pomyślnym wiatrem. Dla ludzi patrzących nań z brygu jacht miał w swym wyglądzie coś smutnego i przykrego, gdy tak stał zupełnie nieruchomo w pozie, kojarzącej się w pojęciu marynarza z szybkim ruchem.
— Otóż i jacht! — rzekł Shaw, który nadszedł w niepokalanie białem ubraniu, wracając właśnie z przodu, gdzie był zajęty przy kotwicach. — Oho, siedzi tam mocno — prawda? Wygląda mi to stąd na błotnistą mieliznę.
— Tak. To błotnista mielizna — rzekł zwolna Lingard, podnosząc lunetę do oczu. — Niech pan ściągnie główny żagiel, panie Shaw — mówił, przypatrując się spokojnie jachtowi. — Będziemy musieli lawirować tutaj krótkiemi ciągami.
Spuścił lunetę i odszedł od burty. W ciągu następnej godziny manewrował swym małym statkiem w pogmatwanym i wąskim przesmyku z pewnością i swobodą, jakby każdy kamień, każde ziarnko piasku na zdradliwem dnie były dokładnie widzialne dla jego wzroku. Kierował brygiem przy dorywczej i zmiennej bryzie tak spokojnie i tak śmiało, że szczera trwoga zapierała oddech Shawowi, stojącemu z przodu na swem stanowisku. Gdy bryg posuwał się ku wewnętrznej mieliźnie, nie skręcano nigdy póki szybkie, głośne krzyki sondujących majtków nie oznajmiły, że nie więcej niż trzy stopy wody jest pod kilem; a gdy płynął ku stromemu, wewnętrznemu progowi długiej rafy, gdzie ołowianka przydać się nie mogła, kładziono ster na burtę dopiero gdy stewa przednia dotykała już nikłej linji nadbrzeżnej piany. Miłość Lingarda do brygu była miłością mężczyzny, i to tak wielką, że mógł ją nasycić jedynie wówczas, gdy wymógł na swym okręcie rozwinięcie wszystkich jego zalet i całej jego siły; gdy bryg odpowiadał na wymagającą miłość swego władcy oddaniem, wystawionem na próbę do ostatnich granic wytrzymałości. Każdy trzepot żagli, spływający z góry po wyprężonych brzegach płótna, zapadał w serce Lingarda, budząc w nim uczucie żywej rozkoszy, a łagodny szmer wody wzdłuż boków, nieustanny i cichy, który świadczył, że we wszystkich swych zwrotach niezrównany statek nie przestał ani na chwilę posuwać się naprzód, był dla Lingarda droższym i bardziej porywającym niż miękki szept czułych słów dla innego mężczyzny. W takich chwilach właśnie żył całą pełnią, porwany potężnem uczuciem, które sprawiało, że pragnął przycisnąć do piersi swój mały statek. Był to dla Lingarda idealny świat, pełen ufnej radości.
Ludzie na pokładzie jachtu, śledzący skwapliwie pierwszy żagiel dostrzeżony od czasu, gdy się znajdowali na tej opustoszałej części pobrzeża, przekonali się wkrótce z pewnem rozczarowaniem, że to mały bryg handlowy, posuwający się z ciągu na ciąg wzdłuż wewnętrznego krańca skał — prawdopodobnie z zamiarem porozumienia się z jachtem i ofiarowania mu pomocy. Wśród marynarzy przeważało zdanie, że nie można się spodziewać skutecznej pomocy od tego rodzaju okrętu. Tylko kapitan jachtu odezwał się do bosmena (który miał tę wyższość, że był jego bratem ciotecznym): „Ten człowiek zna dobrze okolicę; widać to ze sposobu w jaki prowadzi swój bryg. Nie zawadzi nam mieć tu kogoś do pomocy. Nie mam pojęcia, mój Jerzy, kiedy wyleziemy z tego błota“.
Bryg posunął się bardzo długim ciągiem i to mu umożliwiło dotarcie do południowej granicy bezbarwnej wody, pokrywającej mieliznę, na którą jacht najechał. Na samym krańcu błotnistej rewy osadzono bryg po raz ostatni. Z chwilą gdy zmieniono ciąg, żagle zostały zręcznie skrócone i statek zabrał się do ostatniej części drogi, która go miała doprowadzić do miejsca zarzucenia kotwicy pod rozwiniętemi marslami, niższemi sztakslami i kliwrem. Było mniej niż ćwierć mili płytkiej wody między brygiem a jachtem; ale podczas gdy jacht osiadł był na mieliźnie z dziobem zwróconym ku wschodowi, bryg posuwał się zwolna w kierunku wschodnio-północnowschodnim i wskutek tego przejechał niejako wzdłuż całej długości jachtu. Lingard widział każdziutkiego z ludzi stojących na pokładzie szkunera i śledzących zbliżający się statek w milczeniu równie wielkiem i nienaruszonem jak to, które panowało na pokładzie jego własnego statku.
Mały człowieczek o czerwonej twarzy okolonej białym zarostem, stojący na śródokręciu, powiał nad burtą czapką ze złotym galonem. Lingard podniósł ramię w odpowiedzi. Dalej ku rufie, pod białym płóciennym dachem zobaczył dwóch mężczyzn i kobietę. Jeden z mężczyzn był w granatowem ubraniu a kobieta w granatowej sukni. Drugi mężczyzna, który wydawał się bardzo wysoki i stał, obejmując ramieniem jedną z podpórek płóciennego dachu, miał na sobie białe ubranie. Lingard widział ich wyraźnie; patrzyli na bryg przez lornetki, zwracali twarze ku sobie, poruszając wargami, i wyglądali na zdziwionych. Wielki pies postawił łapy na burcie i, podnosząc duży czarny łeb, zaszczekał trzy razy głośno i żałośnie, poczem znikł z widoku. Nagły ruch i widoczne podniecenie zapanowały na jachcie wśród marynarzy, gdy spostrzegli, że łódź holowana przez obcy statek jest ich własnym, drugim gigiem.
Wyciągano ręce i pokazywano gig palcami. Ktoś wykrzyknął długie zdanie, z którego ani słowa nie można było zrozumieć; wreszcie bryg, dosięgnąwszy zachodniego krańca ławicy, zaczął oddalać się naukos, powiększając przestrzeń między sobą a jachtem lecz ukazując stopniowo swą rufę. Lingard zauważył, że ludzie na rufie jachtu ruszyli z miejsc i podeszli do tylnej burty, aby go mieć dłużej na widoku.
Gdy bryg znalazł się mniej więcej o milę od rewy, prawie na jednej linji z rufą jachtu, marsle brygu zatrzepotały i reje zniżyły się zwolna; przednie i tylne płótna opadły; i przez chwilę statek płynął spokojnie ze zwiniętemi skrzydłami po przejrzystej tafli wody, w ciszy promiennego nieba. Potem kotwica opuściła się na dno z dudniącym hałasem, podobnym do odległego grzmotu. Po chwili dziób statku zwrócił się ku ostatnim powiewom północnej bryzy, a flaga na gaflu drgnęła, rozwinęła się powoli, opadła, rozpostarła się znów i wreszcie zwisła spokojnie w prostych fałdach, jakby obciążona ołowiem.
— Martwa cisza, panie kapitanie — rzekł Shaw do Lingarda. — Znowu martwa cisza. Dojechaliśmy w samą porę do tego dziwnego miejsca, panie kapitanie.
Stali przez chwilę obok siebie, patrząc wkoło na brzeg i morze. Bryg zatrzymał się w samym środku szerokiego pasa przejrzystej wody. Ku północy skaliste rafy rysowały się białemi i czarnemi linjami nad lekkiem rozfalowaniem, które tam brało początek. Mała wysepka sterczała ze skotłowanej wody jak czworokątna wieża jakiegoś zatopionego budynku — mniej więcej o dwie mile od brygu. Ku wschodowi wybrzeże się obniżało: rosły na niem zielone lasy, obramowane frendzlą ciemnych mangrowij. W ich mrocznej, ponurej zieleni widać było wyraźnie zarysowany otwór, jak gdyby ktoś wyciął ostrym nożem mały kawałek lasu. Woda w tym otworze jaśniała niby płyta polerowanego srebra. Lingard pokazał ją Shawowi.
— To jest droga do miejsca, dokąd jedziemy — rzekł.
Shaw wytrzeszczył na niego oczy.
— Myślałem, że pan przyjechał tu z powodu tego jachtu — wyjąkał zdumiony.
— Hm! Jacht! — rzekł zamyślony Lingard, utkwiwszy wzrok w wyłomie brzegu. — Jacht — tupnął nagle w pokład. Dałbym wszystko co mam i dorzuciłbym jeszcze kilka dni życia w dodatku, gdybym mógł się go pozbyć stąd przed wieczorem.
Uspokoił się i stał zapatrzony w ląd. Nieco dalej w głębi, z za ściany lasu niewidzialny ogień buchał spokojnie czarnemi, ciężkiemi kłębami gęstego dymu, który wznosił się wysoko jak pokręcony i drżący słup na tle jasnego błękitu.
— Musimy przerwać tę zabawę — rzekł raptem Lingard.
— Dobrze, panie kapitanie. — Ale jaką zabawę? — zapytał Shaw, rozglądając się ze zdumieniem.
— Ten dym — rzekł niecierpliwie Lingard — to jest sygnał.
— Oczywiście, panie kapitanie — tylko nie rozumiem, jakbyśmy to mogli zrobić. To zdaje się daleko w głębi lądu. A co to za sygnał, panie kapitanie?
— Nie dla nas jest przeznaczony — rzekł Lingard z nagłą gwałtownością. — No! panie Shaw, każ pan założyć pusty nabój do tej armatki na baku. Powiedz pan, żeby ubili mocno pakuły i wysmarowali otwór tłuszczem. Chcemy narobić porządnego hałasu. Jeśli stary Jörgenson nas usłyszy, to ogień zgaśnie nim pan zdąży dwa razy się obrócić... Zaraz, panie Carter.
W chwili gdy bryg się zatrzymał, łódka zrównała się z nim i Carter czekał aby zabrać Lingarda na pokład jachtu. Skierowali się teraz obaj ku zejściu. Shaw szedł za swym zwierzchnikiem i stanął obok niego, chcąc wysłuchać ostatnich rozkazów.
— Proszę spuścić wszystkie łódki na wodę, panie Shaw — mówił Lingard z nogą na poręczy, gotów opuścić swój statek — i załadować czterofuntowe sprzęgło do przodu wielkiej łodzi. Zdejmie pan postronki z armatek, ale nie wysunie pan ich jeszcze. Marsle niech będą zluzowane a kliwer gotów do napięcia, możliwe, że będę potrzebował żagli w pośpiechu. A teraz jestem gotów, panie Carter.
— Odbić, chłopcy — rzekł Carter z chwilą gdy znaleźli się w łódce — odbić, zbierzcie siły na ten ostatni kawałek drogi; czeka was długi wypoczynek.
Majtkowie u wioseł przechylili się w tył, pomrukując. Rysy ich były wyciągnięte, a twarze szare i porysowane pręgami zaschłej soli. Mieli udręczony wyraz ludzi, których wytrzymałość została poddana ciężkiej próbie. Carter siedział otępiały z opadającemi powiekami, sterując ku drabinie jachtu. Lingard spytał, gdy mijali przód brygu:
— Przypuszczam, że macie dość wody wzdłuż boków statku?
— Tak. Osiem do dwunastu stóp — odrzekł Carter ochrypłym głosem. — No, panie kapitanie, gdzież ci pańscy łotrzykowie? Przecież to morze jest puste jak stodoła.
Przerwał mu głuchy odgłos strzału osiemnastofuntowej armatki, który rozległ się prawie nad jego głową. Okrągły kłąb białego dymu rozpływał się leniwie, czepiając się zwiewnemi skrawkami przedniej rei. Lingard, odwróciwszy się bokiem na tylnej ławce, obserwował dym na wybrzeżu. Carter milczał, wpatrując się w jacht, do którego się zbliżali. Lingard śledził dym z takiem natężeniem, że zapomniał prawie gdzie się znajduje, dopiero głos Cartera, wymawiający ostro słowo „dość“, przywołał go do przytomności.
Znaleźli się w cieniu padającym od jachtu i wchodzili już po drabince. Władca brygu spojrzał w górę na twarz mężczyzny z długiemi bokobrodami i wygolonym podbródkiem, patrzącego nań przez monokl z nad burty. Gdy Lingard stawiał nogę na najniższym szczeblu, widział że dym nadbrzeżny wciąż bucha, gęsty i nieprzerwany; ale właśnie w chwili gdy patrzył, podstawa czarnej kolumny wzniosła się ponad zygzakowatą linję wierzchołków drzew. Cały słup oderwał się od ziemi, skotłował się w nieregularny kłąb i popłynął w stronę morza, wędrując zwolna po błękitnem niebie jak chmura groźna i samotna.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Joseph Conrad i tłumacza: Aniela Zagórska.